środa, 17 maja 2023

Ciemna Symetria: Podziemna Warszawa (V)

Gerber leżał pogrążony w świecie własnego cierpienia, czując jak odpływają z niego powoli wszystkie siły. Nawet te, którymi zdołał podjąć próbę przejęcia panowania nad sytuacją zniknęły. Czuł jak jego ciało ogarnia powoli gorączka, choć zdawało mu się, iż dzieje to zbyt szybko, jak na to, iż odniósł rany. Zapewne jego ciało ogarniało polactwo i ze zdumieniem skonstatował, że nie odczuwa z tego powodu przerażenia. Jedynie obojętność i apatię. Pozostanie na zimnej podłodze, gdzie leżał, jego krew stanie się zielona, a on straci swe myśli i uczucia,  łącząc się z kolektywną jaźnią innych tworów. Jego ból wreszcie zniknie. Nigdy nie myślał o własnej śmierci, choć wiedział, że jest ona nieuchronna. Był to jeden z powodów, dla których żył jedynie chwilą i brał od życia wszystko, co tylko przynosiło. Patrząc wstecz nie żałował niczego, być może jedynie faktu, iż nie zdołał wyrównać rachunków z kobietą, która zabiła jego przyjaciela. Teraz nie miało to już jednak żadnego znaczenia, świat się kończył, jego ciało stawało się powoli rozpalone, a on nie mógł nawet ze sobą skończyć, gdyż nie był w stanie utrzymać broni. Na pewnym poziomie przy świadomości utrzymywał go szarpiący ból, przypominający o wygryzionym kawale ręki i przebitym przedramieniu. Ktoś czasem przechodził obok niego, przez zimny beton niosło się drżenie, jak gdyby ktoś detonował gdzieś jakieś ładunki, jednak jego to już nie obchodziło. Zasnął i spał krótkim snem, śniąc iż wędruje wśród dziwnego krajobrazu, pełnego kraterów rdzawych kraterów, a nad nim gaśnie powoli czerwone światło, gdy po niebie rozlewa się mrok.

Jestem tu. Sprowadź go do mnie. To nadeszło.

Ocknął się gdy słowa wbiły się jego głowę i przywołały do rzeczywistości. Chwilę później spłynął nań ponownie ból, a on przypomniał sobie gdzie jest, opuszczając krainę zapomnienia. Słyszał już te słowa, gdy szli przez południową zonę, choć usiłował o tym zapomnieć. Coś go wołało, a szept miało słodki. Nim zdołał się nad tym zastanowić otworzył szeroko oczy, gdy poczuł gwałtowny ból w podbrzuszu. Z trudem złapał oddech, spoglądając na stojącego nad nim mężczyznę, który właśnie go kopnął.

- Wstawaj – polecił tamten. Był to jeden z widzianych przez niego uprzednio ludzi z czarnymi oczami. Gerber powoli usiłował się podnieść, mając z tym problem, bowiem próby podparcia się przezeń rękami powodowały kolejne partie bólu. Tamten wyraźnie się zniecierpliwił, bo nagle Maksym został uniesiony w powietrze i ustawiony w pozycji pionowej, a na karku poczuł mrowienie. Chwilę później został puszczony, zachwiał się i ujrzał obok siebie jednego z cieni. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej przerażająco, zdawał się być całkowicie płaski i pozbawiony wymiaru, przypominając zarys ciemnej postaci, a jego białe oczy zdawały się go przeszywać.

- Idziemy! - polecił krótko mężczyzna. Gerber ruszył za nim, chętnie opuszczając przedsionek sali wypełnionej czerwonym światłem. Nie próbował tam zaglądać, choć krzyki zdawały się stracić na sile. Rozglądając się jedynie nieznacznie stwierdził, iż nigdzie nie dostrzega Afanasjewej. Chwilę później zachwiał się, gdy został popchnięty, a pocisk szarpiącego bólu przeszył jego ciało. Upadłby, gdyby nie został pochwycony i ponownie postawiony w pionie.

- Przestań – z trudem zdołał wydobyć spomiędzy spierzchniętych ust słowa. - Będę szedł.

- I tak umrzesz – powiedział mężczyzna, z wyraźnym zadowoleniem, lecz Gerber w głębi jego mrocznych oczu ujrzał dla siebie nadzieję. Była więc szansa, że jego koszmar się skończy, a on nie stanie się Polakiem. Ze zdumieniem skonstatował, że właśnie na to liczy, choć jeszcze kilkanaście godzin temu oddałby wszystko, byle tylko trzymać się życia. Wszystko jednak było lepsze niż to, co zwano karą gorszą niż śmierć. Stanie się tworem i Polakiem, ohydnym i obmierzłym, pośród zony, emanującej swą polskością. Do większości rzeczy w swym dotychczasowym życiu podchodził bez emocji, z dystansem, jednak tych istot, z którymi przyszło mu walczyć, po prostu nie znosił. Spuścił więc głowę i zaciskając zęby szedł przed siebie, powłócząc nogami, przygarbiony, kroczył prosto do swego końca.

