Gerber
leżał pogrążony w świecie własnego cierpienia, czując jak odpływają z niego
powoli wszystkie siły. Nawet te, którymi zdołał podjąć próbę przejęcia
panowania nad sytuacją zniknęły. Czuł jak jego ciało ogarnia powoli gorączka,
choć zdawało mu się, iż dzieje to zbyt szybko, jak na to, iż odniósł rany.
Zapewne jego ciało ogarniało polactwo i ze zdumieniem skonstatował, że nie
odczuwa z tego powodu przerażenia. Jedynie obojętność i apatię. Pozostanie na
zimnej podłodze, gdzie leżał, jego krew stanie się zielona, a on straci swe
myśli i uczucia, łącząc się z kolektywną
jaźnią innych tworów. Jego ból wreszcie zniknie. Nigdy nie myślał o własnej
śmierci, choć wiedział, że jest ona nieuchronna. Był to jeden z powodów, dla
których żył jedynie chwilą i brał od życia wszystko, co tylko przynosiło.
Patrząc wstecz nie żałował niczego, być może jedynie faktu, iż nie zdołał
wyrównać rachunków z kobietą, która zabiła jego przyjaciela. Teraz nie miało to
już jednak żadnego znaczenia, świat się kończył, jego ciało stawało się powoli
rozpalone, a on nie mógł nawet ze sobą skończyć, gdyż nie był w stanie utrzymać
broni. Na pewnym poziomie przy świadomości utrzymywał go szarpiący ból,
przypominający o wygryzionym kawale ręki i przebitym przedramieniu. Ktoś czasem
przechodził obok niego, przez zimny beton niosło się drżenie, jak gdyby ktoś
detonował gdzieś jakieś ładunki, jednak jego to już nie obchodziło. Zasnął i
spał krótkim snem, śniąc iż wędruje wśród dziwnego krajobrazu, pełnego kraterów
rdzawych kraterów, a nad nim gaśnie powoli czerwone światło, gdy po niebie
rozlewa się mrok.
Jestem
tu. Sprowadź go do mnie. To nadeszło.
Ocknął
się gdy słowa wbiły się jego głowę i przywołały do rzeczywistości. Chwilę
później spłynął nań ponownie ból, a on przypomniał sobie gdzie jest,
opuszczając krainę zapomnienia. Słyszał już te słowa, gdy szli przez południową
zonę, choć usiłował o tym zapomnieć. Coś go wołało, a szept miało słodki. Nim
zdołał się nad tym zastanowić otworzył szeroko oczy, gdy poczuł gwałtowny ból w
podbrzuszu. Z trudem złapał oddech, spoglądając na stojącego nad nim mężczyznę,
który właśnie go kopnął.
- Wstawaj
– polecił tamten. Był to jeden z widzianych przez niego uprzednio ludzi z
czarnymi oczami. Gerber powoli usiłował się podnieść, mając z tym problem,
bowiem próby podparcia się przezeń rękami powodowały kolejne partie bólu.
Tamten wyraźnie się zniecierpliwił, bo nagle Maksym został uniesiony w
powietrze i ustawiony w pozycji pionowej, a na karku poczuł mrowienie. Chwilę
później został puszczony, zachwiał się i ujrzał obok siebie jednego z cieni. Z
bliska wyglądał jeszcze bardziej przerażająco, zdawał się być całkowicie płaski
i pozbawiony wymiaru, przypominając zarys ciemnej postaci, a jego białe oczy
zdawały się go przeszywać.
-
Idziemy! - polecił krótko mężczyzna. Gerber ruszył za nim, chętnie opuszczając
przedsionek sali wypełnionej czerwonym światłem. Nie próbował tam zaglądać,
choć krzyki zdawały się stracić na sile. Rozglądając się jedynie nieznacznie
stwierdził, iż nigdzie nie dostrzega Afanasjewej. Chwilę później zachwiał się,
gdy został popchnięty, a pocisk szarpiącego bólu przeszył jego ciało. Upadłby,
gdyby nie został pochwycony i ponownie postawiony w pionie.
-
Przestań – z trudem zdołał wydobyć spomiędzy spierzchniętych ust słowa. - Będę
szedł.
- I tak
umrzesz – powiedział mężczyzna, z wyraźnym zadowoleniem, lecz Gerber w głębi
jego mrocznych oczu ujrzał dla siebie nadzieję. Była więc szansa, że jego
koszmar się skończy, a on nie stanie się Polakiem. Ze zdumieniem skonstatował,
że właśnie na to liczy, choć jeszcze kilkanaście godzin temu oddałby wszystko,
byle tylko trzymać się życia. Wszystko jednak było lepsze niż to, co zwano karą
gorszą niż śmierć. Stanie się tworem i Polakiem, ohydnym i obmierzłym, pośród
zony, emanującej swą polskością. Do większości rzeczy w swym dotychczasowym
życiu podchodził bez emocji, z dystansem, jednak tych istot, z którymi przyszło
mu walczyć, po prostu nie znosił. Spuścił więc głowę i zaciskając zęby szedł
przed siebie, powłócząc nogami, przygarbiony, kroczył prosto do swego końca.
