poniedziałek, 29 grudnia 2014

6. Na linii frontu


Huk wystrzałów ucichł. Walter poświecił do wnętrza pomieszczenia, następnie powiódł latarką wokół. Gdy odwrócił się dostrzegł wkraczającego na korytarz Czeczena i podążającą tuż za nim Nadieżdę.
- Stójcie! – rozkazał – Świecić dookoła, uważajcie na cienie – Nadieżda powiedziała coś do niego, ale nie był jej w stanie usłyszeć. – Cienie – powtórzył. – Atakują. Kule nic im nie robią. Tylko światło. Nadieżda, znajdź Wszołę i Tamarę. Teraz! – znowu coś powiedziała, więc zirytował się – Okuniewa wykonać rozkaz! –zaczekał, aż odwróciła się by odejść, po czym polecił – Czeczen, osłaniaj mi tyły.  
Gdy spojrzał ponownie w kierunku końca korytarza dostrzegł, Sokoła stojącego nieopodal zniszczonego wejścia. Latarkę trzymał zdrową ręką, drugą kryjąc w rękawie szynelu. Pokrywał go biały pył, miał zakrwawioną twarz z prawej strony. Walter uświadomił sobie, że zapewne wygląda podobnie. Gdy ruszył przez gruzowisko Sokół zgasił latarkę, wsuwając ją następnie za pas. Odsłonił połę płaszcza i lewą ręką wydobył z kabury pistolet.
- Poświećcie! – polecił donośnie, zapewne także jeszcze nie do końca odzyskał słuchu po eksplozji. Walter stanął w ruinie ściany i skierował do wnętrza pomieszczenia lufę, przesuwając ją z jednego krańca na drugi.  Cieni nigdzie nie było widać, przez okno z lewej strony wpadał blask dalekiego ognia, za oknami z prawej strony zapadł już zmierzch. Na wprost widoczne były odległe błyski. W pomieszczeniu leżały wyrwane siłą wybuchu pozostałości drzwi, wraz z fragmentami ściany i elementów stanowiących wyraźnie części barykady, blokującej wejście. Wszystko to zostało rozrzucone wybuchem granatu.
Rozległ się strzał. Sokół wpakował kulę w głowę leżącego. Walter zdziwił się, że dobija on szpiona sposobem przeznaczonym dla poległych żołnierzy.
- Dla pewności – wyjaśnił tamten. Schował pistolet do kabury, następnie szamocząc się z połą płaszcza wydobył tulejkę inhibitora. Walter wciąż omiatając pomieszczenie światłem latarki patrzył jak Sokół ukazuje prawą rękę, która zmieniła się w czarny kikut. Mężczyzna po zrobieniu zastrzyku pochylił się nad zwłokami. Walter podszedł bliżej, by zobaczyć jak zdrową ręką Sokół odsłania poły kurtki trupa i zaczyna szperać w jego kieszeniach. Zampolit trzymał latarkę skierowaną wprost na ciało zabitego. Twarz mężczyzny była nie do rozpoznania, po tym jak Sokół potraktował ją pistoletem TT model 71. Strzał oddany z bliska zmienił ją w osmaloną miazgę. Trup nosił w kurtkę moro, do pasa miał przytroczoną maskę gazową. Nieopodal leżał pistolet APS, z którego do nich wycelował.
- Nóż – polecił Sokół, chowając do szynela coś, co wyciągnął zabitemu zza pazuchy. Walter podał Sokołowi swój wojskowy nóż, a ten przekręcił szybkim ruchem ciało na brzuch, po czym zagłębił ostrze w nasadzie głowy tamtego. Dowódca Szpicy przyglądał się jak wydobywa z tyłu głowy trupa metalową kostkę. Powstrzymał się od pytań, dostrzegając przed sobą wszczep identyfikacyjny, jaki sam nosił. Model dla zawodowych żołnierzy, dający z odległości pół wiorsty namiar umożliwiający odnalezienie i ustalenie tożsamości żołnierza. Lecz o ile było mu wiadomo, uruchamiał się dopiero w momencie śmierci, zaś Sokół namierzał tego kogoś już wcześniej. Nie odezwał się jednak ani słowem. Zampolit wstał, powiódł wzrokiem po pomieszczeniu i ruszył w stronę tylnej ściany.
- Nie możemy tu zostać towarzyszu – zaczął Walter nieco ciszej, któremu powoli wracał słuch.
- Zaraz – powiedział Sokół, pochylając się nad czymś. W świetle latarki Walter dostrzegł plecak tamtego, który zampolit przetrząsał.
Ponownie rozejrzał się. Po cieniach nie było śladu, nie wiedział czy zginęły czy po prostu się wycofały. Nie spotkał jeszcze na Dzikich Polach takich tworów i nie słyszał jeszcze by ktoś się na nie natknął. Popatrzył na swą nogę. Nie odniósł na szczęście żadnych ran, mundur pod białym pyłem wydawał się nienaruszony. Odetchnął i znowu spojrzał na Sokoła, stojącego przy oknie, zza którego widać było błyski.
- Odwrót – powiedział tamten, odwracając się nagle.
- Zabieramy ciało? – zapytał Walter.
- Nie ma czasu – odparł zampolit. – Wynosimy się. Natychmiast.
Nie pozostawało nic innego, jak odwrócić się, krzykiem zwołać drużynę, a następnie opuścić budynek. Cienie nie wróciły, lecz gdy znaleźli się na zewnątrz odkryli, iż trafili wprost w środek czegoś, co reakcyjne przesądy określały mianem piekła.

Przed budynkiem zapadł już zmierzch, a pył utrudniający widoczność opadł, nie musieli więc wkładać  masek. Wciąż nie wyłączyli zaczepionych na broni latarek, dzięki czemu Walter naliczył cztery światła. Wszyscy przeżyli, choć nie miał pojęcia czy prócz niego i Sokoła, ktoś natknął się na tamte istoty.
- Zgasić! – polecił, nie zamierzając zdradzić swej pozycji. Jasnym stało się dlań z jakiego powodu Sokół spojrzawszy przez okno w kierunku Ząbek nakazał natychmiastową ewakuację.
Powietrze było suche. Mimo, iż nadciągała noc, półmrok wciąż rozjaśniał pomarańczowy blask dopalającego się ognia. Walter powoli odzyskiwał słuch, orientując się, iż powietrze wypełnia kakofonia nienaturalnych dźwięków. Od strony zniwelowanego obszaru, gdzie niegdyś leżały Wołomin i Zielonka, narastał odgłos kojarzący się z mięsem rzuconym na rozgrzaną blachę pieca. Coś nadciągało w ich kierunku, uciekając od ognia, zdawało mu się, że słyszy także klekotanie. Z przeciwnej strony, od Kordonu świat ginął za kikutami osmalonych drzew i budynków, znad których unosił się dym, stanowiący pozostałość po bombardowaniu metanapalmowym, dokonanym przez Suchoje, które odcięły w ten sposób szpionowi możliwość ucieczki. Ogień już dawno zgasł, jego intensywność i użyte ładunki nie były tak znaczne, jak wystrzelone z dział warszawskiej twierdzy. Z tej strony także coś się zbliżało, wzniecając kłęby kurzu, w mechanicznym huku silników. Zmechdywizja szła w bitwę.
Lecz jej epicentrum musiały stawać się Ząbki, znad których widoczne były kolejne jasnoniebieskie rozbłyski. Miny Mazura wybuchały w tempie świadczącym o potężnym natarciu Polaków jakie tam miało właśnie miejsce. Saperzy zaminowali cały obszar miejscowości przeciwpiechotnymi, wyładowującymi się po najlżejszym naciśnięciu. Ładunek elektryczny natychmiast paraliżował wszystkich znajdujących się w obszarze jego działania. To co okazało się nieskuteczne podczas walk z Maoistami za Ussuri, w Mongolii i Kraju Nadmorskim, było zabójcze dla Polaków, którym energia elektryczna niszczyła ich nieskomplikowane układy nerwowe.
Prócz błysku ładunków za Zielonką, od strony płonącego Wołomina, dostrzec można było rozbłyski wybuchających bomb, a pośród nich migające ciemne sylwetki Suchoji, przypadających niczym jastrzębie ku ziemi, następnie podrywających się gwałtownie po pozbyciu ładunku. Łukiem zawracały z powrotem ku Warszawie, kierując się ku Polom Mokotowskim, gdzie lądowały wyłącznie na czas niezbędny na uzupełnienie amunicji, by wznieść się ponownie na wojnę. Ich miejsce zajmowały kolejne eskadry nadlatujące nad pole bitwy.
Walter początkowo chciał od niej się oddalić w kierunku, z którego przybyli, lecz niebo rozświetliły błyski dziesiątek pocisków wystrzeliwanych z katiusz. Przyczajone gdzieś na granicy Kordonu, waliły szeroką salwą rozproszoną nad polami między Markami a Drewnicą. Z oddali dobiegał huk detonacji gdy uderzały o ziemię i eksplodowały. Gdy w tamtym kierunku pomknęły Suchoje, Walter pojął, że również z tej strony muszą nadciągać Polacy. Dotarło to także do Sokoła, który zawołał:
- Stać! Towarzyszu Dżazijew, nawiązać łączność! -  Czeczen przyjął to z wdzięcznością, bo noga dawała mu się we znaki, lecz nie zamierzał tego pokazać suczemu zampolitowi. 
Uklęknął obok Sokoła by wydobyć radiostację i nawiązać łączność. Z polecenia Waltera drużyna ustawiła się wokół, wpatrując w otaczającą przestrzeń. Dźwięk skwierczącego mięsa był już blisko, a nasilający się mechaniczny hałas nie zdołał go zagłuszyć. Czeczen rozkładając antenę spojrzał na Sokoła. Choć żywił do zampolita uczucie oscylujące między niechęcią a nienawiścią, współczuł mu spoglądając na jego rękę. To było coś gorszego od śmierci, zarażenie polactwem i trwała amputacja.
Kręcił potencjometrem, słysząc wyłącznie trzaski, nie mogąc przebić się na swoją częstotliwość przez niebo wypełnione setkami komunikatów i rozkazów. Fale załamywały się w tak bliskiej obecności Polaków, wyraźnie granica zony zbliżała się, a Dzikie Pola sięgały łakomie po więcej.
- Przeciwnik, północny wschód – rozległo się zawołanie Nadieżdy. Zza czarnych kikutów drzew i budowli, od strony Wołomina, wprost ze spalonego bezmiaru wyłoniła się horda. To byli najdziksi z Polaków, ich wykręcone ciała nie przypominały już nawet ludzi. Włochate kule, z otworami gębowymi zaopatrzonymi w ostre jak igły zęby, przemieszczały się na czterech wygiętych odnóżach. Pędziły przed siebie w szeregach, klekocząc swymi paszczami, niezmiernie szybko przekładając pajęcze nogi. Na ich drodze znajdowała się drużyna. Polacy płynęli nieprzebraną falą, ludzie nie mieli z nimi żadnych szans.
- Nadieżda, Wszoła do przodu, ustawić pikietę – głos Waltera brzmiał spokojnie. Sokół nie reagował, wpatrywał się w nadciągającą zagładę.
- Tamara lewe skrzydło – komenderował Walter przemieszczając się na prawo. – Nie strzelać bez rozkazu. Czeczen, raport.
- Za duże zakłócenia, nie mogę się przebić – padło w odpowiedzi.
- Krótkie serie Wszoła, prawa strona, Nadieżda ogień osłonowy środek, Czeczen chowaj sprzęt – komenderował Walter sprawdzając stan swojego magazynka.
Nadieżda zaczęła strzelać. Po chwili dołączył do niej Wszoła, puszczając serię w kierunku nadciągających tworów, znajdujących się jeszcze w oddaleniu. Wówczas z tyłu rozległ się huk, usłyszeli przelatujący nad nimi gwizd i środek hordy wybuchł, gdy uderzył tam pocisk odłamkowy, rozrzucając wokół fragmenty szczątków.
W chmurze popiołu i dymu, ze spalonego obszaru wynurzył się T-79. Serwomotory pracowały donośnym warkotem, gdy olbrzymie ciężkie nogi tanka wyginały się uderzając o ziemię, a maszyna kroczyła naprzód. Każdy kolejny krok dudnił, zaś ziemia zapadała się, gdy kilkutonowa masa stąpała powoli swymi potężnymi osłoniętymi kończynami grubości kilku połączonych żelbetonowych słupów, rozgniatając przeszkody, na które natrafiała. Wysoko znajdowała się podłużna ćwierćobrotowa kabina tankistów,  skrytych za grubymi warstwami pancerza nieprzepuszczającymi promieniowania. Gigantyczna maszyna, zaprojektowana przez geniusz komunistycznych umysłów, w odpowiedzi na przyjętą przez imperialistów taktykę tworzenia zon zaporowych przy użyciu bomb termojądrowych, podążała naprzód. Pod osłoną potężnych tanków Zmechpiechota mogła przedostać się przez skażone obszary termojądrowe by rozpocząć walkę.
Maszyna ze zgrzytem serwomotorów zatrzymała się i ustabilizowała swą pozycję, obniżając nieco górne kończyny na wygiętych w tył stawach.
- Przerwać ogień! – wrzasnął Walter – Za mną, dawaj! – poderwali się błyskawicznie i popędzili w kierunku błyskających min.
Nad nimi przeleciał z gwizdem kolejny pocisk, gdy tank wystrzelił, a siła odrzutu nawet nie zachwiała obniżoną już w pełni do pozycji strzeleckiej maszyną. Dzięki temu tym razem strzał był wycelowany, trafiając wprost w środek pajęczej hordy. Odłamkowy zasiał spustoszenie, lecz nie powstrzymał chmary tworów. Wówczas zagrały działka umieszczone bo bokach kabiny. Potężne lufy ZU-25 zamontowane w T-79 wyrzucały z siebie rzędy pocisków kalibru 37 mm, powodując jatkę w szeregach przeciwnika, gdy tank powoli obracał kabinę puszczając krótkie serie, by działka nie uległy przegrzaniu. Pole ostrzału było krótkie i choć tankiści załadowali i wystrzelili kolejny odłamkowy, uczynili jedynie wyłom w hordzie, która rozlała się po obu stronach, z lewej i prawej flanki, podążając nieubłaganie ku maszynie. Wówczas jednak z popiołów wynurzyły się kolejne T-79 i zaczęły ostrzeliwać twory.
Drużyna zdążyła usunąć się z linii strzału i podążała biegiem w kierunku epicentrum bitwy. Walter obejrzał się. Tuż za nimi widoczne były jedynie rozbłyski serii strzałów z luf działek ZU, gdy nagle niebo pojaśniało. Nieboskłon przecięły salwy z katiusz walących w kierunku Ząbek, a chwilę później zobaczył niecałe pół wiorsty od nich rozbłyski wystrzałów z artylerii rakietowej, która odpalała pociski, osłaniana przez kroczące tanki.
- Czeczen, co z łącznością? – wrzasnął, przekrzykując wybuchy. Obserwował T-79 z niepokojem, nie miał pojęcia czy tankiści ze swych kabin zauważyli poprzednio żołnierzy i dali im osłonę, czy też po prostu rozpoczęli bitwę nie mając pojęcia, że między nimi a nacierającymi tworami znalazła się Szpica. Dobiegli teraz do łąki, w kierunku której chwilowo nie podążali żadni Polacy, zatrzymał więc drużynę, by dać im chwilę wytchnienia – Szyk eskorta – polecił, a żołnierze ustawili się wokół Sokoła oddychając ciężko. Ten nic nie mówił, wyraźnie w walce oddał dowództwo Walterowi. Jego twarz była nieprzenikniona, nawet gdy dyszał ze zmęczenia.
- Nie można się przebić, job twoju mat – klął Czeczen. – Pieprzone Dzikie Pola, za duże promieniowanie, za dużo szumu w eterze, może gdyby było wyżej…
Popatrzył w górę, gdzie nad polem walki krążyć musiał Trzmiel, Ił-76 pełniący rolę rozpoznania, którego załoga na bieżąco raportowała sytuację panującą na polu bitwy, opisując ją zwięzłymi komunikatami. Zona pozwalała na rozpoznanie wyłącznie wizualne, uniemożliwiając zrobienie jakichkolwiek zdjęć, a sam samolot musiał trzymać się z daleka, chcąc utrzymać łączność. Olbrzymia antena w którą został wyposażony sprawiała, iż służył jako przekaźnik łączności między bazą a nacierającymi oddziałami.
- Biegniemy w tamtą stronę – Walter wskazał piętrzące się przed nimi hałdy, nieco odległe od ich pozycji. Ruszyli, przybliżając się do Ząbek. Wkrótce ich nogi ugrzęzły w piasku, a teren okazał się mocno zdradliwy, poprzetykany rowami i dołami pełnymi piachu oraz gliny. Wyraźnie ją stąd w jakimś celu wydobywano, ale nie mieli czasu nad tym myśleć. Zaczęli wspinać się na usypaną tu dawno temu kupę radioaktywnego piachu, by na górze przypaść do ziemi.
- Opróżnić manierki! – polecił Walter – Czeczen, łączność!
Wypili do końca pełną chemikaliów wodę, a endorfina bojowa zaczęła śpiewać w ich organizmach, gdy patrzyli jak świat pogrąża się w chaosie. Było jasno jak w dzień, wszystko widoczne doskonale jak na dłoni. Ząbki zmieniły się w miejsce pełne wybuchów i eksplozji oraz salw pocisków tanków, wokół przelatywały pociski artyleryjskie i rakietowe, nad nimi waliły katiusze. Czoło natarcia starło się już z Polakami, za nimi w widocznych od strony Warszawy kłębach kurzu do walki szedł trzon Drugiej Armii.

jako ilustrację wykorzystano obraz Jakuba Różalskiego ze strony http://www.artstation.com/artwork/1920-before-the-storm

środa, 17 grudnia 2014

Strefa X: Unicestwienie

To jest książka o zonie. Nawet jeśli ta się tak nie nazywa, w tej powieści zwana jest Strefą X. Napisał ją Jeff  VanderMeer, a ja właśnie skończyłem czytać ją w autobusie w drodze do pracy i pozostaję pod jej głębokim wrażeniem.
Nie jest to książka dla miłośników S-F pełnego zwrotów akcji i szaleńczych wydarzeń, ale jeśli komuś podobała się filmowa wariacja na temat „Pikniku na skraju drogi” Strugackich w wykonaniu Tarkowskiego, powinien po tę książkę sięgnąć.
Jeff VanderMeer to jeden z najbardziej szalonych pisarzy S-F. W Polsce ukazała się już wcześniej jego luźna trylogia dziejąca się w dziwacznym postmodernistycznym mieście-planecie Ambergris, gdzie ludzie zmagają się z dziwacznymi grzybami o nieodgadnionych celach. Każda w zupełnie innym stylu, otwierające cykl Miasto świętych i szaleńców to zbiór opowiadań, podczas gdy zamykający Finch to kryminał noir, opowiadający o czasach upadku ludzkości i zwycięstwie grzybów. Wszystkie robią niesamowite wrażenie, lecz o tym jak wielka jest wyobraźnia autora świadczy najlepiej książka Podziemia Veniss. Dziejąca się w przyszłości, w której modelowanie genomu to chleb codzienny jest literacką wyprawą do głębin Hadesu. W zasadzie autorzy innych książek, w których występują potworne istoty mogliby się od VanderMeera uczyć; plastyczność opisu i różnorodność stworów pozostawia niezapomniane wrażenie.

Wróćmy jednak do książki, która wywarła na mnie tak niesamowite wrażenie. Unicestwienie  to początek kolejnej luźnej trylogii zwanej Southern Beach. Pod nazwą tą kryje się tajna agencja monitorująca tajemniczy obszar zwany Strefą X. Nie dowiemy się skąd wzięła się ta zona, jest niesamowicie trudna do przeniknięcia, nie obowiązują tam żadne zasady i powoli się powiększa. Nad brzegiem stoi latarnia morska, o której kompletnie nic nie wiadomo, wokół wznoszą się ruiny tajemniczych i nieznanych budowli. Każdy kto wkracza do strefy się zmienia, z jedenastu dotąd posłanych wypraw wracali tylko niektórzy, zmienieni w tajemniczy sposób nie żyli potem zbyt długo. Ci, którzy przetrwali nie pamiętali jak przebiegał ich powrót. Znacie to? Książka opowiada o dwunastej wyprawie, którą tworzą same kobiety. Od samego początku autor buduje niesamowity klimat, w zasadzie nic się nie dzieje, brak tu anomalii, zona niczym się nie wyróżnia, jest jednak inna. Dopada ich tajemnicza strefa, każda z nich zaczyna się zmieniać, wydarzenia oglądamy z punktu widzenia jednej a bohaterek, opisującej swe przeżycia. I powolne pogrążanie się w otchłani zagadki i lęku, tajemniczych wydarzeń i znikających osób. Odkrywania, że najwyraźniej nawet agencja Southern Beach jest częścią tego co się dzieje. Nic jednak nie jest podane wprost, nic nie jest pokazane. W zasadzie wiele tu się nie dzieje, potwór zdaje się istnieć tylko w wyobraźni. To nie jest książka o stalkerze Michała Gołkowskiego. Ta książka ma niesamowity klimat. Ona po prostu nim pochłania.

Wiem jedno. Chcę jeszcze. Zamawiam właśnie drugą część. Nie sądzę, żebym dowiedział się z niej czegokolwiek o strefie, ale to nie jest ważne. Dawno tak dobrej książki nie czytałem.



Jeff VanderMeer, Unicestwienie, Kraków 2014, Wydawnictwo Otwarte

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Rozdział 5

Nadieżda usadowiła się tak, aby mieć na wprost siebie obu desantowców. Suworow nie spuszczał z niej wzroku, spoczął na fotelu plecami do pilota, mając ją wciąż przed oczami. Od niechcenia wyjął zza pasa nóż, którym zaczął się bawić. Nigdy wcześniej nie widziała takiego noża, całego czarnego, ze skórzaną rączką, ostro zakończonego. Przerzucał go z ręki do ręki i zakręcił nim młynka, pokazując swą biegłość, cały czas utrzymując kontakt wzrokowy, nie patrząc nawet swe ręce. Z boku przy włazie stał Walter, spoglądał na pole bitwy, jak zawsze skupiony wyłącznie na Polakach, jakby nieświadom tego zagrożenia. Ostentacyjnie Suworowa ignorował, stojąc plecami do kogoś, kto właśnie okazał się wrogiem dużo bardziej niebezpiecznym, niż wszystko, z czym walczyli na Dzikich Polach. Doskonale wiedział, że jak każdy pies łańcuchowy desantowiec nie zrobi nic bez rozkazu swego pana.

Przez otwarty właz wznoszącego się wiertalotu widoczne było pole walki. Poniżej Arkuszyn formował swych ludzi, którzy pod osłoną tanków zajmowali pozycje. PT-81 maszerowały w kierunku zniszczonych okolic dawnej cegielni, nie bacząc na płonący tam ogień. W przeciwieństwie do ciężkich i olbrzymich T-79 o niszczycielskiej sile, były niewielkie. Nie dysponowały tak dużą siłą ognia, zaprojektowane i stworzone do walk na Dzikich Polach, świetnie sprawdzały się w starciu z Polakami. Posiadały także mniejsze załogi, w krótkich kabinach mieściło się jedynie dwóch tankistów. Rozstawiły się już na pozycjach i uruchomiły swe śmiercionośne miotacze ognia, a długie strumienie płomieni popłynęły z luf rażąc plamę. Została całkowicie odcięta zaporową linią ognia, a na jej grzbiet spadł metanapalm. Nim wiertalot się obrócił, Walter dostrzegł, że machając mackami na wszystkie strony zaczęła się cofać.

Ujrzał jeszcze Ząbki, które zmieniły się w piekło. Po zrujnowanej miejscowości nie został teraz żaden ślad, przez gruzowisko z trudem przemieszczały się BWP przerzucające piechotę, w ślad za pozostałymi siłami napierającymi na północ, gdzie kroczyły powoli tanki i podążali żołnierze. Polacy wyraźnie ustępowali pod naporem wojska, a Druga Armia zwyciężała i parła naprzód, odbijając zonę z rąk nieprzyjaciela. Wkrótce natarcie będzie musiało stanąć, Stawka koordynując działania nie mogła pozwolić, aby front ataku wysunął się zbytnio naprzód, przed oddziały osłaniające je od flanki, z dala od linii zaopatrzenia. To ostatnie mogło być problematycznie, dopóki uaktywniały się zmienne, uniemożliwiając loty transporterów. Armia będzie musiała także zaczekać, aż dopali się zniszczony działami Warszawy obszar, nim będzie można weń wkroczyć. Walter przewidywał, że za kilkanaście godzin działa wystrzelą znowu, daleko w głąb Dzikich Pól, a Druga Armia rozciągnie siły szeroko za Radzymin i Tłuszcz, aż po obszar gdzie będzie musiała stanąć, hen pod Wyszkowem, gdzie od dawna panowały inna geografia i fizyka. Jasne było jednak, że Druga Armia Wojska Ludowej Polskiej Komunistycznej Republiki Radzieckiej zwycięża, a odwet został wzięty. Nie rokowało to dobrze drużynie, bowiem oznaczało, iż zamiast upragnionego odpoczynku i przepustki do Warszawy, po uzupełnieniu zapasów czeka ich powrót na front. Tak daleko na Dzikich Polach rozpoznanie lotnicze nie będzie już możliwe, zatem wkrótce Szpica będzie musiała podążyć przed Piątą Zmechdywizją, rozpoznając trasę dla Dziewiątej Kompanii. Potem wiertalot obrócił się, pochylił dziób i poleciał na południe, a Walter mógł jedynie oglądać z wysokości kierujące się w kierunku Ząbek kolejne oddziały, w tym karne bataliony, mające dokonać oczyszczenia zniszczonego miasta.

Przeszedł w głąb kabiny, mijając Nadieżdę i Suworowa, siedzących w fotelach na wprost, utrzymujących ciągły kontakt wzrokowy, zamkniętych w jakimś skomplikowanym szachu wojny nerwów. Opadł na wolny fotel wewnątrz maszyny, tuż obok Sokoła, siedzącego z przymkniętymi oczyma. Plecak rzucił u stóp.

- Jak ręka, tawariszcz zampolit? – zapytał.

Sokół spojrzał na niego uważnie.

- Wyliżę się – stwierdził krótko. – Na wojnie o utrzymanie komunizmu poniosłem niezbędną ofiarę.

Walter nie wiedział, co odpowiedzieć. Oczy Sokoła czujnie mu się przyglądały, aż poczuł się nieswojo.

Za oknami zapadła ciemność, gdy opuścili strefę wojny i wlecieli w noc, którą kilka minut później rozświetliły światła Kordonu. Podeszli do lądowania od wschodu, namierzani przez działka przeciwlotnicze, wysyłając strzelcom kody identyfikacyjne, aby wpuszczono ich do bezpiecznej strefy. Tak blisko zachowywano wszelkie procedury, mimo iż teoretycznie nie groził tu atak Imperialistów, a zagrożeniem mogły stać się wyłącznie twory zony. Przelecieli nad wschodnią linią kolejową, zapewniającą łączność i zaopatrzenie miasta, strzeżoną i patrolowaną codziennie przez opancerzone pociągi. Tory krzyżowały się w skomplikowanym układzie, w znajdującym się tutaj węźle; część z nich wbiegała pod ziemię, łącząc się z liniami metra. Przechodziła przez miasto, wydobywając się na powierzchnię w węźle zachodnim, skąd trakcja kierowała się ku Poznaniowi, granicy cywilizacji. Dalej ciągnęły się już wyłącznie ziemie spustoszone przez Imperialistów, którzy zniszczyli je, by powstrzymać zwycięski pochód komunizmu. Na południe z węzła zachodniego biegła nitka zbudowana już po wojnie, prowadząca przez Grójec i fort Białobrzegi, do okręgu przemysłowego z siedzibą w Radomiu. Okazała się niezbędna po tym, jak południowa zona odcięła istniejącą trasę wiodącą przez Piaseczno. Jednakże serce biło tu, gdzie był Kordon, a linia kolejowa biegła ku Lublinowi, aż za kres Dzikich Pól. Stamtąd rozgałęziała się, zapewniając łączność z innymi miastami republik związkowych i terenami niezniszczonymi przez wojnę. Tam wreszcie zbiegały się linie naziemne, wiodące do odległych zauralskich fabryk uzbrojenia, ukrytych głęboko w trzewiach gór. Nic więc dziwnego, że tory padały często ofiarą sabotażu Imperialistów, usiłujących przeciąć linie zaopatrzeniowe. Stopniowo jednak państwa związkowe przenosiły je pod ziemię, tę naturalną siedzibę ludzkości, zamieszkującą bezpieczne bunkry miast. Z czasem zapewne zagłębi się w niej także cały węzeł wschodni i odchodzące stąd pociągi będą bezpieczne przed atakami ludzi i sił przyrody.

Walter, spoglądający na idącą  pod nim wojenną lokomotywę, rozmyślał o tym jak twardzi muszą być żołnierze Sił Ochrony Kolei, którzy pozostawali przez większą część służby na zewnątrz, chroniąc Transporty i nie mogli liczyć na częsty pobyt pod ziemią. Trasa w dużej mierze wiodła przez otwartą przestrzeń leżącą z dala od zony lecz i tam zapędzali się Polacy,  których liczba wzrastała w sposób niewspółmierny do zużycia amunicji, służącej do ich wytępienia. Ciągnące się nieprzerwanie puste pola wzbudzić mogły panikę.

Wiertalot przemknął nad wysokim murem Kordonu, mijając pancerną bramę kolejową. Przeleciał nad rozstawionymi licznie wzdłuż żelbetonowego muru wieżami, na których bezpieczeństwa strzegły straże wyposażone w działka, mogące zniszczyć cele powietrzne i naziemne, wspomagane przez detektory ruchu i liczniki Geigera-Pietroszyna, mierzące poziom natężenia polactwa. W przypadku jego wzrostu rozpoczynano działania pacyfikacyjne. Tuż pod murem, po stronie Dzikich Pól, ciągnęła się osada bunkrów zwana Podkordonem, w której przebywali zeki czyli rabowie wykonujący prace naprawcze i fortyfikacyjne, gdzie schronienie znajdowali także powracający z Dzikich Pól stalkerzy, przynoszący wieści i rozmaite znaleziska. Chętnie je skupowano, zaś dla wywiadu wieści przynoszone przez tych wędrowców bywały bezcenne, jako że zapuszczali się w rejony, w które nie wysyłano patroli, nie chcąc ryzykować utraty ludzi i sprzętu.

Za murem znajdowała się baza wojenna, w większości ukryta bezpieczne pod ziemią, połączona ze sobą siecią tuneli. Teraz na powierzchni kwitł ruch związany z prowadzonym kilka wiorst stąd natarciem, panowało bitewne zamieszanie. Mi-6 znosiły z pola walki uszkodzone tanki, osadzając je na płycie warsztatowej, skąd zjeżdżały windą w dół, bezpieczne kryte za płytami bunkra. Logistyczni biegali, odprawiano BWPy, gdy do wyruszenia przygotowywano kolejne kompanie Zmechdywizji, wreszcie wyruszały pojazdy zaopatrzeniowe, bowiem czoło natarcia zdążyło już wystrzelać całą amunicję. Nad tym wszystkim przemknął wiertalot, przelatując nad naziemnymi konstrukcjami wsparcia, kierując się ku płycie lotniska bojowego, wysuniętej spod ziemi na powierzchnię. Tam osiadł nieopodal innych maszyn, które właśnie tankowano i przygotowywano do startu, a wirniki zwolniły.

Opuścili pokład kierując się ku hangarowi dezynfekcyjnemu, gdyż tylko poprzez niego możliwe było przedostanie się do pozostałych pomieszczeń Kordonu, oddzielonych od płyty lotniska drutem kolczastym. Procedura nie mogła ominąć nawet Sokoła zwłaszcza, że ranił go nieznany typ twora. Gdy dochodzili do bramy, skąd wśród zasieków wiodła trasa do hangaru, okazało się, że na Sokoła czekają kolejni żołnierze specnazu. Zasalutowali mu, a mężczyzna zatrzymał się by odwrócić się po raz ostatni do Szpicy.

- Towarzysze – powiedział głośno. – Ludowa ojczyzna dziękuje wam za wasze zaangażowanie. Nie zostanie ono zapomniane. Przypominam, iż jakiekolwiek rozmowy na temat tej misji, nawet między sobą, zostaną ukarane. Dzisiejsze wydarzenie objęte są najwyższą klauzulą. Zrozumiano?

- Tak jest – powiedzieli zmęczonymi głosami.

- Nie mówcie nic, wróg czuwa – dodał. Otwarto dla niego oddzielną furtkę prowadzącą do pomieszczeń dezynfekcyjnych, nim tam poszedł, odwrócił się i wyjął zza pazuchy coś, co podał specnazowcowi z dystynkcjami lejtnanta. Ten skinął głową, jasnym było, że odpowiedzialność za pilnowanie tej rzeczy przechodzi teraz na niego. Suworow spojrzał jeszcze w stronę Nadieżdy, pokazując jej wymownym gestem, co z nią chętnie by uczynił.

- Gawniok – mruknęła.

- Towarzysze – podniósł głos Walter. – Jesteśmy na powrót w ludowej ojczyźnie. Przypominam o zachowaniu postaw godnych komunistycznego żołnierza.

- Podziękował wam przynajmniej za uratowanie życia, tawariszcz lejtnant? – zapytał Czeczen.

- Najlepiej jak umiał – odparł Walter, wspominając lufę Suworowa wbijającą się w jego pierś, którego rozkaz wyraźnie obejmował utajnienie misji Sokoła, nieprzewidując pozostawienia świadków. Lecz skoro polecił ich oszczędzić, musiało się za tym kryć coś, nad implikacjami czego nie chciał się teraz zastanawiać.

Milczeli wiedząc, że pora powrócić do koszarowej rzeczywistości, w której najlepiej nie odzywać się i czuwać, by wyłowić najmniejsze możliwe odstępstwa; gdzie mógł kryć się  ideologiczny wróg, o którym należało zameldować.

Przez bramę podążyli w kierunku hangaru. Weszli do środka, w wąskim korytarzu oświetlonym bladym światłem słabych żarówek rozdzielili się. Mężczyźni udali się innym kierunku. Po chwili dotarli do pomieszczenia, o surowych żelbetonowych ścianach, gdzie zaczęli się rozbierać, zdejmując z siebie śmierdzące i sztywne umundurowanie. Z broni wyjęli magazynki, rozłożyli ją na części, kładąc na taśmie przesyłowej wraz z pełnym wyposażeniem. Gdy ułożyli już to wszystko i stali nadzy na zimnej betonowej podłodze, Walter wcisnął przycisk, a taśma ruszyła wioząc ich sprzęt na odkażanie. Oni zaś przeszli dalej, do pomieszczenia, w którym chlusnęła na nich zimna woda z zawieszonych wyżej pryszniców. Stojąc pod strumieniem chemicznych środków, spłukujących z niego zonę, Walter powoli zaczął się odprężać. Wrócili do bazy, teraz już bezpieczni we wnętrzach pomieszczenia pozbawionego okien, wreszcie co najważniejsze, przeżyli spotkanie z Sokołem. Od momentu gdy napotkali go w Markach, najbardziej obawiał się chwili zakończenia tego zadania. A jednak pozwolono im odejść. Ceną tego wszystkiego była śmierć Komara.

Napięcie powoli go opuszczało. Jego myśli uciekły ku Nadieżdzie, jednak na razie nie mógł sobie pozwolić jeszcze na chwilę odpoczynku.

 

Po badaniu medycznym, zaaplikowaniu zastrzyków i tabletek, uznano ich poziom napromieniowania za zadowalający, zezwalając na powrót do koszar. Odebrali swe rzeczy, przyodziali fartuchy dezynfekcyjne i schodami zeszli w głąb wąskich tuneli, kierując się w stronę podziemnych baraków. Tam rozdzielili się, bowiem Walter miał jeszcze przed sobą szereg obowiązków. Czeczen i Wszoła także nie mogli jeszcze udać na spoczynek, czekało ich czyszczenie i konserwacja broni, a Walter bez ceregieli wręczył im swoje wyposażenie. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że odpoczynek może być krótki, choć regulacje przewidywały po powrocie z tygodniowego pobytu w zonie dwa tygodnie przerwy od działań poza Dzikimi Polami; sytuacja była jednak wyjątkowa. Prowadzone natarcie miało ich wkrótce wezwać.

Atak wydrenował Kordon z ludzi, żelbetonowe korytarze, gdzie zazwyczaj w wąskich przejściach trudno było się wyminąć i zasalutować, były teraz puste. Ale Kordon budowano jako bazę wojskową, nie zapewniał więc luksusów i szerokich korytarzy tuneli metra podziemnego miasta. Walter udał się do siedziby Kompanii, gdzie zastał jedynie oficera politycznego, patrzącego na niego niechętnym wzrokiem. Wojsko ruszyło na front, wraz z nim nawet szef kompanii, zbrojmistrz i gaciowi, na czas walk na miejscu pozostawiono jedynie szkieletową obsługę. Walter zameldował się regulaminowo, pobrał kartę papieru, usiadł przy biurku i w bladym świetle żarówki zaczął cyrylicą wystukiwać raport. Szło mu nieco opornie, długo trwało nim skończył, podpisał i zdał oficerowi, który wciąż nie odezwał się do niego żadnym słowem.

Kapitan Ławrientij Bolesławowicz Kochowski studiował dokument długo i uważnie, podczas gdy Walter stał w postawie zasadniczej, wpatrując się wyuczonym ruchem w niewidoczny punkt żelbetonowej ściany.

- Ciekawe zakończenie, tawariszcz młodszy lejtnant – odezwał się wreszcie poprawiając okulary Kochowski. – „Tamże przyjęto do wykonania zlecone zadanie Bazy, po jego zakończeniu powrócono do Kordonu”. Raport nie precyzuje nic więcej.

- Takie otrzymałem rozkazy, tawariszcz zampolit – odparł Walter. – Rozkazy objęte klauzulą najwyższej tajności.

- Nie obejmuje ona oficerów Informacji – Kochowski przypomniał do jakiej formacji należy, mimo iż był formalnie członkiem Kompanii. Prawda była nieco inna, bo funkcję kompanijnych zampolitów pełnili zazwyczaj pozbawieni perspektyw karierowicze, starający się tu zasłużyć, nie mając wystarczających koneksji by trafić do elitarnych wydziałów śledczych i wywiadowczych. Nadzorujących postawę żołnierzy i szukających wśród nich odstępstw, zwano czasem wrzodami, jako że ich funkcja w kompanii prócz węszenia spisków była nikła. Na szczęście mocni dowódcy, tacy jak Arkuszyn, potrafili utemperować nadmierną nadgorliwość zampolitów, którzy chwytali wiatr w żagle pod ich nieobecność.

- Poinformowano mnie, że jeśli zdradzę tę informację czeka mnie kara gorsza od śmierci, a każdy, kto wykaże zainteresowanie w najlepszym wypadku zostanie wysłany na front zachodni, towarzyszu kapitanie – Walter oderwał wzrok od ściany i spojrzał w oczy młodemu zampolitowi. Ten zamrugał oczami.

- W takim razie gratuluję postawy – powiedział po chwili przychylnie. – Oczywiście potwierdzę powyższe, towarzyszu młodszy lejtnancie.

- Oczywiście, towarzyszu kapitanie.

Zwycięstwo jak łatwo można było przewidzieć było krótkie, a Walter wiedział, że przyjdzie mu pożałować chwilowej satysfakcji.

- Właśnie, wracając do kwestii postawy – Kochowski znowu spojrzał w kartkę. – Brakuje mi tu jakoś szczegółów zachowania wojska. Określenie „postawa bez zarzutu” nie wystarczy, nie mogę przyjąć do wiadomości, iż prosty żołnierz nie potrzebował naprowadzenia na właściwe tory myślenia, że jego klasowa świadomość była przez cały czas na odpowiednim poziomie…

- Tak było, towarzyszu zampolit.

- A moim zdaniem wasza czujność się obniża i nie dbacie o budowanie właściwej świadomości wojska – powiedział z widoczną satysfakcją Kochowski. – W przeciwieństwie do raportów innych młodszych oficerów, u was nie ma reprymend, brak informacji o podejmowanych działaniach wychowawczych. Skonfrontuję wasz raport z raportami waszych żołnierzy, zobaczymy czy dostrzegli oni jakieś nieprawidłowości wśród swoich kolegów… bądź u dowódcy – podkreślił na zakończenie.

Walter nie zareagował. Kochowski przeciągnął się i założył ręce za głowę.

- Stoicie jak sztubak – rzekł. – A jesteście teraz młodszym oficerem. Oczekuje się od was więcej. Być może ta wasza promocja była przedwczesna, a wasze zasługi polityczne zbyt małe…

- Moje główne zasługi były nieco inne, tawariszcz zampolit – przypomniał buńczucznie Walter.

- A tak – zgodził się Kochowski. – I teraz widać w waszej postawie wyraźne efekty. Zawsze byłem zdania, że promowanie za działania bojowe to błąd, bo nic w wojsku nie jest tak ważne jak dyscyplina i postawa wychowawcza. To widać w waszym wypadku.

Walter ugryzł się w język. I tak powiedział już za dużo, zderzenie z codziennością koszarowego świata po powrocie z zony zawsze przychodziło mu z trudem. Kochowski spoglądał na niego z wyraźną satysfakcją, oczekując aż Walter spuści głowę i przyzna się do błędu. Niedoczekanie twoje, ty wrzodzie.

- A zatem mamy brak odpowiedniej czujności, nie kształtowanie postawy żołnierza, a tym samym naruszenie dyscypliny i jeszcze to – zampolit pomachał raportem. – Śmierć szeregowego Komarowskiego – Walter cofnął się myślami do wydarzeń na nasypie, podczas gdy Kochowski podniósł głos. – Napisaliście, że zginął wskutek znalezienia się w polu rażenia bomb. To niedopuszczalne! Sugerujecie, że nasze lotnictwo popełniło pomyłkę? Siejecie defetyzm! Szeregowy Komarowski zginął podczas starcia z wrogiem! Jeśli kogoś to obciąża, to was! Natychmiast poprawcie mi ten raport i przepiszcie raz jeszcze w całości towarzyszu młodszy lejtnancie.

Walter gwałtownie przysunął się do przodu opierając o biurko, aż zaskoczony Kochowski odskoczył gwałtownie do tyłu.

- Nie mogę, towarzyszu zampolicie – powiedział Walter.

- Odmawiacie wykonania rozkazu, towarzyszu młodszy lejtnancie? – podniósł się ze swojego miejsca zampolit.

- Zgodnie z przepisami raporty sporządzone podczas prowadzenia działań wojennych, nawet w przypadku rażących niezgodności formalnych, mogą zostać uzupełnione w terminie późniejszym, lecz nie muszą być poprawiane – odparł spokojnie Walter. – A jesteśmy właśnie w trakcie działań wojennych, czyżbyście zapomnieli o tym, tawariszcz zampolit? A może wskazane będzie zameldowanie o waszej niewłaściwej bojowej postawie?

Mierzyli się wzrokiem, wreszcie zampolit usiadł, a Walter się cofnął.

- Uważajcie, towarzyszu młodszy lejtnancie – powiedział Kochowski.

- Uważam codziennie, towarzyszu zampolit – odparł Walter. – Na froncie podczas działań wojennych, kiedy bronię naszej ludowej ojczyzny i walczę o utrzymanie komunizmu, narażając swe życie.

- Nie zawsze was to ochroni – wycedził Kochowski. – Udzielam wam oficjalnej reprymendy, za brak kształtowania postaw wojska i utrzymywania dyscypliny. Odmaszerować.

Walter zasalutował i opuścił pomieszczenie, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że zrobił coś głupiego, a z Kochowskiego właśnie uczynił sobie wroga. Za swoimi papierkami był w zasadzie niegroźny, temperowany przez Arkuszyna, którego pozycja i zasługi bojowe sprawiały, że Walter nie musiał się obawiać niskiej rangi zampolitów. Z drugiej strony Walter uczynił coś, czego nie powinien robić, jeśli chciał budować swą karierę wojskową. Właściwym byłoby doniesienie, że zampolit nie przestrzega przepisów, co zapewniłoby punkty w rozgrywce i stało się wyjściową dla przyszłego awansu. Waltera jednak zupełnie to nie interesowało i gdyby nie zmęczenie oraz ostatnie wydarzenia, nie stawiłby mu czoła. Zapewne jutro będzie tego żałował.

Na razie jednak szedł wąskimi korytarzami, skręcając w kierunku koszar, w słabo oświetlone rejony, docierając do niewielkiego pomieszczenia, gdzie znajdował się składzik. Tam nagle poczuł na swej szyi czyjąś dłoń, a potem został pociągnięty do tyłu.

Nadieżda wpiła się łapczywie w jego usta, całując go mocno, pchnęła na ścianę, zaczynając ściągać z niego mundur.

 

Po wszystkim ubrali się szybko, nie mogąc pozwolić, aby ktoś zaskoczył ich na bezpośrednim naruszeniu regulaminu Ludowego Wojska Polskiej KRR lub domniemaniu takiego naruszenia. Choć było to wykroczenie, na które patrzono przez place i nawet je tolerowano, nie można było pozwolić na jego rozprzestrzenienie, rozsyłano więc winnych w dwie strony świata, na oddalone od siebie odcinki frontu. Siedli na ziemi paląc skręty z neuronikotyny, wiedząc, że w tym miejscu nikt ich nie usłyszy. Do składziku wiódł tylko jeden korytarz, a koszary były puste.

- Skąd ten cały Sokół o nas wiedział?  - zastanawiała się Nadieżda. – Nawet nas nie znał, a słyszałeś, co powiedział? Że jestem wsparciem dla ciebie? Że pewne rzeczy są aż nazbyt oczywiste?

- Szkolono go – odparł Walter. – Żeby rozpoznawał pewne rzeczy, wzorce zachowań. On nie jest zampolitem, to ktoś więcej.

Prychnęła.

- Nie mów rzeczy oczywistych, jasne, że jest kimś więcej więcej, nie wiem czy on w ogóle jest oficerem Informacji Wojskowej, słyszałeś kiedyś o pułkowniku, który rozkazywałby żołnierzom specnazu? Do tego świetnie mówi po polsku, w zasadzie bez rosyjskich naleciałości…

Walter zastanowił się nad jej słowami.

- Jak zwykle widzisz więcej niż ja – powiedział. – Jesteś zbyt szybka jak dla mnie.

- Jak dla ciebie… - żachnęła się. – Walter, nie ma żadnych nas, jest tylko chwila odprężenia. To cię kiedyś zgubi, fakt, że mi ufasz. Nie wierz nikomu, nawet mi.

- Nawet tobie?

- Skarżysz mi się na Kochowskiego, to czemu wlazłeś mu na odcisk? – zapytała. – Nie mogłeś mu przytaknąć i rzucić niezbędnego ochłapu? Napisać, jak opieprzałeś mnie i innych przypominając o właściwej postawie? Nie możesz zachować się jak na dowódcę przystało?

- Nadia, ja…

- Przestań – zezłościła się. – Zachowujesz się jak durak, rób tak dalej, a zmienią nam dowódcę, a nas rozgonią po innych kompaniach, aby przypomnieć o właściwej postawie. A ja wtedy będę musiała sypiać z innym kamandirem, żeby coś osiągnąć.

- Nie zrobisz tego – zaoponował. Usiłował sięgnąć dłonią do jej wygolonej głowy, ale się odsunęła.

- Nie bądź durak – zaśmiała się. – Oczywiście, że zrobię. I napiszę o twym nieprawilnym zachowaniu, tak samo jak pozostali.

- Nie zrobią tego.

Pokręciła głową.

- Wot, durak… Jesteś zbyt miękki i to cię zgubi. Co, myślisz, że inni nie piszą o twoim zachowaniu? Że Czeczen, Tamara czy Wszoła nie raportują tego, czego nie czynisz, choć powinieneś? Że ja tego nie robię? To wszystko trafi do twoich akt towarzyszu, aż pójdziecie na reedukację, bo nikt nie będzie już zwracał uwagi na wasze zasługi bojowe – pokręciła głową. – Walter, ja cię proszę, zacznij ty zachowywać się jak na lejtnanta przystało. Tak jak w Liwie. Za to cię awansowali.

Nie odpowiedział. Zaciągnął się by poczuć jak przyjemny błogostan go unosi, a neuronikotyna wpływa odprężająco na zwoje mózgowe.

- Zwróciłeś uwagę na to pomieszczenie, gdzie ukrywał się szpion? – zapytała po chwili. – Ja miałam okazję tylko rzucić okiem, bo mój dowódca posłał mnie na dół…

- Do czego zmierzasz? – przerwał jej drobne złośliwości.

- Wysadziłeś drzwi – powiedziała. – Zamknięte drzwi. On się tam ukrywał. Przed cieniami. A nasz towarzysz Sokół mówił, że on podobno ma jakiś związek ze zwiększoną aktywnością Polaków… - Walter przypomniał sobie rozrzucone kawałki barykady. – Pewnie tam się ukrył, by przeczekać bombardowanie, kiedy odcięli go ogniem, a potem utknął. Tylko Walter… Jeśli to szpion, to czemu uciekał na południe? Do naszych?

- Nadia…

- Co, wierzysz w to, że przeszedłby Kordon i dostał się do podziemnej Warszawy? Po tym jak Sokół ostrzegł przed nim Bazę? Nic by mu nie pomogło… Nie, Walter. On uciekał, ale przed Sokołem. Do naszych. Z jakiego powodu?

- Nadia…

- I skoro go Sokół namierzał, musiał mieć wszczep. Taki jak nasz. Wiesz co Walter, to pewnie był żołnierz. Gdybyśmy tam zostali chwilę dłużej mogłabym ten wszczep wyjąć i dowiedzieć się…

Wszczepu nie było. Był więc gdzieś nadajnik, zapewne w pakunku, pomyślał Walter. Zirytował się.

- Towarzyszko Okuniewa – powiedział rozzłoszczony. – Przeczycie sama sobie. Z jednej strony powtarzacie mi, że powinienem się pilnować i postępować regulaminowo, z drugiej sami pchacie się pod rewolucyjny trybunał. Ciekawość pierwszym etapem na drodze do reedukacji, zapomnieliście? – ale w głębi ducha wciąż myślał o tym, czego Nadieżda nie widziała. O Sokole, który szukał wszczepu po tym jak strzelił tamtemu w twarz, czyniąc ją niemożliwą do rozpoznania. Sprawiając, że trup stał się nieznanym żołnierzem. Zaraz, co on krzyknął?

- Wiem – wzruszyła ramionami. – Po prostu on mnie niepokoi. A ten Suworow… Jakby przewidywał wszystkie moje ruchy. Byłam przekonana, że będą chcieli nas zabić. Kiedy wpuścili nas na pokład, sądziłam, że zrobią to po wylądowaniu… Zdziwiłam się, że Sokół zostawił ślady…

Mrok. Przypomniało mu się, co powiedział tamten. Mówił zapewne o tych cieniach. Przez chwilę chciał jej o nich powiedzieć, ale zrezygnował. Mimo całego swego sprytu i inteligencji, gubiła ją jej ciekawość. Zresztą to już nieważne, im szybciej wyrzuci to z pamięci, tym lepiej.

- Myślę, że pora o tym wszystkim zapomnieć – powiedział – Gdzie nam prostaczkom do tajemnic Informacji Wojskowej. Mamy chwilę odpoczynku, wykorzystajmy ją – przyciągnął Nadię do siebie. – A Sokoła już więcej nie spotkamy – szepnął nim pocałował jej kark.

Mylił się.

Wezwanie nadeszło dwa dni później. Przygotowywali się powoli do wymarszu. Zezwolono im na 24 godzin odpoczynku, dodatkową dobę wymusili wojskowi lekarze, stwierdzając, iż puszczenie drużyny z powrotem w pole z tak dużą dawką promieniowania w organizmie, równać się będzie bezpowrotnej utracie żywotnej tkanki społeczeństwa. Wpakowano ich więc z powrotem pod chemiczne prysznice, nafaszerowano lekami, aż wreszcie Walter otrzymał rozkaz przejścia w stan gotowości.

Przez minione dwa dni koszary stopniowo się zapełniły, choć nie osiągnęły jeszcze stanu sprzed rozpoczęcia Odwetu. Z Dzikich Pól cofano część walczących Kompanii aby umożliwić im dezynfekcję i wypoczynek przez dalszymi działaniami. Niestety promieniowanie na rubieży było zbyt duże, aby wojsko mogło pozostać tam na dłużej. Nie bez znaczenia był również fakt, iż część plutonów została mocno przetrzebiona podczas walk w Ząbkach i w dalszej części zony. Aktywność Polaków przeszła wszystko co do tej pory znali; rozmnożyli się oni w nieznanym dotąd stopniu. Atak zatrzymał się kilka wiorst za Wołominem, a front rozciągnął się na północ, w kierunku Radzymina, który został odbity z polskich rąk. Twory przetrzebiono, plan minimum został osiągnięty. Stawka tym razem nie zamierzała jednak dopuścić do sytuacji, gdy Polacy rozpanoszą się i znowu zepchną siły patrolowe pod Warszawę, zagrażając  wschodniej linii kolejowej. Spod Siedlec także wyruszyły pułki Drugiej Armii i od Sokołowa Podlaskiego kierowały się zachód, planując w Łochowie nawiązać kontakt z oddziałami maszerującymi na Tłuszcz.  Stamtąd z kolei zakładano marsz na Wyszków, tym samym zamierzając zepchnąć Polaków aż za Narew, która miała stać się na granicą zony, przyjmując oczywiście, że rzeka wciąż istniała. Teoria ta zderzała się jednak z aktywnością zony, jej nieprzewidywalnymi zmiennymi i szalejącymi odczytami promieniowania. Na razie dokonywano rotacji piechoty, czekając aż wszystkie oddziały osiągną zaplanowane pozycje, a tanki pilnie strzegły zajętych terenów. Próby wypuszczenia między Radzymin a Wołomin eskadr bombowców nie skończyły się dobrze. Po stracie kilku maszyn dowództwo wstrzymało loty w kierunku Wyszkowa i jak zwykle niezbędne było użycie niewielkich patroli zwiadowczych, mogących rozpoznać zagrożenie stojące na drodze wojska. Stąd i w bój szykowano oddział Waltera, którego już uprzedzono, że po przetransportowaniu pod Radzymin wyruszy w kierunku Serocka, a następnie dokona zwiadu wzdłuż Narwi, która jak wskazywały stare mapy była rzeką dość szeroką, mogącą wymagać forsowania. Zapowiadało to wiele niebezpieczeństw, zwłaszcza że było to już poza rubieżą zony, w sercu Dzikich Pól, gdzie nic nie było już takie jak dawniej. Nie zdołano uzupełnić stanu drużyny, z uwagi na priorytet przyznany dla piechocie, która poniosła duże straty podczas walk w Ząbkach. Ich efekt był jednak aż nadto widoczny, w promieniu kilku wiorst od Warszawy brak było jakichkolwiek Polaków, choć ceną za to była powstała w miejscu istniejących tam ruin i gruzowisk, całkowicie płaska i spalona do cna ziemia.

Do Kordonu powróciły także cztery plutony Dziewiątej Kompanii, z nieco zmniejszonym stanem osobowym wskutek strat poniesionych w walce. Arkuszyn dał ludziom dobę odpoczynku, sam zaś polecił dokonanie niezbędnych uzupełnień i napraw. Skutkiem tego szef kompanii dwoił się i troił usiłując w tak krótkim czasie zaprowiantować wojsko, uzupełnić paliwo i przywrócić do stanu używalności uszkodzone wozy BWP. Arkuszyn zaś nakazał lejtnantom dowodzącym plutonom by przymknęli oczy na upojenie alkoholowe żołnierzy przez pierwszą dobę od powrotu do koszar, by już dzień później zaprowadzić na powrót zwyczajową dyscyplinę. Sierżanci biegali więc z nerwowym krzykiem sprawdzając stan broni, pilnując aby doprowadzono ją do należytego porządku. W tym czasie Walter był już u zbrojmistrza uzupełniając zużytą amunicję, potwierdzając jej pobranie podpisami na stosownych formularzach.

Tam zastał go Kochowski, na twarzy którego malowała się satysfakcja.

- Ach, tu jesteście, towarzyszu młodszy lejtnancie – wydawał się zadowolony.

- Mogę wam w czymś pomóc, towarzyszu kapitanie? – zapytał Walter.

- No i doigraliście się wreszcie młodszy lejtnancie – rzekł z satysfakcją zampolit podając mu niewielką kartkę papieru. – To przyszło dziś rano ze sztabu.

Walter spoglądał na dokument opatrzony czerwonymi pieczęciami, zawierający pouczenie o konsekwencjach związanych z niewypełnieniem zawartego tam polecenia.

- Pokwitować gdzieś odbiór towarzyszu kapitanie? – zapytał wreszcie.

- Doigraliście się, towarzyszu – rzekł Kochowski. – Widać wieści o waszej niewłaściwej postawie doszły bardzo wysoko, skoro macie stawić się bezpośrednio w siedzibie Informacji Wojskowej.


poniedziałek, 8 grudnia 2014

Rozdział 4

<< Rozdział 3  

4.

Huk wystrzałów ucichł. Walter poświecił do wnętrza pomieszczenia, następnie powiódł latarką wokół. Gdy odwrócił się, dostrzegł wkraczającego do korytarza Czeczena i podążającą tuż za nim Nadieżdę.

- Stójcie! – rozkazał. – Świecić dookoła, uważać na cienie – Nadieżda coś powiedziała, ale jej nie usłyszał. – Cienie – powtórzył. – Atakują. Kule nic im nie robią, tylko światło. Nadieżda, znajdź Wszołę i Tamarę. Teraz! – znowu coś powiedziała, więc zirytował się, nadal nie będąc w stanie nic zrozumieć, ogłuszony wybuchem granatu. – Okuniewa wykonać rozkaz! –zaczekał, by sprawdzić czy się odwróci, po czym polecił – Czeczen, osłaniaj mi tyły.  Popatrzył ponownie na koniec korytarza, gdzie Sokół stał nieopodal zniszczonego wejścia. Latarkę trzymał zdrową ręką, drugą kryjąc w rękawie szynela. Pokryty był białym pyłem, twarz miał zakrwawioną. Walter uświadomił sobie, że zapewne wygląda podobnie. Gdy ruszył przez gruzowisko, Sokół zgasił latarkę, wsuwając ją za pas. Odsłonił przy tym połę płaszcza, po czym lewą ręką wydobył z kabury pistolet.

- Poświećcie! – polecił donośnie. Zapewne także jeszcze nie do końca odzyskał słuch po eksplozji. Walter stanął w ruinie ściany kierując do wnętrza pomieszczenia lufę i przesuwając promień latarki z jednego krańca na drugi.  Cieni nigdzie nie było widać, przez okno, z lewej strony wpadał blask dalekiego ognia, z prawej strony zapadł już zmierzch. Na wprost ze znacznej odległości widoczne były odległe rozbłyski. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym leżały wyrwane siłą wybuchu drzwi, wraz z fragmentami ściany i elementami barykady, blokującej wejście. Eksplozja rozrzuciła wszystko po całym pomieszczeniu.

Rozległ się strzał. Sokół wpakował kulę w głowę leżącego. Walter zdziwił się, że dobija on szpiona sposobem przeznaczonym dla poległych żołnierzy.

- Dla pewności – powiedział zampolit. Schował pistolet do kabury, następnie szamocząc się z połą płaszcza wydobył tulejkę inhibitora. Walter wciąż omiatając pomieszczenie światłem latarki patrzył jak Sokół ukazuje prawą rękę, która zmieniła się w czarny kikut. Mężczyzna po zrobieniu zastrzyku pochylił się nad zwłokami. Walter podszedł bliżej, by ujrzeć jak zdrową ręką Sokół zaczyna szperać w jego kieszeniach. Dowódca Szpicy poświecił na ciało zabitego. Twarz mężczyzny była nie do rozpoznania, po tym jak Sokół potraktował ją pistoletem TT model 71. Strzał oddany z bliska zmienił ją w osmaloną miazgę. Trup nosił kurtkę moro, przy pasie miał przytroczoną maskę gazową. Nieopodal leżał upuszczony pistolet APS.

- Nóż – polecił Sokół, chowając do szynela przedmiot wyciągnięty zabitemu zza pazuchy. Walter podał swój wojskowy kord, a mężczyzna przekręcił szybkim ruchem ciało na brzuch, po czym zagłębił ostrze w nasadzie głowy tamtego. Walter przyglądał się jak szuka z tyłu głowy trupa metalowej kostki. Powstrzymał się od pytań, zakrwawione palce Sokoła gmerały w poszukiwaniu wszczepu identyfikacyjnego. Modelu dla zawodowych żołnierzy, dającego z odległości pół wiorsty namiar umożliwiający odnalezienie i ustalenie tożsamości żołnierza, uruchamiającego się dopiero w momencie śmierci. Zampolit jednak namierzał mężczyznę w jakiś sposób już wcześniej. Wszczepu wyraźnie nie znalazł, nie wydawał się zawiedzony, nie odezwał się także ani słowem. Wreszcie wstał, powiódł wzrokiem po pomieszczeniu i ruszył w stronę tylnej ściany.

- Nie możemy tu zostać, towarzyszu – zaczął nieco ciszej Walter, któremu powoli wracał słuch. – Cienie…

- Zaraz – powiedział Sokół, pochylając się nad podłogą. W świetle latarki Walter dostrzegł plecak tamtego, który zampolit przetrząsał.

Ponownie rozejrzał się. Po cieniach nie było śladu, nie wiedział czy zginęły, czy też po prostu się wycofały. Nie spotkał jeszcze na Dzikich Polach takich tworów, nie słyszał także by ktoś się na nie natknął. Popatrzył na swą nogę stwierdzając, iż nie odniósł żadnych ran, mundur pod białym pyłem wydawał się nienaruszony. Odetchnął i znowu spojrzał na Sokoła, stojącego przy oknie, zza którego widać było niebieskawe rozbłyski.

- Odwrót – powiedział zampolit, odwracając się gwałtownie.

- Zabieramy ciało? – zapytał Walter.

- Nie ma czasu – odparł Sokół. – Wynosimy się. Natychmiast.

Nie pozostawało nic innego, jak krzykiem zwołać drużynę, by następnie opuścić budynek. Cienie nie wróciły, lecz gdy znaleźli się na zewnątrz odkryli, iż trafili wprost w środek czegoś, co reakcyjne przesądy określały mianem piekła.

 

Przed budynkiem zapadł już zmierzch, a pył utrudniający widoczność opadł, nie musieli więc wkładać masek. Wciąż nie wyłączyli zaczepionych do broni latarek, wskutek czego Walter naliczył cztery światła. Wszyscy przeżyli, choć nie miał pojęcia czy prócz niego i Sokoła, ktoś natknął się na tamte istoty.

- Zgasić! – polecił, nie zamierzając zdradzić swej pozycji, bowiem jasnym stało się dlań, z jakiego powodu Sokół, spojrzawszy przez okno w kierunku Ząbek, nakazał odwrót.

Mimo iż nadciągała noc, półmrok rozjaśniał pomarańczowy blask. Suche powietrze wypełniło się kakofonią nienaturalnych dźwięków. Od strony zniwelowanego płonącego obszaru, gdzie niegdyś leżały Wołomin i Zielonka, narastał odgłos kojarzący się z dźwiękiem mięsa smażonego na rozgrzanej blasze pieca. Coś nadciągało w ich kierunku, uciekając od ognia; odzyskującemu słuch Walterowi zdawało się, że słyszy także klekotanie. Z przeciwnej strony, od Kordonu, świat ginął pod dymem unoszącym się nad kikutami osmalonych drzew i budynków,  stanowiącym pozostałość po bombardowaniu metanapalmem, które odcięło szpionowi w budynku możliwość ucieczki. Ogień już dawno wygasł, jego intensywność i użyte ładunki nie były tak wielkie, jak wystrzelone z dział warszawskiej twierdzy. Z tej strony także coś nadchodziło, wzniecając w mechanicznym huku silników kłęby kurzu. Zmechdywizja szła w bitwę.

Lecz jej epicentrum musiały stawać się Ząbki, znad których widoczne były kolejne jasnoniebieskie rozbłyski. Miny Mazura wybuchały w tempie świadczącym o potężnym natarciu Polaków. Saperzy najwyraźniej zaminowali cały obszar miejscowości minami przeciwpiechotnymi, wyładowującymi się po najlżejszym naciśnięciu. Ładunek elektryczny natychmiast paraliżował wszystkich znajdujących się w obszarze jego działania. To, co okazało się nieskuteczne podczas walk z Maoistami za Ussuri, w Mongolii i Kraju Nadmorskim, było zabójcze dla Polaków, którym energia elektryczna niszczyła ich nieskomplikowane układy nerwowe.

Prócz błysku ładunków, za Zielonką, od strony płonącego Wołomina, widoczne były rozbłyski wybuchających bomb, a pośród nich migające ciemne sylwetki Suchoji, przypadających niczym jastrzębie ku ziemi, następnie podrywających się gwałtownie po pozbyciu ładunku. Łukiem zawracały ku Warszawie, kierując się ku Polom Mokotowskim, gdzie lądowały wyłącznie na czas niezbędny na uzupełnienie amunicji, by wznieść się na powrót ku wojnie. Ich miejsce zajmowały kolejne eskadry, nadlatujące nad pole bitwy.

Walter początkowo chciał się od niej oddalić, lecz niebo rozświetliły dziesiątki pocisków wystrzeliwanych z katiusz. Przyczajone gdzieś na granicy Kordonu, waliły szeroką salwą rozproszoną nad polami, między Markami a Drewnicą. Z oddali dobiegał huk detonacji, gdy uderzały o ziemię eksplodując. Gdy w tamtym kierunku pomknęły Suchoje, Walter pojął, że również z kościoła, w którym jeszcze nie tak dawno się kryli, muszą nadciągać Polacy.  Dotarło to również do Sokoła, który zawołał:

- Stać! Towarzyszu Dżazijew, nawiązać łączność! -  Czeczen przyjął to z wdzięcznością, gdyż noga dawała mu się we znaki, lecz nie zamierzał tego pokazać suczemu zampolitowi. Jak prawie każdy żołnierz republik związkowych myśli starał się zachować tylko dla siebie. Dziś powiedział o jedno słowo za dużo i wiedział, czym może się to skończyć. Gdyby usłyszał to wyłącznie Walter, przemilczałby to co się zdarzyło, zgodnie ze swą źle pojętą zasadą lojalności w drużynie. Wiedział, że choć Czeczen go cenił jako dowódcę, w widoczny sposób uważał to za jego słabość. Brak zaangażowania ideologicznego i pilnowania postaw żołnierzy mógł kiedyś go zgubić. Po Liwie uczyniono go niestety oficerem, oczekując od niego tym samym więcej, niż od szeregowych żołnierzy i podoficerów.

Dżazijew uklęknął obok Sokoła, by wydobyć radiostację i nawiązać łączność. Z polecenia Waltera drużyna ustawiła się wokół, wpatrując w otaczającą przestrzeń. Dźwięk przypominający skwierczące mięso był już blisko, a nasilający się mechaniczny hałas nie zdołał go zagłuszyć. Czeczen rozkładając antenę spojrzał na Sokoła. Choć żywił do zampolita uczucie oscylujące między niechęcią a nienawiścią, współczuł mu spoglądając na jego rękę. To było coś gorszego od śmierci, zarażenie polactwem i trwała amputacja.

Kręcił potencjometrem, słysząc wyłącznie trzaski, nie mogąc przebić się na swoją częstotliwość przez niebo wypełnione setkami komunikatów i rozkazów. Fale załamywały się w tak bliskiej obecności Polaków, wyraźnie granica zony zbliżała się, a Dzikie Pola sięgały łakomie po więcej.

- Przeciwnik, północny wschód – rozległo się zawołanie Nadieżdy. Z wymarłego lasu, od strony Wołomina, wprost ze spalonego bezmiaru wyłoniła się horda. To byli najdziksi z Polaków, ich wykręcone ciała nie przypominały już nawet ludzi. Włochate kule, z otworami gębowymi zaopatrzonymi w ostre jak igły zęby, przemieszczały się na czterech wygiętych odnóżach. Pędziły przed siebie w szeregach, klekocząc swymi paszczami, niezmiernie szybko przekładając pajęcze nogi. Na ich drodze znajdowała się drużyna. Polacy płynęli nieprzebraną falą, ludzie nie mieli z nimi żadnych szans.

- Nadieżda, Wszoła do przodu, zająć pozycję – głos Waltera brzmiał spokojnie. Sokół nie reagował, wpatrywał się w nadciągającą zagładę.

- Tamara, lewe skrzydło – komenderował Walter przemieszczając się. – Nie strzelać bez rozkazu. Czeczen, raport.

- Za duże zakłócenia, nie mogę się przebić – padło w odpowiedzi.

- Krótkie serie, Wszoła prawa strona, Nadieżda ogień osłonowy środek, Czeczen chowaj sprzęt – rozkazywał Walter sprawdzając stan swojego magazynka.

Nadieżda zaczęła strzelać. Po chwili dołączył do niej Wszoła, puszczając serię w kierunku nadciągających tworów, znajdujących się jeszcze w oddaleniu. Wówczas z tyłu rozległ się huk, usłyszeli przelatujący nad nimi gwizd, zaś środek hordy wybuchł, gdy uderzył tam pocisk odłamkowy, rozrzucając wokół szczątki.

W chmurze popiołu i dymu, ze spalonego obszaru wynurzył się T-79. Serwomotory pracowały donośnym warkotem, gdy olbrzymie ciężkie nogi tanka wyginały się uderzając o ziemię, a maszyna kroczyła naprzód. Każdy kolejny krok dudnił, a ziemia zapadała się, gdy kilkutonowa masa stąpała powoli swymi potężnymi osłoniętymi kończynami grubości kilku połączonych żelbetonowych słupów, rozgniatając przeszkody, na jakie natrafiała. Wysoko znajdowała się podłużna ćwierć obrotowa kabina tankistów, skrytych za grubymi warstwami pancerza, nieprzepuszczającymi promieniowania. Gigantyczna maszyna zaprojektowana przez geniusz komunistycznych umysłów, w odpowiedzi na przyjętą przez imperialistów taktykę tworzenia stref zaporowych przy użyciu bomb termojądrowych, podążała naprzód. Pod osłoną potężnych tanków Zmechpiechota mogła przedostawać się przez skażone obszary termojądrowe by rozpocząć walkę.

Maszyna ze zgrzytem serwomotorów zatrzymała się i ustabilizowała swą pozycję, obniżając nieco górne kończyny na wygiętych stawach.

- Przerwać ogień! – wrzasnął Walter. – Za mną, dawaj! – poderwali się błyskawicznie i popędzili w kierunku błyskających min.

Nad nimi przeleciał z gwizdem kolejny pocisk, gdy tank wystrzelił, a siła odrzutu nawet nie zachwiała obniżoną już w pełni do pozycji strzeleckiej maszyną. Dzięki temu tym razem strzał trafił wprost we front pajęczej hordy. Odłamkowy zasiał spustoszenie, lecz nie powstrzymał chmary tworów. Wówczas zagrały działka umieszczone po bokach kabiny. Potężne lufy ZU-25 zamontowane w T-79 wyrzucały z siebie rzędy pocisków kalibru 37 mm, powodując jatkę w szeregach przeciwnika. Tank powoli obracał kabinę puszczając krótkie serie, aby działka nie uległy przegrzaniu. Pole ostrzału miał krótkie i choć tankiści załadowali, a następnie wystrzelili kolejnym odłamkowym, uczynili jedynie wyłom w hordzie, rozlewającej się po obu stronach, z lewej i prawej flanki podążającej nieubłaganie ku maszynie. Wówczas jednak z popiołów wynurzyły się kolejne T-79 i rozpoczęły ostrzał.

Drużyna zdążyła usunąć się z linii strzału, podążała biegiem w kierunku epicentrum bitwy. Walter obejrzał się. Tuż za nimi widoczne były jedynie rozbłyski serii strzałów z luf działek ZU, gdy nagle niebo pojaśniało. Nieboskłon przecięły salwy z katiusz walących w kierunku Ząbek, a chwilę później zobaczył niecałe pół wiorsty od nich rozbłyski wystrzałów z artylerii rakietowej, odpalającej pociski na miasto, osłanianej przez kroczące tanki.

- Czeczen, co z łącznością? – wrzasnął, przekrzykując wybuchy. Obserwował T-79 z niepokojem, nie miał pojęcia czy tankiści ze swych kabin zauważyli poprzednio żołnierzy Szpicy i dali im osłonę, czy też po prostu rozpoczęli bitwę nie mając pojęcia, że między nimi a nacierającymi tworami znalazła się drużyna zwiadu. Dobiegli do łąki, w kierunku której chwilowo nie podążali żadni Polacy, zatrzymał więc drużynę na miejscu, by dać im chwilę wytchnienia – Szyk eskorta – polecił, a żołnierze ustawili się wokół Sokoła, oddychając ciężko. Ten nic nie mówił, wyraźnie w walce oddał dowództwo Walterowi; jego twarz była nieprzenikniona.

- Nie można się przebić, job twoju mat – klął Czeczen. – Pieprzone Dzikie Pola, za duże promieniowanie, za dużo szumu w eterze, może gdyby było wyżej…

Popatrzył w górę, gdzie nad polem walki krążyć musiał Trzmiel, Ił-76 pełniący rolę rozpoznania, którego załoga na bieżąco raportowała sytuację panującą na polu bitwy, opisując ją zwięzłymi komunikatami. Zona pozwalała na rozpoznanie wyłącznie wizualne, uniemożliwiając zrobienie jakichkolwiek zdjęć, a sam samolot musiał trzymać się z daleka, chcąc utrzymać łączność. Olbrzymia antena, w którą został wyposażony sprawiała, iż służył jako przekaźnik łączności między bazą a nacierającymi oddziałami.

- Biegniemy w tamtą stronę – Walter wskazał piętrzące się przed nimi hałdy. Ruszyli, przybliżając się do Ząbek. Wkrótce ich nogi ugrzęzły w piasku, a teren okazał się mocno zdradliwy, poprzetykany rowami i dołami pełnymi sypkiej ziemi oraz gliny. Zaczęli wspinać się na usypane tu dawno temu wzniesienie napromieniowanego obecnie piachu, by na górze przypaść do ziemi.

- Opróżnić manierki! – polecił Walter. – Czeczen, łączność!

Wypili do końca pełną chemikaliów wodę, a endorfina bojowa zaczęła krążyć w ich organizmach, gdy patrzyli jak świat pogrąża się w chaosie. Było jasno jak w dzień, wszystko widoczne doskonale jak na dłoni. Ząbki zmieniły się w miejsce pełne wybuchów, eksplozji oraz salw  tanków, wokół przelatywały pociski  artyleryjskie i rakietowe, nad nimi waliły katiusze. Czoło natarcia starło się już z Polakami, za nimi w widocznych od strony Warszawy kłębach kurzu do walki szedł trzon Drugiej Armii.

Z nieba spadły kolejne trzy metalowe ptaki, przemknęły nad nimi tak nisko, że dostrzegli czerwoną gwiazdę na tle białoczerwonej szachownicy wymalowaną na skrzydłach. Trzy Su-41 rozdzieliły się, odchodząc na boki, gdzie zaczęły zrzucać bomby na wynurzających się ciemności Polaków. W świetle wybuchów dostrzegli, że nie są to już pająkowate twory, ale człekokształtne istoty z wydłużonymi rękami, innego rodzaju niż te, z którymi starli się na nasypie. Trzeci samolot mknął na wprost zamierzając wypalić wśród nich ognistą linię, lecz nagle z impetem uderzył w coś niewidzialnego i spłaszczył się, jakby trafiając w niewidzialną ścianę. W ułamku sekundy zmienił stan skupienia, stając się płynną kroplą, Suchoj władował się wprost w zmienną, wykwitającą nad zoną, podążającą w ślad za wzmożoną aktywnością Polaków. Metalowa kropla spadła na ziemię jako płyn, wprost na szeregi tworów, znowu zmieniając stan skupienia. Polacy, na których się wylała, zastygli w płynnym metalu, w ułamku sekundy twardniejącym jak beton, zmieniając się w nieruchome posągi.

- Bladź, fizyka się zmienia, Czeczen! – warknął Walter, gotów wydać rozkaz ucieczki w kierunku Warszawy. Zmienna pozostawała niewidoczna na niebie, lecz dla pozostałych pilotów jasnym stało się już co się dzieje, bowiem wszystkie Suchoje jak na komendę zaczęły odbijać w kierunku miasta, wznosząc się wysoko ponad ziemię. Okazało się to nienajlepszym pomysłem. Gdy jeden z nich odchodził ostro w górę, od strony płonącego horyzontu, z ciemności wyleciał czarny kształt trafiając w samolot. Walter dostrzegł, że maszynę oblepia coś podobnego do cieni, z którymi się zetknęli, lecz mającego wymiar, jakby lepka maź, po czym suchoj runął. Uderzył nieopodal budynku w Drewnicy, z którego wybiegli, a płomień wybuchu wzniósł się ku niebu. Pilot miał szczęście, skoro zginął na miejscu, nie wpadając w zonę.

- Jest Baza – wołał Czeczen, podając słuchafon. Przechwycił go zampolit.

 – Baza, tu Sokół. Konieczna ewakuacja, cel misji osiągnięty, konieczna natychmiastowa ewakuacja. Sokół i Szpica, pozycja cegielnia obok Ząbek, powtarzam Sokół i Szpica, cegielnia obok Ząbek – rzucał do trzeszczącego słuchafonu. Walter przysunął się bliżej chcąc coś usłyszeć.

- Sokół, Baza – rozległo się po chwili. – Transport w drodze. Przemieścić się wzdłuż linii kolejowej na kierunku  Kordon.

- Baza, Sokół – zawołał zampolit. – Przemieszczenie niemożliwe, jesteśmy w środku bitwy, nadchodzą Polacy. Konieczny transport.

- Sokół, Baza – rozległo się w odpowiedzi. – Transport z tej pozycji niemożliwy, nad polem walki niestała fizyka. Wycofać się wzdłuż linii kolejowej.

Walter spoglądał we wspomnianym kierunku. Od nasypu będącego niegdyś trakcją, oddzielał ich zrujnowany budynek, do którego wbiegali właśnie człekokształtni Polacy. Wciąż ich na szczęście nie wyczuli. Usiłując zajść miasto z flanki pędzili wprost w kierunku Ząbek, od których odgradzał ich nasyp.

Klepnął Sokoła w ramię pokazując mu, jak ich sytuacja zmienia się właśnie na jeszcze gorszą.

- Baza, Sokół – rzucił zampolit do słuchafonu. – Brak możliwości przejścia na linię kolejową, jesteśmy odcięci. Wróg w budynku cegielni, przemieszcza się na kierunku Ząbki.

W słuchafonie zapadła cisza. Po chwili wśród eksplozji Baza odezwała się ponownie.

- Sokół, otwieram możliwość przejścia, wykorzystać i przedostać się na kierunku Warszawa, wzdłuż linii. Transport ruszył, siądzie najbliżej jak się da.

Sokół rzucił słuchafon do Czeczena. Leżeli wtuleni w piach, spoglądając na hordy Polaków przelewające się poniżej, spływające w kierunku cegielni. Na północ od nich tanki utrzymywały pozycję, od momentu kiedy ujawniła się zmienna przemieszczająca nad obszarem, flanka natarcia się zatrzymała. T-79 z dystansu ostrzeliwały się z zajętej pozycji, spychając hordę w kierunku Ząbek, przez cegielnię.

Ta właśnie eksplodowała. Czeczen zaklął, gdy poniżej nich w górę zostały wyrzucone odłamki i fragmenty cegieł. Suchoje powróciły, waląc z oddali rakietami. Walter też się wściekł, wiedział jak niska jest precyzja takiego ataku. Pilot musiał z oddali wycelować dziobem, bowiem był to jedyny sposób trafienia rakietą w żądany cel w zonie, gdzie niemożliwe było jakiekolwiek kierowanie strzałami rakietowymi, wskutek zakłóceń w atmosferze. Niewiele brakowało, a rakieta uderzyłaby wprost w ich kryjówkę. Chwilę później spadł na nich deszcz szczątków i piachu, przykrywając ich szczelnie. Tamara wtuliła twarz w rękaw, starając się nie odetchnąć polactwem, które ich pokryło. Sięgnęła po licznik, nie musiała jednak nawet sprawdzać, by dostrzec, że odczyty wariowały, przekraczając wyobrażalne skale. Musieli wydostać się stąd jak najszybciej.

Dwa suchoje po wystrzeleniu rakiet odeszły w prawo, nad Ząbki, wznosząc się prawie pionowo, by chwilę później opaść i zrzucić tam bomby. Nad cegielnią niebo zmieniło kolor rozbłyskując na biało i przyjmując następnie tysiące barw. Zmienna przechodziła tuż na wprost, na tyle wysoko by nie stanowić dla nich zagrożenia, ale na tyle nisko by stać się zaporą dla nadlatujących pocisków katiusz. Gdy trafiały w nią, stawały się miriadą świateł, rozszczepiając niczym wiązka przechodząca przez pryzmat, zamiast wybuchu zalewając okolicę rozbłyskiem. Fizyka po raz kolejny się zmieniała, na szczęście nie stanowiąc na razie dla nich zagrożenia.

Stało się jednak nim coś przedzierającego się właśnie przez ciemność, korzystającego z zasłony dawanej przez zmienną, kryjące się w martwym dla artylerii polu. Ostrzał wciąż spychał Polaków na Ząbki, gdzie trwała zażarta bitwa i nawet z tej odległości widać było ilość rzuconego tam wojska i sprzętu. Blask min już zniknął, pozostały jedynie konwencjonalne eksplozje. Wybuchy zlewały się w jedno, wyraźnie widoczne były tam strzały z RPG, znak, że na miejsce dotarła już piechota. Obrzeża miasta znajdowały się pod ciągłym ostrzałem artylerii, suchoje zrzucały wciąż bomby, ograniczając znacząco liczbę przeciwnika, który szedł w natarciu. Strefy zaporowe po obu stronach miejscowości kierowały Polaków wprost w tamto miejsce, a horda przemieszczała się teraz przez ruiny cegielni, Walter nie chciał ryzykować na razie przedzierania się do nasypu, póki leżeli bezpiecznie ukryci pod piachem. Jednak coś, co ujrzał sprawiło, że zmienił zdanie.

Z ciemności wyłoniła się dymiąca masa, sunąc od strony Wołomina i Ząbek. Powoli pojawiła się w kręgu światła, rozpraszanego przez zmienną. Wyglądało jakby ziemia falowała, przemieszczając się do przodu pod postacią wielkiej gęstej plamy, albo kałuży o nieokreślonej barwie. Wylewała się z mroku ukazując, iż jest jej coraz więcej i więcej, sunąc  przed siebie, unosząc i przelewając.

Gdzieś nieopodal zapędził się suchoj, idący po łuku znad Marek, gdzie zapalił ogniem eksplozji pola, którymi uprzednio wędrowali. Nadzwyczaj szybko część plamy uniosła się w górę, wybrzuszyła i wystrzeliła fragmentem masy wzwyż. Jednak tym razem samolot uniknął oblepienia, gdyż pilot widać dostrzegł zagrożenie, lub postanowił odbić w tym samym momencie w górę.

- Czeczen, wołaj bazę – polecił Walter spoglądając na to coś, przemieszczające się mozolnie w kierunku Ząbek. Tanki otworzyły ogień z działek w kierunku plamy, strzelając od strony Drewnicy. Pociski zdawały się nie robić jej żadnej krzywdy, po prostu w niej znikały i tonęły. Ignorowała tanki kompletnie, nawet gdy odpaliły w jej kierunku pociski przeciwodłamkowe. Jedna z załóg postanowiła zmienić jednak amunicję i wystrzeliła ogniwo paliwo-taktyczne, trafiając w krawędź masy. Eksplozja na jej powierzchni rozlała się ograniczonym płomieniem. Plama drgnęła i niespodziewanie szybko uformowała mackę, celując nią w stronę tanku. Wydłużając się, popędziła w kierunku T-79 i chwyciła maszynę, oplatając ją za nogi. Bez wyraźnego wysiłku uniosła tank do góry, a następnie wypuściła kilkudziesięciotonowy pojazd, który koziołkował w powietrzu lecąc w ciemność. Walter miał nadzieję, że spadnie na obszar zony niebędący plamą, gdzie żołnierzy spotka śmierć na miejscu.

- Jest Baza – trącił go Czeczen.

- Baza, tu Szpica – mówił Walter urywanymi zdaniami. – Pozycja wraz Sokołem, brak możliwości odejścia. Przed pozycją na kierunku Zielonka zmienna, poniżej nowy rodzaj przeciwnika. Postać niestała, forma rozlanej plamy, zmienia kształty, duży zasięg ramion, wystrzeliwuje pociski, wrażliwa na ogień, powtarzam ogień, inne pociski nieskuteczne, znaczne zagrożenie dla tanków i samolotów, przemieszcza się na kierunku Ząbki, zajmuje znaczny obszar.

W słuchafonie rozległy się trzaski, baza milczała, Walter obserwował sunącą z ohydnym dźwiękiem plamę, rozlewającą się w ich stronę, swą główną część kierującą ku Ząbkom. Zdawała się nie mieć końca. Wreszcie odezwała się Baza.

- Szpica, Baza. Przyjęto, ogień, zagrożenie dla maszyn. Szpica priorytet chronić Sokoła, pozostać przy nim do czasu dostarczenia do bazy. Powtórz.

- Baza, Szpica. Priorytet Sokół – powtórzył Walter.

- Szpica, Baza. Pilnie przemieścić się na kierunku linia kolejowa. Pilnie zmienić pozycję. Czas trzy minuty. Wykonać.

- Baza, Szpica. Przyjęto, rozpoczynam przemieszczenie.

Walter spojrzał na Sokoła.

- Sugestie, tawariszcz zampolit?

- Działać wedle uznania – odparł po chwili tamten. – I doświadczenia bojowego.

- Drużyna! – podniósł głos Walter – Po zejściu na dół przyjąć szyk eskorta. Przebijamy się na kierunek południowy zachód. Oszczędzać amunicję. Gotów?

- Da, tawariszcz lejtnant – potwierdzili po kolei członkowie drużyny, przygotowując się do powstania. Walter spojrzał na Sokoła.

- Tawariszcz zampolit – powiedział. – Musimy się stąd jak najszybciej wynieść, bo artyleria właśnie przekierowuje na ten obszar działa. Kiedy zaczną strzelać, dosięgną także naszej kryjówki, bo będą starać się walić poniżej zmiennej. Wstrzymują ogień ze względu na nas… na was. Będziecie w środku, więc nasze tempo zależne jest od waszego. Gotów? – Sokół potwierdził skinieniem głowy a Walter zakrzyknął. – Dawaj!

Poderwali się, pędząc w dół hałdy, przeskakując kolejne zwały piasku. Zsunęli się na dół i gdy Sokół się podniósł rozstawili się wokół.

- Za mną! – zawołał Walter. Poprowadził ich na wschód, usiłując oddalić się od hałdy, chcąc ominąć Polaków i skręcić w kierunku nasypu. Wbiegli w spalony obszar, gdzie ziemia wciąż się tliła, a każdy krok wyrzucał w górę popiół. Wówczas twory ich zobaczyły, kilka oderwało się od hordy i popędziło w kierunku drużyny, wybijając się w powietrze dzięki swym długim ramionom. Lądowały na nogach i znowu się odbijały skacząc w ślad za żołnierzami i skracając w ten sposób odległość.

- Ognia! – zawołał Walter.

Zagrał PKM, po chwili dołączyły kałasznikowy. Czeczen z Tamarą strzelali na przemian, stosując wyćwiczoną w boju taktykę, zaś Wszoła puszczał serię wzdłuż linii ataku. Nawet Sokół sięgnął po swój pistolet i oddawał strzały w kierunku Polaków, a Walter zorientował się, iż pomimo posługiwania się tylko jedną ręką i do tego lewą, kładzie twory ma miejscu. Po chwili sam sięgnął po pistolet, gdy rozległ się szczęk odskakującego zamka, kiedy w magazynku kałasznikowa skończyła się amunicja. Nadieżda także strzelała już z APSa, opróżniwszy magazynki Gradunowa.

Na prawo od nich w huku wystrzałów dało się posłyszeć głośny okrzyk.

- Uraaa! – twory skręciły w stronę nowego dźwięku.

- Przerwać ogień! – polecił Walter – Za mną!

Nie zamierzał czekać i postanowił wykorzystać chwilę. W kierunku Polaków pędził karny batalion, najwyraźniej pozostawiony tu dla ochrony rozstawionej nieopodal artylerii. Gdy drużyna Waltera ściągnęła twory w ich pobliże, rzucono zeków na stracenie, aby opóźnili natarcie do czasu przemieszczenia na miejsce T-79, mających powstrzymać atak. Przez myśl przemknęło mu, że może to być niemożliwe, bowiem biegnąc obserwował rozstawione pod Drewnicą tanki, strzelające teraz już tylko z rzadka. Zapewne nie dlatego, że kończyła im się amunicja, lecz z powodu przegrzania luf, problemu dotykającego również PKM Wszoły, zwanego przez niego Zbójcą. Broni będącej zmodyfikowaną wersją karabinu PKS, powstałą w centrum przemysłu zbrojeniowego w Radomiu, w Zakładach Metalowych imienia Ludowego Komisarza Obrony Polskiej Komunistycznej Republiki marszałka Konstantego Rokossowskiego. Model cieszył się dużym uznaniem wśród wojska, stanowiąc czołową myśl techniki radzieckiej, niosącą śmierć jej wrogom. Teraz jednak skończyła się w nim amunicja, więc Wszoła pędził z opuszczoną lufą spoglądając na pędzących zeków, wyposażonych w łopaty i kilofy, które wcześniej służyły do okopania i umocnienia stanowisk mobilnej artylerii. Wpadli między Polaków wymachując swymi narzędziami, lecz ich atak nie miał najmniejszych szans. Jeden z zeków zatrzymał się i zaczął biec w panice z powrotem, nagle złapał się za głowę, a po chwili z jego oczu i otwartych ust trysnęła krew. Wszczep łagierny wybuchł, odpalony przez zampolita kontrolującego zeków, który wydał polecenie natarcia. Ci, którzy przeżyliby samobójczy atak, mogli mieć nadzieję na skrócenie wyroku i po reedukacji nakaz przemieszczenia do oddalonej części Związku, by podjąć pracę fizyczną i służyć zwycięstwu rewolucyjnego komunizmu. Wszoła obojętnie biegnąc obserwował jak Polacy chwytają zeków swymi długimi ramionami i rozdzierają na strzępy. Powinni cieszyć się, że nie zdradzili komunizmu, bo za to czekała kara gorsza niż śmierć - pozostawienie własnemu losowi w zonie bez broni i odzieży, na pastwę Polaków i zaraźliwego polactwa.

Twory skończyły masakrować zeków, wkładając sobie odrywane kawałki ich ciał do paszcz, a łatwa zdobycz zwabiała coraz większe ilości istot, dla których nie wystarczało pożywienia. Polacy zaczęli susami przemieszczać się w ślad za oddalającą się drużyną Waltera, lecz wtedy położyła ich celna seria z karabinu 20 mm zamontowanego na szczycie kabiny pojazdu BWP, który właśnie wjechał na nasyp od strony Ząbek. Wciąż prując ogniem z wieżyczki pojazd stoczył się w dół, a po chwili dołączyły doń jeszczedwa. Zjechały z nasypu na swych ośmiu potężnych kołach, wielkości człowieka, wykonanych z lanej gumy, dzięki swym całkowicie skrętnym osiom manewrując tak, by ustawić się bokiem do Polaków. Klapa opancerzonej kabiny opadła ze szczęknięciem i na ziemię zaczęli zeskakiwać żołnierze pod osłoną ognia z wieżyczek. Serce Waltera zagrało, przybyła piechota.  Żołnierze Dziewiątej Kompanii zajmowali pozycję, a Walter ruszył w ich stronę, wiedząc, iż nie znajduje się na linii ognia. Kompania wyraźnie brała udział wcześniej w walce, bowiem pancerze BWP były osmalone.

- Orły, formować szyk! – krzyczał wąsaty dowódca, stający z boku. Kapitan Wsiewołod Fiodorowicz Arkuszyn zagrzewał swe plutony do boju. Żołnierze Dziewiątej Kompanii formowali linie, stosując standardową taktykę walk z nacierającą hordą. Ustawili się w trzy szeregi, a pierwszy z nich uklęknął.

- Agoń! – polecił Arkuszyn i zagrały kałasznikowy. Serie żołnierzy połączone z salwami z BWP przetrzebiły szeregi Polaków. – Odeprzeć do linii zabudowań! – zawołał kapitan, a wówczas pierwszy i drugi szereg ruszyły w kierunku tworów.

- Za rodinu! – rozległ się gromki okrzyk, gdy Druga Armia Ludowej Polskiej Komunistycznej Republiki Radzieckiej szła odebrać Polakom ojczystą ziemię, wierna biało-czerwonemu sztandarowi z symbolem czerwonej gwiazdy, za którą tak wielu oddało już życie i przelało krew.

- Szpica, dawaj ku mnie! – wrzeszczał Arkuszyn, gdy drużyna biegła w jego stronę.

Nad ich głowami odpaliła wreszcie artyleria, dokonując w międzyczasie kalibracji celu i usiłując wstrzelić się pod zmienną, w masę znajdującą się za ruinami cegielni. Na dźwięk pierwszych strzałów atak się zatrzymał, a żołnierze Arkuszyna przypadli do ziemi. Drugiemu szeregowi skończyła się amunicja, więc jego miejsce zajął trzeci, a w ślad za nim biegł pierwszy, którego żołnierze zdążyli już przeładować. Nad ich głowami śmignęły pociski. Część z nich trafiła w hałdę, na której przed chwilą ukrywała się drużyna. Niektóre poszły za wysoko i zmienna przekształciła je w coś, co poleciało dalej pod postacią ciemnego deszczu. Kilka jednak przeszło idealnie i spadło za hałdą oraz ruinami cegielni, gdzie pociski paliwowo-taktyczne eksplodowały. Efekt był aż nadto widoczny, bo wynurzyły się stamtąd macki, machające wokół, szukając niewidocznego przeciwnika.

- Szto za sabaka?  - zawołał Arkuszyn.

- Ogniem, tawariszcz kapitan, ogniem – krzyknął Walter, który zdążył dotrzeć już do oficera. Ten nie zadawał zbędnych pytań.

- Dowgiłło, granatomioty! – krzyknął biegnąc w przód. Żołnierze go usłyszeli, a Arkuszyn rozkazywał dalej. – Formacja do mnie, granatomiot ładuj paliwowym, pal i w tył! A gdzie ty durak – to ostatnie wykrzyczał do kierowcy BWP, który wysforował się naprzód, lecz zorientowawszy się, że natarcie piechoty się zatrzymuje, zaczął hamować, by utrzymać szyk osłonowy. Manewry na Dzikich Polach nie mogły polegać na łączności radiowej, gdyż w zjonizowanym powietrzu nasobne radiostacje odmawiały jakiegokolwiek posłuszeństwa. BWP po chwili potoczył się do tyłu, za stojący z przodu szereg, który klękał właśnie wcelowując RPG. Gdyby nie zmienna, nie stosowano by półśrodków, z wysokiego pułapu cały obszar zbombardowałyby Tupolewy. Jednak przelot nad Dzikimi Polami z rzadka był możliwy, nawet na dużej wysokości, gdyż zdarzało się, że samoloty znikały. Nawet przy niskiej aktywności fizyki dotarcie nad centrum zony było po prostu niemożliwe. Zmienna była zaś kompletnie niestała i nikt nie wiedział jak wysoko sięga i jaki obszar zajmuje, nie zdołano jeszcze nigdy jej zmierzyć instrumentami pomiarowymi, ani wykryć; polegać musiano na obserwacji i ręcznym badaniu jej zasięgu przy pomocy ostrzału artylerii. Przynajmniej na razie wciąż szła nad ziemią i nie odbijała jeszcze pocisków w kierunku, z którego przyleciały.

W kierunku cegielni pomknęły rakiety wystrzelone z RPG. Rozjarzyły się tam ogniem, znacząc trafienia w cel eksplozjami płomieni. Macki zaczęły młócić wokół i wyrzuciły w kierunku nasypu czarne ochłapy.

- Uwaga! – wołał Arkuszyn – Unik!

Rozbiegli się na wszystkie strony, gdy z głośnym pluskiem z nieba spadały czarne plamy. Na szczęście stwór machając nimi na oślep, po drodze także natrafił na zmienną, która zmieniła to, czym ciskał w czarny proch, rozsypując go po rozjarzonym nocnym niebie. Jedna z plam sięgnęła jednak kół BWP, oblepiając je szczelnie, niczym czarna smoła. Zaczęły topić się, a wóz przechylił się nie mogąc ruszyć z miejsca, kręcąc się wokół bezładnie.

- Jebiata żyzń – splunął Arkuszyn. – Dowgiłło, ewakuacja pojazdu.

Znajdujący się niedaleko sierżant skinął głową i pobiegł wraz z kilkoma żołnierzami w stronę BWP, aby pomóc wydostać się załodze. Plama nie rzucała już niczego w ich kierunku, miotały się za ruinami usiłując stłamsić płomienie. Arkuszyn odwrócił się do Waltera.

- A szto ty tu dziełasz, maładiec? – chrząknął. – Pacziemu ja musiał cofnąć się z bitwy i nakazali mi tu udać się, osłonić Szpicę?

- Tawariszcz kapitan – odparł Walter. – Mam rozkaz odprowadzić zampolita do bazy.

Arkuszyn zmierzył Sokoła przeciągłym spojrzeniem.

- Wy kto? – zapytał.

- Nie wasza sprawa – odrzekł spokojnie Sokół, wytrzymując spojrzenie frontowego wilka. Arkuszyn nie odwrócił oczu.

- U was racja – powiedział po chwili. – Moja sprawa nie dać was zabić tawariszcz i tych zuchów. Choć taki z was zampolit, kak ze mnie baletnica w Bolszoj Baliet. Tawariszcz lejtnant – zwrócił się do Waltera. – Przemieścić się za nasyp. Wasz transport już w drodze – wskazał na niebo nad Warszawą.

Walter skinął głową. Arkuszyn ponownie odwrócił się i zaczął wydawać polecenia swym ludziom, aby zajęli szyk, umożliwiając Szpicy wycofanie się. Plama na razie nie przemieszczała się w ich stronę, odcięta ścianą ognia, Polacy leżeli wybici. Walter poprowadził drużynę w kierunku nasypu, patrząc na Warszawę, mroczną i ciemną, przesłoniętą przez wieże Kordonu. Przez huk wybuchów przedarł się nowy dźwięk, gdy powietrze przecinały miarowo łopaty wirników. Nadlatywały wiertaloty w barwach maskujących, trzymając się nisko ziemi, podążając wzdłuż nieużywanej od lat linii kolejowej. Była ich cała eskadra, potężne Mi-6 niosły uczepione na zaczepach kilkutonowe ładunki, nieruchome pośród ciemnej nocy. Walter stanął na nasypie i przyglądał jak się zbliżają, gdy Sokół powiedział doń:

- Mój plecak. Sygnałowiec – Walter skinął głową na stojącego najbliżej niego Wszołę, który sięgnął do pleców Sokoła, i po chwili wydobył z jego plecaka pistolet sygnałowy.

- Odpalaj – polecił Sokół, a Wszoła spojrzał w kierunku Waltera, który ponownie potwierdził wydany rozkaz. Nie uszło to uwagi zampolita, jednak tego nie skomentował. Chwilę później w powietrze pomknęła flara sprawiając, iż na gorzejącym nieboskłonie pojawił się nowy kolor, rzucający zieloną poświatę. Wiertaloty sygnał ten zignorowały, powoli zwalniając dotarły do miejsca, w którym swych ludzi rozstawił Arkuszyn. Tam wyrównały lot i zaczęły schodzić pionowo w dół. Zawisły nieruchomo i jęły opuszczać stalowe liny z zaczepionym ładunkiem. Chwilę potem dotknął on ziemi, zaczepy zostały zwolnione, a ciężkie maszyny zagłębiły się w błocie. Uwolnione od ładunków wiertaloty wniosły się ku górze, po tym jak pozostawiły lekkie tanki PT-81, których załogi uruchamiały właśnie serwomotory. Po chwili sześć maszyn miało już odpalone silniki. Sytuacja zmieniła się, gdyż zza tego, co było nie tak dawno hałdą, wyłoniły się znowu pajęcze twory i klekocząc sunęły w kierunku nasypu. Arkuszyn wrzeszczał polecając swym ludziom przemieścić się i dać osłonę tankom, bezbronnym nim załączą systemy bojowe, a także znajdującej się na nasypie Szpicy. Walter zamierzał właśnie dać rozkaz otwarcia ognia, nie chcąc dopuścić by stwory dotarły bliżej, gdy z nieba zaczęła je razić seria puszczana z działka. Gdy na chwilę zamilkło, Nadieżda zorientowała się, że dodatkowo strzela jeszcze jakiś snajper, z niewiarygodną szybkością zdejmując kolejnych Polaków. Odwróciła głowę i popatrzyła do góry, na schodzący do lądowania Mi-8. Pilot zamierzał siąść koło nasypu. Gwizdnęła cicho, znajdujący się na pokładzie strzelec był niewiarygodnie szybki i sprawny, strzelając z pokładu trzęsącej się maszyny, z niezwykłą precyzją.

- To transport – powiedział Sokół i ruszył w tamtym kierunku. Na polecenie Waltera żołnierze schowali broń i podążyli za zampolitem.

Wiertalot przysiadł nie wyłączając swych wirników napędzanych przez silniki turbinowe. W otwartym szeroko włazie ujrzeli ciemną sylwetkę stojącą przy karabinie, która przerwała teraz ogień. Tuż za nim znajdował się kolejny żołnierz z karabinem snajperskim, który właśnie przeładowywał.

Sokół pochylony podbiegł  do bocznego włazu. Żołnierz obsługujący karabin przesunął się i podał mu rękę, by pomóc mu wsiąść. Gdy Walter chciał wspiąć się za nim nagle w pierś ukłuła go lufa snajperki.

- A ty kuda, malczik? – usłyszał pogardliwy głos. – Idź ty walczyć ze swoim poliaczkami, nie pchaj się to prawdziwego wojska…

Spojrzał wprost, w stalowe niebieskie oczy, świdrujące go na wylot, należące do starszego żołnierza, z twarzą pooraną siecią zmarszczek. Najwyraźniej nie zamierzał go wpuścić na pokład, a coś w jego wzroku mówiło, że jest gotów pociągnąć za spust, jakby nie bacząc na konsekwencje. Walter cofnął się dostrzegając, iż mężczyzna ma na sobie bojowy rynsztunek desantowca specnazu, a celującą w niego lufę zdobią liczne nacięcia. Nie nosił żadnych dystynkcji. Mężczyzna nagle błyskawicznie przesunął broń w bok, celując obok Waltera.

- No towarzyszko, spróbujcie – zachęcił. Nadieżda nie wykonała żadnego ruchu, wpatrując się w desantowca, starając się niczego nie okazać. Sucz, był niewiarygodnie szybki, zareagował na jej odruch. Wodził oczami, spoglądając na pozostałych członków oddziału.

- Towariszcz desantowiec – powiedział siląc się na spokój Walter. – Mam rozkaz odprowadzić Sokoła do Bazy. I zamierzam go wykonać.

- A wiesz gdzie u mienia twoje rozkazy, pszeku – prychnął desantowiec. – Won stąd!

- Suworow, spocznij! – osadził go w miejscu głos Sokoła. Żołnierz spojrzał w jego kierunku spod swego ciężkiego hełmu, lecz nie opuścił broni. – Szpica wchodzi na pokład – powiedział mocno Sokół, przechodząc do środka kabiny.

- Da, tawariszcz pułkownik – potwierdził Suworow, lecz broń opuścił bardzo powoli, jakby wyrażając swój zawód. Walter przez chwilę odniósł wrażenie, że desantowiec był przekonany, iż będzie mógł za chwilę zabić żołnierzy. Spoglądając na drugiego wojaka stojącego przy działku dostrzegł, że on także należy do specnazu. Po chwili także on wysunął chowany za plecami pistolet i wetknął go za pas.

- Na pokład – polecił Walter, usuwając się z drogi. Gdy wsiadali Nadieżda trąciła go mocno i wiedział, że nie uczyniła tego przypadkiem, podobnie jak nie przez przypadek jej ręka krążyła dziwnie blisko APSa w kaburze.

Gdy wszyscy znaleźli się już wewnątrz, jako ostatni do wiertalota wskoczył Walter. Chwilę potem Mi-8 uniósł się górę.