Nie miał pojęcia jak długo podążał w towarzystwie mężczyzny, idąc poprzez ciemność tuneli, które niegdyś rozświetlały kesonowe lampy. Gdy wreszcie zaczęły się ponownie pojawiać, ich światło okazało się blade i przytłumione, nie przywodziło nawet na myśl swej dawnej chwały, zdawało się wyraźnie przygaszone przez wszechobecny Mrok. Najwyraźniej to, co otaczało miasto szczelnie na powierzchni, znajdowało się także tutaj, przesłaniając swą obecnością powietrze. Lub być może tylko mu się zdawało, w świecie jego zwidów i majaków, rosnącej gorączki, sprawiającej iż słyszał głos, przyprawiający go powoli o szaleństwo. Jaźń kolektywna przejmowała powoli kontrolę nad jego mózgiem, a on nie mógł niczego poradzić. Był bezsilny, pozbawiony woli, pozostawał na łasce niezrozumiałych sił.

Skupił się na mijanych łączeniach, zespalających ze sobą żelbetonowe płyty, a po   jakimś czasie zaczął liczyć podkłady kolejowe. Pozwalało mu to się czymś zająć i nie myśleć o tym co powoli odbierało mu rozum. Szedł tak na innym poziomie świadomości orientując się, że wkroczyli w główny tunel metra, czerwone światło już dawno zniknęło, a jego miejsce zajmuje inne, blado żółte. Wreszcie, iż owal przed nim staje się coraz większy, a oni docierają na peron, który po chwili uderzył weń odgłosami życia i dusznego powietrza, stojącego bez ruchu, pełnego potu, który nie zagłuszał jednak zapachu wszechobecnej krwi, jaka zdołała przeniknąć już nozdrza. Uniósł powoli głowę, by ujrzeć przed nim mrok, skupiony niczym kula i głęboki niczym aksamit, który zdawał się wypełniać całą przestrzeń stacji, w którym zdawały się znikać wszystkie ściany, podłoga oraz sufit. Z mroku wynurzyła się ciemna postać i zmierzała w jego stronę, nabierając kształtów, po czym stanęła na krawędzi peronu i spojrzała nań z góry. Lecz on tego nie widział, nie będąc w stanie podnieść głowy w górę, mając przed sobą jedynie wojskowe buty, którym się przyglądał.

- Czy nabraliście nieco pokory, lejtnancie Gerber? - zapytał znany mu już głos mężczyzny.

- Sierżancie Gerber– z trudem przez zaschnięte gardło rzekł Gerber, po czym spojrzał w górę, prosto w twarz tamtemu. - Cztery tysiące osiemset dwadzieścia trzy, skurwysynu.

- Mylicie się – odparł tamten, zupełnie jakby wiedział co Maksym ma na myśli. - Tylu podkładów nie ma w całym metrze. Błądziliście, wasz umysł wędrował gdzie indziej niż ciało – wbił w niego wzrok, a Gerber powoli opuścił głowę, czując jak gdyby właśnie stracił coś istotnego, a ostatnia cząstka człowieczeństwa i oporu była mu właśnie wydzierana z rąk. Nie potrafił sobie przypomnieć dlaczego.

- Wrzućcie go na drezynę – polecił mężczyzna, a Maksym po chwili poczuł jak unoszony jest w górę i po chwili uderzył o twardą powierzchnię. Wydał okrzyk bólu, lecz nie otwierał oczu, które zaczęły samoistnie łzawić. Mężczyzna mówił dalej, lecz tym razem kierował swe słowa do kogoś innego. - Już prawie się przebili i otworzyli wyjście na powierzchnię. Idź tam i umów spotkanie.

- Ja? - rozmówcą był mężczyzna, który go tu przywiózł. - Mam wyjść na powierzchnię?

- Tak, Nadolny – tamten się zirytował. - Hakielowi jakoś to nie przeszkadzało, gdy zawierał z nimi rozejm. Teraz pora na dalsze rozmowy. Chyba nie boisz się imperialistów?

- Ich karabiny…

- Nie będą do ciebie strzelać. Są zdesperowani, ich siły topnieją, przybyli po coś co może zmienić przebieg wojny. I to dostaną – powiedział mężczyzna. - Okoliczności… uległy zmianie – nagle zaśmiał się. - Nie sądziłem, że finał odbędzie się w obecności… innych. A zwłaszcza głównego gracza. Tego się zupełnie nie spodziewałem. To wspaniale! – Gerber odniósł wrażenie, że mężczyzna jest zadowolony.

- Czy mi się wydaje, czy szykujesz swój pojazd do odjazdu? - Nadolny zdawał się nabierać pewności siebie.

- Bądźmy gotowi na nieoczekiwane, być może będzie musiał zmienić lokalizację – powiedział mężczyzna. - Coraz więcej tu gości. Zarówno w tunelach jak i na powierzchni. A cały czas przybywają kolejni. Dziesiątki tysięcy. Nie rób takiej miny, Nadolny. Konwent da im radę.

- Lud zwycięży – chrząknął tamten niepewnie. - Ale powinniśmy się zebrać i uradzić…

- Nie martw się, Konwent zbierze się w stosownym czasie – odparł mężczyzna. - Przecież jestem jedynie wolą Mroku.

- Jak my wszyscy – wyraźnie odruchowo odparł tamten.

- Ruszaj już w drogę – poradził mężczyzna. Maksym usłyszał oddalające się kroki, podobnie jak wypowiadane zdania rozchodzące się echem, w pustej przestrzeni. - Pożyteczny idiota, jak wy wszyscy, Gerber – rozległo się po chwili. - A teraz otwórzcie oczy i nie udawajcie, że jesteście nieprzytomni.

Nad Maksymem ukazały się gwiazdy, które gdy wzrok mu się wyostrzył zmieniły się w kesonowe lampy, rzucające swe przyćmione światło, przecinane nitkami mroku. Nagle drgnęły, a podłoże na którym leżał zadrżało, przyprawiając go o bolesne paroksyzmy. Nadal nikt nie wyjął mu strzały, lecz pomyślał, że nie ma to już znaczenia.

- Zabij mnie wreszcie – poprosił, lecz nie był w stanie wznieść swego głosu ponad warkot silnika uruchamianej drezyny. O dziwo mężczyzna jednak go usłyszał, bowiem pochylił się nad nim.

- To byłoby zbyt proste – powiedział. - Po za tym jest dla was jeszcze nadzieja, sierżancie Gerber. Widzicie, nazywam was tak jak chcieliście. Skoro ja zrobiłem coś dla was, wy zrobicie coś dla mnie.

- Nie.

- Niech zgadnę, siły was opuściły, czujecie jak w waszych żyłach przemieszcza się coś obcego, zmieniającego tkanki waszego ciała. Czy to nie dziwne? Ledwie kilka godzin po tym, jak wpakowaliście w siebie znaczne stężenie inhibitorów, po tym jak odnieśliście stosunkowo niewielkie rany… - głos mężczyzny zdawał się ociekać słodyczą. - A może nieco większe, niż mogłoby się wydawać. Uważajcie, teraz zaboli.

Usta Maksyma złożyły się do krzyku, którego nie był w stanie wydać, gdy drezyną szarpnęło, a jego ciało zakołysało się po jej podłodze. Poczuł jak ruszają, a lampy na suficie zaczęły się przesuwać.

- Trochę temu co się z wami dzieje pomogłem – przyznał tamten. Gerber przekręcił głowę, widząc jak stoi nieruchomo, na tle przemieszczających się świateł. Drezyna powoli się rozpędzała. - W każdej grupie jest ktoś, kto jest jej silnym punktem. To byliście wy, nawet jeśli interesowało was jedynie wasze przetrwanie. Stanowiliście dla waszych żołnierzy zwornik, punkt odniesienia, byliście kimś, za kim mogliby pójść. Kaliciński to jedynie ktoś kogo wypełniali rozkazy, podobnie Afanasjewa, wróg z GRU. Lecz w godzinie próby dla was daliby więcej, bo wy potrafilibyście ich zmotywować. Wierzyli w was, bo zawsze dbaliście o swoich i wyciągaliście ich z każdego gówna. Byliście najbardziej niebezpiecznym elementem tej grupy i dlatego musieliście z niej zniknąć. Bo wasi żołnierze są mi potrzebni.

- Do czego? - wycharczał Gerber.

Mężczyzna jakby go nie usłyszał.

- Z każdej grupy należy pozbyć się najsilniejszych i najsłabszych elementów by nad nią zapanować – powiedział. - Wiecie dlaczego mówię wam to Gerber? Bo wszystko to powtórzycie. Co do słowa. Mój zasadniczy plan co do was się nie zmienił. Nabrał jedynie rumieńców, gdyż dowiedziałem się właśnie, że spotka was niezwykły zaszczyt. Nawet nie wiecie jak wielki. Po części chciałbym być w waszej skórze.

- Zamieńmy się – burknął Maksym, znajdując w sobie nieco siły na bunt.

- Powiedziałem po części – napomniał go mężczyzna. - Musicie jeszcze trochę pocierpieć, dla dobra sprawy. Niestety nie waszej, lecz Konwentu, więc teraz usiądźcie i oprzyjcie się. Zaraz wam pomożemy skoro nie dajcie rady. Nie zdołacie na razie nic od tej pory powiedzieć, dopóki na to nie pozwolę, po prostu patrzcie. I dajcie się obejrzeć niektórym z waszych żołnierzy.

Gerber nie zamierzał nawet odpowiadać. Zamknął oczy i pogrążał się powoli w swych własnych myślach, rzeczywistości pełnej krwi i czekającego nań szaleństwa. Gdzie ogniste iskry przecinały ciemność i wybuchały gdzieś ponad mrocznymi wieżami. To wydarzy się już wkrótce pomyślał. Gdzieś poniżej tego co nadchodziło, w trzewiach ziemi czekała ciemność, wyciągała do niego ręce otwierając swe białe oczy.

- Gerber! - usłyszał nowy głos, znajomy, którego nie potrafił początkowo zidentyfikować. Głos pełen zaskoczenia, pogardy i współczucia.

- Gerber! - do głosu dołączyła jeszcze kobieta, mówiąc tonem pełnym nienawiści i satysfakcji. Zdawała się czuć radość widząc jego cierpienie. Otworzył oczy i oślepiło go światło.

Kesonowe lampy płonęły niezwykle jasno, jak niegdyś, w czasach gdy wychowywał się w podziemnej Warszawie. Wzrok wracał mu powoli, gdy spoglądał w sufit znajdującego się nad nim tunelu i umieszczoną na nim mozaikę, przedstawiającą mężczyznę o grubych, prostokątnych kształtach z młotem w ręku, wyciągającemu dłoń ku drugiemu, trzymającemu w dłoni coś na kształ rulonu, w kasku na głowie. Znam to miejsce, stwierdził i po chwili sobie przypomniał. Stacja Politechnika, gdzie mieściła się najważniejsza uczelnia Ludowej Polskiej Komunistycznej Republiki Radzieckiej. To tu, głęboko pod ziemią,  opracowywano najważniejsze wynalazki przemysłowe, tu wykuwano idee umożliwiające budowę coraz doskonalszych i jeszcze głębszych schronów oraz tuneli. Przez jego umysł przemknęło wspomnienie, z czasów gdy trafił tu z wycieczką pionierów, gdy pokazywano im projekty ścian z żelbetonu, z metazbrojeniego betonu, w którego wnętrzu zatapiano grube płyty metalu, mające powstrzymać bomby imperialistów. Koniec końców tamci ich nie użyli, przypomniał sobie, gwałtownie wracając do rzeczywistości. Z wielkim wysiłkiem uniósł się, by oprzeć się o bok drezyny, a jego umysł złożył w całość fragmenty ostatnich chwil. Drezyna zatrzymała się, przestała trząść, ból zelżał, a przez platformę przebiegło drżenie, gdy ktoś na nią wsiadł. Znajdowali się na Politechnice, choć Gerber był w stanie dojrzeć jedynie część stacji. Elektryczność zdawała się działać tu bez ograniczeń, choć powietrze było tak samo ciężkie jak w pozostałej części metra, wentylatory także tu były wyłączone, lecz zamiast ciszy słyszalny tu był wyraźnie gwar ludzkich, choć nieco przytłumionych głosów. Z miejsca, w którym siedział był w stanie dostrzec poruszające się sylwetki. Nim zdołał się na nich skupić drezyną szarpnęło, skrzywił się z bólu, a platforma znowu ruszyła. Odruchowo zarejestrował, że na stacji wyraźnie wre życie, choć nie miał pojęcia czy znajdujący się na niej ludzie nie mają czarnych oczu. Mignęły mu ustawione na peronie jakieś budy, w głębi bocznych korytarzy prowadzących na uczelnię ruch i światła wskazujące, iż miejsce jest zaludnione, po czym jego głowa kiwnęła się, a on zdążył jeszcze zobaczyć boczny tunel prowadzący o ile pamiętał ku Agrykoli. Wydawał się zablokowany, zupełnie jakby ktoś zbudował tam barykadę ze rusztowań i fragmentów żelbetonu. Po czym pociąg pogrążył się w półmroku tunelu, tym razem oświetlonego, a Maksym przeniósł wzrok na stojące obok niego osoby. Tak jak przypuszczał, byli to Kaliciński i Tekagawelidze, za nim stało jeszcze paru żołnierzy, których nazwiska nie były dlań istotne. Wszyscy zdaje się pochodzili z plutonu Krafta. Poprawka, z jego plutonu.

- Szybko go bierze – doleciał go głos mężczyzny stojącego obok lejtnanta. - Sami widzicie.  Jego rany są zainfekowane, polactwo musiało dopaść go już wcześniej. Nie ma już dla niego ratunku.

- Inhibitor… -  zaczął Kaliciński.

- Nigdy! - warknęła Gruzinka, a jej czarne niczym węgiel oczy błysnęły.

- Chcecie go ratować? Nawet po tym co wam chciał uczynić? I co uczynił wielu żołnierzom? - mężczyzna wydawał się zdumiony. Gerber zagryzł wargi, starając się ignorować ból, napływający doń falami, w rytm kołysania przemieszczającej się platformy. - Wasze przekonania przynoszą wam chlubę i zaszczyt. Jesteście prawdziwym komunistą. Ale nawet gdybyśmy mieli tu wystarczającą liczbę leków, jego przemiany zaszły zdaje się już za daleko. On chyba nie odróżnia już do końca rzeczywistości, zobaczcie że jego ciało podlega już transformacji łysenkowskiej, palce na dłoni mu się zrosły i zielenieją.

To możliwe, pomyślał Gerber i zupełnie nim to nie wstrząsnęło. Wkrótce wszystko nie będzie miało już znaczenia, a on pogrąży się w zbawiennej ciemności, w której nie będą niepokoić go wizje, ani żaden szaleniec z imieniem Konwentu na ustach.

- Czy to strzała? - Kaliciński był wyraźnie zdziwiony. - Z kim on walczył?

- Dobre pytanie – powiedział mężczyzna. - Może powie wam. Mi nie chciał powiedzieć.

- Dużo już nie powie – burknęła Gruzinka.

- Właśnie. Dlatego jedzie z nami. Do hospicjum.

- Hospicjum? - Kaliciński powtórzył słowo, jak gdyby usiłując zrozumieć jego znaczenie. Zmarszczył czoło. - Kula w głowę – zaproponował.

- Nie! - warknęła Gruzinka. - Kara gorsza niż śmierć!

- Towarzysze, towarzysze… - mężczyzna starał się ich zmitygować. - Rozumiem w pełni wasz punkt widzenia. Ale zastanówcie się lejtnancie Kaliciński, miałby odejść jak przystało na żołnierza? Po tym wszystkim co uczynił?

- On zrobiłby to dla nas – powiedział nieśmiało jeden z żołnierzy. - Pomógł Krasuskiemu…

- Spytajcie lepiej co czynił ludziom w swoim plutonie – zasugerował mężczyzna. - Spytajcie szeregowej Tekagawelidze. Spytajcie innych. Lejtnancie Kaliciński, zapomnijcie na chwilę o komunistycznej przyzwoitości, która daje wam świadectwo i zastanówcie się, co należałoby z nim uczynić.

- Sąd… - zaczął tamten.

- Wy tu jesteście sądem – zauważył mężczyzna. - Jako najstarszy stopniem, bo zdaje się sierżant Maksym Gerber tylko czasowo pełni obowiązki głównodowodzącego. Zapytajcie jego ofiar, co uczynił i co powinno go spotkać.

- Niech zdycha! - Gruzinka splunęła, a Maksym poczuł jak po jego policzku spływa ciepła ślina.

- Spytajcie co ma na swoją obronę!

- Tekagawelidze – zachrypiał Gerber, nagle orientując się, że może złożyć swe myśli w słowa. - Jeszcze z wami nie skończyłem!

- Lejtnancie Gerber... – zaczął Kaliciński.

- Zamknij ryj, ty pomyłko, przez ciebie tu jesteśmy, najpierw zabiłeś Krafta, a potem nas wszystkich skurwielu! – przerwał mu Gerber. - Wiecie co Tekagewelidze, kiedy tylko stanę się Polakiem, przyjdę po was! I wsadzę w was mojego największego…

- zorientował się, że jest w stanie poruszać jedynie ustami, lecz nie wydaje żadnego dźwięku.

- To chyba załatwia sprawę – powiedział mężczyzna. - Lejtnancie Kaliciński, nie dajcie sobie wmówić, że jesteście czemukolwiek winien. To dość tanie próby zwrócenia się do waszych żołnierzy, wskazania im, że nie powinni być wam lojalni. Od kiedy mam okazję obserwować sierżanta Gerbera cały czas usiłuje manipulować sytuacją i obrócić ją na swą korzyść. Nawet gdy przestaje być człowiekiem… czy to nie żałosne? Więc odpowiedzcie sobie na pytanie, jaki wyrok należałoby wydać, przed sądem wojskowym? Czy nie szkoda dla niego kuli? Czy nie powinno spotkać go to, co go właśnie spotyka?

- Ja…

- Nie dajcie sobie wmówić, że jesteście czemuś winni! - natarł mężczyzna. - Postępowaliście zgodnie z zasadami komunizmu! Podczas gdy wy próbowaliście zaprowadzić ład, prawo, sprawiedliwość i równość społeczną wrogowie ludu, tacy jak Gerber, czynili to niemożliwym! Sami sobie odpowiedzcie, co czyniliście wy, a co robili Gerber czy Afanasjewa!

- Więc…

- Wasza lojalność powinna leżeć w komuniźmie, nie w fakcie, że ktoś reprezentuje GRU – przypomniał mężczyzna. - Zastanówcie się, jak często widzieliście w wykonaniu Rosjan niesprawiedliwość? Jak często łamali zasady żądając ślepego posłuszeństwa? A teraz powiedzcie mi, co prawdziwy komunista uczyniłby z kimś takim jak Gerber? Ile szans zmarnował? Ile możliwości poprawy odrzucił?

- Śmierć – powiedział po chwili zastanowienia Kaliciński, lecz Maksym spoglądał wyłącznie na mężczyznę. Dobry jest skurwysyn, stwierdził. Prawdziwy mistrz manipulacji. Tamten zdawał się domyślać, co Gerber właśnie pomyślał, bowiem posłał mu spojrzenie, w którym kryło się lekceważenie. Maksymowi udało się na chwilę skupić myśli i przez chwilę zastanowiał się, co tamten właściwie chce osiągnąć, lecz doszedł do wniosku, że właściwie ma to wszystko gdzieś. Już go to nie dotyczyło.

- Macie rację, śmierć, lub coś gorszego – rzekł mężczyzna. - Lecz my tu jesteśmy nieco bardziej cywilizowani niż Rosjanie, którzy narzucili wam te zasady. My nikogo nie przekreślamy, wierzymy w człowieka. Dajemy mu szansę.

- Reedukację? - Gruzinka nagle zaczęła się śmiać. - To byłoby dobre…

- Szeregowa Tekagawelidze! - przywołał ją do porządku Kaliciński.

- Dla tego skurwiela jest już za późno – wyraźnie przestała dbać o jakiekolwiek pozory dyscypliny.

- Oboje macie rację. Kara go nie ominie – powiedział mężczyzna. - Nie mamy sposobu by odwrócić zmiany łysenkowskie, które zaszły za daleko. Lecz nie zarzuciliśmy naszych badań, staramy się pójść krok dalej poza inhibitory. Być może uda nam się uczynić Polaków na powrót ludźmi… lecz musimy na czymś testować nasze lekarstwa.

- Na nim? - oczy Kalicińskiego gwałtownie się rozszerzyły.

- Sami powiedzcie – rzekł mężczyzna. - Wasz kraj prowadzi eksperymenty na zekach… skazanym odmawiając statusu ludzi. Sami dobrze o tym wiecie. Rzadko reedukacja w zek-batalionach przywraca ludzi społeczeństwu. A nawet jeśli, nakładane są na nich takie ograniczenia, że mogą jedynie pracować w kopalniach uranu, lub wykonywać podrzędne prace. Lecz z łagrów spec-znaczenia nikt nie wraca. U nas przeciwnie, jeśli Polacy staną się na powrót ludźmi, będą mogli funkcjonować w społeczeństwie… i dopiero wtedy odpowiedzieć za swe przestępstwa, w pełni świadomi tego co uczynili.

- Ale eksperymenty na nim… - zaczął lejtnant.

- Zastanówcie się – rzekł mężczyzna. - Czy mamy ryzykować własnym życiem by złapać Polaków? Czy to jest tego warte? Czy też warto skorzystać z tego co przynosi los, sprawić żeby ten, który skazany jest na nieodwracalną przemianę był jeszcze do czegoś przydatny? Może jako Polak zdoła nam posłużyć, gdy w swym cierpieniu, wywołanym lekami stanie się na powrót jednym z nas? Wierzę, że jesteśmy już blisko dnia, kiedy uda się nam to uczynić.

- Te eksperymenty są bolesne? - zapytała Gruzinka.

- Niestety – przyznał mężczyzna. - Lecz każdy przybliża nas do sukcesu. Do uleczenia mieszkańców tego kraju. Do dnia, gdy przestaną atakować niczym bezrozumna masa, zabijając żołnierzy, stając się na powrót mieszkańcami tego kraju. Zamiast zwalczać ich, jak nakazują to Rosjanie, ocalimy ich. Dzięki komuś takiemu jak Gerber.

- Trudno w to uwierzyć – rzekł po chwili Kaliciński.

- Uwierzcie – rzekł mężczyzna. - W hospicjum Gerber będzie miał szansę przyczynić się uratowania wielu losów. To kara, lecz jednocześnie sprawiedliwość. Bo wreszcie w swym dotychczasowym życiu uczyni coś pożytecznego. A teraz spójrzcie jak wygląda miejsce, gdzie włada lud.

Maksym wytężył wzrok czując, iż drezyna zwalnia. Przez chwilę nie był się w stanie zorientować na jakiej stacji się znaleźli, po chwili jego umysł zmierzył się z siatką tuneli znajdującą się w jego głowie, które poznawał przez lata. Z Politechniki udali się na północ, ku Stacji Plac Konstytucji. Wjechali na Linię Marszałkowską, zmierzając ku Dworcowi Głównemu. Po drodze mieli jeszcze Plac Konstytucji, jak większość stacji biorącą nazwę od dawna zapomnianych nazw nie istniejącego miasta na górze. Które właśnie zbombardowano, pomyślał, to właśnie oznaczało to drżenie, gdy leżał na podłodze zimnego tunelu. Na Warszawę spadały bomby i eksplodowały metanapalmem, z jakiegoś powodu był tego pewny, choć zdawać się mogło, że jedynie sobie to wyobraża. Ale nie, miasto stało w ogniu, a wkrótce uderzyć nań miały ogniste strzały. Z wysiłkiem postarał się skupić, mając nadzieję, iż wizja zniknie. Gdy zaczął znowu słuchać, stwierdził, iż stracił nieco czasu. Powoli odpływał, przestawał być człowiekiem, zatracając swoje jestestwo.

- … sami widzicie, mamy tu wszystko – mówił mężczyzna. - Dobra są wreszcie sprawiedliwie dystrybuowane, ludzie widzą, że system działa. Trudno jednak po latach wykorzenić nawyki berizmu, nawet mi, czy innym. Lecz powoli wszyscy przekonują się, że władza ludu jest czymś, na co czekali.

- Trudno w to uwierzyć – powiedział Kaliciński. - Jak pilnujecie porządku… bez milicji?

- Widzieliście, jak wygląda nasza armia cieni – odrzekł mężczyzna. - Nie będę wam kłamał, że zapewne wielu czuje przed nią strach, lecz zapewniam, że uczciwi nie mają się czego bać. Rozdawnictwo nadzorują urzędnicy Konwentu, już ich spotkaliście, każdy kto ma dzieci otrzymuje dodatki, nie musimy już ich odbierać rodzinom by wychować obywateli. Ludzie zaczynają rozumieć, że tylko działając razem są w stanie zbudować silną Polskę.

- To, co mówicie, stanowi… - zaczął Kaliciński, lecz mężczyzna mu przerwał.

- To na co patrzycie, nie jest zdradą. Ale rozumiem wasze uczucia. Samemu trudno było wyzwolić mi się z okowów jakie zostały nam narzucone, z łańcuchów jakie nam nałożono. Widzicie, możemy zbudować sprawiedliwy ustrój społeczny polegający na władzy ludu i nie potrzebna nam do tego wszechobecna kontrola. Nam się udaje, to system, który nie pozwala na istnienie takich osób jak Gerber, wykorzystujących innych. Zapewniam was, nasze szczególne umiejętności związane jakie daje nam Mrok na to nie pozwalają.

- Czym jest ten Mrok? - zapytała powoli Gruzinka.

- To tylko nazwa – odparł mężczyzna. - To oddziaływanie, dające nam siłę, pozwalające zapanować nad materią i prawami natury. Dające jednocześnie armii Konwentu jej zdolności, ludziom możliwość obrony przed kulami, a także poczucie wspólnej świadomości i dobra ogółu.

- Kolektywny umysł? - Kaliciński wyraźnie stężał. - Jak Polacy? Jak maoiści?

- Nic z tych rzeczy – pokręcił głową mężczyzna. - Po prostu jestesmy świadomi rzeczywistości na zupełnie innym poziomie. Który sprawia, że szanujemy ludzkie życie i nie mamy bezrozumnej potrzeby niszczenia.

Kłamiesz, chciał powiedzieć Gerber, lecz nie mógł. Nie spoglądał w dół, lecz zapewne jego własny cień zdradził go i trzymał za gardło. Zamiast tego mógł jedynie obserwować, więc spojrzał na stację.

W jasnym blasku kesonowych lamp dostrzegł znowu ludzi, tym razem jednak zgromadzeni zdawali się być zajęci swymi sprawami. Przemieszczali się pełni życia nie zwracając uwagi na ruchomą platformę. Po chwili Maksym zaczął zwracać uwagę na szczegóły, dostrzegając iż większość z nich przenosi ciężkie przedmioty, ciągnie belki i rusztowania. Szykują się do oblężenia, stwierdził, co podpowiedział mu bezbłędnie jego umysł żołnierza. Lecz na tym samym peronie kwitło także inne życie, wybudowano tam zabudowania jakich nie było w jego czasach, do jednego z nich ustawiła się kolejka, a wychodzący stamtąd trzymali w rękach parujące miski. Nagle żołądek Maksyma zwinął się, gdy poczuł zapach zupy, uświadamiając sobie, że ostatni raz jadł dawno i nieprawda temu, gdzieś w Chełmie, zapewne od tamtego czasu upłynęły prawie dwa dni. Chciał jeszcze popatrzeć na normalne życie na stacji, lecz jego umysł zaczął je znowu przetwarzać, zmieniając otoczenie w geometryczne figury, a ludzi znajdujących się na peronie w lepkie stwory, nie mogące wydobyć się z czarnej substancji, którą zostały oblepione.

- … dzieci? Są w szkołach – mówil dalej mężczyzna. - To, że przygotowujemy się na przybycie Armii Czerwonej, nie może sprawiać, że zaprzepaścimy zmiany i nasz zwykły tryb życia.

- To ma być ponoć największa armia – powiedział niepewnie Kaliciński. - Tak mówila pułkownik Afanasjewa… Może gdyby pokazać co tu osiągnęliście, gdyby zobaczyli tę drogę do komunizmu, wtedy…

- Sądzicie, że odstąpią? - zapytał mężczyzna. - Wydaje się wam, że znają jakiś inny sposób niż walka? Powiedzcie szczerze, uważacie że wyślą emisariuszy, przyjdą tu w innym celu niż zabić wszystkich? Dzieci, kobiety, cywili, wszystkich mieszkańców LPKRR, których wy przysięgaliście bronić?

- Nie – odpowiedział po dłuższej chwili Kaliciński.

- Macie rację – rzekł mężczyzna. - Jak myślicie, dlaczego starałem się zgromadzić tu wszystkich mieszkańców kraju? By ich ocalić i uratować. Bo wszyscy, zostali już skazani na zagładę.

- Wiedzą o tym? - zapytał Kaliciński.

- Teraz już tak. I jeśli pytacie jak to przyjmują, szczerze powiem, nie wszyscy początkowo byli zadowoleni, ale z czasem zrozumieją. Do tego czasu muszą podporządkować się Konwentowi, nawet jeśli wymagać to będzie posłuszeństwa – wyjaśnił mężczyzna. - Lecz gdy przestaną się bać, pojmą że Konwent jest zbawieniem.