Nie miał
pojęcia jak długo podążał w towarzystwie mężczyzny, idąc poprzez ciemność
tuneli, które niegdyś rozświetlały kesonowe lampy. Gdy wreszcie zaczęły się
ponownie pojawiać, ich światło okazało się blade i przytłumione, nie
przywodziło nawet na myśl swej dawnej chwały, zdawało się wyraźnie przygaszone
przez wszechobecny Mrok. Najwyraźniej to, co otaczało miasto szczelnie na powierzchni,
znajdowało się także tutaj, przesłaniając swą obecnością powietrze. Lub być
może tylko mu się zdawało, w świecie jego zwidów i majaków, rosnącej gorączki,
sprawiającej iż słyszał głos, przyprawiający go powoli o szaleństwo. Jaźń
kolektywna przejmowała powoli kontrolę nad jego mózgiem, a on nie mógł niczego
poradzić. Był bezsilny, pozbawiony woli, pozostawał na łasce niezrozumiałych
sił.
Skupił
się na mijanych łączeniach, zespalających ze sobą żelbetonowe płyty, a po jakimś czasie zaczął liczyć podkłady
kolejowe. Pozwalało mu to się czymś zająć i nie myśleć o tym co powoli
odbierało mu rozum. Szedł tak na innym poziomie świadomości orientując się, że
wkroczyli w główny tunel metra, czerwone światło już dawno zniknęło, a jego
miejsce zajmuje inne, blado żółte. Wreszcie, iż owal przed nim staje się coraz
większy, a oni docierają na peron, który po chwili uderzył weń odgłosami życia
i dusznego powietrza, stojącego bez ruchu, pełnego potu, który nie zagłuszał
jednak zapachu wszechobecnej krwi, jaka zdołała przeniknąć już nozdrza. Uniósł
powoli głowę, by ujrzeć przed nim mrok, skupiony niczym kula i głęboki niczym
aksamit, który zdawał się wypełniać całą przestrzeń stacji, w którym zdawały
się znikać wszystkie ściany, podłoga oraz sufit. Z mroku wynurzyła się ciemna
postać i zmierzała w jego stronę, nabierając kształtów, po czym stanęła na
krawędzi peronu i spojrzała nań z góry. Lecz on tego nie widział, nie będąc w
stanie podnieść głowy w górę, mając przed sobą jedynie wojskowe buty, którym
się przyglądał.
- Czy
nabraliście nieco pokory, lejtnancie Gerber? - zapytał znany mu już głos
mężczyzny.
-
Sierżancie Gerber– z trudem przez zaschnięte gardło rzekł Gerber, po czym
spojrzał w górę, prosto w twarz tamtemu. - Cztery tysiące osiemset dwadzieścia
trzy, skurwysynu.
- Mylicie
się – odparł tamten, zupełnie jakby wiedział co Maksym ma na myśli. - Tylu
podkładów nie ma w całym metrze. Błądziliście, wasz umysł wędrował gdzie
indziej niż ciało – wbił w niego wzrok, a Gerber powoli opuścił głowę, czując
jak gdyby właśnie stracił coś istotnego, a ostatnia cząstka człowieczeństwa i
oporu była mu właśnie wydzierana z rąk. Nie potrafił sobie przypomnieć
dlaczego.
-
Wrzućcie go na drezynę – polecił mężczyzna, a Maksym po chwili poczuł jak
unoszony jest w górę i po chwili uderzył o twardą powierzchnię. Wydał okrzyk
bólu, lecz nie otwierał oczu, które zaczęły samoistnie łzawić. Mężczyzna mówił
dalej, lecz tym razem kierował swe słowa do kogoś innego. - Już prawie się
przebili i otworzyli wyjście na powierzchnię. Idź tam i umów spotkanie.
- Ja? -
rozmówcą był mężczyzna, który go tu przywiózł. - Mam wyjść na powierzchnię?
- Tak,
Nadolny – tamten się zirytował. - Hakielowi jakoś to nie przeszkadzało, gdy
zawierał z nimi rozejm. Teraz pora na dalsze rozmowy. Chyba nie boisz się
imperialistów?
- Ich
karabiny…
- Nie
będą do ciebie strzelać. Są zdesperowani, ich siły topnieją, przybyli po coś co
może zmienić przebieg wojny. I to dostaną – powiedział mężczyzna. -
Okoliczności… uległy zmianie – nagle zaśmiał się. - Nie sądziłem, że finał
odbędzie się w obecności… innych. A zwłaszcza głównego gracza. Tego się
zupełnie nie spodziewałem. To wspaniale! – Gerber odniósł wrażenie, że
mężczyzna jest zadowolony.
- Czy mi
się wydaje, czy szykujesz swój pojazd do odjazdu? - Nadolny zdawał się nabierać
pewności siebie.
- Bądźmy
gotowi na nieoczekiwane, być może będzie musiał zmienić lokalizację –
powiedział mężczyzna. - Coraz więcej tu gości. Zarówno w tunelach jak i na
powierzchni. A cały czas przybywają kolejni. Dziesiątki tysięcy. Nie rób takiej
miny, Nadolny. Konwent da im radę.
