sobota, 29 listopada 2014

Inna Wojna Światów

W szeroko pojętym S-F bardzo łatwo wyśmiać każdy pomysł. Naziści na księżycu i Hitler na dinozaurze, jak w trailerze ciągu dalszego tego przecudnie głupiego filmu, którego na trzeźwo nie jestem w stanie zmóc. Ale wszystko zależy od sposobu podania. Bo przyznacie, że historia o obcych przylatujących podbić Ziemię nie brzmi zbyt ciekawie. A tymczasem Harry Turtledove zrobił z tego niesamowite danie i jedną z lepszych książek jakie zdarzyło mi się czytać.
Pełny tytuł tego dzieła to „Wojna Światów: W Równowadze”. W Polsce książka ukazała się w roku 1997 i najwyraźniej nie trafiła w swój czas, bo kolejnych części już w naszym języku nie uświadczyliśmy. Może to kwestia dinozaurów na okładce. Tymczasem dorobiła się dwóch trylogii i jeszcze kontynuacji w postaci kolejnego tomu. Trochę szkoda, że po polsku można przeczytać tylko pierwszą z siedmiu książek, ale jeśli ktoś ma kindla i zna angielski, to w amazonie kolejne części można nabyć za zawrotną sumę siedmiu dolarów.
Harry Turtledove to postać zasłużona dla fantastyki, popełnił cykl fantasy Videssos, o legionistach i Gallach przeniesionych do alternatywnego świata, jednak duże zasługi położył na polu fantastyki alternatywnej. Jednym z nich jest właśnie Wojna Światów. Pomysł wyjściowy, jak stwierdza sam autor, był niezwykle prosty. Jest rok 1942, ostatni moment II Wojny Światowej, kiedy wygrana mogła przydarzyć się obu walczącym stronom, stąd tytułowa równowaga. Podczas gdy alianci przepychają się z Niemcami, którzy utknęli pod Stalingradem, nad Ziemią pojawia się statek obcych. Rasa, bo tak zwą się jaszczury, jest mocno zszokowana. Stanowią forpocztę lecących w tym kierunku statków kolonizacyjnych, które mają zająć Ziemię. Obcy nie przybywają w ciemno, dokonali zwiadu kilkaset lat wcześniej i nastawili się na pacyfikację rycerzy na koniach, natrafiają zaś na pre-technologiczną cywilizację, którą wyprzedzają jedynie o mniej więcej wiek. Nie potrafią tego pojąć, ich cykl życiowy jako gadów jest niezwykle spowolniony, stąd i rozwój technologiczny liczy się w tysiącach lat. Nigdy w kosmosie nie natrafili dotąd na istoty, które rozmnażają się tak szybko i żyją intensywnie, rozwijając się w sposób przyśpieszony. Autor bardzo ładnie to wykłada, a następnie atak obcych przenosi historię w wymiar alternatywny.
Książka jest napisana z dużą dbałością o szczegóły, pokazuje reakcje na inwazję strony niemieckiej, japońskiej i aliantów, próby porozumienia się z obcymi i podjęcia z nimi walki, po tym jak używają broni atomowej. Paradoksalnie uniemożliwia użycie przez nich zaawansowanej technologii, a niewiele szkód wyrządza ludziom, bowiem impuls elektromagnetyczny nie wpływa negatywnie na technologią lampową. Swa prymitywną bronią ludzie są w stanie zadać odwet myślącej powoli rasie obcych. A wszystko to jest zakorzenione głęboko w historii roku 1942 i działań wojennych, pojawia się nawet Warszawa i generał Bór-Komorowski, a obcy usiłują zagrać kartą polską, podczas powstania w getcie.
Czyta się bardzo dobrze, książka stanowi wręcz modelowy przykład tego jaka powinna być rozrywkowa fantastyka. Na allegro w tej chwili na aukcji wisi po 12 zł (aukcja nie moja), niestety minusem jest to, że kończy się w najciekawszym momencie. Kolejne dwa tomy opisujące ciąg dalszy alternatywnej II Wojny już nie wyszły, podobnie jak trzy tomy o zimnej wojnie w latach sześćdziesiątych z udziałem III Rzeszy, po tym jak na Ziemię przybywają statki kolonizacyjne. No i jest jeszcze ostatnia książka, o tym jak na początku XXI wieku ludzie łamią ograniczenia technologiczne Rasy i udają się na jej rodzinną planetę.

Harry Turtledove, Wojna światów: w równowadze, Amber 1997



Przy okazji zrobiłem trochę porządku na blogu. Udało mi się wyodrębnić historię postapo (choć tak naprawdę staje się ona bardziej SF) i w dziale Spis treści zamieściłem harmonogram publikacji kolejnych części. Oczywiście główną działalnością pozostaną wpisy.

czwartek, 27 listopada 2014

Rozdział 2

<< Rozdział 1
2.
Mężczyzna nosił kamizelkę taktyczną, na którą narzucił szynel w barwach maskujących. Do pasa przytroczył maskę p-radgaz, typu nieznanego Walterowi. Najwyraźniej samoróbka, pomyślał dowódca Szpicy, kierując broń w kierunku tamtego, mimo iż podchodził on w jego stronę z rozłożonymi rękami. Lejtnant nie dostrzegał u niego uzbrojenia, lecz broń mógł ukryć w połach szynela. Obcy nosił wysokie wojskowe buty, a stukot obcasów wznosił się ponad dochodzący z zewnątrz dźwięk szalejącego ognia. Głowę wygolił prawie na łyso, jedynie szczyt czaszki porastały krótko ścięte siwe włosy. Wiek mężczyzny był trudny do określenia, bowiem zmarszczki na twarzy kryły się za siecią blizn. Nie mógł mieć jednak więcej niż pięćdziesiąt lat, jego postawa i sposób poruszania wskazywały, że przeszedł wyszkolenie wojskowe, zaś Walter nie spotkał jeszcze na Dzikich Polach nikogo, kto pozostawałby na froncie do końca dwudziestoletniej zawodowej służby. Mężczyzna nie nosił munduru, jego strój nie miał także oznaczeń. Co oznaczało, iż mógł przybyć w to miejsce wyłącznie w jednym celu.
- Stalker! – prychnął pogardliwie Czeczen, który celował w tamtego od dłuższej chwili, nie spuszczając z niego oczu, jednocześnie lustrując tonące w mroku wnętrze kościoła. Wszoła nie potrzebował rozkazu, z bronią gotową do strzału przemieszczał się przez główne pomieszczenie, by sprawdzić czy nie kryje się tam ktoś jeszcze.
Mężczyzna przystanął skupiając na nich wzrok, za którym kryła się znaczna siła.
- Na waszym miejscu towarzysze, wszedłbym dalej do kościoła – powiedział. – Nim przy wejściu zrobi się jeszcze goręcej.
Walter uczynił kilka kroków naprzód, wychodząc z wąskiego korytarza prowadzącego od wejścia z nisko zawieszonym sufitem. Znalazł się w dużej i wysokiej sali. Tu musiały odbywać się zebrania reakcji, pomyślał, dzięki doskonałej akustyce pomieszczenia głos mężczyzny był donośny, zwielokrotniony i wznosił się ku dalekiemu sklepieniu.
- Jesteście stalkerem? – zapytał Walter. – Natychmiast okażcie licencję Państwowej Inspekcji Handlowej – zniżył głos. – A jeśli jej nie macie, to zgodnie z kodeksem, który sami przywołaliście, zostaniecie ukarani najwyższym wymiarem kary. Gorszym niż śmierć.
- Będziesz błagał o czapę – dodał z satysfakcją Czeczen. – Zróbmy to, tawariszcz lejtnant.
Mężczyzna nie drgnął, nie wydawał się ani trochę zaniepokojony, teraz wpatrywał się już tylko w Waltera.
- Aha, tawariszcz kamandir, to Wy – stwierdził identyfikując dowódcę, po czym spokojnie zapytał: – Tak po prostu czapa? Bez wyroku doraźnego? Nie wydaje mi się.
- Na Dzikich Polach ja jestem sądem doraźnym – odparł Walter, nie spuszczając oczu z tamtego. Mimo, że dzieliło ich ledwie kilka arszynów, coś w jego postawie mu się nie podobało. Zachowywał czujność, w każdym ruchu i słowie obcego  wyczuwając ukryte niebezpieczeństwo. Celował wprost w głowę mężczyzny, gotów w każdej chwili pociągnąć za spust. – Jeśli nie macie licencji stalkera – kontynuował – podlegacie przepisom dotyczącym szabrowników. Wszystkie wasze rzeczy oraz uzbrojenie zostaną skonfiskowane, a wy zostaniecie wydani zonie.
- Nadzy – dorzucił Czeczen. –Będziecie błagać byśmy was tu nie zostawiali, by nie zmienić się w Polaka. Będziecie prosić o czapę.
Mężczyzna spojrzał na Czeczena i uśmiechnął się kpiąco.
- Nie wiesz, z kim się mierzysz, malczik.
- Pokażę wam – Czeczen ruszył do przodu, podnosząc kolbę do ciosu, ale Walter osadził go krótkim rozkazem na miejscu.
- Naprawdę nie jesteśmy w nastroju do takich rozmów – powiedział, patrząc na mężczyznę. – Właśnie straciliśmy towarzysza broni. Licencja, albo zdejmujecie odzież i wychodzicie na zewnątrz. Jeśli spłoniecie od razu będzie to łaską chyba, że wolicie poczekać na to, co przygotuje wam zona, zmiana w Polaka lub śmierć to pestka w porównaniu z tym, co może was tam spotkać.
Mierzyli się przez chwilę spojrzeniem. Walter nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zerwanie z mężczyzny odzieży wcale nie będzie takie proste, mimo iż dysponowali wyraźną przewagę.
- Rzeczywiście ponoszą was emocje, zuchy – powiedział z cieniem ironii stalker. – Sugeruję więc tawariszcz kamandir, abyście przed ferowaniem wyroku polowego, nawiązali kontakt z Bazą. I poinformowali, że Szpica dotarła do celu.
Zapadła cisza. Do wszystkich docierały słowa, które właśnie padły.
- Czeczen, łączność! – powiedział po chwili Walter, rozważając nieprzyjemne skutki tego, co za chwilę mogło nastąpić. 
Czeczen opuścił po chwili broń i zdjął z pleców radiostację pojmując, iż jego wcześniejsze słowa o Stawce trafiły do adresata, który wyraźnie mógł okazać się kimś mającym władzę, by to właśnie jego posłać do zony.
- Kim jesteście? – zapytał Walter.
- Po kolei – odparł mężczyzna. – Nim się tawariszcz kamandir przedstawimy, uwiarygodnijmy się wzajemnie.
- Usmażona – wtrącił Czeczen znad radiostacji.
- Zatem mamy problem z wiarygodnością, towarzyszu – stwierdził chłodno Walter. Mężczyzna wciąż nie wydawał się zaniepokojony.
- Lewa tylna kolumna. Pod kamieniami – powiedział podniesionym głosem, który poniósł się echem w pustym wnętrzu kościoła. Wszoła wciąż krążył tam z karabinem gotowym do strzału, szukając innych niespodzianek, jakie mogła kryć budowla. Walter rzucił:
- Pilnuj go, Czeczen – po czym ruszył do przodu, omijając mężczyznę szerokim łukiem. Słyszał jak Czeczen uprzedza tamtego, co go czeka, jeśli spróbuje się poruszyć. Walter nie wątpił, że Dżazijew chętnie pociągnąłby za spust. Minął Tamarę, przy której klęczała Nadieżda pomagając jej przemyć zranione ramię. Walter poczuł zapach spalonego mięsa. 
- Jak jest? – zapytał.
- Budziet charaszo – wycedziła, choć nie zanosiło się na to. Z czasem ból zniknie, pozostanie kolejna blizna. Szybkim krokiem przeszedł w głąb pomieszczenia, gdzie rozbrzmiewało echo jego kroków. Główna sala była wysoka i obca, nieekonomicznie pozbawiona sensu, z wysokim odległym sklepieniem, nie pozwalającym kontrolować tego, co mogło kryć się w jego cieniu. Zniszczoną posadzkę pokrywały zbutwiałe kawałki drewna, będące niegdyś ławami. Wnętrze oświetlał wyłącznie blask wpadający przez wąskie okna pozbawione szyb i osłon, jednakże w kościele panował półmrok. Wzrok Waltera, od dzieciństwa przyzwyczajony do życia w takich warunkach, adaptował się do braku oświetlenia bardzo szybko. Dowódca kroczył w kierunku krańca budynku, gdzie o ścianę oparto obraz wysokości rosłego mężczyzny, pęknięty w połowie i w dużej mierze zwęglony. Nie sposób było rozpoznać malowidła, jakie się na nim znajdowało wcześniej.
- Nie ma drugiego wejścia, zawalone – usłyszał Wszołę, stojącego przy kolumnie. Świetnie, są jak w pułapce, powinni jak najszybciej opuścić to miejsce. Wszoła przyklęknął i trzonkiem długiego noża podważał ostrożnie ułożone tu kamienie.
- Min niet, tawariszcz lejtnant – powiedział zdejmując wierzchnią warstwę. Pod nią kryła się posadzka, składająca się z płaskich płytek, które żołnierz podniósł. Po chwili ich oczom ukazała się przenośna radiostacja RSB, model nieco mniejszy od noszonego na plecach przez Czeczena. Działała wyłącznie na rubieży zony i zapewniała łączność z Kordonem, przebijając się przez zjonizowane powietrze. Zasada ta, jak i wszystkie inne, przestawała obowiązywać w głębi Dzikich Pól, skąd nie sposób było się już porozumieć, a czas i przestrzeń zdawały się istnieć wbrew znanym regułom.
Walter podniósł radiostację i usłyszał zachęcający głos mężczyzny.
- No dalej Szpica, nawiąż łączność z Bazą.

Walter ruszył w jego kierunku i po chwili postawił radiostację obok Czeczena, polecając mu wybrać właściwą częstotliwość. Teraz on wycelował broń w kierunku stalkera, nie zamierzając na razie tracić czujności. Po chwili na zawołanie Czeczena odpowiedziano, o dziwo głos bazy był słyszalny dużo wyraźniej niż podczas ostatniej rozmowy, jakby spalenie Polaków przetarło drogę falom radiowym.
- Szpica na pozycji – zgłosił Walter do słuchafonu.
- Baza do Szpicy. Nawiązano kontakt?
- Szpica, potwierdzam kontakt z wrogiem, straty własne jeden.
-Szpica, nawiązano kontakt z Sokołem? – Walter uświadomił sobie, że udzielił innej odpowiedzi niż oczekiwano. Mężczyzna ruszył dziarskim krokiem w jego stronę i sięgnął po słuchafon.
- Pozwolicie, towarzyszu? - Walter podał mu go powoli, przypatrując się tamtemu uważnie. Z bliska uświadomił sobie, co go tak niepokoi. Mężczyzna poruszał się czujnie, gotów w każdej chwili do walki. Nie jak ktoś, kto odbył kiedyś wyszkolenie wojskowe, lecz jak wytrenowany żołnierz zwiadu.
- Sokół do Bazy. Sowietskij dwa tri, potwierdzam tożsamość – rzucił umówione wcześniej hasło wywołania. - Nawiązano kontakt ze Szpicą – odsunął słuchafon od ucha, aby Walter mógł słyszeć wyraźniej.
- Szpica, Baza – rozległo się w pomieszczeniu. – Szpica, przechodzisz pod bezpośrednie rozkazy Sokoła. Potwierdź.
Walter milczał przez chwilę, po czym sięgnął po słuchafon i potwierdził. 
- Rozkazy Sokoła priorytet czerwony, potwierdź.
- Przyjął, Sokół, czerwony – powiedział powoli Walter, zastanawiając się, kim jest mężczyzna, którego uprawnienia anulowały właśnie wszelkie inne rozkazy, w tym zadania patrolu i wyjęły go spod dowództwa dywizji. Oddał mężczyźnie słuchafon i cofnął się. Czeczen opuścił broń zagryzając wargi. Nadieżda powoli podniosła się spoglądając na Waltera. Tamara siedziała oparta o ścianę, starając się nie patrzeć na swe ramię. Wszoła stanął z tyłu. Drużyna czekała na polecenia swego dowódcy. Mężczyzna jakby tego nie dostrzegał.
- Baza, podać stan fazy pierwszej – rozkazał niewidzialnemu rozmówcy w słuchafonie.
- Sokół, faza pierwsza w trakcie – rozległo się w odpowiedzi. – Konieczne przejście w fazę drugą. 
- Baza, z czyjego polecenia?
- Sokół, wróg w ruchu. Rozkazy Stawki, początek Odwetu. Czas dwadzieścia minut.
Mężczyzna milczał przez chwilę.
- Baza, przyjęto. Zakończyć fazę pierwszą z chwilą rozpoczęcia Odwetu. Przemieszczam się na pozycję, uprzedzić Odwet o planowanym kontakcie na odcinku frontu.
- Sokół, potwierdzam.
Mężczyzna odłożył słuchafon, wyraźnie zamyślony.
- Pakować radiostację – polecił patrząc na Czeczena. Ten spojrzał na Waltera, który kiwnął potakująco głową. Mężczyzna dostrzegł to i jakby się otrząsnął.
- Posłuszny oddział, kamandir – powiedział do lejtnanta – Karny i słuchający dowódcy. To dobrze.
- Kim jesteście? – zapytał Walter.
- A dowódca lakoniczny i małomówny – pokiwał głową mężczyzna – Też dobrze. Zapewne ma miliony pytań, zapewne usłyszał już, że idzie na wojnę, chciałby wiedzieć gdzie i dokąd, ale zachowuje dyscyplinę, dobrze…
Walter milczał, wytrzymywał spojrzenie mężczyzny. Wydawało mi się, że mamy mało czasu, pomyślał, a ty gadasz i gadasz, ale zachował to dla siebie.
Mężczyzna jakby go usłyszał.
- Baczność! – polecił podniesionym głosem.
- Drużyna! – potwierdził Walter, nie chcąc niepotrzebnie podejmować próby sił. Stuknęły obcasy wojskowych butów, jedynie Tamara podniosła się nieco wolniej od pozostałych i z wysiłkiem przyjęła postawę zasadniczą. Drużyna ustawiła się w szereg, zaś Walter wysunął się do przodu.
- Będziecie nazywać mnie Sokół – powiedział mężczyzna, a jego głos dudnił w opuszczonej budowli. – Niech nie kłopocze was moje imię, wystarczy, że jestem od was dużo starszy stopniem, a moje polecenia równe są poleceniom Bazy. Nie będziecie o mnie mówić, nie będziecie na mój temat rozmawiać między sobą, ani z nikim innym. Jakiekolwiek piśnięcie słowem na temat Sokoła i jego zadania równać się będzie natychmiastowemu wykonaniu kary na wszystkich członkach drużyny, zrozumiano?
- Tak jest, towarzyszu… – rzucili wyuczonym okrzykiem i urwali w połowie, nie wiedząc jak mają go tytułować. Zwrócił się teraz do Waltera; z bliska wydawał się jeszcze bardziej niebezpieczny, nie z powodu wypowiadanych słów, lecz emanującej z niego siły.
- Raport.
- Czwarta drużyna Zwiadu Dziewiątej Kompanii Piątej Zmechdywizji Drugiej Armii Ludowego Wojska Polskiej KRR – złożył meldunek Walter. – Obecna siła pięć, dowódca młodszy lejtnant Karol Walter…
- Bez famili otczestwa? Pionierskie wychowanie?
- Da – potwierdził.
- Młodszy oficer – mruknął Sokół. – Podręcznikowo, drużyna dalekiego rozpoznania w sile powyżej pięciu musi być prowadzona przez co najmniej oficera niższego korpusu, aby dbać podczas zwiadów w zonie o zachowanie komunistycznego ducha. A więc jesteście bardziej uświadomieni klasowo. Powinniście dawać przykład postawy moralnej godnej komunistycznego żołnierza. Może to pozwoliłoby na wpojenie wojsku odpowiednich wzorów – spojrzał w kierunku Czeczena. - Szkołę kończyliście?
- Nie było okazji – odparł spokojnie Walter. – Promocja wojenna.
- Za co?
- Za zonę –w tej odpowiedzi kryło się wszystko, nie zamierzał wyjaśniać nic więcej. I Sokół przyjął to do wiadomości, widać wiedział, czym były Dzikie Pola, skoro przebywał wraz z nimi na rubieżach i doświadczał zony.
- A imię dostaliście po bohaterze Ludowej Republiki, który zginął w jej imieniu? – w jego głosie kryło się coś na kształt ironii.
- Który zginął walcząc o utworzenie Ludowej Polskiej KRR – sprostował Walter. – Z rąk reakcyjnych wrogów.
- Tak – pokiwał głową Sokół – W czasach, gdy reakcja i imperialiści byli jedynym przeciwnikiem, a Polacy jeszcze nie wyleźli z zony, bo Dzikich Pól jeszcze nie było… - powiedział. – Kolejny.
Walter wskazał na Czeczena.
- Szeregowy Dżochar Dżazijew, kryptonim Czeczen, łączność i szturm.
Sokół podszedł do stojącego na baczność Czeczena.
- Noga nie boli, szeregowy? – zapytał. – Napalm nie przepalił munduru?
- Niet, tawariszcz Sokoł – pokręcił głową Czeczen.
- Wasza postawa jest niegodna żołnierza – powiedział Sokół. – A wypowiedzianych słów władza ludowa nie może puścić w niepamięć. Ale wy Czeczeni jesteście hardzi. Nie przyznacie się, że napalm podgrzał wam mundur i przypiekł nogę, o nie… Wot, zuchy z was, desantowcy z Czeczeńskiej KRR udowodnili to w Afganistanie, gdy wybili tamtejsze nieuświadomione reakcyjne plemiona, nie cofali się nawet, gdy imperialiści walili bombami termonuklearnymi, by nie dopuścić do sforsowania Gangesu, chcąc stworzyć koleją zonę zaporową…
Czeczen milczał. Sokół z dziwnym uśmieszkiem przeszedł dalej.
- Szeregowy Jacek Wszoła, wsparcie i osłona.
Sokół wpatrywał się w niego uważnie.
- PKM się sprawdza? – zapytał wreszcie.
- Tak jest, towarzyszu.
- Pozwala zabić wielu Polaków – pokiwał głową Sokół. – A jak z waszą świadomością klasową?
- Nie wyznaję się w dialektyzmie – odparł flegmatycznie Wszoła.
- W materializmie dialektycznym – poprawił spokojnie Sokół. – Wot i mamy kolejne zaniedbania wychowawcze waszego dowódcy – stwierdził, stając przed kolejnym członkiem oddziału.
- Szeregowy Nadieżda Okuniewa, snajper, dalekie rozpoznanie.
- Cichy zabójca – powiedział Sokół wpatrując się w dziewczynę. – Ile karbów na lufie?
- Wystarczająco – hardo powiedziała Nadieżda, spoglądając spod swej maskującej chusty i nasuniętych na czoło gogli taktycznych.
- Nie tylko snajper, również wsparcie – powiedział Sokół. Spojrzał w kierunku Waltera – Wsparcie dla towarzysza lejtnanta – milczeli, a żadne z nich nie drgnęło. – Pewne rzeczy są zbyt oczywiste – zakończył i podszedł do ostatniego członka oddziału.
- Kapral Tamara Jegorowna Wiśniewska, medyk bojowy, wsparcie i osłona.
Sokół patrzył na jej bladą twarz i zaciśnięte zęby. Trwało to dłuższą chwilę.
- Zuch dziewczyna – powiedział wreszcie. – Spocznijcie – dodał po chwili. – Usiądźcie. I pokażcie to ramię.
Tamara z wyraźną ulgą opadła, opierając się o ścianę. Sokół przyglądał się ramieniu, wystającemu spod owalnej dziury wypalonej w mundurze. Obejrzał pakiet medyczny nałożony na ranę.
- Nie wystarczy – stwierdził. – W każdym razie nie na dalszą drogę. Nie w przypadku, gdy nie wracacie do Bazy i nie otrzymacie pomocy chirurgów – sięgnął pod szynel by odczepić od pasa pakunek, który rozwinął. Ich oczom ukazała się podłużna tulejka pneumatycznej strzykawki, podobna do używanych podczas operacji frontowych przez chirurgów. Każdy z nich przeszedł przez ich ręce przynajmniej raz w swoim dotychczasowym życiu. Ta jednak była nieco mniejsza od tych, jakie widywali. Gdy Sokół przyłożył tulejkę do ramienia Tamary, Walter ruszył w jego kierunku.
- Co jej podajecie? – zapytał ostro. 
Sokół spojrzał nań, jakby rozbawiony.
- Nie bójcie się kamandir o swojego człowieka – odparł. – To inhibitor. Czołowe osiągnięcie geniuszu łysenkizmu. Zablokuje czasowo działanie zony… I powstrzyma ból.
- Czasowo?
- Do zakończenia misji – powiedział Sokół, wciąż kucając przed Tamarą. – Aż powrócimy do bazy. Kiedy zadbam o to, aby została udzielona wam pomoc, która wyleczy także waszą drugą rękę. Oczy Tamary wyraźnie rozszerzyły się, gdy rozległ się syk zwalnianego pneumatycznego zastrzyku. Poczuła gwałtowny ból przenikający całe ciało, a głos Sokoła wydał się nagle jej dziwnie kojący, kiedy mówił o jej drugiej ręce. – Zauważyłem, że chowacie ją za sobą, to chyba pierwsze objawy zapadania na polactwo, ale nie bójcie się, to powstrzyma chorobę.
- To nie jest standardowe wyposażenie wojskowe, towarzyszu – wtrącił Walter.
- Nie jest – Sokół stanął na nogach i obrócił się w jego kierunku. – Podobnie jak radiostacja, którą tak pożera wzrokiem szeregowy Dżazijew, nieznający takiego modelu, w takim rozmiarze. To coś, o czym nie wolno wam mówić, bo imperialistyczny wróg czuwa, coś, do czego na razie prosty żołnierz nie ma dostępu, ale już wkrótce stanie się zwykłym wyposażeniem.
- Ale wy macie dostęp do takiego wyposażenia, tawariszcz zampolit – pokiwał głową ze zrozumieniem Walter. Sokół wyraźnie się zirytował usłyszawszy to określenie.
- Macie rację, nietrudno wam było się domyślić, że jestem oficerem Informacji Wojskowej i mam prawo decydować o waszym życiu i śmierci. Mam prawo skazać was doraźnie i wykonać wyrok, mam również prawo zapomnieć o słowach, które padły wskutek wzburzenia uznając, że było ono usprawiedliwione – spojrzał w kierunku Czeczena. – Ale mam także władzę by wysłać za ich wypowiedzenie na front zachodni, gdzie nie przeżyjecie za Poznaniem nawet doby nuklearnej zimy. Posiadam stosowne uprawnienia i nie śmiejcie w to wątpić – zatrzymał się przed Czeczenem. – To ja wezwałem tu Suchoje. Jeśli chcecie kogoś winić, za śmierć towarzysza, to mnie. Winicie mnie? – podniósł głos.
- Niet, tawariszcz zampolit – zadudnił głos Dżazijewa, który przyjął postawę zasadniczą.
- To dobrze, bo uratowałem wam życie.
- Spasiba, tawariszcz zampolit!
- Nie mieliście szans, by przeżyć starcie z Polakami  – Sokół spoglądał na nich po kolei czekając na reakcję, najwyraźniej zadowolony, iż zdusił jakąkolwiek możliwość sprzeciwu, podporządkowując sobie ludzi Waltera – Wezwałem bombowce, aby rozprawiły się z Polakami, by was ocalić. Boleję nad stratą waszego towarzysza, lecz jest to niestety skutek uboczny. Obserwowałem jak walczycie. Choć tawariszcz lejtnant zaniedbał kształtowanie waszych postaw, ma świetną drużynę. Jesteście sprawni, doświadczeni, a każdy jest w stanie zastąpić innego w jego głównej specjalności, choć macie ledwie po dwadzieścia lat, ale widać, że za sobą wiele kolejek w zonie…  Gubi was rutyna. To wasze zaniedbanie, widać że walczycie tylko na Dzikich Polach – popatrzył w kierunku Nadieżdy. – Co gdyby przeciwnik był inny niż Polacy? Obserwowałem was z wieży bardzo długo, a wasze rozpoznanie niczego nie wypatrzyło, nie zorientowało się, że w może kryć się tu wróg. Zapomnieliście, że istnieje przeciwnik, który walczy nie tępo i w sposób niezorganizowany, nie zaskakuje was nieznanym, ale bój toczy w sposób konwencjonalny… Takich zaniedbań nie będę tolerował. Sprawcie się, a zostanie wam darowane, popełnijcie błąd… - zawiesił głos - … a Poznań będzie najlepszym co was spotka. A teraz przygotować do wyruszenia. Czas dziesięć minut!

Zapadła chwila ciszy.
- Tawariszcz zampolit – próbował zaoponować Walter – Ponad tydzień patrolu, mało amunicji…
- Dla naszych potrzeb wystarczy– uciął Sokół. – Z tyłu kościoła pod drugą kolumną jest jeszcze jedna skrytka. Uzupełnić zapasy! 
- Tak jest!
- Dajcie spocznij – Sokół ruszył ku wspomnianemu miejscu, a Walter kiwnął na Wszołę, który posłusznie udał się za mężczyzną. Czeczen spoglądał za nimi mrużąc oczy. Dowódca Szpicy odwrócił się w kierunku wyjścia, zauważając, iż Nadieżda gdzieś zniknęła. Poluźnił kołnierz munduru wystającego znad kamizelki, wyraźnie zrobiło się goręcej. Podszedł do Tamary.
- Jak się czujesz?
Ruszała ramieniem, jakby nie wierząc co się stało.
- Nie boli – podwinęła rękaw ukazując drugą rękę. Zieleń wyraźnie bladła, nie była już tak jadowita – Cofa się – stwierdziła.
- To dobrze – mruknął Walter.
- Ale nie minie dopóki nie wyjdziemy poza zonę, nawet przebywając na jej granicy wciąż ryzykuję… - zawiesiła głos i spojrzała w ślad za Sokołem. – Co to za lek, ten inhibitor? Jestem medykiem bojowym, a nie słyszałam nigdy, żeby dało się jakoś zatrzymać postępujące polactwo w sposób inny, niż opuszczenie zony i leczenie poza zasięgiem jej wpływu. Kim on jest, ten mężczyzna?
Kimś kto mi się bardzo nie podoba, pomyślał Walter, kimś kto stał się panem naszych losów. 
Z góry posłyszał gwizd. Na balkonie pośrodku kościoła ujrzał Nadieżdę, która mu pomachała. Rozejrzał się i ruszył do nisko sklepionej części budynku, gdzie w ścianie znajdował się otwór po drzwiach. W tym miejscu temperatura odczuwalnie się zwiększyła. Wspiął się po schodach i po chwili dotarł do miejsca, z którego machała Nadieżda, lecz jej już tam nie było. Spojrzał na poskręcane metalowe rury, puste w środku. Nie miał pojęcia do czego mogły służyć, przed nim widniało kolejne wąskie przejście. Za nimi znalazł schody i wstąpił w światło, wspinając się do miejsca, gdzie schody się kończyły, a wraz z nimi ściany. Dach wieży w dużej mierze nie istniał, roztaczał się stąd widok na świat, lecz temperatura była trudna do wytrzymania, a jeszcze gorszy był smród spalonego mięsa. Długa linia ognia biegła nasypem w kierunku Radzymina, płomienie objęły także ziemię wokół nasypu, metanapalm powoli się dopalał. Walter przesłonił twarz rękawem, Nadieżda wskazała na niebo na południowym wschodzie, kilka wiorst od nich, gdzie krążyły szare kształty, poniżej których błyskały eksplozje zrzucanych bomb. W niebo bił dym rozciągający się na dość długim odcinku, a Su-41 nawracały bombardując jakiś niewidoczny cel. Walter kiwnął głową, rozejrzał się, po czym podążył za Nadieżdą w dół. U stóp schodów nie śmierdziało tak bardzo i dało się rozmawiać, co wykorzystała.
- Walą na jednym odcinku – powiedziała półgłosem. – Krążą wokół i bombardują w linii prostej.
- Coś tam jest – odparł..
- Długo walą. Dużo tego czegoś. Albo też to coś jest duże– zauważyła. – Mam nadzieję, że to ubiją.
- Nie myślcie tyle, towarzyszko – poradził Walter. – A na pewno powstrzymajcie się od wyrażania tych myśli głośno – nagle tknęło go niedobre przeczucie.
Nadieżda pokiwała głową.
- Kilkoma słowami pozbawił was dowództwa, tawariszcz lejtnant – zauważyła. – I pokazał, kto tu teraz rządzi. Nieładnie. Frontowym wilkom to się nie może spodobać – dotknęła jego ręki. – Kim on jest, że widzi tak dużo? Jak dostrzegł te wszystkie sprawy?
Walter cofnął się sprawiając, że puściła jego dłoń.
- Jest z Informacji. Był szkolony. Widzi wszystkie odstępstwa.
- I co on robi w zonie? – zmrużyła oczy – Skąd przyszedł? Był już tu wcześniej, albo Informacja ma przygotowane skrytki zaopatrzeniowe w zonie. Jak on się podkradł, czujny jest jak kot… Był tu przed nami i czekał,  musiał nadejść od strony Radzymina, od Polaków, tam nie ma już nikogo z naszych. Ten  inhibitor… czy on pozwala przeżyć we wnętrzu zony? – mówiła, myśląc głośno.
- Skończcie, szeregowy – poradził Walter.
- Tawariszcz lejtnant – Nadieżda pochyliła się ku niemu. – On nami manipuluje. Nie uratował nam życia, miał łączność z Bazą i wezwał Suchoje, ale Baza nas nie ostrzegła. Celowo, czy przez zapomnienie?
- Szeregowy – podniósł nieco głos, na granicę słyszalności. – Skończcie z tą logiką. To jest wojsko. I strefa wojny. Tu panuje porządek i rządzi komunistyczne planowanie. Nie myślcie. Wykonujcie rozkazy.
Nadieżda zamilkła. Doskonale wiedziała, jak wojna i komunistyczne planowanie wyglądają w rzeczywistości, ale nie była przekonana, iż w strefie rażenia bomb znaleźli się przypadkiem. Podobnie Walter. Nie mieli także pojęcia kto słucha, czy nie jest to ktoś czujny jak kot, kto być może widzi w ciemnościach i słyszy rzeczy, których nie słyszą zwykli ludzie. Bez słowa zeszli po schodach. Walter nie chciał zastanawiać się nad słowami Nadieżdy, musiał zadbać o inne sprawy.
Sokoła znalazł podejrzanie blisko wąskiego przejścia prowadzącego na górę, studiującego mapę sztabową. Wyminął go ocierając czoło, gorąco stawało się powoli nie do wytrzymania. Podszedł do każdego z członków oddziału, zamienił kilka słów, sprawdził stan amunicji. Mimo uzupełnień wciąż było jej niewiele. Tamara poczuła się lepiej, mimo protestów Czeczena obejrzała jego nogę i użyła żelu tłumiącego. Dżazijew bez słowa spakował radiostację podaną mu przez Sokoła, nie skarżąc się na jej ciężar. Nie potrzebowali dodatkowych rozkazów, przygotowywali się do wyruszenia. Walter założył plecak, wziął karabin i podszedł do mężczyzny.
- Nasz cel, towarzyszu? – zapytał krótko. Sokół zmierzył go przeciągłym spojrzeniem i pokazał na mapie miejsce odległe o niecałe trzy wiorsty. Walter odczytał nazwę miejscowości. Drewnica. Kolejny punkt na rubieży zony, który mógł zostać zmieniony.  Po Radzyminie trudno było stwierdzić, gdzie biegła obecnie granica Dzikich Pól. Byli już tam na patrolu kilka miesięcy temu, ale wtedy ten obszar był jeszcze stały. Nie mieli pojęcia co mogą tam zastać. Zona zmieniała się sposób niekontrolowany i nieprzewidywalny.
- A nasze zadanie? – indagował Walter.
Sokół złożył mapę.
- Dowiecie się gdy osiągniemy pozycję. Ruszamy.
Walter pokiwał głową i zarządził wymarsz. Nie podobało mu się to wszystko, było ich zbyt mało i mieli niewiele amunicji. Ich grupa była wystarczająca wyłącznie do przeprowadzenia rozpoznania, bez nawiązywania kontaktu z wrogiem. Sokół o tym wiedział, lecz karty były po jego stronie. Walterowi wydano rozkaz udania się do miejsca, w którym Sokół na nich czekał, a następnie polecono mu wykonywać jego polecenia. Były one dlań jako żołnierza oczywiste. Nie wiedział jedynie, co tamten zaplanował po wykonaniu zadania, nie miał pojęcia czy zadanie to przetrwają. Był natomiast przekonany, że jeśli Sokół nie przeżyje tej misji, w najlepszym wypadku skończą na froncie zachodnim lub w gospodarstwach reedukacyjnych.
 A co gorsza poprzednie przeczucie okazało się dobre. Z mapy wynikało, iż kierowali się do miejsca intensywnie bombardowanego przez suchoje. Sądząc po ilości użytych ładunków, to na co zrzucały bomby, miało duże rozmiary. I na nich czekało.

wtorek, 18 listopada 2014

Philip K. Dick - Człowiek z wysokiego zamku

Książek na temat tego, co by było gdyby Hitler wygrał wojnę, jest multum. Większość pozbawiono elementu fantastyki, co moim zdaniem jest w przypadku dłuższej historii niezbędnym warunkiem do tego, aby wszystkie elementy zagrały. A może po prostu marudzę bo wolę fantastykę, ale lepiej czyta mi się taki „Pokój Światów” Pawła Majki, o tym jak Marsjanie wygrali Wojnę Światów, niż „Vaterland” Roberta Harrisa, dziejący się w latach sześćdziesiątych po zawarciu przez USA pokoju z III Rzeszą, będący political fiction. Choć niektóre książki pozbawione elementu fantastyki wciąż czyta się dobrze, jak wydaną kilka lat temu „The Afrika Reich”, gdzie Niemcy, Anglicy i Włosi podzielili Afrykę między siebie, a Żydów wywieziono na pozostający pod administracją SS Madagaskar. Póki co zbieram więc siły aby przeczytać książki Jo Walton, dziejące się w świecie, w którym Angole zawarli w roku 1940 pokój z Niemcami i sobie faszyzują, ale jeśli mam czytać książki na serio, wolę już „Działa Nawarony”. Też o Niemcach, a bardzo sprawnie napisana książka.
W przypadku historii alternatywnej język angielski dorobił się ładnego skrótu POD – point of divergence, czyli punkt rozbieżności. Jakby nie wizualizować alternatywnej historii Polski w XX wieku, wychodzi na to, że mamy przerąbane. Co nie znaczy, że autorzy nie próbują, czego przykładem książki Marcina Wolskiego, Adama Pietrasiewicza i Wojciecha Bogaczyka. I wiele innych, z „Burzą” Parowskiego na czele. Jednak jest książka, od której wszystko się zaczęło (chyba), czyli „Człowiek z Wysokiego Zamku” Philipa K. Dicka. Punkt rozbieżności jest odległy w czasie, w roku 1933 zamordowany został Franklin Delano Roosevelt, co doprowadziło do zakończenia wojny w roku 1944 i podzieleniu USA na część japońską, niemiecką i buforową. I właśnie tam zaczyna się w roku 1962 akcja powieści niezmiennie ocenianej jako jedna z najlepszych historii alternatywnych jak również jednej z najlepszych książek Philipa K. Dicka.
Jak zwykle u Dicka z książki dowiemy się, że postrzegana rzeczywistość nie jest prawdziwa. Motyw to w twórczości tego autora stały, nie tylko w „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” lepiej znanym u nas jako „Blade Runner”, lecz również w większości jego książek. Choć podstawową osią akcji jest intryga związana z narastającym napięciem i nadciągającą wojną między Japonią a Rzeszą, jednakże w tle przewija się wątek książki, którą czytają bohaterowie. Opowiada ona historię alternatywnego świata, w którym Franklin D. Roosevelt przeżył zamach, a USA wojnę wygrały, lecz ich największym przeciwnikiem stało się Imperium Brytyjskie. Jednakże prowadzi nas to do kolejnych konkluzji, że skoro czytamy książkę w książce, to gdzieś indziej znajdować się musi kolejna książka, w kolejnej książce…


Książkę warto przeczytać (byłbym zapomniał, nagroda Hugo 1963), zapewne będzie o niej niebawem głośno, bo przerabiana jest na mini serial, choć ponoć część wątków ulegnie zmianie. Choć jeśli zostanie zachowana, idea opowieści w opowieści, czyli alternatywnej rzeczywistości w alternatywnej rzeczywistości może być ciekawa. 

piątek, 14 listopada 2014

Rozdział 1

1.

Polacy nadchodzili zwartą kolumną, parci niepohamowanym instynktem kolektywnego umysłu, pragnąc rozerwać na strzępy wszystko, co napotkają na swej drodze. Pośród ruin czekał na nich Walter spoglądając zmęczonym wzrokiem na drogę z Radzymina, gdzie kłębiła się nadciągająca horda.  Z daleka nie mógł rozpoznać rodzaju nadchodzącego wroga. Opuścił lornetkę i bezwiednie sięgnął ręką, chcąc poczuć chłodny dotyk lufy karabinu, jakby chciał się upewnić, że broń jest na miejscu. Milczał dłuższą chwilę nim spojrzał na Nadieżdę.
- Dużo ich – powiedziała, nie przestając śledzić potencjalnych celów lunetą karabinu snajperskiego. Pokiwał głową, po czym odwrócił się by popatrzeć w tył, w dal za ruiny, gdzie znajdowała się Warszawa. Upił z manierki łyk zaprawionej chemikaliami wody, a endorfiny zagrały w jego organizmie sprawiając, iż zapomniał o zmęczeniu i poczuł radość z nadchodzącej walki.
- Da – przytaknął i klepnął ją w ramię. – Idziemy.
Wstała z przyklęku, opuszczając lufę broni.
- Cofamy się? – spytała czujnie, jak gdyby wietrzyła wydanie niewłaściwego rozkazu. Powinna być gotowa w każdej chwili zameldować o zachowaniu przez dowódcę defetystycznej postawy, lecz Walter był przekonany, że tego nie uczyni. Nie przejmował się tym, zmęczony długim patrolem oraz nabuzowany nadmierną dawką szczęścia. 
- Cofamy się od czasu Radzymina  – odparł, ruszając drogą wiodącą pośród lejów i gruzowisk.
- Gdyby pieprzona piechota zrobiła co należy, te sabaki  nie dotarłyby tutaj – mruknęła.
- Piechota ustalonym manewrem osiągnęła zaplanowane pozycje – przypomniał, dodając z naciskiem – Towarzyszko Okuniewa.
- Tak, tawariszcz lejtnant – potwierdziła krótko, gdy przypomniał jej w ten sposób, iż słowa jakie wypowiada, nie powinny paść w obecności osób postronnych, gdyż mogłoby się to dla niej skończyć niezbyt dobrze. Po tygodniach walk wojsko ogarniało coraz bardziej widoczne rozprężenie sprawiające, że oficerowie polityczni bez trudu znajdowali żołnierzy o niewłaściwej postawie ideologicznej. 
Przyśpieszyli kroku, mijając szkielety dawno zapomnianych budowli i leżące w błocie trupy. Walter przelotnie zarejestrował, że zabici tu ludzie nie zginęli z rąk Polaków - ich ciała były nienaruszone. Twarz jednego z martwych patrzącego w kierunku szarego nieba aż nadto mówiła, co mu się przydarzyło. Puste oczodoły i nabiegłe krwią oblicze świadczyły, iż walczący pochodzili z karnego batalionu. W przypadku zawahania przy wykonaniu rozkazów  spotykała ich szybka śmierć z rąk przedstawicieli Informacji Wojskowej. Pozbawione mózgów zwłoki pozostawały tam gdzie upadły, ku przestrodze dla wojska. 


Walter beznamiętnie minął ciała, kierując się ku pozostałościom budynków, gdzie z dala od drogi ocalały cztery ściany jednego z siedlisk. W tym miejscu pod dachem na odpoczynek rozłożył się oddział. Zmrużył oczy spoglądając na domostwo, po czym skinął głową z aprobatą, nie dostrzegając widocznych śladów biwaku. Choć ruiny wyglądały na z dawna opuszczone, był przekonany, że jego drogę śledzi lufa co najmniej jednego karabinu. Mimo zmęczenia spowodowanego długą walką nie tracili czujności, nie zapominając o podstawowych zasadach przetrwania na Dzikich Polach. Nawet, jeśli w ich działania powoli zaczynały się wkradać rutyna i zmęczenie, gdyż misja trwała zbyt długo.
Uniósł się, by opuścić rów ciągnący się wzdłuż drogi, którym skuleni dotąd podążali. Nadieżda powoli się odprężała. Im bliżej podchodzili domostwa, przestawała sprawdzać, czy nie podąża za nimi przeciwnik, wciąż oglądając się, gotowa w każdej chwili zdjąć z pleców karabin Dragunowa i  klęknąć w błocie, by razić przeciwników celnymi strzałami. Jednakże drgnęła gwałtownie, odruchowo sięgając po pistolet APS, gdy Walter upadł i zaklął.
- Potknąłem się  – wyjaśnił. Nim wstał odgarnął błotnistą maź, by ujrzeć rdzewiejący kawał metalu, na który natrafił. Wciąż widoczne były na nim polskie litery, pochodzące z czasów, gdy okolica tętniła życiem.
- Marki – przeczytał. – To by się zgadzało – gdy napotkał nic nierozumiejący wzrok Nadieżdy, wyjaśnił – Ta sama miejscowość jest na mapie.
- Przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy – mruknęła. Skinął głową. Musieli polegać wyłącznie na starych sztabówkach, powstałych na bazie planów pochodzących sprzed kilkudziesięciu lat, a tym samym przedstawiających okolicę z czasów przed zniszczeniami. Danych topograficznych nigdy nie uaktualniono, bowiem zapuszczały się tu wyłącznie patrole zwiadu, takie jak ich oddział. Bardziej niż na zaznaczaniu ukształtowania terenu, zależało im na informacjach umożliwiających przetrwanie. Lecz podstawowym problemem była nieprzewidywalna zmienność całej rubieży. Choć okolice Warszawy znajdowały się pod nieprzerwaną obserwacją sputników, nie były one w stanie wykonać zdjęć zony, ani żadną aparaturą przeniknąć jej obszaru. Patrole lotnicze wykonywano  wyłącznie na granicy Dzikich Pól, nie chcąc bez potrzeby tracić sprzętu. To, co znajdowało się bliżej wnętrza zony podwarszawskiej, do niedawna nie wychylało się poza jej granice. Prócz przeprowadzenia okazyjnych wypadów na jej rubieżach, pozostawiano ją samą sobie.  Do czasu Radzymina.
- Chodźmy – powiedziała Nadieżda widząc, że Walter wpatruje się wciąż w zardzewiały znak. Być może obawiała się, że dopada go choroba smutku, w jaki prędzej czy później popadali wszyscy przebywający w zonie, wędrujący wśród zgliszczy dawno upadłej republiki, pozostając na otwartej przestrzeni.


Gdy zbliżyli się do domostwa usłyszeli ciche pogwizdywanie. Komar dawał znać kwaterującym, że powraca dowódca. Ukrył się w ruinach dachu, zza krokwi obserwując okolicę przez lornetkę.
- Niechybnie dobre wieści – usłyszeli jego głos, gdy podeszli bliżej. – Jakiś dobry spirit się znalazł,  tawariszcz lejtnant, że tak się pokładacie.
- Za dobry dla was – odparł Walter. – My duszkiem wypili i już nie starczy – przystanął na chwilę by spojrzeć w górę. – Pilnuj drogi. Idzie tu kupa Polaków.
- Nie zaskoczą – odparł z góry Komar. – Daleko?
- Będzie parę wiorst. Zdążymy zniknąć – odpowiedział Walter, po czym wszedł do środka.
Tamara klęczała na podłodze, kończąc pakować plecak. Wyraźnie ubyło jego zawartości od początku patrolu, a niesiony przez nią ładunek zelżał. Sprawdzając pozostały ekwipunek, zafrasowana spojrzała na Waltera, podając jemu i Nadieżdzie tabletki.
- Źle? – Zapytał.
Pokiwała głową, gdy sięgał po manierkę. Wypełniał ją płyn będący wodą wyłącznie z nazwy, zawierający prócz znacznej dawki endorfin bojowych chemikalia, umożliwiające przeżycie na Dzikich Polach. Walter wrzucił do środka kolejny lek, który zaczął się rozpuszczać.
- Licznik szaleje – pokazała mu przenośnego Geigera-Petroszyna. – Za dużo tu szlamu, sporo ciał Polaków po tej ostatniej bitwie. Zdrowo podnoszą promieniowanie. Nie pomaga także fakt, że się zbliżają. Będzie szło w górę, a my nie mamy już tabletek.
- Dlatego się zbieramy – powiedział upijając łyk wyschniętymi ustami. Nadieżda zdążyła usiąść nieopodal swego plecaka, oparta o zagrzybioną ścianę, także pociągała z manierki.
-Tawariszcz lejtnant – rozległo się z kąta, gdzie siedział Czeczen wpatrujący się ponuro w przenośną radiostację. Zaciągał się papierosem, którego skręcił korzystając z chwili odpoczynku.
- Poczekaj – uciął Walter, widząc, że Tamara jeszcze nie skończyła. Podwinęła rękaw munduru, podciągając wyżej przylegającą ciasno warstwę termo odzieży. Od nadgarstka do łokcia jej ręka nabierała zielonkawej barwy, zaczynał porastać ją meszek. Walter poczuł mrowienie dostrzegając, iż nalot pulsuje, porusza się jakby coś pod nim się kryło, a skóra przestaje być widoczna.
- Zaczyna brać mnie zona – powiedziała starając się ukryć zdenerwowanie. – Na patrolu jesteśmy już ponad siedem dni. Kończą nam się leki, tracimy odporność. Dalszy pobyt na Dzikich Polach sprawi, iż utracimy zdrową tkankę społeczną oraz zdolność bojową.
- Odnotowano, kapralu – odparł Walter nieco złym głosem. Nie spodobało mu się, że Tamara sprawiła, że rozmowa stała się oficjalna. Będzie zmuszony odnotować jej przebieg w raporcie, podjąć decyzję, a po powrocie wytłumaczyć się w dywizji, ze słuszności działań podjętych w oparciu o zachodzące czynniki wojskowe i partyjne. Patrzył na nią twardo, a jego zniechęcenie stało się aż nadto widoczne. Miała rację, przebywali w zonie już zbyt długo i odbijało się to na ich postępowaniu, powinni znowu zacząć się pilnować, chcąc przetrwać po powrocie do cywilizacji.
- Walter – powiedziała cicho Tamara. – Ja po prostu nie chcę zmienić się w Polaka.
- Ja też tego nie chcę – odparł po chwili równie cichym głosem, po czym dodał głośniej – Amunicja również się kończy, drużyna będzie kierować się do Kordonu celem zaopatrzenia.
Tamara odetchnęła głęboko.
- Dziękuję – szepnęła.
Walter kiwnął głową. Lęk medyka wchodzącego w skład jego drużyny był dlań całkowicie zrozumiały. Choć w przeciwieństwie do piechoty byli szkoleni do dłuższego przebywania na Dzikich Polach, prędzej czy później dopadały ich tutejsze przekleństwa. Spośród nich lęk otwartej przestrzeni był najmniej przykrym, co mogło się przydarzyć ludziom nienawykłym do ciągłego przebywania na zewnątrz. Gorsze były pojawiające się z czasem w organizmie zmiany; nie leczone mogły przemienić ich w najgorsze odmiany Polaków.  Żołnierze Drugiej Armii nie bali się śmierci, towarzyszącej im na co dzień. Lękali stać się najgorszymi koszmarami, z którymi walczyli przebywając poza bezpiecznym murem Kordonu.
- Towarzyszu lejtnancie – przypomniał o sobie Czeczen z kąta, zapalając kolejnego papierosa. Walter podszedł do niego, mijając śpiącego na ziemi Wszołę.
- Szeregowy Dżazijew – powiedział rozdrażniony, a Czeczen zmierzył go spojrzeniem, po czym podniósł się rzucając skręta na ziemię. Szybko, ale nie wystarczająco, pokazując tym samym, co sądzi o nadchodzącej reprymendzie. – Nie odzywacie się niepytani w ludowym wojsku polskim. 
- Tak jest – odparł Czeczen. Walter zbliżył się do niego – Wracamy – powiedział. – Jak otworzycie ryja w Kordonie do starszych stopniem, może się skończyć to niezbyt ciekawie. Ten opr jest dla waszego dobra. Drużyna nie powinna tracić dobrego żołnierza.
- Tak jest – potwierdził Czeczen.
- To dotyczy wszystkich – podniósł głos Walter. – Od tej chwili się pilnujemy. Działamy regulaminowo – popatrzył na Czeczena. - Co chcieliście powiedzieć?
- Melduję, że kiedy poszliście na zwiad z szeregową Okuniewą, było wywołanie ze sztabu Kordonu – odparł z niezmąconym spokojem Czeczen. – Zgłosiłem rutynowo naszą pozycję po dojściu do miejsca odpoczynku. Wezwali nas, kazali potwierdzić miejsce kwaterunku. Chcieli rozmawiać z towarzyszem lejtnantem, polecili was znaleźć i nawiązać niezwłocznie łączność.
- Nikt z was mnie nie wołał – Walter popatrzył na Tamarę, Czeczena i śpiącego Wszołę.
Czeczen wzruszył ramionami.
- Wiedzieliśmy, że towarzysz lejtnant zaraz wróci. Każda minuta odpoczynku to dużo.
- Tak – zgodził się z nim. Po tygodniu spędzonym w polu ze swoimi ludźmi, siedmiu dniach na Dzikich Polach, godzinach w śmierdzącym mundurze, poświęconych na przekradanie się i zabijanie napotkanych Polaków zastąpienie koszarowej dyscypliny pragmatycznym podejściem było w pełni zrozumiałe. Po chwili powiedział do Czeczena:
 – Spocznijcie. I wywołajcie Kordon, żołnierzu.
Dżazijew ukucnął przy radiostacji, noszonej podczas patrolu na plecach. Ustawiając pokrętła drugą ręką sięgnął po upuszczonego papierosa, zaciągnął się i wydmuchnął szary dym. W powietrzu rozszedł się zapach neuronikotyny.
- Nadieżda, skręć mi jednego – polecił Walter, podczas gdy Czeczen wywoływał Kordon.
- Szpica do Bazy. Szpica do Bazy.
- Baza – zacharczał w słuchawce przetworzony głos, ledwo słyszalny wskutek trzasków i zakłóceń powstałych, gdy fale radiowe szukały drogi w napromieniowanym powietrzu. Dowódca wziął słuchafon do ręki i przyłożył go do ucha. Zaciągnął się papierosem podanym przez Nadieżdę. Wcisnął przycisk nadawania.
- Szpica, zgłaszam.
- Podaj stan i pozycję, Szpica.
- Szpica 39 na 36 pasa zony – Walter powtórzył dane odczytane z mapy. – Na granicy Dzikich Pól, trzy wiorsty na północny zachód od Kordonu. Niski stan amunicji, brak środków  medycznych, wody, pożywienia. Drogą z kierunku Radzymin zmierzają przeważające siły wroga. Konieczne powstrzymanie w tym rejonie . Kierujemy się w kierunku Kordonu– zakończył.
- Czekaj, Szpica – rozległo się w słuchawce.
- Szto, bladz – Wszoła gwałtownie usiadł spoglądając z nienawiścią na radiostację. – A gdzie przyjąłem Szpica, wykonać, ty sucz…
- Spokój, szeregowy – uciął Walter, maskując zaniepokojenie złością. Na szczęście nie trzymał wciśniętego przycisku nadawania, więc słowa Wszoły pozostały między nimi.
Zapadła cisza, nawet Tamara wpatrywała się z napięciem w urządzenie.
- Szpica, ocena sił przeciwnika.
- Baza, Polacy w sile wataha kilkuset, rodzaj nieznany, w liczbie masa, nie sposób ocenić bez bliższego kontaktu, rozpoznanie bojem własnymi siłami niewskazane – odparł Walter. Znowu zapanowała cisza, w której słyszalne były wyłącznie oddechy żołnierzy.
- Nie podoba mi się to – powiedział Wszoła, zaciskając bezwiednie dłoń na kolbie karabinu PKM .
- Szpica, udać się na pozycję 39 na 35 – rozległo się w słuchafonie – Jak zrozumiałeś?
- Jak zrozumiałem? – zawołał Wszoła – Ja ci zaraz pokażę jak….
- Zamknąć się, szeregowy! – warknęła Tamara.
- Baza, tu Szpica – powiedział Walter zmęczonym głosem, wciskając przycisk– Ja Szpica w sile sześć, ósmy dzień poza Kordonem, brak amunicji, środków . Kontakt z wrogiem niezalecany…
- Szpica, nie nawiązywać kontaktu z wrogiem – zatrzeszczała Baza. – Przedostać się w głąb kwadrantu, umocnić w budynku kościoła, siedem koma wiorsty od obecnej pozycji. Oczekiwać na dalsze rozkazy.
- Baza… - spróbował jeszcze raz Walter.
- Szpica, rozkaz bezpośrednio od Stawki – rozległo się w słuchafonie. – Jak zrozumiałeś?
- Szpica, zrozumiałem: umocnić się budynku kościoła, wykonuję – powiedział zszokowany Walter, po czym umilkł.
- Czego od nas chce sama kwatera główna? – zapytała zaniepokojonym głosem Tamara. Patrzyła na pozostałych nic nie pojmując, nie słyszała nigdy, by dowództwo sił zbrojnych wydało bezpośrednio rozkaz oddziałom pozostającym w polu, pomijając w hierarchii łańcucha dowodzenia Kordon.
- Pięknie, w jakie gówno wdepnęliśmy? – jęknął Wszoła.
Walter ocknął się.
- Jazda! – wrzasnął. – Zbierać się! Nie mamy czasu, Polacy są z drugiej strony tych ruin, jeśli nie ruszymy teraz, będziemy się przez nich przebijać! Jakieś pytania?
- Tylko jedno. Co to jest kościół? – zapytał Czeczen.
- Zobaczysz – warknął Walter sięgając po swój plecak, nie chcąc przyznać, że nie ma pojęcia.

Wybiegli z cichej kryjówki, dzięki swemu dachowi przywodzącej na myśl bezpieczne leże Warszawy, następnie popędzili pod szarym niebem w kierunku fioletowego horyzontu. Zona przyjęła ich, obejmując czule swą zatrutą atmosferą, niczym matka układająca dzieci do snu, z którego już nigdy mieli się nie obudzić. Dłuższą chwilę trwało, nim ślizgając się po błocie dotarli do drogi. W takich chwilach Walter odczuwał ciężar noszonego wyposażenia, karabin szturmowy kałasznikowa z kolbą wbijającą się ciało, granaty i pistolet APS u pasa, plecak w dużej mierze pozbawiony już obecnie żywności i amunicji; prawie w całości opróżnioną manierkę oraz zapasowe magazynki.  Kilka kilogramów ważyła także kamizelka taktyczna wraz z maskującym mundurem barwy błota i lornetką. Pozostali członkowie zwiadu nie nosili się lżej, każdy posiadał sprzęt zgodny ze swą główną funkcją w oddziale, którą w razie konieczności przejmował zmiennik.  Walter nie miał czasu teraz o tym myśleć, jego ludzie na rozkaz zebrali błyskawicznie całe wyposażenie, zrywając się w gotowości do wymarszu. Biegli, jak zawsze szybko, gdy zależało od tego ich życie. 
Kiedy dotarli do rowu, wspiął się na nasyp, którym biegła droga. Kątem oka zauważył wygięty kawałek metalowej szyny na jego szczycie i uświadomił sobie, że ma przed sobą tory, co przyjął z lekką niechęcią.
  Tory biegnące po otwartej przestrzeni były dlań czymś nienaturalnym, bowiem całym swoim istnieniem wypaczały ideę bezpieczeństwa, jaką dawało chronione przez Kordon bezpieczne warszawskie metro. Popatrzył w kierunku miasta, nie dostrzegł jednak żadnych posiłków.
- Gdzie jest pieprzona piechota? – jęknął z tyłu Czeczen, lecz uciszyła go Nadieżda.
- Zamknij się – była wyraźnie gotowa przyklęknąć i złożyć się do strzału, by dać osłonę oddziałowi.
Polacy byli blisko. Zbyt blisko. Masę podążającą naprzód można było dostrzec gołym okiem. Na lewo od drogi, brudną czerwienią nad otoczeniem górowała wieża.
- Kościół – ocenił Walter, przypominając sobie zajęcia z topografii.
- Co to jest kościół? – powtórzył pytanie dyszący Czeczen.
- Miejsce zebrań reakcji – odparł sapiący Komar.
 – Zdążymy – uciął Walter - Biegiem!
Oddział wydostał się na nasyp; pobiegli po spękanych płytach w kierunku nadchodzącego przeciwnika. Walter szukał dogodnego miejsca, chcąc uniknąć wykrycia przez Polaków. Gruzowisko po lewej stronie nie dawało zbyt wielkiego pola manewru, dawną drogą przemieszczali się dużo szybciej. Klął w myślach, na razie nie mieli gdzie się ukryć, choć w przypadku Polaków nie dawało to wielkiej gwarancji - niektórzy potrafili w tajemniczy sposób wyczuć obecność ludzi.  Przeciwnik nadciągał w sile grubo powyżej kilku setek, więc to, co czyniła właśnie jego drużyna, było swego rodzaju samobójstwem. Z otrzymanymi rozkazami nie należało jednak dyskutować, zwłaszcza gdy płynęły ze Stawki; nawet cień wątpliwości mógł się skończyć najwyższym wymiarem kary, bowiem nie zasłużyliby na śmierć.
Nie mieli jednak szans zdążyć. Choć przebiegli już większość trasy, a wieża była niedaleko, nasyp wraz z drogą gwałtownie się urwały. Przed nimi pojawiła się wyrwa, dołem płynął wartki nurt potoku o barwie krwi.  Rozlewał się szeroko, uniemożliwiając przedostanie się na drugą stronę. Przeszkoda dla ludzi, lecz nie dla Polaków. Walter rozejrzał się. Rozlany potok uniemożliwiał im opuszczenie nasypu i stało się jasne, że Polacy niebawem ich dostrzegą bądź wyczują, w zależności od posiadanego rodzaju zmysłów. Popatrzył w dół. W czerwonej wodzie wiły się białe kształty grubości jego ramienia, ukazując swe obłe śliskie ciała oczekujące  na pożywienie. 
- Tamara do mnie – rzucił. Podeszła, podczas gdy Nadieżda uklękła, celując w stronę odległej o pół wiorsty watahy. Wszoła rozkładał trójnóg instalując PKM, a Komar i Czeczen w przyklęku lustrowali obie strony nasypu z karabinami gotowymi do oddania strzału. Członkowie drużyny zajmowali swe pozycje automatycznie, nie zastanawiając się nad tym, co robią, łącząc wyszkolenie z nabytym na Dzikich Polach instynktem przetrwania.
Tamara patrzyła już w wodę.
- Granat? – zapytał z nadzieją Walter, ale pokręciła głową.
- Węgorze – powiedziała – Zrobi im tylko wyżerkę i ściągnie następne. Duże sztuki, upasły się na zeżartych ciałach. Nie możemy tam wejść, ogryzą nas razem z kośćmi.
Opcje Waltera gwałtownie się kurczyły.
- Komar, Czeczen, Tamara zapieprzać w tył – rzucił. – Krokwie, albo drzewa, cokolwiek znajdziecie, co najmniej na szerokość tej dziury. Wszoła, daj im osłonę. Czas operacyjny zero, wykonać!
Czeczen i Tamara ruszyli bez gadania, jedynie Komar pozwolił sobie na komentarz.
- Moja najlepsza przyjaciółka – rzucił plecak, odpinając od niego saperkę.
- Myślałam, że to ręka – mruknęła Nadieżda, nie odrywając wzroku od przeciwnika, obserwując go przez lunetę. – Nie jest dobrze, Walter.
Jak zawsze podczas walki nie dbali o hierarchię. Endorfiny bojowe nie były potrzebne, gdy w ich ciałach grała adrenalina. Wszoła zdążył już się przekręcić i wycelować w tył ponad głowami biegnących, dając im w ten sposób osłonę. Choć prawdopodobieństwo ataku z tamtego kierunku było nikłe, Walter na Dzikich Polach nie zamierzał ryzykować. Zona rządziła się swoimi prawami. Na razie skupić należało się na masie nadciągającej od strony widniejącego na fioletowym horyzoncie Radzymina..
- Co widzisz?
- Te plujące. Mackojebcy – odparła Nadieżda, nie spuszczając oczu i lufy z celów.
Świetnie, pomyślał Walter, trzeba będzie trzymać ich na dystans, przynajmniej nie są szybcy, więc nie musimy walczyć w zwarciu. Ci Polacy używają oczu, nie mają wypalonych ewolucją mózgów, zona zmieniła je im w płynną galaretę. Sylwetki na czele watahy dotarły już prawie do pierwszych zabudowań. 
- Rozkazy? – Nadieżda złożyła się, gotowa do oddania strzału z SWD.
- Oszczędzaj amunicję – odparł wiedząc, iż nawet, jeśli zaczęłaby teraz strzelać, Polacy nawet nie zorientowaliby się co zaszło. Parliby wciąż do przodu, padając jak muchy. Po wyczerpaniu amunicji dotarliby do wyrwy, zapełnili ją swymi ciałami a następnie przeszli przez nią kierując się ku żywemu mięsu, które mogliby rozerwać na strzępy. Spotkali już ten rodzaj wroga, kierującego się wyłącznie instynktem, nie odczuwającego bólu, pozbawionego myśli.
Spojrzał do tyłu. Żołnierze wracali, Czeczen i Komar nieśli pokaźnych rozmiarów belkę, którą najwyraźniej wygrzebali z gruzowiska, za nimi podążała Tamara z saperką. Walter usunął się z drogi, pozwalając by dotarli do wyrwy i rzucili belkę, przesuwając ją na drugą stronę. Sprawdził butem wytrzymałość prowizorycznego mostu. Zdjął plecak, odłożył karabin. Adin żywot, pomyślał i postawił nogę na belce trzeszczącej pod ciężarem jego ciała.  Odetchnął głęboko, po czym przebiegł na drugą stronę, nie dając szansy by ciężar zrzucił go w płytką kipiel, wypełnioną fauną zony. Odwrócił się.
- Dawaj! – zawołał. Po chwili złapał swój plecak i broń, rzucone przez Czeczena, następnie chwytał wyposażenie członków oddziału.
Żołnierze przebiegali po kolei, balansując na tymczasowej kładce.. Komar z Czeczenem z wyraźnym wysiłkiem złapali ciężki PKM rzucony przez Wszołę, jako ostatnia przebiegła Okuniewa, pod którą belka złamała się z trzaskiem. Tamara chwyciła ją za rękę, a Nadieżda zachwiała się nad krawędzią, spoglądając na kłębiącą się tam białą masę. Medyk pociągnęła ją mocno ku sobie. Walter spojrzał w kierunku kościoła i dotarło do niego, że przeprawa zabrała im zbyt wiele czasu.
- Tyle unikania kontaktu z wrogiem – mruknął Czeczen i splunął.
- No to dawaj wiara, pojebiomsia – rzucił Walter spoglądając na nadciągającego przeciwnika.
Wataha nadciągała drogą powłócząc odnóżami, wygiętymi pod dziwnym kątem, na jaki nie pozwoliłby człowiekowi stawy. Mimo to przemieszczała się szybko, Polacy sunęli do przodu pochyleni, co nadawało im dziwaczny wygląd, gdyż mackowate ręce, wydłużone w stosunku do ciała co najmniej dwukrotnie, zwisały im u boków kołysząc się miarowo. Po ziemi wlokły się ich zakończenia, w postaci trzech grubych palców wyposażonych w pazury. Czasem machali nimi pokazując, że mackoręce potrafią wygiąć się w każdym możliwym kierunku, gdyż zatraciły już jakiekolwiek kości. Z zielonkawych ciał wyrastały rozmaite odnóża, których przeznaczenia nie sposób było się domyślać. Karki wieńczyły głowy z nierównomiernie rozłożonymi oczami o różnej wielkości i liczbie. Żaden z nich nie wyglądał tak samo. W rozdętej czaszce przez półprzezroczysty czerep widoczna była płynna zielonkawa breja. Zamiast ust dół szczęki przechodził w odnóża i wyraźnie widoczną ssawkę, która służyła również do plucia czymś, co nie przypominało śliny. I powodowało znaczne obrażenia, jeśli sięgnęło swego celu.  Na szczęście to był wróg znany i za to Walter był wdzięczny, bowiem im dalej w głąb zony, tym częściej natrafiało się na niespotykane nigdzie indziej twory. Drużyny zwiadowców zazwyczaj wracały z takich spotkań przetrzebione, nie potrafiąc powiedzieć co je spotkało, a żołnierze, którzy przetrwali, zazwyczaj nie nadawali się do dalszej służby. W głębi Dzikich Pól czyhało nieznane, a skoro tym razem wypuściło na Kordon poznanego przeciwnika, nawet w dużej ilości, należało się jedynie cieszyć.
Horda podążająca drogą dostrzegła już żołnierzy Co najmniej kilkuset Polaków tłoczyło się sunąc po nasypie.  Walter i jego ludzie nie mieli najmniejszych szans.
- Nadieżda, zdjąć pierwszą linię – warknął Walter. – Oddział do przodu, biegiem.
Rozległ się dźwięk wystrzałów, gdy kolejne pociski wystrzeliwane z SWD dosięgały Polaków na czele watahy. Szeregowy Okuniewa trafiała z karabinu snajperskiego bezbłędnie prosto w głowę, czaszki rozbryzgiwały się na wszystkie strony, chlapiąc wokół zieloną zawartością, a człekokształtne ciała padały na nasyp.
- Wszoła, drugi szereg – polecił Walter. Szeregowy otworzył ogień z karabinu maszynowego, który posłał na ziemię rząd Polaków, usiłujących przejść po ciałach upadłych. W tym czasie Walter z pozostałymi przemieścili się znowu do przodu, a Nadieżda pobiegła za nimi, ładując w biegu karabin Dragunowa. Kolejni Polacy upadali przed nimi na stos tworząc barykadę, lecz wspinali się na nią następni, usiłując przedostać się do przodu. Instynkt stadny nie pozwalał im jej ominąć, teraz podążali kierunku przeciwnika, nie zbaczając z obranej drogi. Walter zmierzając w ich stronę rozglądał się szukając alternatywy, lecz po prawej stronie nasypu znajdowały się jedynie gruzowiska, niedające szansy na zajęcie dogodnej pozycji obronnej i błoto, nie pozwalające na szybką reakcję. Po lewej stronie dawna droga znikała w czerwonej wodzie rozlewającego się potoku, uniemożliwiając wycofanie. Jedynym możliwym punktem obronnym był znajdujący się tuż przed nimi kościół z czerwonej cegły, oddalony od nasypu o co najmniej kilkanaście sążni. Mimo, iż wieża budowli była częściowo strzaskana, zachowały się cztery ściany i o dziwo masywne metalowe drzwi, co dawało możliwość obrony. Musimy umocnić się w budynku kościoła, stwierdził Walter, myślami był już jednak krok dalej. W tej chwili jedyną szansę ocalenia oddziału widział w przedostaniu się do wnętrza, a jeśli teren na jego tyłach umożliwiał przedarcie się poza granicę zony, wykorzystanie go na ucieczkę. Nie rozkazano mu utrzymać budynku, a jedynie go opanować. Z taką liczbą Polaków nie mieli najmniejszych szans, technika i wyszkolenie nie mogły w tym wypadku mierzyć się z liczbą tworów.
- Czeczen, Komar, krótkimi seriami – rzucił słysząc, iż karabin Wszoły umilkł. Teraz zagrały kałasznikowy, strzelając do kilku Polaków, którym udało się przedrzeć przez stos ciał. Żołnierze znowu pobiegli do przodu, zupełnie jakby wykonywali pod osłoną ognia żabie skoki, dotarło do Waltera. Nie było mu do śmiechu, niektóre z nieforemnych sylwetek były już prawie na wysokości kościoła. Precyzja strzału AK-77 nie była tak duża, jak w przypadku snajperki SWD czy karabinu PKM, kule trafiały Polaków w torsy i głowy, lecz nie odrzucały do tyłu. Przewracali się dopiero po przyjęciu serii.
Walter miał właśnie wydać Tamarze rozkaz otwarcia ognia, gdy uświadomił sobie, że słyszy coś więcej niż wystrzały z karabinów. Ponad miarowy dźwięk wybijało się narastające bzyczenie, dochodzące gdzieś z tyłu, wyraźnie zbliżające się z każdą chwilą. Chwilę trwało nim skojarzył ten odgłos, przygotowując do zajęcia pozycji strzeleckiej. Odwrócił się, spoglądając z niedowierzaniem w niebo i na ułamek sekundy zamarł.
- Z nasypu! – wrzasnął. – Do kościoła biegiem, dawaj! – następnie rzucił się we wskazanym kierunku. Pozostali uczynili to samo, kątem oka dostrzegł Tamarę sięgającą po pistolet, Nadieżdę skaczącą w dół i Wszołę trzymającego przed sobą PKM. Potem już nie patrzył i nie zastanawiał się nad niczym, bowiem na jego drodze znaleźli się Polacy. Ich połączona jaźń nie przetrawiła jeszcze faktu, że wróg przeszedł z ataku pozycyjnego do bezpośredniego kontaktu fizycznego, jednak instynktownie unosili już swe ssawki i macki. Walter nie dał im szansy i z rozpędu wybił się, unosząc trzymany w ręku karabin. Uderzył nim w znajdującego się przed nim Polaka, spychając go z nasypu. Głowa twora odskoczyła do tyłu, a zielonkawa substancja, którą stwór usiłował plunąć w Waltera nie trafiła w cel.  Upadli poniżej drogi, a Walter wbił się swym ciałem wprost w istotę, słysząc jak jej wnętrzności trzaskają. Zamachnął się kolbą, uderzając z całej siły w głowę, która rozbryznęła się zalewając go zielonym mózgowiem.  Poderwał się, usłyszawszy z boku strzał i okrzyk bólu.  Tamara z przyłożenia zastrzeliła właśnie swojego przeciwnika ze skutkiem podobnym do tego, jaki przed chwilą osiągnął Walter. Jej wykrzywiona twarz była cała zielona od bryzgającego szlamu. Zarejestrował dym unoszący się z jej ramienia. Nie miał czasu by się tym zajmować, popędził w kierunku kościoła, przeskakując kamienie, pragnąc jak najszybciej przebyć odległość dzielącą go od budynku. Dźwięk był już prawie nad nimi, stał się ogłuszający. Nie wiedział jakim cudem dobiegł tak szybko do kościoła, zdawało się, że trwa to wieczność, choć minęło ledwie kilkanaście sekund. Nadieżda napierając ramieniem otworzyła ciężkie metalowe wrota i wbiegła do środka, tuż za nią wpadł tam Wszoła. Walter obejrzał się, dostrzegając za sobą Tamarę, popychaną przez Czeczena, a zaraz za nimi Komara, który biegł z ręką wyciągniętą do tyłu i oddawał strzały na oślep w kierunku nasypu. Zlewała się z niego masa Polaków, charcząca i zamierzająca dopaść przeciwnika.
Lecz wówczas z nieba spadły dwa stalowe kształty, przemykając nad drogą niczym duchy, wyrzucając podczas przelotu ładunki, które uderzały po kolei w ziemię, eksplodując ogniem. Świat stanął w płomieniach, wznoszących się wysoko i rozchodzących na boki. Podmuch rzucił Waltera wprost do wnętrza kościoła, w tym samym momencie gdy Suchoje szły ostro w górę, zaczynając zawracać, by nie wlecieć zbyt daleko nad Dzikie Pola. Przetoczył się na bok, czując żar na plecach i dostrzegł, iż Nadieżda pcha wrota starając się je przymknąć, by ochronić ich przed metanapalmem, w który zmieniło się właśnie całe powietrze. Cofnęła się dysząc, a Walter wspierając się o ścianę podniósł się oddychając ciężko. Buchnęła w nich fala gorąca, gdy ogień uderzył we wrota. Tamara leżała obok trzymając się za ramię, od którego odpadł już kawałek munduru, rozpuszczony lepką śliną Polaka, wchodzącą właśnie w kontakt ze skórą. Po podłodze tarzał się Czeczen, nogawki jego munduru lizały płomyczki. Niepalny w teorii materiał przegrał ze stężonym metanapalmem. Wszoła dostrzegł co się stało i usiłował ugasić kolegę, uderzając w jego nogi własnym przedramieniem. Nadieżda cofała się od wrót.
- Gdzie Komar? – wychrypiał Walter.
Bez słowa wskazała na zewnątrz, gdzie pośród szalejącego ognia nie miał prawa przeżyć żaden człowiek ani Polak. W tej samej chwili ogniem zajęły się metalowe drzwi kościoła. 
- Pieprzona Baza – warknął Czeczen, po ugaszeniu płonących nóg cofający się przed żarem w głąb budynku, gdzie sklepienie wznosiło się ginąc w ciemnościach. – Zrzucili na nas bomby. Zabili Komara!
Nim Walter zdążył coś powiedzieć, odezwał się ktoś inny, a głos poniósł się echem w przestrzeni opuszczonego kościoła.
- Takie słowa stanowią bezpośrednie przestępstwo zdrady z artykułu czternastego kodeksu wojennego i cywilnego Ludowej Polskiej Komunistycznej Republiki Rad – powiedział mężczyzna wychodzący z mroku panującego we wnętrzu – I obowiązuje za nie tylko jeden rodzaj kary. Gorszy niż śmierć.



poniedziałek, 10 listopada 2014

Mechaniki Eteryczne Warrena Ellisa

Warren Ellis to jeden z bardziej znanych scenarzystów komiksowych,  któremu zdarzyło się już pracować dla Marvela, dla którego popełnił nieco zeszytów z linii X-Men, oraz dla DC, gdzie z kolei pisał Hellblazera, choć i przydarzyły mu się trzy historie z Batmanem. Najbardziej znany jest ze swej autorskiej serii Transmetropolitan, choć ja uważam za jego najlepsze dzieło 27 odcinkowe „Planetary”, gdzie autor wziął na warsztat wszystkie współczesne mity popkultury i rozłożył je na łopatki wspaniałą opowieścią fabularną.
Ellisowi zdarza się popełnić także jednostrzałówki, takie jak zilustrowana przez Gianlucę Pagliariniego wydana w roku 2008 czarno-biała „Aetheric Mechanic”. W zasadzie to graphic novel, choć w Polsce raczej nie rozróżniamy jej od komiksu. Całość jest 48-stronicową historią utrzymaną w estetyce zaawansowanego steampunku. Początkowo myślałem, że Ellis postanowił stworzyć własną odmianę Ligi Ekstraordynaryjnych Dżentelmenów, ale jednak nie. Tym którzy nie znają komiksowego pierwowzoru bądź słabej filmowej adaptacji z Seanem Connerym wyjaśniam, iż w historii tej Alan Moore stworzył unikalny miks występujących razem postaci literackich, występujących w jednym dziele jako grupa bohaterów. W pierwszym woluminie Alan Carter, Mina Harker, Mister Hyde i kapitan Nemo walczyli więc z Fu Manchu, podczas gdy w kolejnym odpierali najazd Marsjan rodem z Wojny Światów. W Polsce próbą wprowadzenia takiego gatunku był komiks Pierwsza Brygada, ze Stasiem Tarkowskim latającym maszyną Wokulskiego.
Jednak komiks Ellisa jest czymś innym. Mamy rok 1907, steampunkowe machiny unoszą się nad Londynem w postaci pancerników, ulicami kroczą wielkie mechy bojowe, a Imperium Brytyjskie sięgające gwiazd toczy walkę z Rurytanią, przygotowującą inwazję na Brytanię. Doktor Robert Watcham wrócił z frontu i wraz z największym detektywem Saxem Rakerem usiłuje rozwiązać zagadkę zniknięć naukowców. Podczas gdy steampunkowe lotnictwo Rurytani bombarduje Londyn, śledztwo prowadzi Rakera do kanałów londyńskich, gdzie odkrywa, że wszystko wiąże się z inną rzeczywistością, zmienioną gdy Wielki Zderzacz Hadronów w Genewie zapętlił strunę kwantową z rokiem 1905, tuż przed tym gdy teoria względności wyeliminowała z fizyki koncepcję eteru, napędzającego maszyny lżejsze od powietrza. A po uruchomieniu zderzacza narodził się świat Eterycznych Mechanik, bazujący na zawartości pewnego laptopa, w którym były historie o Sherlocku Holmesie, Więźniu Zendy, Rurytanii…
Nie jest to zbyt wielki spoiler z mojej strony, bo dalej następuje zakończenie, które mocno wbiło mnie w ziemię. Zachęcam więc do zapoznania się ze światem Eterycznych Mechanik, zwłaszcza iż ilustrator stanął na wysokości zadania, dostarczając nam wizję świata pełnego steampunkowej – lecz jakże zaawansowanej technologii, gdzie mieszkańcy świata przełomu XIX i XX wieku latają w kosmos. Sama zaś pomysłowość Warrena Ellisa w kreowaniu równoległych rzeczywistości okazuje się niedościgniona. Nie pierwszy to zresztą raz gdy bawił się koncepcją wieloświatów, wcześniej przemycał ją w wielu komiksach, choćby „Astonishing X-Men”.
Polecam każdemu steampunkowcowi i miłośnikowi Fantastyki.