- Jak mają się nie bać? - rzucił lejtnant. - Na progu Warszawy staną setki tysięcy żołnierzy! Nawet cienie nie zdołają ich powstrzymać!

- Wciąż się boicie. Nie jesteście wolni. Nie chcielibyście tego? Nie pragniecie wyzwolić się ze strachu? - zapytał mężczyzna. - Z tyranii ludzi takich jak Afanasjewa? Z opresji kogoś takiego jak Gerber?

- Ja chcę – powiedziała Gruzinka.

- Dobrze! - podchwycił mężczyzna. - Ktoś jeszcze? Nie po to zostaliście żołnierzami? By bronić innych przed wrogiem?

- To moje miasto – odezwał się jeden z żołnierzy. - Chciałbym je bronić, ale…

- Uwierzcie mi, siły tamtych nie mają znaczenia – rzekł mężczyzna. - Rozbiją się o Warszawę niczym pędząca woda uderzająca w skały. Powiedzcie o tym swym towarzyszom, weźmiemy każdego, kto zechce z nami pójść! A wy lejtnancie Kaliciński, chcecie razem z nami bronić naszych ludzi przed wrogiem?

- Nadciąga tu również nasze wojsko – zauważył niepewnie tamten.

- To nie z nimi będziecie walczyć – powiedział mężczyzna. - Wiecie sami, że wkroczą tu elitarne oddziały, próbując zetrzeć to miasto w pył. Popatrzcie wokół, na to co osiągnęliśmy i co możemy osiągnąć. Zamiast walczyć przeciwko sobie możemy stanąć do boju ramię w ramię, przeciw naszemu prawdziwemu wrogowi. Czy będziecie walczyć obok nas o sprawiedliwość i wolność?

Kaliciński milczał przez jakiś czas, wreszcie rzekł drżącym głosem.

- Tak.

Mężczyzna chwycił go mocno za ramiona i ścisnął.

- Wiedziałem – rzekł z wyraźnym wzruszeniem w głosie. - Dzięki takim jak wy ocalimy to miasto! - spojrzał na pozostałych. - Wróćmy teraz do reszty waszych towarzyszy, przekażcie im wszystko co tu ujrzeliście. Powiedzcie im, że z radością przyjmiemy ich w naszym gronie!

Wszyscy zginiecie, chciał powiedzieć Gerber, lecz nie mógł otworzyć ust. Nieważne ilu przyjmiecie, jeśli to co powiedziała mu Afanasjewa było prawdą, w ciągu kolejnych tygodni przybędą tu dziesiątki, a następnie setki tysięcy żołnierzy. Nic nie powstrzyma Przewodnika Narodu by zniszczył zarazę zwaną Mrokiem, nim rozprzestrzeni się ona na pozostałe kraje Związku. By zademonstrował niezniszczalną potęgę niezwyciężonego młota rewolucyjnego komunizmu.

Zamknął oczy, nie chcąc już patrzeć na tę naiwności, starego głupca manipulującego tamtymi, by zginęli w walce o głupich ludzi, którzy wciąż żyli w Warszawie, po tym jak tu pozostali, po jej upadku. To nie było normalne życie. Czuł jak rozpływa się, a jego ciało ropieje, przemienia się, a on staje się jednością z otaczającym go światem. Zapewne budził się powoli jego instynkt Polaka, coraz głośniej słyszał jak wzywa go zew ciemności, płynący z miejsca, gdzie nie tak dawno znalazł się, przyprowadzony z sali tortur. Tam było coś co go wołało, głośniejsze niż inne głosy, dobiegające gdzieś z daleka.

A potem poczuł kopnięcie, bolesne i ciężkie, które wyrwało go na powrót do rzeczywistości. Ujrzał nad sobą znowu ciemny strop tunelu i zorientował się, że musiało minąć sporo czasu od kiedy znajdował się na stacji z Kalicińskim, bowiem nie było po nim śladu. Zniknęła także gdzieś Gruzinka oraz pozostali. Był jedynie jego oprawca, widoczny w mroku, a jego czarna postać zdawała się zlewać z mrokiem korytarza. Otaczało ich duszne powietrze.

- Już was prawie nie ma Gerber – usłyszał. - I jak się z tym czujecie?

Maksym chętnie by coś odpowiedział, lecz nie czuł języka. Zapewne go już nie miał, ból znikł, lecz jego ręce nie istniały. Zdawało mu się, że jest coraz bardziej płynną masą, reszką człowieczeństwa trzymającego się jeszcze strzępów rozumu, mimo świadomości, iż jego nowe ciało wykształca właśnie odnóża.

- W zasadzie to nieistotne – mówił dalej mężczyzna. - Dotarliście do kresu swej drogi. Jesteście tam, gdzie chciałem żebyście się znaleźli. A teraz dowiecie się, jaki spotka was los – mężczyzna wyciągnął ku nie mu ręce. Gerber gdyby nawet chciał się poruszyć, nie był w stanie.

A potem poczuł dotyk, a następnie potworne gorąco, zupełnie jakby jego ciało zaczęło płonąć, pogrążając się w mroku.

USS "Von Braun" >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz