poniedziałek, 19 grudnia 2016

Powrót do Wspólnoty

Odpocznijmy na chwilę od światów równoległych na rzecz porządnej fantastyki naukowej, dziejącej się w kosmosie, w rozsądnej proporcji posiadającej wymieszaną naukę z akcją. Jestem właśnie po lekturze najnowszej książki Petera F. Hamiltona.
To jeden z najmniej docenianych w Polsce pisarzy SF, jakoś nie zdobył popularności, ani pojedynczymi książkami, ani cyklem o Konfederacji, od którego zresztą zaczęła się jego obecność w naszym kraju. Bądźmy jednak szczerzy, historia o zmarłych powracających z przyszłości do świata żywych i plądrujących galaktykę nie była jego najlepszym dokonaniem, pisana była jednak dawno temu, gdy dopiero rozpoczynał swą karierę. W Polsce jednak nie spotkała się zdaje się z dobrym przyjęciem także Commonwealth Saga, czyli cykl o Wspólnocie. Niestety ostatnia część trylogii o Pustce wchodzącej w skład tego cyklu wciąż nie ukazała się w naszym języku, zdaje się MAG zapowiedział że wyda ją po wieloletniej przerwie. Polską wersję położyli tradycyjnie tłumacze, bowiem zabrakło zgodności w rozmaitych terminach i określeniach, ma się więc wrażenie, że książki nie są ze sobą zupełnie związane i tylko przypadkiem część bohaterów jest wspólna. Niestety space-opera czy hard-SF w Polsce jakoś nie sprzedają się zbyt dobrze, a Marcin Podlewski czy Rafał Dębski wiosny tu nie czynią. Hamiltonowi bliżej w swych pomysłach do Podlewskiego, autor "Głębi" zapewne zachwyciłby się wieloma pomysłami i rozwiązaniami jakie angielski pisarz zastosował pisząc o post-ludzkości. Problem jednak z Hamiltonem polega na tym, że pisze rozwlekle i nie każdemu musi to odpowiadać. Mam wrażenie, iż nierzadko przepisuje do swych książek opracowanie na ich potrzeby charakterystyki i biogramy bohaterów nawet drugoplanowych. Ma to dwie zalety – poznajemy dzięki temu nie tylko ich samych, lecz również świat w jakim funkcjonują i rządzące nimi zasady. Akcja budowana jest powoli, co jednak nie każdemu musi odpowiadać. Ponadto rozpisana jest na wielu bohaterów, nim ich wątki zaczną się łączyć mija BARDZO dużo czasu, bowiem Hamilton pisze cegły. Spokojnie można wyciąć z nich 50% objętości bez straty dla tekstu, jednak gdy ktoś już przyzwyczai się do sposobu narracji zaczyna to nawet lubić.
Cykl o Wspólnocie warto przedstawić, bo to moim zdaniem jedno z najlepszych dokonań na polu SF. Rozpoczyna go "Misspeth Youth", zdaje się że do tej pory nie wydana po polsku, którą jednak można sobie spokojnie darować. Akcja dzieje się w roku 2040, opowiada o konsekwencjach społecznych odkrycia metody rejuwenacji komórek, czyli odmłodzenia z jednoczesnym transferem pamięci. Poddani procesowi tracą głowę odnajdując w sobie na nowo hormony nastolatków, a więzi społeczne zaczynają pękać, zasady przepadają. W zasadzie to dość nietypowa książka dla Hamiltona, za którą zresztą był gdy ją wydano w roku 2002 krytykowany. Dwa lata później powrócił do tego samego świata, tym razem w sposób udany. W roku 2004 i 2005 dylogia "Gwiazda Pandory" i "Judasz Ujawniony" przeniosła nas na powrót do świata rejunewacji, pod koniec XXIV wieku. Ludzkość opanowała kosmos, jednak w sposób sprawiający wrażenie żartu. Nauczyła się otwierać tunele podprzestrzenne, więc rozprzestrzenia się powoli w galaktyce, korzystając z pociągów jeżdżących między planetami, na których zlokalizowano bramy. Ziemia i jej kolonie tworzą luźny i nieformalny związek zwany Wspólnotą. Szybko giniemy w natłoku wątków i bohaterów. Czego tu nie ma! Zagadka największej kradzieży bankowej sprzed 200 lat, tajemnica obcych kroczących ścieżkami poza czasem, zabójstwa, sekta szaleńców wierząca, iż ludzkość kontrolowana jest przed obcych, tajemniczy wrak statku badany od stuleci, pozbawiona emocji śledcza, milionerzy, naukowcy… Galeria postaci jest olbrzymia, a wątki tak rozproszone, że długo nie mogą się spotkać. Gdy nagle okazuje się, że to, co uważaliśmy wraz z bohaterami książki za szaleństwo jest prawdą, jest to sporym zaskoczeniem. W skrócie ludzkość podejmuje wyprawę, budując swój pierwszy statek kosmiczny, gdy z nieba Wspólnoty znikają dwie gwiazdy. Nazwane zostają Parą Dysona, bowiem jedynym wytłumaczeniem ich zniknięcia może być budowa Sfery Dysona, co przekracza możliwości techniczne Wspólnoty. Na nią właśnie natrafia trapiona kłopotami ekspedycja, którą usiłują powstrzymać terroryści, gdy dociera wreszcie do wspomnianych gwiazd. Następnie nieświadoma niczego ludzkość sprowadza na siebie zagrożenie i staje na krawędzi zagłady, gdy Sfera Dysona się otwiera, a to co zostało za nią uwięzione, znajduje się na wolności. Wkrótce rozpoczyna się walka o przetrwanie nie tylko Wspólnoty, ale także całej rasy ludzkiej, bowiem wróg choć okazuje się być praktycznie niepowstrzymany.
Nie ukrywam, że od dylogii zaczęła się moja znajomość ze Wspólnotą, o ile przez dłuższy czas czytałem książkę powoli, do momentu dotarcia do Sfery Dysona robiłem to już z zapartym tchem, nie mogąc się od niej oderwać. Druga połowa „Judasza Wyzwolonego” to zresztą jazda bez trzymanki, gdy nagle wszystko staje się jasne, a bohaterowie odkrywają tajemnicę, którą może zniszczyć Wspólnotę i usiłują powstrzymać wroga stojącego za wszystkimi wydarzeniami.
Kolejny powrót przez Hamiltona do świata Wspólnoty nastąpił w latach 2007-2010, kiedy ukazała się trylogia o Pustce. Tym razem trafiliśmy do Wspólnoty w przyszłości odległej o 1500 lat. Wojna sprzed 10 wieków jest już tylko wspomnieniem, to czasy post-ludzkości. Wspólnota nadal istnieje, zamieszkiwana przez biononicznych ludzi, wyposażonych w interfejsy maszynowe, kontrolujących w pełni swe ciała i długość życia. Istnieje kultura Wyższych, modyfikacje DNA są powszechne, do tego choć Sztuczna Inteligencja opuściła Wspólnotę, ludzkość stworzyła Zaawansowaną Sieć Neuronową, do której można wgrać swój umysł, porzucając ciało. Sieć staje się samodzielnym post-bytem. Oczywiście nie wszystko jest tak piękne jak się wydaje, bowiem ludzkość staje na granicy, a kwestia jej dalszego rozwoju wywołuje konflikt w obrębie postludzkości – progresywiści spierają się z konserwatystami. Jednak główną częścią akcji jest tajemnicza Pustka pośrodku galaktyki. Potężna sztuczna czarna dziura, otoczona niezrozumiałym polem kwantowym, która powoli rozrasta się, a z czasem pochłonie całą drogę mleczną. Ludzkość, która po wydarzeniach poprzedniej dylogii postanowiła rozproszyć się po galaktyce, porzucając tunele na rzecz statków kosmicznych, uaktywnia Pustkę, a statki kolonizacyjne wpadają do środka. Gdy we Wspólnocie zaczyna działać kwantowe pole emocji zwane Gaiapolem, okazuje się, iż dzięki snom udaje się zobaczyć co stało się z zaginionymi statkami. W Pustce minęły tysiące lat, nie działa żadna technologia, na planecie zwanej Querencia ludzie cofnęli się do społeczeństwa feudalnego, lecz jednocześnie zyskali dary, jakich nie posiada nikt we wspólnocie. Telepatia i telekineza pozwala im kształtować otoczenie, a także modyfikować domowe zwierzęta, manipulacja czasem pozwala zmieniać rzeczywistość. Tajemnica Pustki zdaje się być rozwiązaniem i progresem dla ludzi.
Akcja zawiązuje się przez dwa tomy, w których śledzimy równolegle dzieje Wspólnoty i Quarencii, poznając fakcje i ugrupowania manipulujące sobą wzajemnie, po czym eksploduje w tomie trzecim, gdy Wspólnota staje w obliczu kolejnej wojny, a jednocześnie w obliczu złamania tajemnicy Pustki. Rozwiązanie całej historii jest jednym z lepszych jakie zdarzyło mi się czytać, pozostaje więc mieć nadzieję, że poznają je również polscy czytelnicy, bo po wydaniu Pustki Snów i Pustki Czasu, "Evolution Void" wciąż nie doczekało się ciągu dalszego.
Po lekturze Pustki zdawać się może, iż historia Wspólnoty doszła do ściany, w zasadzie trudno wymyślić coś więcej dotarłszy do punktu ewolucji postludzkości około 36 wieku. A jednak. Rok 2014 przyniósł nam nową dylogię, zakończoną ledwie trzy miesiące temu.
Kroniki Spadłych, bo chyba tak trzeba tłumaczyć The Chronicle of the Fallers, składają się z dwóch części - „The Abyss beyond Dreams” i „A Night without Stars”. Przyznam, iż początkowo byłem rozczarowany lekturą pierwszej części, bowiem stanowi ona wyraźny regres w stosunku do wcześniejszej twórczości Hamiltona. Dzieje się w czasie poprzedzającym akcję Pustki i opowiada historię innego statku kolonizacyjnego, który w niej przepadł. Pasażerowie pozbawieni technologii stworzyli społeczeństwo na planecie Bienvenido, z technologią na poziomie wieku XIX, bowiem w Pustce nie działa elektryczność. I podobnie jak w poprzedniej trylogii przez 3000 lat jakie minęły we wszechświecie osobliwości, podczas gdy we Wspólnocie upływa ledwie kilkaset, społeczeństwo pozbawione udogodnień porzuciło demokrację na rzecz tyranii. Jednak osią akcji tej dylogii nie jest Pustka, bowiem jej tajemnicę poznaliśmy, lecz przybycie jednego z bohaterów cyklu na Bienvenido. Zostaje on posłany w tajnej misji na Querencję, bowiem o Bienvenido Wspólnota nic nie wie. Tu trafia w sam środek piekła, jakie tworzą Spadli, stanowiący zagrożenie, przy którym wróg jakiego ludzkość spotkała w pierwszej dylogii o Wspólnocie to kaszka z mleczkiem.
Choć brzmi to potwornie głupio, oparte jest na całkiem niezłych podstawach biochemicznych. Spadli podbijają inne planety poprzez wchłonięcie i zduplikowanie. Są czymś w rodzaju porywaczy ciał, którzy zrzucają swe jaja, chwytające ludzi oraz zwierzęta, następnie dosłownie pożerające ich dla protein, jednocześnie dokonując ich duplikacji. Dla pozbawionej technologii ludzkości okazują się zajadłym wrogiem, do tego jak to zwykle bywa ludzie walczą sami ze sobą, a młody rewolucjonista chce obalić dyktat potomków kapitana statku. W to wszystko trafia przybysz ze Wspólnoty, z jej egalitarnymi zasadami.
Początkowo czytało mi się to źle, wyglądało na to, że raz jeszcze Hamilton rozgrywa opowieść o Quarencii, ale jednak nie. Jak zawsze dąży do obranego przez siebie celu, budując wątki, które zaczną schodzić się później. Tu kluczem okazała się anomalia czasowa, w jakiej wciąż w pętli trwało pierwsze spotkanie ludzkości i Spadłych. Eksplodujące zakończenie pierwszego tomu pozostawiło niedosyt, a także pytania co dalej stanie się z ludzkością, która znalazła się miliony lat świetlnych od naszej galaktyki, bez technologii i możliwości kontaktu ze Wspólnotą. Odpowiedzi przyniosła wydana we wrześniu „Noc bez gwiazd”, w której okazało się, iż Hamilton nie stracił nic ze swych umiejętności. 300 lat po wyrzuceniu z Pustki poza galaktykę ludzkość przegrywa swą wojnę ze Spadłymi, bowiem jej technologia pozostaje na poziomie rozwoju podobnym do naszej obecnej. Straciwszy jednak telekinezę i telepatię, traktując Wspólnotę i latentne geny biononiczne jako wrogie, nie ma najmniejszej szansy na pokonanie Spadłych, którzy przygotowują swą Apokalipsę. Społeczeństwo Bienvenido pełne jest paranoi, poszukiwanie gniazd Spadłych jego celem. Jak to zwykle u Hamiltona parę pomysłów jest na granicy żartu – takich jak statki wybudowane na podstawie projektu Sputnik, w których dzielni kosmonauci zwalczają wyrojenia Spadłych. Jednakże wszystko stanowi logiczną całość, a opis społeczeństwa w trakcie ciągłej rewolucji, zwalczającego zewnętrznego wroga, lecz przede wszystkim potomków post-ludzkości wychodzi mu świetnie. Wyzwolenie z Pustki wspominane jest jako największe przekleństwo, bowiem choć technologia nie działała, Spadli nie mieli przewagi. Teraz zdają się wygrywać, a progres jest powstrzymywany, bowiem przypomina o Wspólnocie, z której przedstawiciela winy ludzie znaleźli się tutaj. Akcja tym razem dość szybko rusza naprzód, gdy pojawia się przybysz z przeszłości, dający możliwość nawiązania kontaktu ze Wspólnotą, zarówno władze Bienvenido jak i Spadli zrobią wszystko aby go dostać.
Drugi tom rekompensuje wszystkie niedostatki pierwszego. Więc jeśli ktoś czyta po angielsku i szuka dobrej SF, polecam Hamiltona gorąco, bo w Polsce nie ma zdaje się szans na wydanie Kronik Spadłych, skoro fenomenalna Pustka nie znalazła odbiorców. Pozostaje jedynie żal, że to zapewne ostatnia wizyta we Wspólnocie, choć zawsze można mieć nadzieję...

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Amerykański folklor

Bez obawy, nie chodzi o Neila Gaimana i „Amerykańskich Bogów”, którzy nota bene właśnie doczekują się ekranizacji w postaci serialu telewizyjnego. Cień stał się ciemnoskóry, podobnie jak Roland Deschain w ekranizacji „Mrocznej Wieży”, takie czasy, że nawet „Siedmiu Wspaniałym” przewodzi w remaku Wesley Snipes, choć jest to całkowity anachronizm. No ale w oryginalnych byli wyłącznie biali i Meksykanie, oraz trup Indianina na ulicy, acz nie widać było koloru jego skóry. W nowych jest i Indianin i Chińczyk. Takie czasy, coraz większej poprawności i nieprawdy historycznej. W końcu Ameryka to tygiel narodów.
A jego wrzenie bardzo dobrze przedstawia Orson Scott Card w swej opowieści o Alvinie Stwórcy. Znacie? Ostatnio odświeżyłem sobie cykl, więc na początek stwierdzić należy, iż niestety Card cykl położył. To, co przez pierwsze trzy tomy stanowiło świetnie powiązaną ze sobą całość, w kolejnych rozjechało mu się w wszystkie możliw strony. Jak sam przyznaje stracił wenę, sprzed oczu uciekła mu wizja całości i opowieści o Alvinie Stwórcy. Ostatni wydany jak na razie tom jest najsłabszy, zginęły gdzieś wątki mające być głównymi w cyklu (gdzie do cholery jest Niszczyciel?), większość bohaterów drugo i trzecioplanowych przepadła (co z pastorem pełnym wartości chrześcijańskich i Weaverem?), wiele tajemnic nie doczekało się rozwinięcia. Szkoda, bo założenie serii było nie tylko ambitne, ale niezmiernie ciekawie.
 Świat Alvina jest pełen magii, opowieść o nim to fantasy rozgrywająca się w realiach alternatywnej rzeczywistości. Nie jest to jednak magia rodem z opowieści magii i miecza czy RPG, to talenty z jakimi rodzą się obdarzeni nimi ludzie. Żagwie widzą i przepowiadają przyszłość, różdżkaże znajdują wodę. Jednym słowem są czymś co spotkać możemy i w naszym świecie, tu jednak postokroć zwielokrotnione, nawet jeśli nie każdy w nie wierzy, czy akceptuje. Bo świat ten jest mocno religijny, tonący w żarliwiej wierze i przesądach prostych ludzi, gdyż akcja początek swój bierze u świtu XIX wieku. Jednak Ameryka nie wygląda tak, jak znamy ją z historii. Ponad 100 lat wcześniej nie doszło do restauracji Stuartów, Cromwell rządził przez wiele lat, a po nim nastali kolejni Lordowie Protektorzy. Republikańska Anglia stała się w pełni purytańska i z wielką nienawiścią ścigano tam czarownice i czarowników, dysponujących talentami ludzi, którzy zaczęli uciekać za ocean. Osiedlili się na południe od kolonii w Nowej Anglii, gdzie pozostawiono ich w spokoju, bowiem stanowili bufor między Purytanami i południową Koroną, bowiem tam osiadli wygnani Stuartowie, wznosząc miasto Camelot. Przełom XVIII i XIX wieku przyniósł zmiany. Na południu wciąż panują Stuartowie, a król Artur włada z Camelotu ziemią, na której panuje niewolnictwo. Gdy usiłował najechać Północ, gdzie uciekają zbiegli niewolnicy, ta zjednoczyła się i zaczęła walczyć o wolność. Najlepszy generał króla Jerzy Waszyngton odłożył swój miecz, odmawiając walki, za co został ścięty, lecz dla Północy stał się bohaterem. Wywalczywszy swą wolność ta zjednoczyła się jako Stany Zjednoczone, w skład których wchodzi siedem koloniii sięgających rzeki Mizzypi, siódmym jest Irrakwa, konfederacja Irokezów, którzy uprzemysłowili Niagarę i stają się potęgą przemysłową. Po drugiej stronie Mizzypi wciąż żyją Indianie, których do walki z białymi chce poprowadzić Tecumseh, biali także podżegają do walki, w szczególności gurbenator Harrison z Carthago City. Purytańska Nowa Anglia wciąż ściga czary, a Łowcy Czarownic przeprowadzają tam procesy w myśl dawnego prawa. Lecz na południu talentami wręcz obrodziło, potomkowie wszystkich wygnanych rozwinęli swą moc. Traktat z Koroną zmusza Stany do wydawania zbiegłych niewolników w granicznej Appalachii, lecz to nie wszystkim się podoba, nie tylko w Nowym Amsterdamie. Niezadowolenie chętnie by wykorzystali Hiszpanie z Nowej Barcelony (Nowy Orlean), czy też Francuzi. Król Ludwik uznaje, że Stuartowie zapomnieli już o lekcji jakiej udzielił im posyłając na dno statek tyrana króla Roberta z Korony, posyła więc do Ameryki wschodzącą gwiazdę wojny, generała Napoleona Buonaparte, który ma niezwykły talent, zjednywania sobie każdego człowieka. Zamierza on pokonać młode Stany Zjednoczone. A gdzieś pośród tego wszystkiego rodzi się Alvin, siódmy syn siódmego syna, któremu żagiew przepowiada, iż zostanie Stwórcą. Jego wrogiem stanie się tajemniczy Niszczyciel, zabić zaś będzie zawsze chciała go woda. Ma tajemniczego sprzymierzeńca, który będzie czuwał nad nim z oddali, jego nauczycielem stanie się wędrowny Bajarz, w innym świecie znany jako William Blake…
Tak wygląda początek opowieści o Alvinie, która poprowadzi nas przez świat legend, folkloru i niezwykłych darów oraz talentów rozwijanych w alternatywnym świecie. Card nie stroni od trudnych tematów, Ameryka XIX wieku wrze, Czerwoni, Czarni i Biali skaczą sobie do oczu. Światli ludzie nie zawsze są w stanie powstrzymać uprzedzeń, co prowadzi do krwawych konsekwencji.
Lektura trzech pierwszy tomów daje nam możliwość zapoznania się ze zwartą opowieścią, potem Card ją porzuca. O ile kolejne dwa trzymają poziom, choć widać, iż pomysł i koncept autorowi się rozmywają, ostatni już zupełnie nie przypomina jego najlepszych dokonań. Szkoda, bo zarówno pomysł jak i początkowe wykonanie, jest jednym z lepszych cyklów fantasy jakie kiedykolwiek powstały.

wtorek, 6 grudnia 2016

Mroczne Materie

Jest coś bardziej czarnego niż ciemna materia, pozornie nie mającego nic wspólnego z fizyką. To trylogia w założeniu pisana dla młodzieży, która okazała się na tyle poważna, że zainteresowała dorosłych. Wywołała nieco kontrowersji, moim zdaniem niezasłużenie, lecz taki już los powieści dla niedojrzałego czytelnika, które poruszają ważkie tematy. Gdyby podobne treści umieścić w książce dla dorosłych, nikt nie zwróciłby na to uwagi. Swoje dołożyła także ekranizacja pierwszego tomu historii Lyry Belacquy, w USA wywołała wręcz histerię, mimo iż przedstawiła jedynie wypaczony obraz kościoła, nie ocierając się nawet jeszcze o tajemnicę jaką bohaterka odkryje w ostatnim tomie, iż to nie Bóg stworzył świat.
„Mroczne Materie” Philipa Pullmana nie są jednak trylogią religijną i traktowanie ich tak jest bez mała krzywdząca. To dobrze pomyślana historia fantasy dziejąca się w alternatywnych rzeczywistościach, choć nieco gorzej opowiedziana. Mamy tu anioły, wiedźmy, małych ludzi, duchy… wszystko co sprawia, że odruchowo chcemy zakwalifikować rzecz jako literaturę dla młodszych. Tak jednak nie jest, bo pod tym wszystkim kryje się dużo poważniejsza historia, wojny niebios i ziemi, lecz przede wszystkim totalitarnego kościoła i wielkiego oszustwa, po którą warto sięgnąć.
Niektórzy mogą znać zekranizowaną 10 lat temu pierwszą część cyklu, która nie doczekała się już ciągu dalszego, choć Nicole Kidman i Daniel Craig stanęli na wysokości zadania. Warto się z nią zaznajomić, by wyrobić sobie zdanie o całości, przenosząc się do fascynującego świata, w którym żyją pancerne niedźwiedzie obdarzone mową, a jeziora Finlandii są domem wiedźm, po morzach zaś żeglują cyganie. Początkowo wygląda na to, iż rzeczywistość w której przyszło żyć młodej bohaterce jest technologicznie zacofana, z czasem jednak odkryjemy, iż w niektórych aspektach jest ona bardziej rozwinięta od naszej. Światem ludzi włada Magistratura, kościelna władza wyznania protestanckiego. To odwrócenie sytuacji znanej z opisywanej niedawno „Alteracji”, tu wygrał Jan Kalwin i jego wyznanie, po stuleciach tworząc totalitarny kościół. Jest jednak istotna różnica, dusze w tym świecie przyjmują formę zwierząt, dajmonów, związanych z właścicielem tak silnie, że samo ich rozdzielnie może doprowadzić do śmierci obojga. Dajmony rozmawiają ze swymi właścicielami. Pośród wielu innych fascynujących pomysłów kluczowym jest pył, znany w innych światach jako cząstka elementarna, cząstka Rusakowa lub też po prostu ciemna materia. Pył zdaniem Magistratury jest manifestacją grzechu pierworodnego, w miarę rozwoju serii dowiadujemy się, iż posiada świadomość i związany jest z Aniołami. Wkrótce okaże się, że istnienie znane jako Bóg lub Autorytet, twierdzące iż stworzyło świat, nie jest tym za kogo się podaje. Dla głównej bohaterki oznaczać będzie to wędrówkę po wielu światach równoległych. Po drodze 13-letnia Lyra Belacqua pozna swego rówieśnika, Willa Parry, zostanie zdradzona przez swych rodziców, zyska możliwość wędrówki między wymiarami, docierając do światów, gdzie grasują niszczące dorosłych Cienie, żądne Pyłu.
Jak widać książka pełna jest fascynujących pomysłów i zwrotów akcji, choć sposób prowadzenia opowieści może wydać się nieco zbyt spokojny. Alternatywne rzeczywistości są tu całkowicie odmienne, fakt innej historii schodzi tu na zupełnie odległy plan, nie jest ważny gdy równoległe światy okazują się równie obce jak inne planety. Na niektórych ludzkość dawno wyginęła, inne duszą się pod uciskiem aniołów. „Zorza Północna / Złoty kompas”, „Magiczny nóż” i „Bursztynowa luneta” ogłoszone zostały antytezą „Opowieści z Narnii”, choć dostrzec można to jedynie na poziomie alegorycznym, bowiem autor z religią nie dyskutuje. Fakt niechęci do instytucji Magistratury jest dla bohaterów powieści zupełnie zrozumiały, koncepcja fizycznej manifestacji aniołów oraz dusz niezmiernie ciekawa. Mroczne materie zabierają nas w obszary fantastyki, z którymi raczej młodzież nie ma zbyt często kontaktu, są lekturą dużo poważniejszą od „Basnioboru” czy podobnych im książek. A jednak warto po nie sięgnąć i podążyć z bohaterami aż do finału, gdy staną na wprost Autorytetu i odkryją tajemnice rządzące światami równoległymi.

czwartek, 1 grudnia 2016

Ciemna Materia

Nie dowierzałem, że Blake Crouch popełnił książkę, którą da się czytać. Dotychczas kojarzył mi się wyłącznie z "Wayward Pines", które zawierało wszystkie elementy charakteryzujące fantastykę klasy B. Twisty scenariuszowe w postaci objawiania, w kolejnym tomie, że akcja zamiast w sennym miasteczku, w którym wszyscy ukrywają tajemnicę, dzieje się w odległej przyszłości, a otaczający okolicę mur oddziela ostatnich ludzi od drapieżników, w jakie zmieniły się ich potomkowie, stanowiły jedynie wierzchołek góry lodowej. Tymczasem dalem szansę „Dark Matter” i nie żałuję, choć nie jest to dzieło wybitnych lotów. Nie sposób było się jednak od niego oderwać, niczym w książkach Dana Browna akcja porywała niczym na rollercoasterze.
 „Dark Matter” zdaje się wyszła niedawno po polsku. Jak poprzednie książki Croucha także oparta jest na kalce. W trakcie lektury miałem nieodparte wrażenie, że powinien zapłacić tantiemy twórcom komiksu „Black Science”, który jakiś czas temu opisałem na blogu, a który namiętnie czytuję. Dołożył jednak sporo oryginalnych pomysłów, które sprawiają, że książka staje się ciekawa. Pomysł wyjściowy stanowi odwrócenie sytuacji wyjściowej z „Black Science”, gdzie grupa naukowców utknęła podróżując poprzez światy alternatywne i natrafia na swoje odpowiedniki. Niedawne zeszyty w „Black Science” opowiedziały historię zamiany takiego sobowtóra z inną osobą. Jeden z bohaterów widząc, iż wiedzie on wymarzone życie, zabił go i zastąpił. U Remedera przewrotność polegała na tym, iż zrobiła to postać, którą przez 20 kilka zeszytów uznawaliśmy za pozytywną, tymczasem okazała się odpowiadać za wszystkie nieszczęścia jakie spotkały grupę, ponadto popełniła morderstwo. Crouch wykorzystuje dokładnie ten sam pomysł, jednak przy okazji bawi się ulubionym pytaniem, jakie lubimy sobie zadawać. Co gdybym podjął inną decyzję? Gdybym uczynił to, związałabym się z tą osobą… Na początku bohaterowie rozważają konsekwencje swych decyzji, które doprowadziły ich do małżeństwa, a jednocześnie sprawiły, iż porzucili swe świetnie zapowiadające się kariery. Po trosze tego żałują, wciąż zastanawiając się co by było gdyby… Okazuje się jednak, że gdzieś w innej rzeczywistości ich marzenia się spełniły, a odpowiednik bohatera, kontynuując badania naukowe, odkrył sposób na wędrówkę poprzez światy. Docierając do naszego wymiaru, widzi co by było gdyby. I postanawia zacząć żyć życiem swego sobowtóra.
Dużo tu nie zdradzam, bo w zasadzie można się tego domyślić po lekturze opisu książki na ostatniej stronie okładki i kilkunastu pierwszych stronach. Dalej jest sztampowo i bardzo podobnie do „Black Science”. Następuje nieoczekiwana zmiana miejsc, bohater porwany przez swój odpowiednik ląduje w jego rzeczywistości, gdzie złowrogi korp prowadzi badania, by czerpać zyski ze plądrowania alternatywnych rzeczywistości. Napotyka odpowiedniki osób, które zna, będące zupełnie inne niż w rzeczywistości, po czym ścigany, rozpoczyna szaleńczą ucieczkę przez światy alternatywne. Głównie postapokaliptyczne, zatem wędrujemy poprzez światy gdzie miasta ulegają zniszczeniu, przykryte warstwą popiołu, gdzie panuje arktyczne zimno, bądź epidemie dziesiątkują ludzkość. Lecz w pewnym momencie okazuje się, że jest w tym wszystkim pewien klucz.
 Mimo swej konstrukcji i dążeniu do zapewnienia rozrywki Crouch odrobił lekcję z fizyki kwantowej i interpretacji kopenhaskiej, a przede wszystkim z mechaniki falowej. W klasycznym założeniu z kotem Schroedingera wszystko zależy od obserwatora, to on decyduje czy kot jest martwy czy żywy, sprawdzając wynik eksperymentu. W „Dark Matter” kotem zamkniętym w pudełku i obserwatorem jednocześnie jest bohater, co prowadzi do poważnych implikacji. Po pierwsze okazuje się, że to on tworzy światy alternatywne, swym umysłem wytwarzając nieskończoność możliwości, po drugie że ponieważ każda decyzja bądź jej brak ma swój odpowiednik, prowadzi to do poważnych konsekwencji. Bowiem w myśl tej zasady bohater będzie miał swe odpowiedniki, które będą konsekwencją wyborów dokonanych podczas wędrówki przez światy alternatywne. I w chwili gdy wydaje się, że książka zmierzać będzie ku zakończeniu, Crouch wykręca niespodziankę, stanowiącą logiczny ciąg konstrukcji świata zbudowanego wedle założeń Hugh Everetta, dotyczących multiwersum. Choć oczywiście nie mogę mu oddać pierszeństwa pomysłu, bowiem podobne rozwiązanie już dawno temu eksploatowano w komiksach Marvela.
Zapewne Crouch nie ma pojęcia na jak wielu kalkach zbudowana jest jego powieść, ale nie sposób nazwać jej plagiatem, podobnie jak nie użyjemy tego określenia wobec powieści pulpowych czy sensacyjnych. Więc jeśli ktoś nie szuka ambitnej fantastyki dającej do myślenia, lecz rozrywkowej, z niewielką dozą nauki w tle, „Ciemna Materia” wydaje się dlań stworzona.

wtorek, 22 listopada 2016

Rzesza, ma ojczyzna

Dawno temu, w którymś z pism o grach komputerowych, jakie wydawano u schyłku ubiegłego wieku, przeczytałem, że najprawdopodobniej o lądowaniu w Normandii powstaje tak wiele gier, bo Amerykanie po dziś dzień nie są w stanie uwierzyć, że nie zostali zepchnięci do morza. Upraszczające to nieco stwierdzenie, ale mocno prawdziwe, bowiem lektura „Najdłuższego Dnia” Corneliusa Ryana pokazuje nam jak wielkim ciągiem przypadkowych wydarzeń był D-Day, a szereg błędnych decyzji podjętych przez Niemców umożliwił desant. Rzecz jasna przeprowadzony z wielkim bohaterstwem i dzięki tysiącom ofiar, o czym przekonywać nas nie muszą „Szeregowiec Ryan” czy „Kompania Braci”.
Film „Fatherland” przedstawia nam właśnie taką wersję wydarzeń. Wskutek niepowodzenia w Normandii Ameryka wycofała się z wojny w Europie, a Niemcy wykorzystali to, by zająć Anglię. Churchill wraz z rodziną królewską uciekli do Kanady, a gdy USA pokonały Japonię, okazało się, iż Niemcy mają także broń atomową. Dwie dekady później trwa zimna wojna między USA a Rzeszą, która dąży do normalizacji stosunków, na swych wschodnich rubieżach walcząc z partyzantką rosyjską, prowadzoną przez nadal żyjącego Stalina. Film to adaptacja książki Roberta Harrisa pod tym samym tytułem, tam alternatywna historia wygląda nieco inaczej, nie tak naiwnie jak w filmie. Bo to jeden z tych nielicznych przypadków, gdy autor dołożył wielu starań, by konstruowany świat alternatywny miał oparcie w rzeczywistości i był głęboko przemyślany. Więc nie jest to „Człowiek z Wysokiego Zamku” gdzie zwycięstwo państw Osi w II Wojnie Światowej musimy przyjąć na wiarę, choć jest ona tylko tłem książki, której podstawowa fabuła polega na czym innym. „Fatherland” jest raczej politycznym thrillerem osadzonym w alternatywnej rzeczywistości, pozbawionym jakichkolwiek elementów fantastycznych, stąd konieczność takiego ujęcia tematu przez autora. I udało mu się to świetnie.
W wersji książkowej Richard Heydrich przeżywa zamach w Pradze w roku 1942 i zostaje szefem SS, w roku 1943 udaje się odciąć Armię Czerwoną od pól naftowych Kaukazu, blokada wysp brytyjskich odnosi skutek. Niemcy panują nad Europą, a w roku 1946 testują własną bombę atomową, wreszcie odpalają rakietę V3 pozbawioną ładunku nad Nowym Jorkiem, by pokazać USA swą przewagę w rakietach międzykontynentalnych. W ten sposób rodzi się nowy ład, z amerykańską strefą wpływów i Wspólnotą Europejską, stworzoną z Rzeszy i Państw Skandynawskich. Wspólnota Gospodarcza rozwija się nadzwyczaj pomyślnie, jednak w latach sześćdziesiątych Niemcy wciąż toczą wojnę na wschodzie, która wymęczyła społeczeństwo. Liczba ofiar jest starannie ukrywana, jednak skłania ku chęci normalizacji stosunków z USA. Na spotkanie z Hitlerem przybywa prezydent Joseph Kennedy (ojciec rodu). W tle rozgrywa się właściwa akcja książki, której bohaterowie zaczynają odkrywać niewygodną prawdę, jaka nie może nigdy ujrzeć światła dziennego. Ponoć w roku 1942 w Wannsee miała miejsce konferencja, podczas której podjęto decyzję co do losu europejskich Żydów. Po dziś dzień pozostaje on nieznany, jednak zaczynają się pojawiać dowody, na temat tego co miało wówczas miejsce.
Odkrywając holocaust, główny bohater, oficer Kripo (w filmie grał go Ruger Hauer), narazi się SS i innym agencjom, a także najwyższym władzom Rzeszy. Próba odkrycia tajemnicy to oś fabularna „Fatherlandu”, jednak jego największą siłą jest wspomniany już opis alternatywnej rzeczywistości. Europa została podzielona na dystrykty administracyjne, wciąż istnieje Generalna Gubernia, a autor wiele miejsca poświęca przedstawieniu zależności politycznych. I to największa siła tego dzieła. Warto je przeczytać, film nie jest wspominany zbyt ciepło. Jeśli ktoś lubi historie alternatywne mające solidne podstawy i będące efektem wytężonej pracy badawczej pisarza, poczuje się jak w domu. Miłośnicy fantastyki nie mają tu czego szukać.

czwartek, 17 listopada 2016

Alteracja

„Alteracja” Kinsleya Amisa to w Polsce książka mało znana, choć wydano ją po polsku prawie dwadzieścia lat temu w wydawnictwie Rebis. Ukazała się w serii Salamandra, jako literatura piękna, którą oczywiście jest. W ten sposób nie zaistniała w getcie fantastycznym, podobnie jak nie istniał tam przez dłuższy czas Neal Stephenson, pierwotnie również opublikowany właśnie w Salamandrze, którą czytali raczej miłośnicy innego rodzaju książek. „Alteracja” to oczywiście jedynie chwilowy skok w bok znanego pisarza angielskiego, który fantastyki nie pisywał, za to był wielkim fanem Jamesa Bonda i zdarzało mu się dopisywać kontynuacje książek Iana Fleminga. Skok całkiem udany, mimo że oparty na oklepanym pomyśle absolutnej władzy kościoła katolickiego nad światem.
Jest rok 1976 (książkę opublikowano właśnie wtedy). Anglią i Europą Zachodnią włada niepodzielnie chrześcijaństwo, papiestwo stało się czymś w rodzaju totalitarnego Imperium, z instytucjami inkwizycji podobnymi do działalności KGB w ZSRR. Na wschodzie leży turecki kraj Ottomanów, papież przygotowuje się do ostatecznej wojny z Turkiem i użycia broni biologicznej. Za oceanem leżą niewielkie protestanckie kolonie, nie mają jednak znaczenia, nie stały się potęgą jak USA, bowiem większą część Ameryki Północnej zajmuje katolicka Luizjana. W Europie wciąż istnieją królestwa Francji, Hiszpanii czy Litwy (nie wiemy co stało się z Polską), jest i cesarstwo Niemiec. Zimna wojna między papiestwem a dominium Ottomanów wchodzi w fazę krytyczną. Lecz to wszystko w tle, bowiem tytułowa alteracja, to nic innego niż kastracja i właśnie ona jest przedmiotem książki. Główny bohater ma 11 lat, jego przepiękny głos wkrótce przeminie, przejdzie mutację i stanie się historią. Papież poleca aby go zachować, stąd konieczność poddania się tytułowemu zabiegowi. Próba ucieczki przed losem bohatera pozwala nam poznać świat, w którym przyszło mu żyć, gdzie nauka jest czymś brudnym i niegodnym. Alternatywny XX wiek nie zna elektryczności i wielu innych wynalazków, bez iskry zapłonowej nie zadziała przecież silnik benzynowy. Inne dziedziny wydają się mocno rozwinięte, jak choćby wspomniane nauki biologiczne.
Co się stało? Punkt rozbieżności zaistniał jeszcze w XVI wieku. Marcin Luter porozumiał się z Rzymem i zamiast stworzyć protestantyzm został papieżem, który stłumił reformację. Protestantyzm z Nowej Anglii to coś w rodzaju średniowiecznej schizmy, w nowoczesnym wydaniu nie miał szansy się narodzić. Skoro nie było reformacji, kalwinizmu i innych odłamów reformacyjnych, nie narodził się także kościół anglikański. Wszystko to razem wzięte sprawiło, że kościół urósł w siłę, co zmieniło historię świata. Współcześnie wymienionych jest wielu wybitnych duchownych, jezuita Jean Paul Sartre, czy monsignore Ławrientij Beria. Kinematografia nie istnieje, ale w licznych książkach przygodowych o Ojcu Bondzie, stawia on czoła Turkom. No i jeszcze wisienka na torcie – niejaki Philip K. Dick napisał książkę, o tym, jak mógłby wyglądać świat, gdyby Marcin Luter nie został papieżem. Autor nie wpadł w pułapkę charakterystyczną dla Anglików, którzy z racji historycznych uwarunkowań zło świata widzą w papiźmie, który chciał podbić ich kraj rękami Filipa II w roku 1588. Choć XX wiek w alternatywnej rzeczywistości jest mocno zapóźniony naukowo i zacofany, jednakże w niektórych obszarach zdaje się naszą rzeczywistość wyprzedzać. Świat uszyty jest na miarę i oparty na wielu przeciwieństwach, religia jest tu sposobem na życie i sprawowanie władzy. Państwa katolickie są silne i poddane absolutnej władzy papieża, rządzącego z Anglii nad swym dominium. Królowie zdają się nie liczyć. To, co najlepiej wyszło Amisowi, to właśnie te szczegóły. W Nowej Anglii panuje system przypominający apartheid, wymierzony w Indian. Papież snuje swe plany zaludnienia Europy, by mieć mięso armatnie na nadchodzącą wojnę, co czyni z diabolicznym spokojem i machiaweliczną precyzją. Zdaje się to trawestacja słynnego pytania Stalina „ile dywizji ma papież?”. Bardzo wiele, a jak dowiadujemy się z posłowia, wojska katolickie w 1991 roku stanęły na murach Adrianopola, po stoczeniu wielkiej światowej wojny.
Lecz najbardziej przewrotny w tym wszystkim i okrutny wydaje mi się finał. „Alteracja” jak się okazuje nie musi być wyłącznie fizyczna, można przeprowadzić ją w inny sposób. Kto może niech odnajdzie tę książeczkę i przeczyta. Warto, choć należy pamiętać, że nie należy ona do rozrywkowej fantastyki, lecz jest dziełem w rodzaju „Roku 1984” Orwella.

sobota, 12 listopada 2016

Dźwięk jego rogu

Po krótkiej przerwie na odwiedziny w imperialnym Rzymie powróćmy do imperialnej Rzeszy. Warto przy okazji zwrócić uwagę na jedno, alternatywnych opowieści dotyczących zwycięstwa nazistów w II Wojnie istnieje olbrzymia ilość, rzadko znaleźć można natomiast historie dotyczące zwycięstwa Japonii czy ZSRR. Dlaczego tak się dzieje? W kręgu kulturowym, do którego przynależymy, czy chcemy tego czy nie, największy wpływ mają dzieła anglojęzyczne – z naciskiem na amerykańskie. Po dziś dzień zaś III Rzesza pozostaje dla USA ostatnim przeciwnikiem na równym bądź nawet wyższym poziomie technologicznym z jakim się zmierzyli. Wojna w Europie w latach 1944-45 nadal znajduje się w podręcznikach taktyki, demoniczna legenda obozów koncentracyjnych, prześladowań i holocaustu zrobiła swoje. Naziści stali się złem ostatecznym, to co Japończycy wyczyniali w Chinach, a wujek Joe Stalin na wschodzie, nie stało się udziałem ogółu, lecz jedynie mieszkańców odległych krain. Nie miało szansy trafić do powszechnej świadomości, a stamtąd do kultury masowej. Zaś wujek Joe był w końcu sojusznikiem. Stąd opowieści o dominacji ZSRR są w zasadzie rzadkie. Nie szukając ambitnych dzieł w rodzaju „Roku 1984” można przyjrzeć się wydawanym choćby od niedawna powieściom Piotra Langenfelda, opowiadającym przebieg konfliktu jaki wybuchł w Europie tuż po II Wojnie Światowej, gdzie języczkiem u wagi mogącym powstrzymać Rosjan staje się Armia Andersa. Na razie jednak zamiast na Wielkim Bracie skupmy się na III Rzeszy, w kolejnym odcinku subiektywnego przewodnika po zwycięskim nazizmie. Przyznam, iż powieścią, która zrobiła na mnie swego czasu znaczne wrażenie jest zdaje się kompletnie nie znana i nie wydana dotąd w Polsce The Sound of His Horn
Fantastyka to w klasycznym wydaniu, pochodząca z roku 1952. Autorem jest brytyjski dyplomata John William Wall, kryjący się pod pseudonimem Sarban. Książeczka to niezbyt gruba, licząca 134 strony, dziś nieco zapomniana, uznawana jednak swego czasu za jedną z najlepszych powieści fantastycznych wszech czasów. Czasem paperback pojawia się na allegro, oczywiście jest także na amazonie, jeśli ktoś miałby ochotę przeczytać, a zapewniam, że warto.
Jest to jedna z pierwszych powieści prezentujących świat podbity przez Nazistów, powstała na dekadę przed „Człowiekiem z Wysokiego Zamku”. Sarban czerpie tu z wzorców obecnych w literaturze od dawna, wprowadzając protagonistę, który opowiada o swej wizycie w innym świecie, niczym Gulliver, Quatermain i wielu innych. Alan Querdillon, bo takie nosi imię, podczas II Wojny trafił do obozu jenieckiego, po walkach na Krecie. Uwolniony został w roku 1945, od tamtej pory wydawał się innym człowiekiem. Jego dziwne zachowanie objawiło się zwłaszcza podczas polowania na lisy, do którego dochodzi na początku lat pięćdziesiątych. Pod naciskiem przyjaciela Allan snuje niecodzienną opowieść, o tym jak podjął próbę ucieczki z obozu. Przemieszczając się przez las natknął się na dziwaczną barierę, którą przekroczył, by obudzić się w świecie, w którym od co najmniej wieku władają Niemcy. Naziści panują nad wszystkim, II Wojna to dawna przeszłość, Sarban nie podaje nam szczegółów jak doszło do tego zwycięstwa. Wiemy, iż Wielka Brytania padła w roku 1945, przez jakiś czas trwały walki. Na zewnątrz znajduje się inny świat, dostępu do rezydencji bronią śmiercionośne promienie. Jedna z postaci Kit, trafiła tu po reedukacji. Allan znajduje się w posiadłości głównego łowczego Rzeszy, hrabiego Hansa von Hackelnberga. Nocami słyszy dźwięk rogu, który ogłasza, iż hrabia wyruszył na polowanie…
Szybko okazuje się, iż nazistowski arystokrata poluje na ludzi. Za zwierzynę służą mu przebrane za ptaki kobiety, jego gończymi są zmodyfikowane genetycznie kobiety-leopardy. W świecie, w którym Allan się znalazł, naziści polują na ludzi dla sportu. Rasa panów, nadludzi zabawia się w łowy na istoty niższego rzędu. Wkrótce jednym z nich stanie się Allan. Co ciekawe hrabia pozwoli mu uciec, by móc na niego zapolować ponownie.
Jak widać fabuła książki nie jest niczym skomplikowanym ani odkrywczym, z jakiegoś powodu pozostawia jednak niepokojące wrażenie. Świat ponad wiek po zwycięstwie nazizmu, gdzie dekadencja miesza się z poczuciem wyższości rasy nadludzi, która zepchnęła pozostałe nacje do pozycji zwierzyny łownej. Rzecz jasna to alegoria, ubrana w dzieło fantastyczne. Autor nie stara się nawet pokazać w jaki sposób mogło dojść do zwycięstwa Niemców, jest ono dawno dokonanym faktem, pozostał świat, w którym spadkobiercy dawnych bohaterów Rzeszy usiłują im dorównać. Polują na więc na potomków przegranych, dmąc w róg.
Te wszystkie niedopowiedzenia są częścią atmosfery powieści, poczucie zagrożenia nie chce nas opuścić. Choć nie ulega wątpliwości, iż autor wykorzystując fantastyczny sztafaż, pokazuje jakim złem była nazistowska ideologia, "The Sound of His Horn" plasuje się wysoko wśród powstających wówczas dzieł SF, a także pośród dystopii. Jego wydźwięk ma kolor szary, w przeciwieństwie do pisanych w tych czasach opowiadań za oceanem.

wtorek, 8 listopada 2016

Obrazki z Imperium

Zróbmy chwilę przerwy od nazistów i ich nienagannych mundurów o magnetycznej sile przyciągania. Jeszcze ich niebawem pomielę, ale w kolejce czekają jeszcze dwa teksty, które usiłuję napisać od lata, kiedy to blog doznał autorskiego zawieszenia. Traktujące o socrealistycznym zdobywaniu kosmosu i o książce, która jako jedna z pierwszych stworzyła military SF, a przy okazji przepowiedziała przyszłość rozstrzygania konfliktów zbrojnych. Wszystko po kolei, dziś dla odprężenia ulubiony temat nr 3 miłośników historii alternatywnych. Pierwsze i drugie miejsce zajmują wymiennie rzecz jasna Naziści zwyciężający w II Wojnie i Południowcy wygrywający Wojnę Secesyjną. Ten ostatni temat jest dla nas nieco kulturowo obcy, lecz jako w tłumaczonej na nasz język głównie literaturze amerykańskiej jest znacznie ważniejszy, niż szaleństwo w jakie wpadła na kilka lat Europa, choć oczywiście wszyscy wiedzą, że gdyby Niemcy wygrali, nie byłoby fajnie. Wzmiankowane zagadnienie to Imperium Rzymskie.
Pisanie alternatywnej historii Rzymu nie jest proste i wielu autorów połamało sobie na tym zęby, choć istnieje niezliczona ilość powieściowych światów przedstawiających istniejące po dziś dzień Imperium Romanum, lub choćby niewielkie kraje, będące jego pozostałością. Opisywałem kiedyś „Quietusa” Jacka Inglota, który zwycięsko wyszedł z tej próby, choć kierowany lokalnym patriotyzmem popełnił anachronizm, tworząc silną słowiańską prowincję Imperium na kilka wieków przed zasiedleniem ziem polskich. Dobrze jednak oddał dekadencję Rzymu i jego inercję, powodowaną brakiem siły napędowej, jaką zapewniła wiara chrześcijańska. Wiara chrześcijańska, a nie chrześcijaństwo jako takie, bowiem te dwie rzeczy należy rozróżnić. To pogląd dość ciekawy, bowiem zazwyczaj przyjmowanym przekonaniem, jest uznanie, iż do upadku Zachodniego Imperium przyczyniło się właśnie chrześcijaństwo, które osłabiło je i wpędziło w długie wieki ciemności i zacofania. Prawda jest oczywiście bardziej złożona i w dyskursie naukowym nie tak oczywista, na tej stronie nie rozważamy jednak scenariuszy historycznych, a dzieła z dziedziny fantastyki. Podobny scenariusz daje nam Robert Silverberg w powieści „Roma Eterna”, czyli wieczny Rzym.
Opowieść to rozłożona na tysiąclecia, składająca się z opowiadań, których akcja dzieje się w różnych epokach w dziejach Rzymu. Każde z nich datowane jest według rzymskiej datacji, od założenia miasta, czyli roku 753 p.n.e., co zmusza do wykonywania prostych operacji matematycznych, celem stwierdzenia któremu rokowi odpowiada na przykład 1251 AUC (czyli ab urbe condita). Żeby nie było za prosto Wschodnie Imperium liczy czas od założenia Konstantynopola, bowiem Imperium w tej rzeczywistości jest także podzielone, ale po kolei. Silverberg decyduje się na usunięcie z równania całkowicie chrześcijaństwa i czyni to w sposób bardzo radykalny, bowiem zabiera jego podwaliny. Otóż Mojżeszowi nie udaje się wyprowadzić z niewoli egipskiej swego narodu. Żydzi pozostają więc niewielką sektą mieszkańców Egiptu, oddających cześć jedynemu Bogu. Nie są narodem wybranym, nie ma przykazań, nie trafiają do Palestyny, wreszcie nie ma zapowiedzi przyjścia Mesjasza. Ten nigdy się nie narodzi, co z kolei sprawi, prócz faktu że wiara nie opanuje Imperium, iż wiele lat później w Mekkce Mahomet oddawał się będzie porywał tłumy, lecz nie ogłosi się Prorokiem, bowiem zabraknie mu czynnika, jakim była monoteistyczna religia. Opowiadania w książce ułożone są chronologicznie, choć Silverberg pisał je na przez ponad dekadę w odwrotnej kolejności. Jednak taki sposób prezentacji buduje nam fascynujący obraz świata na przestrzeni wieków, w którym Imperium Rzymskie rządzi światem, choć ze zmiennym szczęściem i zmagając się z przeciwnościami losu. Należy oczywiście przymknąć oczy na niekonsekwencje, płynące z faktu, iż jest to dzieło literackie, nie pretendujące do miana rzeczywistego scenariusza historycznego. Przez ponad pierwsze tysiąc lat historia Rzymu toczy się podobnie, zostaje ono podzielone między Wschód i Zachód, które razem mają siłę by oprzeć się barbarzyńcom. W rezultacie nigdy nie upada Rzym, a między nim a Konstynopolem nasila się przez stulecia rywalizacja, gdy Imperium polaryzuje się na część łacińską i grecką. Ciekawe jednak, że autor nie idzie przy tym na skróty, nie przyjmując, iż brak średniowiecza oznaczałby szybszy rozwój technologiczny. Ten toczy się podobnie do naszego, choć niektóre z ważkich wydarzeń ulegają przyśpieszeniu. Odpowiednik naszego XII wieku to nieudane próby zdobycia Ameryki odkrytej przez wikingów. Rzym chce w ten sposób zyskać przewagę nad Bizancjum, w rezultacie w walkach z Majami ginie kwiat armii, a katastrofa finansowa prowadzi do przejęcia władzy przez Wschodnie Imperium. Przyglądamy się detronizacji Imperatora w Rzymie, na rzecz wschodniego krewniaka, który utrzymuje podział Cesarstwa. Lecz już 250 lat później Rzym znowu triumfuje, zrzuciwszy kajdany rozpoczyna renesans i w kolejnych wiekach osiąga panowanie nad światem, analogiczne do Imperium Brytyjskiego w naszej rzeczywistości, z tą różnicą, że nie ma konkurenta. Kolejne stulecia przynoszą nam odbicia niczym w krzywym zwierciadle rewolucji, upadku władzy Imperatora i narodziny Drugiej Republiki, powolny rozpad jedności Imperium panującego nad praktycznie całym światem. Jedność łaciny ustępuje miejsca językom narodowym, galijskiemu, hispanijskiemu, romańskiemy czy brytońskiemu. Niestety nie wiemy co ze Słowianami, bo najdalej sięgamy na północ do Venii czyli Wiednia, gdzie tańczy się walca. Książka pozostawia nas w przekonaniu, że sprawy przybierają powoli kiepski obrót, a Druga Republika rozpadnie się na niewielkie kraiki w okresie odpowiadającym naszemu XX wiekowi. Co ciekawe Silverberg dochodzi do podobnych wniosków co Inglot, choć nie przedstawia ich tak nachalnie. Brak chrześcijaństwa i jego zasad powoduje pustkę duchową, którą nie ma czym zapełnić. Widząc powolny upadek przedstawiciel niewielkiego plemienia żyjącego w Egipcie imieniem Mojsze postanawia przeprowadzić skuteczny eksodus i wyjście do Ziemi Obiecanej, budując na pustyni rakietę kosmiczną, którą Żydzi udadzą się na inną planetę.
Pozycja to warta zapoznania w zalewie historii alternatywnych, choć siła jej nie leży w akcji, czy udanym scenariuszu historycznych rozbieżności. Silverberg nie wpadł także w prosta pułapkę przedstawienia w krzywym zwierciadle historii przetrawestowanych wydarzeń historycznych, wiedząc doskonale, iż w całkowicie odmiennej rzeczywistości nie mają one prawa zaistnieć, gdyż determinowały je religia chrześcijańska i związana z nią polityka, tu politeistyczna. Przyglądając się niczym w mozaice różnym okresom historii Rzymu dowiadujemy się jak zapanował on nad całym światem, spoglądając oczami różnych obserwatorów, poznajemy różne punkty widzenia. To tworzy z fragmentów opowieść, choć niekompletną, dającą uczucie niedosytu, lecz w jakimś stopniu zamkniętą.

niedziela, 6 listopada 2016

Moje życie z Blaskowitzem

Podchodziłem do nowego Wolfsteina jak pies do jeża, po tym jak wersja z roku 2009 okazała się pomyłką. Po świetnym remake z roku 2001, gdzie można poskakać było sobie po kolejce linowej wzorem „Tylko dla Orłów”, dostaliśmy jakąś pomyłkę, w której centralną część stanowił okultyzm, a od połowy gry toczyliśmy walkę z Nazi-zombie i dziwnymi potworami z innego wymiaru. W 2014 nastał czas Nowego Porządku, wcześniej o grze niczego nie czytałem, nie miałem nawet pojęcia, że Alicja Bachleda dubbinguje jedną z głównych postaci. Po uruchomieniu gry czekało mnie małe zaskoczenie. Jest rok 1946, alianci lecą właśnie dokonać zniszczenia superbroni w tajnej bazie nazistów gdzieś w Arktyce. Gdzieś to już widziałem, Kapitan Ameryka zdaje się po takiej misji zmienił się w bryłę lodu, gdy usiłował powstrzymać start niemieckiej rakiety i wylądował na lata w oceanie. Potem nagle pojawiają się mechy, robi się ciekawie. A potem następuje zwrot akcji, w laboratorium naukowym, gdzie arcy-wróg Blazkowitza tortuje jego kolegów. A Blaskowitz dostaje w łeb. Przytomność odzyskuje kilkanaście lat później, w nowym wspaniałym świecie. Jest rok 1960, USA poddały się w roku 1948, zgadnijcie kto wygrał II Wojnę Światową?
Nie ma tu oczywiście sensu opisywać gry, skupmy się na settingu. Autorzy poszli w diesel-punk i to im się świetnie udało, zarówno w „The New Order” jak i dodatku „The Old Blood”. Mechy bojowe, egzoszkielety i inne wynalazki wyglądają jak żywcem wyjęte z opoki fascynacji mechaniką i silnikami, przed nastaniem ery komputerowej (choć i oczywiście maszyny liczące także się tu pojawiają). Estetyka lat trzydziestych i czterdziestych przetrwała do lat sześćdziesiątych, a dzięki Von Braunowi i jego rakietom założona została baza księżycowa – co stanowi oczywiste nawiązanie do znanego filmu Iron Sky, w którym tajna nazistowska baza na księżycu przetrwała do czasów obecnych i przypuściła atak na Nowy Jork. Wiem jak to brzmi, ale w kolejnej części jak wynika z trailera klon Hitlera ujeżdżał będzie dinozaury w zaginionym świecie Agharty.
Wspólnym elementem dla wszystkich alternatywnych rzeczywistości jest przekonanie o ich technicznej wyższości. Co zresztą zupełnie nie dziwi, w końcu to oni zaczęli pierwsi latać odrzutowcami pod koniec wojny, nim zgniotła ich machina wojenna aliantów. Wskutek operacji Spinacz ewakuowano do USA większą część nazistowskich naukowców, by nie dostali się w ręce Rosjan. Amerykanie długo udawali, że nie wiedzą, dzięki komu polecieli w kosmos. Nie tylko wykorzystując silniki rakietowe, lecz także dzięki badaniom w Ravensbruck prowadzonym na jeńcach, które pozwoliły zbadać jak organizm ludzki zachowa się w stanie nieważkości. To, że nie wszyscy jeńcy przeżyli… cóż. Potępiamy więc nazistów i ich wojenną machinę, lecz w skrytości ducha stanowi dla nas nadal przedmiot fascynacji, nie tylko z powodu zaawansowania technologicznego. Ktoś kiedyś zauważył, że ich nienaganne mundury wyglądające w filmach zawsze niczym spod igły, działają niczym magnes. Bo z czym mogą się równać? Z radzieckimi, przypominającymi namioty polowe i czapkami-lotniskami? Z amerykańskimi i kowbojskim luzem? Anglikami z podkolanówkami i beretami? Niemiecki mundur to styl i szyk, rozpatrując aspekty militarne zapominamy o zbrodniach wojennych.
W historiach alternatywnych wiara w przewagę technologiczną się uwidacznia – naziści lądują na Marsie, sięgają gwiazd, a przede wszystkim zrzucają na USA bombę atomową. Bombowce luftwaffe zyskują zasięg umożliwiający im bombardowanie amerykańskich miast. Przedstawicielem takiego gatunku jest właśnie Wolfstein, pokazując dzielnych członków ruchu oporu pokonujących przeważające siły wroga dysponujące miażdżącą przewagą technologiczną. Co jest równie prawdopodobne jak banda miśków niszcząca kroczące machiny bojowe, wspólnie wraz z bandą lewicowych terrorystów niszcząca olbrzymią stację wojenną na orbicie planety. Ale mieści się w pełni w konwencji opowieści komiksowo-filmowej.

piątek, 4 listopada 2016

Powrót do Wysokiego Zamku

Minął już prawie rok od premiery „Człowieka z Wysokiego Zamku”, serial zatonął w zalewie nowych propozycji, jako produkcja Amazona nie miał szansy przebić się przez konkurencję Netflixa i HBO. Zresztą serial odbiega mocno od tego do czego przybyli widzowie, jest monotonny a nawet nużący. Jednakże krytycy zgodnie uznali go za jedną z najlepszych produkcji wszech czasów. Tymczasem przemknęła ona prawie bez echa.
Dziesięcioodcinkowa adaptacja jednej z najbardziej znanych powieści Philipa K. Dicka przenosi nas do lat sześćdziesiątych, do świata w którym Japonia i Niemcy wygrały II Wojnę Światową. Terytorium USA zostało podzielone na Japońskie Stany Pacyficzne i Wielką Nazistowską Rzeszę, między którymi leży strefa buforowa. Oba mocarstwa powoli dążą ku konfrontacji, niepokój wzbudza jedynie powieść Utyje szarańcza, której autor, tajemniczy Abendsen, przedstawia alternatywny świat, w którym państwa osi przegrały II Wojnę Światową.
O książce tej niegdyś pisałem, tak naprawdę genezę zaistniałego biegu wydarzeń traktuje pretekstowo, istotne jest odkrycie zasad rządzących światem. Stąd punkt rozbieżności został zarysowany i trudno dać mu wiarę, jak zauważył choćby David Brin, fakt iż udany zamach na Franklina Delano Roosevelta powoduje w konsekwencji przegranie przez Amerykę wojny, jest mało prawdopodobny. Jest to jednak elementem fabuły książki, bowiem z każdą kolejną stroną odkrywamy, iż świat nie miał prawa zaistnieć, a do takiego wniosku dochodzą bohaterowie.
Stąd też byłem ciekaw jak wybrną z tego twórcy serialu, Dick nie ma bowiem szczęścia do ekranizacji i często wychodzą z nic potworki, ale „Człowiek z Wysokiego Zamku” wychodzi z tej potyczki zwycięsko. Od strony plastycznej nie można nic mu zarzucić, twórca dekoracji odrobił swą lekcję, również historyczną i kulturową. Japońska Ameryka wygląda niczym kraj orientu, San Francisco przypomina przedwojenny Szanghaj, gdzie wpływy europejskie mieszały się z chińskimi i japońskimi. Po ulicach grasuje Kempeitai, a poddani azjatyckiej strefy dobrobytu skłaniają się ku tradycji. Kontrastuje z tym rozwój techniczny III Rzeszy, która już dawno wyprzedziła Japonię, posiada nie tylko odrzutowce, lecz również znacznie większy arsenał atomowy. Państwa prą powoli ku konfrontacji, między nimi trwa wojna. Rozpoczynają wyścig, by odnaleźć autora Szarańczy, tutaj będącej krótkimi filmami, flashowymi newsami z alternatywnej rzeczywistości. Czy też wielu rzeczywistości, bowiem są one niespójne, prezentują choćby Stalina żyjącego w roku 1954, choć w naszym świecie zmarł rok wcześniej, w tym zaś dokonano jego egzekucji pod koniec lat czterdziestych. Jednak najważniejsza z prezentowanych rzeczywistości przedstawia klęskę Niemiec i Japonii w roku 1945.
Autorzy postanowili nieco urealnić historię prezentowanego świata. Punkt rozbieżności to nie tylko śmierć Roosevelta lecz także ciąg wydarzeń, które doprowadziły do zrzucenia na USA bomby Heisenberga (znamy tę nazwę z pewnego opowiadania polskiego autora). W ten sposób powstały dwa supermocarstwa, które po wojnie podzieliły się światem. Niemieckie ma przewagę ekonomiczną i technologiczną i zamierza to wykorzystać, co przepowiada Szarańcza, ukazując zrzucenie atomówki na San Francisco. Właściwej akcji serialu nie będę tu przedstawiał, część bohaterów jest z grubsza podobna, choć pojawia się tu nawet Adolf Hitler we własnej osobie, w książce nie występujący. Choć właściwy sens dzieła Dicka został zepchnięty na bok, pod koniec dochodzimy do tego samego momentu, gdy okazuje się, iż prawdę na temat rzeczywistości dostrzec można wyłącznie w zmienionym stanie świadomości.
Nie wiem na czym polega problem z tym serialem, nie wciąga, a jego akcja nie porywa. Lecz mimo to oglądając go uważny widz będzie delektować się detalami, alternatywną rzeczywistością z lat sześćdziesiątych z techniką jaka nie zaistniała w naszej rzeczywistości. Pod tym względem – co podkreślę raz jeszcze – naprawdę twórcy stanęli na wysokości zadania i choćby dlatego serial wart jest obejrzenia. Jednakże wprowadziwszy intrygę szpiegowską, a także kryminalną, autorzy zagubili nieco najistotniejszy z elementów. To, że kluczem do zrozumienia tego co się dzieje jest nie pościg za ruchem oporu, lecz właśnie filmy. Naziści są jak zwykle paskudni, a Japończycy wyjątkowo łagodni, choć podczas wojny w swym okrucieństwie prześcignęli Niemców.
Niepokoi jedynie fakt, iż planowany jest drugi sezon. Ale taki już urok seriali.

wtorek, 1 listopada 2016

In einem schwarzen Hölle

Skoro zaczęło się już o nazistach, można kontynuować. Swoją drogą liczba alternatywnych światów traktujących o zwycięstwie III Rzeszy jest chyba największa, nie dorównuje jej nawet zapewne amerykańska obsesja dotycząca zwycięstwa Południa podczas wojny secesyjnej, ani też polskie szukanie sposobów, w jakie Rzeczpospolita mogła wyjść zwycięsko z II Wojny Światowej. Co zresztą obśmiał w swej ostatniej powieści ładnie Michał Radomił Wiśniewski alias mrw, stwierdzając iż każdy polski autor usiłuje napisać taką właśnie fabułę. Tytuł też dobry, God Hates Poland. Ale naziści to zło uniwersalne wyłącznie w naszym kręgu kulturowym, choć w Japonii i Chinach niezbyt są świadomi takiej konotacji. Tamta wojna była jedną z ostatnich gdy wszystko było tak proste i oczywiste, alianci reprezentowali siły światła, choć kiedy po latach zaczyna się skrobać tę konstrukcję wyłazi spod niej coraz więcej rdzy. Lecz nazizm to zło totalne, opisywana parę dni temu opowiadanie przyszło Davidowi Brinowi do głowy, gdy zastanawiał się w jaki sposób można wytłumaczyć popełnione przez wyznawców ideologii Hitlera okropieństwa. Dla nas nazizm to zło osobiste, nawet jeśli w ostatnich latach zaczyna się zacierać, a jego miejsce zajmować zaczyna totalitaryzm stalinowski i komuniści, zwalczający żołnierzy wyklętych. Ale w powszechnym odbiorze wujek Joe Stalinnie był złem wcielonym, bowiem pomógł pokonać czcicieli swastyki, więc nie może być zły, skoro stał po stronie dobra. Choć byłem kiedyś świadkiem jak dwóch moich kolegów pobiło się w knajpie kto był dla Polaków mniej fajny: Ruscy czy Niemcy, nie byli w stanie ustalić kto eksterminował bardziej perfidnie. W popkulturze oczywistym złem są rzecz jasna faszyści, nie na darmo Kapitan Ameryka walczy z Hydrą, spadkobiercami Hitlera i Red Skullem. To spadek z II Wojny, kiedy tłukł ich po ryju, a wujek Joe Stalin był jego sojusznikiem. My przenieśmy się dzisiaj w odległą przyszłość, w świat gdzie istnieje nadal III Rzesza. To rzeczywistość podobna do opisywanej przez Turtledove'a w cyklu Tosevskim. Wojna się nie rozstrzygnęła, nadal istnieją hitlerowskie Niemcy, sowiecka Rosja, cesarska Japonia i rzecz jasna Ameryka. W kosmosie liczą się tylko te państwa, a na obcej planecie ląduje wysłannik Astro Korps. To oczywiście „Serce Mroku” Dukaja, rzecz powszechnie znana, po raz pierwszy wydana w Nowej Fantastyce w roku 1998.
Najpierw rozbierzmy tę konstrukcję na poziomie budowy świata. Walki dawno już ustały, zmieniając się w zimnowojenne starcie. Nie wiemy, który to rok, ale mocarstwa wtapiają pieniądze w kosmiczny wyścig, szalona rywalizacja zaprowadziła ich na planetę, która nie jest w stanie podtrzymać w zasadzie życia, ale konieczność dziejowa i prestiż sprawiają, że wszyscy muszą mieć tam bazę, by nie zostać w tyle za pozostałymi. Dukaj pisze ze znawstwem, kilka zdań w tym opowiadaniu sprawia, że świat przedstawiony tchnie realnością dużo bardziej, niż amerykańskie powieści na ten sam temat. Ekonomia trzeszczy i sprawia, że kosmiczna ekspedycja jest wtopą, zamrożeni astronauci mkną przez przestrzeń, by po dotarciu zorientować się, że w międzyczasie w ich totalitarnych krajach miało miejsce kilka rewolucji, co oznacza konieczność reedukacji. Jak to w kraju totalitarnym, w roku 1984, rzeczywistość płynnie się zmienia i modeluje, a wierni wyznawcy idei muszą się dopasować. W ZSRR w latach pięćdziesiątych prenumeratorom encyklopedii dosyłano hasła, którymi należało zakleić poprzednie, co oczywiście oni czynili. Edycję wikipedii wymyślono lata wcześniej. Właśnie dzięki takim szczególikom świat przedstawiany jest prawdziwy, ale Dukaj bogatszy jest o doświadczenie dorastania w PRL, którego brak zachodnim autorom. Nazizm to nie tylko idea, to również ludzie, nie tylko jego wyznawcy, lecz również żyjący i funkcjonujący w nim bezwiednie, jak kapitan będący bohaterem opowiadania. Jego poglądów nie poznamy, lecz fanatycznym nazistą na pewno nie jest. Od samego początku toniemy w realiach brudnego i śmierdzącego świata, czujemy jego ohydną tropikalną duchotę. Baza jest z dala od cywilizowanego świata, porządek utrzymuje się tu umownie, wojsko jest o krok od buntu co czujemy podskórnie. Sytuacja jest napięta, „gdzie dziewczyny” rzuci do przybyłego stacjonujący tu wojak. Niby nic dziwnego, lecz czyni to w sposób zaczepny, buntowniczy. To nie jest karny astrowermacht, to początek rozkładu, schyłku jaki dopadł Amerykanów w Wietnamie.
Bo właśnie w Wietnamie jesteśmy. W każdej recenzji w internecie piszący mądrzą się o trawestacji „Jądra Ciemności” Conrada. Guzik prawda, oznacza to, iż po prostu Conrada nie czytali. Wszyscy bazują na ogólnej wiedzy z internetu, iż wybitne to opowiadanie traktuje o żyjącym w dżungli afrykańskiej Kurtzu, który dla lokalnej społeczności stał się czymś w rodzaju kacyka. Lecz główny bohater Marlow, bynajmniej nie zostaje wysłany z misją jego odnalezienia i neutralizacji, ta następuje ponieważ chce go ocalić dla cywilizacji, lecz okazuje się, że jest zbyt późno. Marlowa przeraża fakt, iż Kurtz zmienił się, czy też raczej zmieniła go Afryka, budząc w nim to, co najgorsze. To nie „Jądro Ciemności” jest podstawą „Serca Mroku”, nawet jeśli zdaje się na to wskazywać tytuł. Dukaj bierze za podstawę swej fabuły wraz z ciasną i duszną atmosferą z „Czasu Apokalipsy” Coppoli, genialnego filmu z roku 1979, z którego zazwyczaj pamięta się dwie sceny – rajd helikopterów oraz bombardowanie napalmem przy dźwiękach wagnerowskiego Rajdu Walkirii oraz grupę amerykańskich żołnierzy, zdeprawowanych przebywaniem w dżungli, usiłujących zgwałcić przybyłą do nich na tournée miss. By w pełni zrozumieć co się z nimi działo, niezbędne jest jeszcze obejrzenie „Plutonu” Oliviera Stone'a. „Serce Mroku” odwołuje się jednak właśnie do filmu Coppoli, jest dżungla, całkowicie obca dla białego człowieka, do której zostaje wysłany aryjski kapitan, z misją odnalezienia innego białego, gdzieś na krańcach cywilizacji.
Schemat jest podobny, czy jest to Kurtz, czy też zbuntowany pułkownik Marlon Brando, buntujący miejscowych, przeciw władzy, wreszcie hrabia Leszczyński. Dukaj świetnie wyzyskał element obcości, zastępując ziemską dżunglę florą innej planety. Gdzieś tam na obszarze niedostępnym dla skanów i odczytów, broniących się przed techniką rzeszy, ukrył się rzeczony Leszczyński. Untermensch, podczłowiek, co gorsza nie z hodowli podludzi, lecz z ostatniej fazy wojny, łapanki. Zatem nie do końca okrzesany, co gorsza baza nie ma zwierzęcego psychologa, by stwierdził czego on właściwie chce (znowu te kilka cudownych realiów, budujących ten świat). U-menschowie mają detonatory, aby nie próbowali uciec do Amerykanów, gdy posyła się ich w dżunglę, by badali tajemnicę kryjącą się obszarze Mroku nie poddającym się penetracji. Leszczyński jakoś pozbył się detonatora, nie wiadomo jak przeżył, skoro ludzki organizm nie toleruje tutejszego białka, co gorsza dorwał się do radia i nadaje jakieś szalone audycje. Protagonista rusza w obcość, by go powstrzymać. Wędruje przez obcą dżunglę, by wpaść w jądro ciemności.
Dukaj trawestuje plan pułkownika Kurtza z filmu Coppoli, Kurtz Conrada nie planował bowiem zbuntować miejscowych plemion, po prostu z dala od ludzi, pośród tropikalnego żaru po prostu mu odwaliło, aż poczuł się władcą świata. Kurtz-Brando był szaleńcem z planem, Leszczyński ma szalony plan. Na tyle szalony, że zaczął go realizować, korzystając z tajemnicy niezbadanego obszaru na Mroku. I jak każdy szaleniec ma olbrzymie szanse powodzenia, bowiem nie myśli realnie w kategoriach jego realizacji. Pod koniec opowiadania ogarnia nas szaleństwo, kapitana Erde i protagonisty. Erde to po niemiecku Ziemia i ta zdaje się przegrywać w starciu z obcością, którą trawestuje Polska. Polskość w wydaniu Leszczyńskiego jest tu całkowicie obca – tak samo jak obca jest flora i fauna Mroku.
Dukaj nie pisze łatwych rzeczy, każda z nich w zasadzie wymaga interpretacji, wiele jest nieoczywistych, do tego stopnia, że w przypadku jednego z opowiadań musiał go wytłumaczyć, bo nie zrozumiał go żaden z czytelników. Finał „Serca Mroku” traktuje o zwycięstwie Polski, choć wcale byśmy takiego nie chcieli i cieszymy się, gdy kapitana Planetę Ziemię ratują jego nazi-towarzysze (prawdopodobnie). Lubię wracać do tego opowiadania, jest w nim duszno, mrocznie i przytłaczająco. Świat jest brzydko realny. Nie ma tu świetlanej przyszłości, tylko codzienność, która coraz bardziej trzeszczy. Jej rozpad ujawnia to, co dzieje się na Mroku, podobnie jak w filmie Coppoli. Trzecia Rzesza pręży muskuły, lecz koniec końców, mimo zwycięstwa nazistów, jest tylko wydmuszką. Której do końca bronić będą wcale nie gorliwi wyznawcy, lecz zwykli ludzie, stroniący od polityki, jak kapitan Erde. Który po prostu jest żołnierzem i nikim więcej. Bo w tym świecie to nie naziści wygrali, nie wyznawcy ideologii jakich zawsze przedstawiają nam amerykańskie filmy, lecz zwykli ludzie, którzy jak w rzeczywistości, byli gorliwymi katami Hitlera.

poniedziałek, 31 października 2016

W świecie wampirów

I znowu przyszedł Halloween. Gdzieś tam, w równoległych światach, grasują rozmaite okropieństwa, historia potoczyła się inaczej, a wielcy przedwieczni zmienili życie na ziemi w niekończący się koszmar, ociekający rozpaczą i przerażeniem. Nie ma tam przyszłości, a w każdym razie żadnej, jak pięknie ujął to jeden z moich ulubionych autorów, gdy jego bohater spoglądał na bezkresną i pozbawioną życia równinę, nad którą pośród zimnego wiatru panowała wieczna noc. Dziś jednak przyjrzyjmy się światu, w którym pośród ludzi żyją wampiry.
Temat to nieco niewdzięczny i wyeksploatowany. Choć został zrecyklingowany w kulturze anglosaskiej, wywodzi się z wierzeń środkowo europejskich. Jeśli ktoś ma czas niech zajrzy na wystawę do PMA, znajdzie tam jedną z najdziwniejszych czaszek znalezionych w tej części świata, przebitą metalowym kołkiem setki lat temu przez przerażonych mieszkańców pewnego polskiego miasta. Pochówki wampiryczne są faktem, zaś wampiry nie są piękne i wieczne młode, jak przedstawiała to saga „Zmierzch”. Istnieją do dzisiaj, z łatwością znajdziemy w internecie poradniki traktujące o sztuce upuszczania i picia krwi. W fantastyce mamy do czynienia czasem dość ciekawymi wizjami, jak choćby w „The Strain”, traktującym wampiryzm jako zarazę i chorobę. Ze swymi mackami i larwami przenoszącymi zarazę wampiry są niczym innym jak wirusem, choć twórcy serialu poszli na łatwiznę. W książkowym oryginale drugi tom kończyły eksplozje atomowe, które sprawiły iż chmury zasnuły słońce, umożliwiając wampirom swobodny pobyt na powierzchni. Postapokaliptyczny świat stał się miejscem pełnym obozów koncentracyjnych, w których hodowano ludzi niczym bydło. W serialu zdaje się tego nie zobaczymy, bo bomby były tylko dwie, więc pod panowaniem wampirów pozostaje wyłącznie (a jakżeby inaczej) tylko Manhattan.
Wampiry w ujęciu nieco bardziej klasycznym pojawiają się w książkach Kima Newmana, biorących swe korzenie w opisywanym kiedyś na tym blogu opowiadaniu Neila Gaimana „Studium w Szkarłacie”, w którym w wiktoriańskiej Anglii panowali Wielcy Przedwieczni. Autor wykorzystał ten pomysł, po czym sięgnął do książki, od której wampiryczne szaleństwo się zaczęło, przedstawiając alternatywny przebieg wydarzeń „Draculi” Brama Stokera. Następnie dokonał wymieszania rozmaitych elementów popkulturowych, niczym w „Lidze Ekstraordynaryjnych Dżentelmentów” Moore'a (Newman był pierwszy), co okazało się zabiegiem niezwykle udanym.
Koniec XIX wieku, Anglia. Van Helsing i jego kompanii nie zdołali powstrzymać hrabiego, który wkrótce wdarł się na salony. Stał się księciem małżonkiem królowej Wiktorii, a wampiry stały się częścią społeczeństwa. Wielka Brytania zmieniła się w kraj policyjny, w którym nie można swobodnie wyrażać swych myśli, by nie stać się wrogiem racji stanu. Lecz oto w zaułkach pojawia się bohater, który staje się promykiem nadziei dla uciemiężonego ludu. To Kuba Rozpruwacz, mordujący wampiryczne prostytutki. By go odnaleźć posłany zostaje agent korony, z przerażeniem przyglądający się upadkowi jego świata, gdy wampiryzm stał się modny pośród klas wyższych arystokratycznej Anglii.
Siłą tej książki pozostaje niezwykle sprawne wymieszanie rzeczywistości historycznej i prawdziwych postaci z mitami popkultury. Na kartach powieści pojawiają się bohaterowie zarówno komiksów, filmów traktujących o wampirach, książek jak i osób żyjących w tamtym okresie. Alfred Tennyson czy Doc Holliday a nawet Bram Stoker spotykają Inspektora Lestrade, Doktora Jekylla czy córkę Drakuli, hrabiankę Marię Zaleską, znaną z horrorów wytwórni Hammer. Jedna z postaci drogą recyklingu trafia do wiktoriańskiego świata wprost z Warhammera, bowiem Newman pod pseudonimem Jack Yeovil pisywał na potrzeby tego cyklu. Przedstawiona wizja, mimo iż stanowi przeuroczy miks popkultury i rzeczywistości wypada bardzo dobrze, wspomniany Alan Moore uczynił to po latach. Kto zna „Ligę” poczuje się tu jak w domu.
Newman popełnił jeszcze sequele, kolejny przenosi nas w świat I Wojny Światowej, toczonej dodatkowo z powodów dynastycznych, gdy Drakula po ucieczce do Niemiec zgłasza pretensje do tronu. „Czerwony Baron” w tym wydaniu jest krwawy i ponownie oparty na riserczu historycznym, przedstawiając wojenną rzeczywistość okopów z właściwym im błotem i brudem. Trzeciej części nie udało mi się przeczytać, zdaje się że nie wyszła nawet dotąd po polsku. „Anno Drakula” i „Krwawy Baron” ukazały się w czasach świetności Prószyńskiego w latach dziewięćdziesiątych i na pewno warto po nie sięgnąć, zwłaszcza w zalewie pulpy o wampirach, nawet jeśli moda na nie ustąpiła miejsca zombi.

sobota, 29 października 2016

Nazi Avengers

Zupełnie zapomniałem o tym opowiadaniu, którego tytuł zrozumiałem w pełni dopiero po latach. W czerwcu 1989 roku mało kto znał w tych stronach komiksy Marvela, kolega wmawiał mi patrząc na rysunek opublikowany na pierwszej stronie wydanego dwa lata wcześniej albumu „Funky Kovala”, że Ben Grimm Thing to Człowiek Skała, a ten gość z młotem i hełmem ze skrzydełkami to Człowiek Młot. Rzecz jasna chodziło o Thora, ale o tym wtedy nie wiedziałem, kiedy w numerze 6/89 Fantastyki (jeszcze nie Nowej Fantastyki) pojawiło się opowiadanie „Thor spotyka Kapitana Amerykę” kompletnie mi to nic nie mówiło. A tymczasem jest ono niezmiernie ważne dla jego zrozumienia i docenienia. Trzeba wiedzieć, że to nic innego jak one-liner z okładek marvelowskich komiksów, gdzie superbohaterowie się spotykają, okładają po mordach, następnie odkrywają, iż zbłądzili i leją wspólnie złoczyńcę.
W wypadku opowiadania Davida Brina chodzi jednak o coś innego, w roku 1962 świat wygląda zupełnie inaczej. Opowiadanie powstało do antologii mającej złożyć hołd „Człowiekowi z Wysokiego Zamku” Philipa K. Dicka. Opowiadania traktowały o świecie, w którym Naziści wygrali. A w tym wypadku prawie wygrali, bowiem Ameryka broni się ostatkiem sił, a marines podejmują ostatnią desperacką misję. USA stawiają bowiem czoła nordyckim bogom. Co się stało? Właściwie nie wiadomo, w roku 1944 wojna była praktycznie skończona, Alianci przygotowywali się do lądowania w Normandii, mówiło się o powojennym świecie, powstaniu ONZ. Nagle z ZSRR zaczęły dochodzić niepokojące wieści, o olbrzymach i krasnoludach, o Fenrirze, o bogach wikingów, którzy powrócili i walczą po stronie Niemców. Początkowo nikt w to nie dowierzał, dopóki Odyn i jego świta nie wzburzyli mórz i oceanów, zamieniając inwazję Dnia D w klęskę. Osiemnaście lat później USA walczy z bogami, choć w nich nie wierzy. Goebbels przekonał świat, że dzięki swym obrzędom Naziści wezwali na pomoc nordycki panteon, Amerykanie w to wątpią. Krwawe obrzędy i nadludzka moc przeciwnika nie ulega wątpliwości, lecz podejrzewają, iż za nieznaną mocą kryją się Obcy, którzy przybrali postać z dawnych wierzeń. Niemcy wyznający teraz Bogów z Valhalli, składając im ofiary z ludzi prą do przodu. Świat przepadł pod butami Aesirów, w Afryce płonie wieczny ogień i szaleje Fenrir. Na wieść o umieszczeniu przez USA na orbicie satelit dokonują inwazji na Kanadę. Technika Amerykanów zdaje się przegrywać z potęgą dawnych Bogów. Po stronie aliantów walczy jeden z nich, Loki, nie rozwiewa on oczywiście ani trochę tajemnicy, choć sugeruje, iż prawda może być zupełnie inna niż wygląda.
Dalszy ciąg jest dość łatwy do przewidzenia, Loki zdradzi ponownie, choć natura jego zdrady nie będzie tak oczywista jak się wydaje, pozornie wciągając Amerykanów w pułapkę, stawiając dowodzącego marines kapitana przed Thorem, zasugeruje mu jak wygląda prawda, będąca potęgą mitu i narodzinami popkulturowej legendy. A jednocześnie zgrabnym łącznikiem z herosem komiksów Marvela. Postacią z legend, które przybierają tu formę nieco podobną do tej, jaką mają w „Amerykańskich Bogach” Gaimana.
Czytając po raz drugi opowiadanie, zrozumiawszy wszelkie konotacje kulturowe, bardzo je polubiłem, mimo iż nie posiada ono happy-endu, acz zakończenie dające promyk nadziei i ujawniające kim są tak naprawdę bogowie walczący po stronie Nazistów bardzo mi się podobało. Ale jak się okazało na tym się nie skończyło, bowiem kilka dni temu, gdzieś po drugiej stronie kraju, wpadł mi w ręce komiks zatytułowany „Life Eaters”. W zasadzie graphic-novel, która w nieznany sposób trafiła na stoisko z używanymi książkami. Jej autorami są David Brin i Scott Hampton. Świat, w którym w okupowanej Europie pewnej nocy rozbłysły światła i przybyli Bogowie, a by z nimi walczyć Amerykanie sięgnęli po technologię, zostaje przeniesiony na karty komiksu składającego się z trzech części. Pierwsza z nich dość wiernie adaptuje opowiadanie, choć duch odniesienia do komiksu Marvela gdzieś przy okazji ginie, dwie kolejne przedstawiają ciąg dalszy, przenosimy się do dżungli Wietnamu, gdzie azjatyccy bogowie stają do walki z nordyckim najeźdźcą, dowiadujemy się, że mroczne afrykańskie bóstwa powstały. Świat powoli staje się piekłem, zmierzającym do Ragnaroku, ostatecznego starcia. Pośród tego wszystkiego nadal miotają się Wolni Amerykanie, usiłujący ocalić świat, choć zaczynają już powoli rozumieć, z czym walczą.
Od strony artystycznej komiks bardzo mi się podoba, malarska paleta Hamptona i jego rysunki tworzą piękną wizję świata, całkowicie inną od amerykańskiej pulpy, do której nawiązywało opowiadanie Brina. Sam jednak scenariusz, choć odpowiada za niego autor opowiadania, psuje mocny efekt jakim było zakończenie „Thor spotyka Kapitana Amerykę”. Ta krótka opowieść jest perełką (można ją było do nie dawna za darmo przeczytać w oryginale na stronie autora, nadal wisi w archiwum internetu), rozbudowanie jej w pełnoprawną historię, przedstawiającą do końca konflikt ludzi i bogów, wyjaśniającą wszystko łopatologicznie przynosi zawód. Zupełnie jak gdyby „Człowiek z Wysokiego Zamku” kończył się zwycięstwem Amerykanów i pokonaniem Japonii i Niemiec. A przecież nie to było treścią tej opowieści, podobnie jak nie była nią w wypadku opowiadania Brina wojna między USA i Niemcami.
Jeśli pośród wielu opowieści traktujących o Niemcach wygrywających wojnę szukacie czegoś oryginalnego, polecam „Thora spotykającego Kapitana Amerykę”. Jedno z lepszych opowiadań o alternatywnym przebiegu II Wojny Światowej, nawet jeśli Polacy po raz kolejni dostali w dupę i zostali eksterminowani.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Raz, dwa, trzy, Mały Brat patrzy!

Jak głosi stare porzekadło, na wszystko jest odpowiedni czas i miejsce. Podobna zasada obowiązuje w wypadku książek, filmów i komiksów. W odpowiednim momencie naszego życia pozostawią niezatarte wrażenie, w innych chwilach staną się nic nie znaczącą i błahą lekturą. Przekonuję się o tym często, komiks Alana Moore'a „V jak Vendetta” jakoś mnie nie porwał. Ale oglądany po kilku  latach od lektury film, wówczas jeszcze braci Wachowskich, choć zarzynający część wątków, wywołał bardzo ciekawe skojarzenia. Oglądałem go o ile pamiętam 10 lat temu, stara-nowa władza zaznaczała właśnie po raz pierwszy swoją obecność wpadając do domów bladym świtem, wprowadzając godziny policyjne dla młodzieży w dużych miastach, odciskając w coraz większym stopniu ograniczenie obywatelskich praw na zwykłych ludziach. Obrazki z walk z globalistami i terrorystami wplecione w akcję filmu dały wrażenie, że na naszych oczach dzieje się coś niedobrego. Atmosfera stawała się coraz bardziej duszna (zaznaczam, że wpisu tego nie należy traktować jako polityczny), hasło bohaterów, iż to nie obywatele powinni bać się swego rządu, lecz że to właśnie rząd powinien bać się swoich obywateli, dawało do myślenia. Zwłaszcza jego interpretacje i konotacje; wkrótce maskę V podchwycili Anonymousi i zaczęli bić się o to, co wydawało im się wolnością w internecie.
Dekadę później mamy powtórkę tego wszystkiego, rosnące zagrożenie terrorystyczne niczym po WTC, rząd, który chcąc ochronić obywateli, wprowadza przepisy ograniczające ich prawa. Technologia poszła znacznie do przodu, działania Państwa z „V jak Vendetta” wydają się jedynie dziecinną igraszką. Wszystko robi się dla dobra obywateli, którzy mając pełne brzuchy, kieszenie i rozrywkę nie zwrócą uwagi na nic innego. Zmierzamy w kierunku świata rodem z „Incala” Jodorowskiego. Ale nie o tym, w moje ręce wpadła książka „Mały Brat” Cory'ego Doctorowa, uwypuklająca wszystkie powyższe obawy. W oryginale ukazała się w roku 2008, po polsku w 2011, gdybym przeczytał ją wtedy byłaby jedynie ciekawostką. Czytana w obecnym momencie dziejowym jest czymś więcej.
Doktorowa przedstawiać nie trzeba, to znany aktywista sieciowy, który zamieszcza swe książki będące głównie mieszaniną cyber-socjopunka za darmo, w otwartoźródłowych formatach. Walczy o wolną sieć i jest jedną z osób, które promują zasadę wolnego dostępu, którą znaleźć można także na tym blogu. Książkę swą popełnił prawie 8 lat temu dla młodzieży, lecz okazała się ona zadziwiająco profetyczna. Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości – przypominam, iż pisał ją w roku 2008, a jego przewidywania okazały się dużo bardziej trafne, niż wieszczącego nadejście osobliwości Raya Kurtzweila. W roku 2016 nie nosimy inteligentnych ubrań, lecz jesteśmy inwigilowani, przyglądają się nam wszechobecne kamery. Jedynie w szkołach uczniowie nie korzystają z netbooków z systemem nadzorującym ich aktywność w sieci. Gdy w San Francisco zostaje dokonany zamach główny bohater ma nieszczęście brać wówczas udział w grze miejskiej, co czyni go podejrzanym, z racji obecności w okolicy miejsca zdarzenia. Odmowa podania hasła do telefonu czyni z niego potencjalnego wroga kraju, bowiem w myśl założenia, że niewinny nie ma nic do ukrycia, każdy staje się podejrzanym. Dalej jest jeszcze ciekawiej, po zamachu wprowadzane są kolejne zabezpieczenia, mające rozprawić się z terrorystami, a uderzające w prawa i wolności. Bohater sprowadza na siebie kolejne kłopoty gdy okazuje się, że porusza się metrem w sposób odbiegający od algorytmu. Jego karta miejska wskazuje, iż jego przejazdy są mocno nieregularne i dziwaczne. Poszukując swego najlepszego przyjaciela decyduje się podjąć walkę z systemem, a w tym celu shakować społeczeństwo. W sposób bardziej błyskotliwy niż czynił to bohater serialu „Mr. Robot” (jeśli jeszcze nie znacie, polecam). Rząd rzuca przeciw niemu wszystkie dostępne metody.
Siłą książki jest opisywana technologia. Od strony branżowej nie mam się do czego przyczepić, sam używam Linuxa, VPN, sieci TOR, szyfrowania i kryptografii oraz PGP (to objawy mojej paranoi, które teraz się jeszcze nasilą). I właśnie to stanowi o jakości książki, autor nie stara się nic wymyślić, opisuje technologię dostępną już 8 lat temu. O ile jeszcze wówczas oprogramowanie analizujące ruch na podstawie nagranego obrazu było w powijakach, obecnie od kilku lat implementowane jest na lotniskach. System detekcji wrogich intencji wskazuje służbom lotniskowym osoby, których zachowanie odbiega od zaprogramowanej normy. Uczy się w miarę nabierania doświadczenia. W ciągu kolejnej dekady zostanie udoskonalony jeszcze bardziej, rzecz jasna algorytm uderza także w zwykłych ludzi, którzy zachowują się w sposób wyróżniający ich z szarej masy. Bohater książki hakuje kamery poprzez wkładanie do butów żwirów i kamieni, co zmienia skutecznie jego sposób chodzenia i wydaje się być ciekawym sposobem. Na szczęście mimo setek obserwujących nas systemów nie zostały one jeszcze scentralizowane, automatycznie nie łączą się dane naszej aktywności bankowej, z komunikacji miejskiej. Ratuje nas rozproszenie, sytuacja opisywana w „Małym Bracie”, gdzie ludzie zaczynają się tłumaczyć z udawania na drugi koniec miasta, gdzie zazwyczaj nie bywają, zdaje się koszmarem, lecz wcale nie tak bardzo odległym. To tylko kwestia kolejnego kroku technologicznego, na razie awkizycji tych danych dokonują ludzie, a kolejni szukają między nimi wspólnych połączeń i klastrów. Lecz wprowadzane systemy są coraz doskonalsze, ocenia się, że obecnie znaczną część aktywności facebookowej, na grupach i forach prowadzą programy zarządzające wieloma tożsamościami, operatorzy przejmują ich role podczas operacji prowadzonych przez służby. A szary obywatel dostaje wówczas rykoszetem i nie wytłumaczy się już łatwo zwykłą ciekawością, która zabiera go do tych miejsc. Przed nami kolejny krok, oprogramowanie łączące metadane z wielu źródeł, istniejące w "Małym Bracie".
Doctorow w roku 2008 mocno koloryzował, zderzając to co nastąpiło w USA po WTC, z postępem technologicznym. W roku 2016 sytuacja taka powoli staje się codziennością. Nie jest problemem, że nadchodząca Ustawa nakaże rejestrować prepaidy, dając nieograniczony dostęp do danych służbom. Problemem jest właśnie rykoszet, szukając terrorysty, trafi się w obywatela, w sposób opisany w „Małym Bracie”. Kilka lat temu wydawało się to fantastyką, teraz dzień ten zdaje się być coraz bliższy. Wszystko to wydaje się nierealne, co jednak zrobicie gdy wasz dostawca internetu zablokuje wam DNS lub przekieruje na inny adres? Nie jest nawet do tego potrzebny, obecna technika pozwala zrobić to bez jego udziału. Pozdrawiam wszystkich korzystających z darmowego WiFi, najłatwiej to zrobić w warszawskich autobusach. Jeśli zrobi się brzydkie rzeczy z siecią można od razu pogrzebać w smartfonach pasażerów. I robić to mogą nie tylko domorośli hakerzy.
„Mały Brat” to ciekawa i przystępna lekturaz w kontekście nadchodzącej Ustawy. Pokazuje jej uboczne skutki i daje nieco do myślenia. A co tak naprawdę z niej wyniknie, zobaczymy w kontekście najbliższych lat. Ale jeśli nie używacie VPN i korzystacie z Google, to pokochajcie lepiej swą władzę. Bo to nie ona powinna kochać swych obywateli, lecz właśnie obywatele...