- Lud
zwycięży – chrząknął tamten niepewnie. - Ale powinniśmy się zebrać i uradzić…
- Nie
martw się, Konwent zbierze się w stosownym czasie – odparł mężczyzna. -
Przecież jestem jedynie wolą Mroku.
- Jak my
wszyscy – wyraźnie odruchowo odparł tamten.
- Ruszaj
już w drogę – poradził mężczyzna. Maksym usłyszał oddalające się kroki,
podobnie jak wypowiadane zdania rozchodzące się echem, w pustej przestrzeni. -
Pożyteczny idiota, jak wy wszyscy, Gerber – rozległo się po chwili. - A teraz
otwórzcie oczy i nie udawajcie, że jesteście nieprzytomni.
Nad
Maksymem ukazały się gwiazdy, które gdy wzrok mu się wyostrzył zmieniły się w
kesonowe lampy, rzucające swe przyćmione światło, przecinane nitkami mroku.
Nagle drgnęły, a podłoże na którym leżał zadrżało, przyprawiając go o bolesne
paroksyzmy. Nadal nikt nie wyjął mu strzały, lecz pomyślał, że nie ma to już
znaczenia.
- Zabij
mnie wreszcie – poprosił, lecz nie był w stanie wznieść swego głosu ponad
warkot silnika uruchamianej drezyny. O dziwo mężczyzna jednak go usłyszał,
bowiem pochylił się nad nim.
- To
byłoby zbyt proste – powiedział. - Po za tym jest dla was jeszcze nadzieja,
sierżancie Gerber. Widzicie, nazywam was tak jak chcieliście. Skoro ja zrobiłem
coś dla was, wy zrobicie coś dla mnie.
- Nie.
- Niech
zgadnę, siły was opuściły, czujecie jak w waszych żyłach przemieszcza się coś
obcego, zmieniającego tkanki waszego ciała. Czy to nie dziwne? Ledwie kilka
godzin po tym, jak wpakowaliście w siebie znaczne stężenie inhibitorów, po tym
jak odnieśliście stosunkowo niewielkie rany… - głos mężczyzny zdawał się
ociekać słodyczą. - A może nieco większe, niż mogłoby się wydawać. Uważajcie,
teraz zaboli.
Usta
Maksyma złożyły się do krzyku, którego nie był w stanie wydać, gdy drezyną
szarpnęło, a jego ciało zakołysało się po jej podłodze. Poczuł jak ruszają, a
lampy na suficie zaczęły się przesuwać.
- Trochę
temu co się z wami dzieje pomogłem – przyznał tamten. Gerber przekręcił głowę,
widząc jak stoi nieruchomo, na tle przemieszczających się świateł. Drezyna
powoli się rozpędzała. - W każdej grupie jest ktoś, kto jest jej silnym
punktem. To byliście wy, nawet jeśli interesowało was jedynie wasze
przetrwanie. Stanowiliście dla waszych żołnierzy zwornik, punkt odniesienia,
byliście kimś, za kim mogliby pójść. Kaliciński to jedynie ktoś kogo wypełniali
rozkazy, podobnie Afanasjewa, wróg z GRU. Lecz w godzinie próby dla was daliby
więcej, bo wy potrafilibyście ich zmotywować. Wierzyli w was, bo zawsze
dbaliście o swoich i wyciągaliście ich z każdego gówna. Byliście najbardziej
niebezpiecznym elementem tej grupy i dlatego musieliście z niej zniknąć. Bo
wasi żołnierze są mi potrzebni.
- Do
czego? - wycharczał Gerber.
Mężczyzna
jakby go nie usłyszał.
- Z
każdej grupy należy pozbyć się najsilniejszych i najsłabszych elementów by nad
nią zapanować – powiedział. - Wiecie dlaczego mówię wam to Gerber? Bo wszystko
to powtórzycie. Co do słowa. Mój zasadniczy plan co do was się nie zmienił.
Nabrał jedynie rumieńców, gdyż dowiedziałem się właśnie, że spotka was
niezwykły zaszczyt. Nawet nie wiecie jak wielki. Po części chciałbym być w
waszej skórze.
-
Zamieńmy się – burknął Maksym, znajdując w sobie nieco siły na bunt.
-
Powiedziałem po części – napomniał go mężczyzna. - Musicie jeszcze trochę
pocierpieć, dla dobra sprawy. Niestety nie waszej, lecz Konwentu, więc teraz
usiądźcie i oprzyjcie się. Zaraz wam pomożemy skoro nie dajcie rady. Nie
zdołacie na razie nic od tej pory powiedzieć, dopóki na to nie pozwolę, po
prostu patrzcie. I dajcie się obejrzeć niektórym z waszych żołnierzy.
Gerber
nie zamierzał nawet odpowiadać. Zamknął oczy i pogrążał się powoli w swych
własnych myślach, rzeczywistości pełnej krwi i czekającego nań szaleństwa.
Gdzie ogniste iskry przecinały ciemność i wybuchały gdzieś ponad mrocznymi
wieżami. To wydarzy się już wkrótce pomyślał. Gdzieś poniżej tego co
nadchodziło, w trzewiach ziemi czekała ciemność, wyciągała do niego ręce
otwierając swe białe oczy.
- Gerber!
- usłyszał nowy głos, znajomy, którego nie potrafił początkowo zidentyfikować.
Głos pełen zaskoczenia, pogardy i współczucia.
- Gerber!
- do głosu dołączyła jeszcze kobieta, mówiąc tonem pełnym nienawiści i
satysfakcji. Zdawała się czuć radość widząc jego cierpienie. Otworzył oczy i
oślepiło go światło.
Kesonowe
lampy płonęły niezwykle jasno, jak niegdyś, w czasach gdy wychowywał się w
podziemnej Warszawie. Wzrok wracał mu powoli, gdy spoglądał w sufit
znajdującego się nad nim tunelu i umieszczoną na nim mozaikę, przedstawiającą
mężczyznę o grubych, prostokątnych kształtach z młotem w ręku, wyciągającemu
dłoń ku drugiemu, trzymającemu w dłoni coś na kształ rulonu, w kasku na głowie.
Znam to miejsce, stwierdził i po chwili sobie przypomniał. Stacja Politechnika,
gdzie mieściła się najważniejsza uczelnia Ludowej Polskiej Komunistycznej
Republiki Radzieckiej. To tu, głęboko pod ziemią, opracowywano najważniejsze wynalazki
przemysłowe, tu wykuwano idee umożliwiające budowę coraz doskonalszych i
jeszcze głębszych schronów oraz tuneli. Przez jego umysł przemknęło
wspomnienie, z czasów gdy trafił tu z wycieczką pionierów, gdy pokazywano im
projekty ścian z żelbetonu, z metazbrojeniego betonu, w którego wnętrzu
zatapiano grube płyty metalu, mające powstrzymać bomby imperialistów. Koniec
końców tamci ich nie użyli, przypomniał sobie, gwałtownie wracając do
rzeczywistości. Z wielkim wysiłkiem uniósł się, by oprzeć się o bok drezyny, a
jego umysł złożył w całość fragmenty ostatnich chwil. Drezyna zatrzymała się,
przestała trząść, ból zelżał, a przez platformę przebiegło drżenie, gdy ktoś na
nią wsiadł. Znajdowali się na Politechnice, choć Gerber był w stanie dojrzeć
jedynie część stacji. Elektryczność zdawała się działać tu bez ograniczeń, choć
powietrze było tak samo ciężkie jak w pozostałej części metra, wentylatory
także tu były wyłączone, lecz zamiast ciszy słyszalny tu był wyraźnie gwar
ludzkich, choć nieco przytłumionych głosów. Z miejsca, w którym siedział był w
stanie dostrzec poruszające się sylwetki. Nim zdołał się na nich skupić drezyną
szarpnęło, skrzywił się z bólu, a platforma znowu ruszyła. Odruchowo
zarejestrował, że na stacji wyraźnie wre życie, choć nie miał pojęcia czy
znajdujący się na niej ludzie nie mają czarnych oczu. Mignęły mu ustawione na
peronie jakieś budy, w głębi bocznych korytarzy prowadzących na uczelnię ruch i
światła wskazujące, iż miejsce jest zaludnione, po czym jego głowa kiwnęła się,
a on zdążył jeszcze zobaczyć boczny tunel prowadzący o ile pamiętał ku
Agrykoli. Wydawał się zablokowany, zupełnie jakby ktoś zbudował tam barykadę ze
rusztowań i fragmentów żelbetonu. Po czym pociąg pogrążył się w półmroku
tunelu, tym razem oświetlonego, a Maksym przeniósł wzrok na stojące obok niego
osoby. Tak jak przypuszczał, byli to Kaliciński i Tekagawelidze, za nim stało
jeszcze paru żołnierzy, których nazwiska nie były dlań istotne. Wszyscy zdaje
się pochodzili z plutonu Krafta. Poprawka, z jego plutonu.
- Szybko
go bierze – doleciał go głos mężczyzny stojącego obok lejtnanta. - Sami
widzicie. Jego rany są zainfekowane,
polactwo musiało dopaść go już wcześniej. Nie ma już dla niego ratunku.
-
Inhibitor… - zaczął Kaliciński.
- Nigdy!
- warknęła Gruzinka, a jej czarne niczym węgiel oczy błysnęły.
- Chcecie
go ratować? Nawet po tym co wam chciał uczynić? I co uczynił wielu żołnierzom?
- mężczyzna wydawał się zdumiony. Gerber zagryzł wargi, starając się ignorować
ból, napływający doń falami, w rytm kołysania przemieszczającej się platformy.
- Wasze przekonania przynoszą wam chlubę i zaszczyt. Jesteście prawdziwym
komunistą. Ale nawet gdybyśmy mieli tu wystarczającą liczbę leków, jego
przemiany zaszły zdaje się już za daleko. On chyba nie odróżnia już do końca
rzeczywistości, zobaczcie że jego ciało podlega już transformacji
łysenkowskiej, palce na dłoni mu się zrosły i zielenieją.
To
możliwe, pomyślał Gerber i zupełnie nim to nie wstrząsnęło. Wkrótce wszystko
nie będzie miało już znaczenia, a on pogrąży się w zbawiennej ciemności, w
której nie będą niepokoić go wizje, ani żaden szaleniec z imieniem Konwentu na
ustach.
- Czy to
strzała? - Kaliciński był wyraźnie zdziwiony. - Z kim on walczył?
- Dobre
pytanie – powiedział mężczyzna. - Może powie wam. Mi nie chciał powiedzieć.
- Dużo
już nie powie – burknęła Gruzinka.
-
Właśnie. Dlatego jedzie z nami. Do hospicjum.
-
Hospicjum? - Kaliciński powtórzył słowo, jak gdyby usiłując zrozumieć jego
znaczenie. Zmarszczył czoło. - Kula w głowę – zaproponował.
- Nie! -
warknęła Gruzinka. - Kara gorsza niż śmierć!
-
Towarzysze, towarzysze… - mężczyzna starał się ich zmitygować. - Rozumiem w
pełni wasz punkt widzenia. Ale zastanówcie się lejtnancie Kaliciński, miałby
odejść jak przystało na żołnierza? Po tym wszystkim co uczynił?
- On
zrobiłby to dla nas – powiedział nieśmiało jeden z żołnierzy. - Pomógł
Krasuskiemu…
-
Spytajcie lepiej co czynił ludziom w swoim plutonie – zasugerował mężczyzna. -
Spytajcie szeregowej Tekagawelidze. Spytajcie innych. Lejtnancie Kaliciński,
zapomnijcie na chwilę o komunistycznej przyzwoitości, która daje wam świadectwo
i zastanówcie się, co należałoby z nim uczynić.
- Sąd… -
zaczął tamten.
- Wy tu
jesteście sądem – zauważył mężczyzna. - Jako najstarszy stopniem, bo zdaje się
sierżant Maksym Gerber tylko czasowo pełni obowiązki głównodowodzącego.
Zapytajcie jego ofiar, co uczynił i co powinno go spotkać.
- Niech
zdycha! - Gruzinka splunęła, a Maksym poczuł jak po jego policzku spływa ciepła
ślina.
-
Spytajcie co ma na swoją obronę!
-
Tekagawelidze – zachrypiał Gerber, nagle orientując się, że może złożyć swe
myśli w słowa. - Jeszcze z wami nie skończyłem!
-
Lejtnancie Gerber... – zaczął Kaliciński.
- Zamknij
ryj, ty pomyłko, przez ciebie tu jesteśmy, najpierw zabiłeś Krafta, a potem nas
wszystkich skurwielu! – przerwał mu Gerber. - Wiecie co Tekagewelidze, kiedy
tylko stanę się Polakiem, przyjdę po was! I wsadzę w was mojego największego…
-
zorientował się, że jest w stanie poruszać jedynie ustami, lecz nie wydaje
żadnego dźwięku.
- To
chyba załatwia sprawę – powiedział mężczyzna. - Lejtnancie Kaliciński, nie
dajcie sobie wmówić, że jesteście czemukolwiek winien. To dość tanie próby
zwrócenia się do waszych żołnierzy, wskazania im, że nie powinni być wam
lojalni. Od kiedy mam okazję obserwować sierżanta Gerbera cały czas usiłuje
manipulować sytuacją i obrócić ją na swą korzyść. Nawet gdy przestaje być
człowiekiem… czy to nie żałosne? Więc odpowiedzcie sobie na pytanie, jaki wyrok
należałoby wydać, przed sądem wojskowym? Czy nie szkoda dla niego kuli? Czy nie
powinno spotkać go to, co go właśnie spotyka?
- Ja…
- Nie
dajcie sobie wmówić, że jesteście czemuś winni! - natarł mężczyzna. -
Postępowaliście zgodnie z zasadami komunizmu! Podczas gdy wy próbowaliście
zaprowadzić ład, prawo, sprawiedliwość i równość społeczną wrogowie ludu, tacy
jak Gerber, czynili to niemożliwym! Sami sobie odpowiedzcie, co czyniliście wy,
a co robili Gerber czy Afanasjewa!
- Więc…
- Wasza
lojalność powinna leżeć w komuniźmie, nie w fakcie, że ktoś reprezentuje GRU –
przypomniał mężczyzna. - Zastanówcie się, jak często widzieliście w wykonaniu
Rosjan niesprawiedliwość? Jak często łamali zasady żądając ślepego
posłuszeństwa? A teraz powiedzcie mi, co prawdziwy komunista uczyniłby z kimś
takim jak Gerber? Ile szans zmarnował? Ile możliwości poprawy odrzucił?
- Śmierć
– powiedział po chwili zastanowienia Kaliciński, lecz Maksym spoglądał
wyłącznie na mężczyznę. Dobry jest skurwysyn, stwierdził. Prawdziwy mistrz
manipulacji. Tamten zdawał się domyślać, co Gerber właśnie pomyślał, bowiem
posłał mu spojrzenie, w którym kryło się lekceważenie. Maksymowi udało się na
chwilę skupić myśli i przez chwilę zastanowiał się, co tamten właściwie chce
osiągnąć, lecz doszedł do wniosku, że właściwie ma to wszystko gdzieś. Już go
to nie dotyczyło.
- Macie
rację, śmierć, lub coś gorszego – rzekł mężczyzna. - Lecz my tu jesteśmy nieco
bardziej cywilizowani niż Rosjanie, którzy narzucili wam te zasady. My nikogo
nie przekreślamy, wierzymy w człowieka. Dajemy mu szansę.
-
Reedukację? - Gruzinka nagle zaczęła się śmiać. - To byłoby dobre…
-
Szeregowa Tekagawelidze! - przywołał ją do porządku Kaliciński.
- Dla
tego skurwiela jest już za późno – wyraźnie przestała dbać o jakiekolwiek
pozory dyscypliny.
- Oboje
macie rację. Kara go nie ominie – powiedział mężczyzna. - Nie mamy sposobu by
odwrócić zmiany łysenkowskie, które zaszły za daleko. Lecz nie zarzuciliśmy
naszych badań, staramy się pójść krok dalej poza inhibitory. Być może uda nam
się uczynić Polaków na powrót ludźmi… lecz musimy na czymś testować nasze
lekarstwa.
- Na nim?
- oczy Kalicińskiego gwałtownie się rozszerzyły.
- Sami
powiedzcie – rzekł mężczyzna. - Wasz kraj prowadzi eksperymenty na zekach…
skazanym odmawiając statusu ludzi. Sami dobrze o tym wiecie. Rzadko reedukacja
w zek-batalionach przywraca ludzi społeczeństwu. A nawet jeśli, nakładane są na
nich takie ograniczenia, że mogą jedynie pracować w kopalniach uranu, lub
wykonywać podrzędne prace. Lecz z łagrów spec-znaczenia nikt nie wraca. U nas
przeciwnie, jeśli Polacy staną się na powrót ludźmi, będą mogli funkcjonować w
społeczeństwie… i dopiero wtedy odpowiedzieć za swe przestępstwa, w pełni
świadomi tego co uczynili.
- Ale
eksperymenty na nim… - zaczął lejtnant.
-
Zastanówcie się – rzekł mężczyzna. - Czy mamy ryzykować własnym życiem by
złapać Polaków? Czy to jest tego warte? Czy też warto skorzystać z tego co
przynosi los, sprawić żeby ten, który skazany jest na nieodwracalną przemianę
był jeszcze do czegoś przydatny? Może jako Polak zdoła nam posłużyć, gdy w swym
cierpieniu, wywołanym lekami stanie się na powrót jednym z nas? Wierzę, że
jesteśmy już blisko dnia, kiedy uda się nam to uczynić.
- Te
eksperymenty są bolesne? - zapytała Gruzinka.
-
Niestety – przyznał mężczyzna. - Lecz każdy przybliża nas do sukcesu. Do
uleczenia mieszkańców tego kraju. Do dnia, gdy przestaną atakować niczym
bezrozumna masa, zabijając żołnierzy, stając się na powrót mieszkańcami tego
kraju. Zamiast zwalczać ich, jak nakazują to Rosjanie, ocalimy ich. Dzięki
komuś takiemu jak Gerber.
- Trudno
w to uwierzyć – rzekł po chwili Kaliciński.
-
Uwierzcie – rzekł mężczyzna. - W hospicjum Gerber będzie miał szansę przyczynić
się uratowania wielu losów. To kara, lecz jednocześnie sprawiedliwość. Bo
wreszcie w swym dotychczasowym życiu uczyni coś pożytecznego. A teraz spójrzcie
jak wygląda miejsce, gdzie włada lud.
Maksym
wytężył wzrok czując, iż drezyna zwalnia. Przez chwilę nie był się w stanie
zorientować na jakiej stacji się znaleźli, po chwili jego umysł zmierzył się z
siatką tuneli znajdującą się w jego głowie, które poznawał przez lata. Z
Politechniki udali się na północ, ku Stacji Plac Konstytucji. Wjechali na Linię
Marszałkowską, zmierzając ku Dworcowi Głównemu. Po drodze mieli jeszcze Plac
Konstytucji, jak większość stacji biorącą nazwę od dawna zapomnianych nazw nie
istniejącego miasta na górze. Które właśnie zbombardowano, pomyślał, to właśnie
oznaczało to drżenie, gdy leżał na podłodze zimnego tunelu. Na Warszawę spadały
bomby i eksplodowały metanapalmem, z jakiegoś powodu był tego pewny, choć
zdawać się mogło, że jedynie sobie to wyobraża. Ale nie, miasto stało w ogniu,
a wkrótce uderzyć nań miały ogniste strzały. Z wysiłkiem postarał się skupić,
mając nadzieję, iż wizja zniknie. Gdy zaczął znowu słuchać, stwierdził, iż
stracił nieco czasu. Powoli odpływał, przestawał być człowiekiem, zatracając
swoje jestestwo.
- … sami
widzicie, mamy tu wszystko – mówił mężczyzna. - Dobra są wreszcie sprawiedliwie
dystrybuowane, ludzie widzą, że system działa. Trudno jednak po latach
wykorzenić nawyki berizmu, nawet mi, czy innym. Lecz powoli wszyscy przekonują
się, że władza ludu jest czymś, na co czekali.
- Trudno
w to uwierzyć – powiedział Kaliciński. - Jak pilnujecie porządku… bez milicji?
- Widzieliście,
jak wygląda nasza armia cieni – odrzekł mężczyzna. - Nie będę wam kłamał, że
zapewne wielu czuje przed nią strach, lecz zapewniam, że uczciwi nie mają się
czego bać. Rozdawnictwo nadzorują urzędnicy Konwentu, już ich spotkaliście,
każdy kto ma dzieci otrzymuje dodatki, nie musimy już ich odbierać rodzinom by
wychować obywateli. Ludzie zaczynają rozumieć, że tylko działając razem są w
stanie zbudować silną Polskę.
- To, co
mówicie, stanowi… - zaczął Kaliciński, lecz mężczyzna mu przerwał.
- To na
co patrzycie, nie jest zdradą. Ale rozumiem wasze uczucia. Samemu trudno było
wyzwolić mi się z okowów jakie zostały nam narzucone, z łańcuchów jakie nam
nałożono. Widzicie, możemy zbudować sprawiedliwy ustrój społeczny polegający na
władzy ludu i nie potrzebna nam do tego wszechobecna kontrola. Nam się udaje,
to system, który nie pozwala na istnienie takich osób jak Gerber,
wykorzystujących innych. Zapewniam was, nasze szczególne umiejętności związane
jakie daje nam Mrok na to nie pozwalają.
- Czym
jest ten Mrok? - zapytała powoli Gruzinka.
- To
tylko nazwa – odparł mężczyzna. - To oddziaływanie, dające nam siłę,
pozwalające zapanować nad materią i prawami natury. Dające jednocześnie armii
Konwentu jej zdolności, ludziom możliwość obrony przed kulami, a także poczucie
wspólnej świadomości i dobra ogółu.
-
Kolektywny umysł? - Kaliciński wyraźnie stężał. - Jak Polacy? Jak maoiści?
- Nic z
tych rzeczy – pokręcił głową mężczyzna. - Po prostu jestesmy świadomi
rzeczywistości na zupełnie innym poziomie. Który sprawia, że szanujemy ludzkie
życie i nie mamy bezrozumnej potrzeby niszczenia.
Kłamiesz,
chciał powiedzieć Gerber, lecz nie mógł. Nie spoglądał w dół, lecz zapewne jego
własny cień zdradził go i trzymał za gardło. Zamiast tego mógł jedynie
obserwować, więc spojrzał na stację.
W jasnym
blasku kesonowych lamp dostrzegł znowu ludzi, tym razem jednak zgromadzeni
zdawali się być zajęci swymi sprawami. Przemieszczali się pełni życia nie
zwracając uwagi na ruchomą platformę. Po chwili Maksym zaczął zwracać uwagę na
szczegóły, dostrzegając iż większość z nich przenosi ciężkie przedmioty,
ciągnie belki i rusztowania. Szykują się do oblężenia, stwierdził, co
podpowiedział mu bezbłędnie jego umysł żołnierza. Lecz na tym samym peronie
kwitło także inne życie, wybudowano tam zabudowania jakich nie było w jego
czasach, do jednego z nich ustawiła się kolejka, a wychodzący stamtąd trzymali
w rękach parujące miski. Nagle żołądek Maksyma zwinął się, gdy poczuł zapach
zupy, uświadamiając sobie, że ostatni raz jadł dawno i nieprawda temu, gdzieś w
Chełmie, zapewne od tamtego czasu upłynęły prawie dwa dni. Chciał jeszcze
popatrzeć na normalne życie na stacji, lecz jego umysł zaczął je znowu
przetwarzać, zmieniając otoczenie w geometryczne figury, a ludzi znajdujących
się na peronie w lepkie stwory, nie mogące wydobyć się z czarnej substancji,
którą zostały oblepione.
- …
dzieci? Są w szkołach – mówil dalej mężczyzna. - To, że przygotowujemy się na
przybycie Armii Czerwonej, nie może sprawiać, że zaprzepaścimy zmiany i nasz
zwykły tryb życia.
- To ma
być ponoć największa armia – powiedział niepewnie Kaliciński. - Tak mówila
pułkownik Afanasjewa… Może gdyby pokazać co tu osiągnęliście, gdyby zobaczyli
tę drogę do komunizmu, wtedy…
-
Sądzicie, że odstąpią? - zapytał mężczyzna. - Wydaje się wam, że znają jakiś
inny sposób niż walka? Powiedzcie szczerze, uważacie że wyślą emisariuszy,
przyjdą tu w innym celu niż zabić wszystkich? Dzieci, kobiety, cywili,
wszystkich mieszkańców LPKRR, których wy przysięgaliście bronić?
- Nie –
odpowiedział po dłuższej chwili Kaliciński.
- Macie
rację – rzekł mężczyzna. - Jak myślicie, dlaczego starałem się zgromadzić tu
wszystkich mieszkańców kraju? By ich ocalić i uratować. Bo wszyscy, zostali już
skazani na zagładę.
- Wiedzą
o tym? - zapytał Kaliciński.
- Teraz już
tak. I jeśli pytacie jak to przyjmują, szczerze powiem, nie wszyscy początkowo
byli zadowoleni, ale z czasem zrozumieją. Do tego czasu muszą podporządkować
się Konwentowi, nawet jeśli wymagać to będzie posłuszeństwa – wyjaśnił
mężczyzna. - Lecz gdy przestaną się bać, pojmą że Konwent jest zbawieniem.
- Jak
mają się nie bać? - rzucił lejtnant. - Na progu Warszawy staną setki tysięcy
żołnierzy! Nawet cienie nie zdołają ich powstrzymać!
- Wciąż
się boicie. Nie jesteście wolni. Nie chcielibyście tego? Nie pragniecie
wyzwolić się ze strachu? - zapytał mężczyzna. - Z tyranii ludzi takich jak
Afanasjewa? Z opresji kogoś takiego jak Gerber?
- Ja chcę
– powiedziała Gruzinka.
- Dobrze!
- podchwycił mężczyzna. - Ktoś jeszcze? Nie po to zostaliście żołnierzami? By bronić
innych przed wrogiem?
- To moje
miasto – odezwał się jeden z żołnierzy. - Chciałbym je bronić, ale…
-
Uwierzcie mi, siły tamtych nie mają znaczenia – rzekł mężczyzna. - Rozbiją się
o Warszawę niczym pędząca woda uderzająca w skały. Powiedzcie o tym swym
towarzyszom, weźmiemy każdego, kto zechce z nami pójść! A wy lejtnancie
Kaliciński, chcecie razem z nami bronić naszych ludzi przed wrogiem?
-
Nadciąga tu również nasze wojsko – zauważył niepewnie tamten.
- To nie
z nimi będziecie walczyć – powiedział mężczyzna. - Wiecie sami, że wkroczą tu
elitarne oddziały, próbując zetrzeć to miasto w pył. Popatrzcie wokół, na to co
osiągnęliśmy i co możemy osiągnąć. Zamiast walczyć przeciwko sobie możemy
stanąć do boju ramię w ramię, przeciw naszemu prawdziwemu wrogowi. Czy
będziecie walczyć obok nas o sprawiedliwość i wolność?
Kaliciński
milczał przez jakiś czas, wreszcie rzekł drżącym głosem.
- Tak.
Mężczyzna
chwycił go mocno za ramiona i ścisnął.
-
Wiedziałem – rzekł z wyraźnym wzruszeniem w głosie. - Dzięki takim jak wy
ocalimy to miasto! - spojrzał na pozostałych. - Wróćmy teraz do reszty waszych
towarzyszy, przekażcie im wszystko co tu ujrzeliście. Powiedzcie im, że z
radością przyjmiemy ich w naszym gronie!
Wszyscy
zginiecie, chciał powiedzieć Gerber, lecz nie mógł otworzyć ust. Nieważne ilu
przyjmiecie, jeśli to co powiedziała mu Afanasjewa było prawdą, w ciągu
kolejnych tygodni przybędą tu dziesiątki, a następnie setki tysięcy żołnierzy.
Nic nie powstrzyma Przewodnika Narodu by zniszczył zarazę zwaną Mrokiem, nim
rozprzestrzeni się ona na pozostałe kraje Związku. By zademonstrował
niezniszczalną potęgę niezwyciężonego młota rewolucyjnego komunizmu.
Zamknął
oczy, nie chcąc już patrzeć na tę naiwności, starego głupca manipulującego
tamtymi, by zginęli w walce o głupich ludzi, którzy wciąż żyli w Warszawie, po
tym jak tu pozostali, po jej upadku. To nie było normalne życie. Czuł jak
rozpływa się, a jego ciało ropieje, przemienia się, a on staje się jednością z
otaczającym go światem. Zapewne budził się powoli jego instynkt Polaka, coraz
głośniej słyszał jak wzywa go zew ciemności, płynący z miejsca, gdzie nie tak
dawno znalazł się, przyprowadzony z sali tortur. Tam było coś co go wołało,
głośniejsze niż inne głosy, dobiegające gdzieś z daleka.
A potem poczuł kopnięcie, bolesne i
ciężkie, które wyrwało go na powrót do rzeczywistości. Ujrzał nad sobą znowu
ciemny strop tunelu i zorientował się, że musiało minąć sporo czasu od kiedy
znajdował się na stacji z Kalicińskim, bowiem nie było po nim śladu. Zniknęła
także gdzieś Gruzinka oraz pozostali. Był jedynie jego oprawca, widoczny w
mroku, a jego czarna postać zdawała się zlewać z mrokiem korytarza. Otaczało
ich duszne powietrze.
- Już was prawie nie ma Gerber –
usłyszał. - I jak się z tym czujecie?
Maksym chętnie by coś odpowiedział,
lecz nie czuł języka. Zapewne go już nie miał, ból znikł, lecz jego ręce nie
istniały. Zdawało mu się, że jest coraz bardziej płynną masą, reszką
człowieczeństwa trzymającego się jeszcze strzępów rozumu, mimo świadomości, iż
jego nowe ciało wykształca właśnie odnóża.
- W zasadzie to nieistotne – mówił
dalej mężczyzna. - Dotarliście do kresu swej drogi. Jesteście tam, gdzie
chciałem żebyście się znaleźli. A teraz dowiecie się, jaki spotka was los –
mężczyzna wyciągnął ku nie mu ręce. Gerber gdyby nawet chciał się poruszyć, nie
był w stanie.
A potem
poczuł dotyk, a następnie potworne gorąco, zupełnie jakby jego ciało zaczęło
płonąć, pogrążając się w mroku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz