Ustawiwszy się bokiem Nadieżda
uchyliła butem drzwi, gotowa do oddania strzału. Środki ostrożności okazały się
zbyteczne. Świat całkowicie się zmienił, strawiony przez płomienie bomb
przodującej epoki historii ludzkości.
Ogień wciąż jeszcze płonął we wgłębieniach i rowach, od nasypu bił żar,
a powietrze falowało. Horyzont był przesłonięty dymem. Budynek kościoła
przetrwał dotąd dotychczasowe wojny, lecz teraz dożywał już swych ostatnich dni,
trawiony metanapalmem. W ogniu wciąż stały metalowe drzwi otwarte przez
Nadieżdę. Smród był dojmujący. Tamara nie musiała sprawdzać poziomu skażenia,
zaparło im dech i sięgnęli po maski p-radgaz, naciągając je szybko na twarze,
upodabniając się w ten sposób do niektórych tworów zony. Zapach spalonego
polactwa zniknął, pozostało nieprzyjemne uczucie podeszwy butów kleiły się do
gruntu, z którym złączyli się Polacy niezmienieni w popiół. Nawet metanapalm
nie dawał gwarancji całkowitego zniszczenia tworów, mimo iż ogień był jednym z
najpewniejszych sposobów ich powstrzymania. Gdzieś w tym miejscu dobiegła także
kresu droga Komara. Pocieszający był fakt, że nie było możliwości by podniósł
się ze szlamu i wrócił, jako Polak. Choć nie miał łatwej śmierci, odszedł na
dobre.
Szli wzdłuż nasypu trzymając się z
dala od płomieni i gorąca. Z polecenia Waltera rozproszyli się i z karabinami
gotowymi do oddania strzału podążali w kierunku, z którego nie tak dawno
przybyli. Przedzierali się przez gruzowisko,
chcąc opuścić strefę, w którą uderzyły bomby, lecz dym skutecznie przesłaniał
im widok. Po prawej stronie rozciągały się zniszczone przestrzenie rubieży
zony, gdzieś na zachodzie leżały wsie, patrolowane przez nich kilka dni temu,
gdy podczas zwiadu dokonywali oceny natężenia występowania tworów. Radzymin
sprawił, że tamte rejony nieco opustoszały z Polaków, którzy jakby powodowani jakimś wezwaniem
wędrowali w jego kierunku, opróżniając rubież za Białołęką. Przyciągnęło to
natychmiast stalkerów i szabrowników, którzy choć dawno już splądrowali
pozostałości ludzkiego osadnictwa w tamtym rejonie, poszukiwali nieznanych
tworów zony i jej dziwnych konstrukcji. Państwowa Inspekcja Handlowa suto
płaciła rublami za nowe znaleziska, tym więcej, im wyżej klasyfikowano je w
tabelach.
Dotarli do czerwonego potoku,
którego wody w tym miejscu rozlewały się szeroko. Tamara popatrzyła z
niepokojem na licznik, niedający konkretnych odczytów, po tym jak bomby
rozrzuciły płonące szczątki Polaków po całej okolicy. Czeczen spojrzał na wodę,
w której wiły się rozmaite kształty, zostawiając ślady na krwawej powierzchni.
Nadieżda skierowała się ku nasypowi dając po chwili znak pozostałym. Walter
ruszył za nią, Sokół tuż obok niego, a w pewnej odległości od nich szedł Wszoła
zabezpieczając tyły.
Nieopodal nasypu płomienie dogasły.
Wyrwa, przez którą wcześniej się przeprawiali, powiększyła się; trafić w nią
musiała jedna z bomb odłamkowo-zapalających. Metanapalm sprawił, że część wody
wyparowała, pozostawiając błoto, a im bliżej epicentrum eksplozji ziemia
stawała się sucha i spękana, wskutek nagłego działania olbrzymiej temperatury.
Płomienie dogasły, środkiem sączył się niewielki strumyk, który nie zdążył
jeszcze zasilić istniejącego tu wcześniej rozlewiska.
Walter dał znak by ruszać. Spojrzał
na Sokoła, ale ten nic nie powiedział, najwyraźniej nie uzurpując sobie prawa
do takich decyzji, pozostawiając swobodę działania w jego rękach, analogiczną
do tej, jaką dowodzący plutonem zostawia sierżantom wiodącym w bój swych ludzi.
Buty nieprzyjemnie zagłębiły się w
szlam, odniósł wrażenie, iż błoto się porusza. Przyjrzał się bliżej,
dostrzegając wijące się białe robaki,
usiłujące zaczepić się na powierzchni jego wojskowego obuwia. Ruszył szybkim
krokiem, chcąc wyjść jak najszybciej na wyschniętą powierzchnię. Leżało tu
sporo niespalonych szczątków przypominających macki, niektóre kawałki były
grubości jego nogi. Kilka z nich zachowało pozbawione oczu zakończenia, z
okrągłymi paszczami pełnymi zębów. Postawił nogę na łbie, który zapadł się i
pękł i wydając nieprzyjemny trzask. W ślad za Nadieżdą przeskoczył strugę
wydostając się na szczyt nasypu, chcąc pozostawić to miejsce jak najszybciej za
sobą. Podczas gdy pozostali podążali jego śladem, rozejrzał się po okolicy.
Była wolna od Polaków, szlak do Radzymina i kościół kryły się w ścianie dymu,
wokół ciągnęły się puste i dzikie pola, na horyzoncie majaczyły ruiny
zniszczonych budowli. Druga ściana dymu wykwitała na południowym wschodzie,
nieco oddalona od domostw, których zarys tam dostrzegał. Suchoje zdążyły już
odlecieć, pozbywszy się swych ładunków.
- Nasypem marsz – polecił. Sokół
nie zaoponował, widzieli tę samą mapę, na której zaznaczono szlak prowadzący w
kierunku Drewnicy, biorący początek na południe od Marek. Zapewne droga już nie
istniała, lecz warto było sprawdzić, czy jej ślad nie zachował się w terenie. W
zonie łatwiej i bezpiecznej było się przemieszczać wytyczonymi trasami, niż
wędrować pośród ruin, gruzowisk czy zwałów ziemi.
Powietrze wyraźnie się oczyściło,
mogli więc zdjąć maski i przytroczyć je do pasa. Wkrótce minęli oddalony od
drogi budynek, w którym nie tak dawno drużyna stanęła na odpoczynek, za sobą
zostawili biegnącą na zachód drogę do ruin sadyby Grodzisk, skąd wyruszyli
rano. Teraz nasyp wychodził w otwarte pola, prowadząc w kierunku twierdzy
Warszawa, którą przesłaniały wieże Kordonu. Kilka wiorst stąd znajdowały się
granice Targówka i Stacja Szwedzka prowadząca linią metra do Warszawy. Z tej
odległości sama Twierdza nie była widoczna, nawet szkielet najwyższego budynku,
który wbrew wszystkiemu przetrwał dawne wojny i przypominał o czasach, gdy
ludzkość budowała swe siedziby wzwyż, a nie w głąb ziemi, krył się w cieniu
wież. Walter miał kilka razy okazję oglądać Prudential, jako żołnierz musiał z
czasem zwalczyć w sobie niechęć do przebywania na otwartych przestrzeniach,
charakteryzującą mieszkańców miast, choć nigdy, nie czuł się tu komfortowo.
Pobyt pod otwartym niebem sprawiał, że miał ciągłe wrażenie bezbronności. Jak w
tej chwili, gdy idąc nasypem lustrował czujnie otoczenie bacząc, czy nic nie
porusza się w bagnie po prawej stronie.
Nadieżda czekała w miejscu, w
którym polecił jej się zatrzymać. Według mapy miały się tu znajdować rozstaje
dróg, jednak nie były już widoczny w terenie, w którym nie przetrwały nawet
tory kolejowe. Niechętnie wpatrywał się w nierówne hałdy ziemi i ślad zatartego
szlaku, zdającego prowadzić w kierunku dymu, wznoszącego się o wiorstę przed
nimi.
- Schodzimy z nasypu – zdecydował.
– Przodem, miej baczenie na ruiny przed nami – szukał w myślach zapamiętanych
informacji na temat Drewnicy, zebranych przez grupy zwiadowcze takie jak
Szpica. Dane te dezaktualizowały się szybko, wskutek niszczycielskiego wpływu
zony. O ile pamiętał do niedawna stały tam jeszcze budynki, które przetrwały wojnę
z imperialistami w dość dobrym stanie, mogły więc dać schronienie patrolowi,
ale również stać się miejscem gdzie Polacy zaczają się w leżu.
- Zejdźcie z drogi przed ruinami –
polecił Sokół. – I tam zaczekajcie. Tym razem wypatrujcie, czy nie ukrywa się
tam ktoś, kto może was obserwować – po chwili ruszył za Nadieżdą. Była
przekonana, że gdy wypowiadał te słowa, nie miał na myśli Polaków.
Tamara podeszła do Waltera.
- Odczyty nie są dobre –
powiedziała. – Rosną poza skalę.
- Spalenie watahy napromieniowało
okolicę – ocenił.
- To coś innego – odparła. – Są zbyt
duże i wzrastają. Nie widziałam takich. Jakby niedaleko znajdowało się duże
skupisko polactwa. Zbliża się do nas, albo my zbliżamy się do niego. Na jedno
wychodzi.
Walter przyjął to do wiadomości. Zszedł
z nasypu podążając w ślad za Nadieżdą. Dogonił Sokoła, stąpającego ostrożnie
przez grząską ziemię.
- Przydałoby się więcej informacji
na temat możliwego zagrożenia, towarzyszu – zagaił. – Z waszego zachowania
wnoszę, że mamy zachowywać nadzwyczajną ostrożność. Zupełnie jakby Polacy
nauczyli się myśleć.
Sokół spojrzał na niego uważnie.
- To bardzo celna uwaga, towarzyszu
– powiedział i umilkł. Walter szedł obok niego, gdy Sokół znowu się odezwał –
Nie zastanawiacie się czasem, jak ta okolica wyglądała przed tym wszystkim?
- Nie mogę tego pamiętać – odparł
Walter.
- Ach, ostrożność dobra cecha,
tawariszcz lejtnant – uśmiechnął się ironicznie Sokół. – Nie odpowiadacie, pilnujecie
się, żeby nic nie mówić, aby zampolit nie usłyszał nieprawomyślności w waszych
słowach.
- Ja nie…
- Spokojnie, nie wszystko co mówię
to politika – rzekł Sokół. – Choć macie rację, ostrożności nigdy za wiele, nie
wiadomo gdzie ukrywa się imperialistyczny szpion. Ale rzeczywiście, nie
pamiętacie. Jesteście za młodzi, ludowa komunistyczna republika jest niewiele
starsza od was. Nie podaliście famili waszego ojca, więc wiedziałem, że
wywodzicie się z Ośrodka Wychowania.
- Da – przytaknął Walter, nie
wiedząc w jakim kierunku zmierza rozmowa.
- Stąd i wasze imię – stwierdził Sokół spokojnie. – Jest
świadectwem edukacji w ośrodku dla pionierów w duchu komunistycznym, jak u większości
obecnej młodzieży, rekrutowanej wprost do armii, dzielnie wykuwającej z wiarą
przodujący ustrój, na froncie walki z imperializmem. Bez wahania i wątpienia walczącej na Dzikich
Polach, które są spadkiem po knowaniach imperialistów broniących się przed
postępem. Dlatego nie macie famili otcziestwa, wy i jeszcze dwóch członków
waszej drużyny. Takie było zresztą założenie, bez obciążenia burżuazyjnego
przeżytku stworzyć przyszłe kadry naszego ustroju…
Chciał coś dodać, ale przerwał mu przeciągły grzmot, dochodzący od strony Warszawy, potem kolejny i jeszcze jeden, aż wreszcie zlały się w przeciągłe dudnienie. Walter patrzył w tamtą stronę, nie mogąc pohamować zdumienia, gdy zmierzchające niebo przecięły wzbijające się weń ogniste strzały, ciągnące za sobą chmury dymu, podążające przez nieboskłon łukiem. Dołączały do nich kolejne, wspinając się znad Warszawy, aż kanonada umilkła. Przypominały pokazywane w kronikach filmowych wostoki, wystrzeliwane z poligonów związkowych, w których kosmonauci w imieniu komunistycznych republik związkowych zanieśli przodującą myśl na Księżyc, później na Marsa, a teraz wbrew potędze imperialistów mknęli na kolejne globy. Tamte rakiety wznosiły się ku gwiazdom, te zaś przeciwnie, wspinały się powoli by osiągnąć swe apogeum nad Kordonem, gdzie znajdował się szczytowy punkt paraboli. Nie tylko Walter śledził je wzrokiem, pozostali żołnierze również stanęli i spoglądali na ich lot. Twierdza Warszawa strzelała, lecz jeszcze nie zdarzyło się, aby wszystkie działa wypaliły naraz, zazwyczaj oddawano kilka strzałów w kierunku granicy rubieży, gdzie jeszcze mogły odnieść skutek, wybierając cele na podstawie prowadzonego rozpoznania. Teraz naraz wystrzeliło kilkadziesiąt, co oznaczało, iż w kierunku Dzikich Pól skierowano wszystkie lufy miasta, pozostawiając twierdzę bezbronną w wypadku ataku prowadzonego z innych kierunków. Jego prawdopodobieństwo było znikome, gdyż aktywność północnej rubieży przewyższała wszystko co znane. Imperialiści nie przypuścili frontalnego ataku na stolicę za czasów życia Waltera, zaś południowa zona broniła swych tajemnic w ciszy, ryzyko było więc znikome. Liczba strzałów wskazywała, iż do dział twierdzy dołączyć musiały mobilne armaty kolejowe, sprowadzone tu z innych części Związku, bowiem wedle wiedzy Waltera Twierdza nie dysponowała taką siłą rażenia. Ponowna kalibracja dział, ich wycelowanie i naładowanie zająć musiały kilkanaście godzin, należało skryć je teraz na powrót w trzewiach podziemnej Twierdzy, gdzie zmierzały już zapewne w dół windami, zakrywane przez płytę pancerną żelbetonowego bunkra, zdolną wytrzymać uderzenie atomowe. Prócz załadunku dział artylerzyści musieli chwycić za suwaki i cyrkle, by dzięki wzorom funkcji kwadratowej obliczyć kąt wystrzału niezbędny do trafienia w kolejny cel.
Początkowo Walterowi wydawało się,
że pociski zostawiające za sobą smugi zmierzają w ich stronę, lecz gdy zaczęły
opadać, jasnym stało się, że trafią w miejsce znajdujące się na północnym
wschodzie, kilkanaście wiorst od nich. Minąwszy szczyt paraboli ogniste strzały
poczęły zbiegać się, zbliżając ku sobie. Atak miał wyraźnie na celu uderzenie w
jeden szeroki obszar. Walter podążał za pociskami wzrokiem, spoglądając w lewo,
przez puste, zniszczone i jałowe przestrzenie, w miejsce gdzie jak sądził miały
wkrótce uderzyć. Wydało mu się nagle, że odległy horyzont przemieszcza się i
faluje. Zdziwiony sięgnął po lornetkę i przyłożył ją do oczu, spoglądając na
to, co kryło się za ścianą zarośli i szkieletów zrujnowanych budowli. I znowu
to dostrzegł, wiele wiorst od nich -
jakby ziemia podniosła się na znaczną wysokość, na chwilę wzrosła niczym
góra, po czym opadła.
- Szto eto? – usłyszał Czeczena.
Zdumiony pytał o pociski rozświetlające nadchodzący zmierzch, wyprzedzające
świst, wydawany gdy przecinały powietrze.
- Odwet – odpowiedział Walter, a
Sokół go usłyszał.
- Tak – potwierdził. – Zaczęło się.
Druga Armia ruszyła. Za rodinę. Za Radzymin. Zepchniemy zonę z powrotem na jej
miejsce. A teraz wartko, pośpieszmy się, musimy znaleźć kryjówkę.
Walter domyślał się jaki był powód
takiej decyzji. Nakazał zmianę tempa i podążył za Sokołem, starając się nie
potknąć gdy podążał przez ugory.
- Towarzyszu, ten ogień przed nami
– rzucił – Myślicie, że bombardowanie zlikwidowało zagrożenie, które tam się
kryło?
Sokół nie zaszczycił go nawet
spojrzeniem.
- Bombardowanie nie miało na celu
zlikwidowania zagrożenia, maładiec – odparł nieco pogardliwym tonem. – Miało
uniemożliwić wydostanie się stamtąd czegoś. Nakreśliliśmy ognistą linię, aby
nasz cel nie mógł jej przekroczyć i uciec.
Nasz cel? Myśli Waltera natychmiast
podążyły ku czekającej ich walce, z nieznanym przeciwnikiem, o którym
informacji mu odmawiano. Sokół wyczuł wiszące w powietrzu pytania.
- Cierpliwości towarzyszu –
powiedział. – Wszystkiego dowiecie się w niebawem, przed przystąpieniem do
działań podam wam niezbędne informacje.
Doszli do Nadieżdy, która z
zachowaniem reguł bezpieczeństwa podążała powoli przed siebie, bacznie
obserwując otoczenie przez lunetę odłączoną od Gradunowa. Od dłuższej chwili
słyszała, że ją doganiają, nie poczuła się więc zaskoczona, gdy usłyszała
rzucone przez Sokoła słowa.
- Zwiadowca, stój – na jego rozkaz
zatrzymała się. Odwracając się dostrzegła, że Walter wstrzymywał uniesioną
dłonią resztę drużyny. Sokół zwracał się teraz do niej – Najbliższa możliwa
kryjówka?
- Siedlisko na wprost, częściowe
zadaszenie, zagrożenie nierozpoznane, brak ruchu. Gdy podkradnę się bliżej…
- Nie – zdecydował Sokół. – Na
razie poczekamy.
- Jesteśmy na otwartej przestrzeni
towarzyszu – zaprotestowała. – Wystawiamy się na…
- Wkrótce przestanie mieć to
znaczenie – powiedział. –Niedługo nikt nas nie wypatrzy. Wtedy tam wejdziemy. Z
zaskoczenia.
Patrząc na smugi, które zbliżały
się do ziemi pojęła co chce powiedzieć. Narastał gwizd pocisków, lecz w dźwięk
ten wdarł się również odległy hałas dobiegający od strony Warszawy. Popatrzyła
w tamtą stronę, dostrzegając jak od strony
Kordonu wznosi się w górę chmura kurzu i dymu.
- Bladz – rzuciła. – Zmechdywizja
ruszyła – zrozumiała, że taki widok może oznaczać jedynie przemarsz dużej
ilości wojska.
- Armia – potwierdził Sokół. –
Idzie na bitwę.
Przez chwilę rozważała jego słowa.
- Tawariszcz zampolit –
powiedziała. – Ja prosty żołnierz… Ale powiem głośno to, co myślą też
pozostali. Pociski łańcuchowe uderzą za chwilę tam – pokazała ręką. – A armia
maszeruje stamtąd, najwyraźniej walczyć z czymś, co idzie z tamtego kierunku… -
wskazała znowu miejsce uderzenia pocisków. -
Czy miejsce ich spotkania nie wypadnie dokładnie tam dokąd właśnie
zmierzamy? Czy ten ogień rzucony przez Suchoje nie płonie dokładnie tam, gdzie
będzie miejsce bitwy?
- Więcej wiary w Stawkę,
towarzyszko – skarcił Sokół. – Jeśli wszystko wypadnie zgodnie z planem, to
osiągniemy nasz cel nieco wcześniej. A dopiero potem podążymy w miejsce o
którym mówicie.
Nadieżda rozważała jego słowa. W
zapadłej ciszy pociski eksplodowały nad horyzontem posyłając w wielu kierunkach
ogniste iskry. Te znowu wybuchły kolejnymi światłami, rozkładając się szerokim
wachlarzem. Niebo nad zoną straciło fioletowy blask, zostało całkowicie
rozświetlone, gdy miriada gwiazd eksplodowała po raz ostatni zmieniając się w
ognisty deszcz, zalewający wielowiorstowy obszar rzęsistym opadem. W tej samej
chwili główne części pocisków uderzyły w ziemię a ta zadrżała, w sposób
odczuwalny nawet z tej odległości. Zachwiali się gdy rozległ się huk wybuchów,
coraz głośniejszy, kiedy kolejne fragmenty pocisków eksplodowały, zmieniając
miejsce uderzenia w morze ognia i wyrzucając Dzikie Pola wysoko w górę.
- Drużyna, biegiem! – rozkazał
Sokół. – Do domostwa!
- Broń w pogotowiu! – rzucił
jeszcze Walter – Maski w gotowości!
I znowu biegli, tym razem jednak
nie groziło im bezpośrednie niebezpieczeństwo, prócz tego, które mogli napotkać
w siedlisku. Wyglądało ono jednak na opuszczone, oczekiwało ich zapraszając
pustymi i ciemnymi oknami. Walter starał się zapamiętać układ zabudowań leżącej
przed nimi miejscowości, do której się zbliżali.
Biegli przez jakiś czas, teren był
trudny, broń trzymana w rękach nie ułatwiała im zadania. Słyszeli wyłącznie
własne oddechy, tłumiące dźwięk wciąż odległej Drugiej Armii. Gdy dopadali
domostwa, a Nadieżda zaglądała przez okno celując do środka lufą, Walter
spojrzał na północny zachód, w kierunku białego od ognia miejsca upadku
pocisków. Tuż przed nimi horyzont powstał i pędził w ich stronę ciemną falą.
- Maski włóż! – wykrzyknął. –
Nadieżda?
- Na wprost czysto! – usłyszał w
odpowiedzi gdy odczepiał własną maskę p-radgaz od pasa..
- Do środka! – zawołał wytrenowanym
ruchem nakładając na twarz maskę. Sięgnął znowu po broń i wskoczył do środka
przez okno. Chwilę później w domostwo uderzyła fala pyłu wzbudzonego eksplozją
wiele wiorst od nich, sprawiając, że cały świat zniknął, a widoczność została ograniczona
do zera.
Ściany budowli częściowo ochroniły
ich przed zamiecią, choć pył wypełnił wnętrze budynku nie pozwalając wiele
dostrzec. Drużyna nie traciła czasu, po
kolei zaglądając do kolejnych pomieszczeń, z dawna opuszczonych. W jednym z
nich Wszoła stanął na metalowej klapie prowadzącej do pomieszczenia
znajdującego się pod zniszczoną sadybą. Po jej uniesieniu ujrzeli niknącą w
mroku metalową drabinkę. Czeczen poświecił latarką, po czym przyczepiwszy ją do
lufy kałasznikowa dzięki zatrzaskom, zsunął się w dół. Na chwilę zniknął pośród
ciemności przerywanej rozbłyskami światła, po czym znowu pojawił się w polu
widzenia, dając znak Walterowi, aby podążył za nim. Sokół ruszył przodem. Po
chwili znaleźli się w przestronnym pomieszczeniu. Jego ściany ginęły w
ciemnościach, promień latarki ujawniał regały i szafki, dawno już splądrowane
przez odwiedzających to miejsce stalkerów bądź szabrowników. Nieopodal
znajdowały się kości, kiedy Walter podszedł bliżej i poświecił na szkielet
leżący na żelbetonowej podłodze stwierdził, że ma przed sobą ludzkie szczątki.
- To schron z dawnych czasów – powiedział
Sokół, zdejmując maskę, jako że nie dotarły tu kłęby pyłu szalejące na górze. –
Sprzed wojny z imperialistami, a może i sprzed wojny z Polakami. Schron go ochronił,
zona go nie zmieniła, lecz umarł tutaj nie mogąc wyjść na górę, gdy szalało
promieniowanie, po tym jak spadały tu bomby, stonka i kto wie co jeszcze… -
zapalił latarkę czołową, u swych stóp położył niewielkie urządzenie, które
uruchomił. Ekran oscyloskopu rozświetlił się zielenią, a Sokół rozkazał: –
Żołnierze do mnie!
Zsunęli się drabinką w dół, Walter
nie oponował widząc, że mężczyzna spogląda na odczyty wykrywacza ruchu, jakim
sami dysponowali. Zaawansowana technika zauralskich fabryk obrazowała przemieszczenia
w bliskiej odległości wokół nich. Nie mogli zostać więc zaskoczeni, nie było
potrzeby wystawiania na górze czaty.
Sokół polecił ściągnąć maski. Wyjął
sztabówkę po czym porównywał ją z odczytami urządzenia zmieniając jego zasięg.
Walter stanął obok niego i popatrzył na punkt pojawiający się wśród fal
wznoszących się i opadających na ekranie oscyloskopu. Ukucnął obok zampolita.
Ten polecił pozostałym ustawić się wokół.
- To nasz cel, towarzysze –
powiedział, wskazując budynki położone o prawie wiorstę na południe od ich
obecnej pozycji. Trzy budowle między którymi biegły łączniki, obok nich
sąsiednie pojedyncze zabudowania. Walter popatrzył na podpis.
- Co to „zakł. umysł. chor”? - zapytał Czeczen, uporawszy się z
odczytaniem polskich liter.
- Reakcyjny ośrodek reedukacji -
wyjaśnił Sokół. Mapy, którymi dysponowali pełne były tajemniczych nazw i
zapomnianych skrótów, na które nanosili własne opisy czyniąc je bardziej
użytecznymi. Przedstawiały topografię okolicy odwzorowaną tuż przed wybuchem pierwszych
bomb, po których przyszły kolejne walki, wreszcie użyta została
imperialistyczna broń, która zmieniła całą okolicę w Dzikie Pola, niestałe i
zmienne, uniemożliwiające oddanie ich topografii.
– Przy takiej widoczności nie
sposób iść naprzód, więc przeprowadzę teraz odprawę, towarzysze – rzekł Sokół.
Ukucnęli obok niego, gdy pokazywał na mapę, oświetloną czołówką. – Na terenie
tego obiektu znajduje się nasz cel. Jest nim człowiek. Niezwykle niebezpieczny
– zaświecił czołówką wokół spoglądając na twarze żołnierzy. - Musimy go dopaść.
- Człowieka? – nie zrozumiał
Czeczen. Walter zachował swe myśli dla siebie, Wszoła jak zwykle milczał.
- Szpiona. Przysłanego tu przez
Imperialistów.
Zapadło milczenie.
- Zrozumcie mnie dobrze towarzysze
– rzekł Sokół. – To nie jest zwykły towarzysz, który nie zachował czujności. To
ktoś, kto jest agentem wroga. Zabójca i sabotażysta. Kogokolwiek tam
zobaczycie, kto nie będzie jednym z żołnierzy, będzie przeciwnikiem.
- Jasne – pokręcił głową Czeczen. –
Łapiemy każdego, kto tam będzie. Nawet stalkera. Proste.
- Łapiecie – potwierdził Sokół. –
Tylko w razie konieczności może zostać zlikwidowany.
- Zlikwidowany? Czy kodeks nie
przewiduje dla Imperialistów kary gorszej niż śmierć? – zapytała nieco
sceptycznie Nadieżda.
- Nie w tym wypadku – powiedział
mocno Sokół. - Wygląda jak my, jest jednym z nas, ale to nasz wróg… - zawiesił
na chwilę głos – Towarzysze, podążam za nim od czasu Radzymina. Imperialiści
mają jakieś nowe urządzenie. To coś nowego, nieznanego i śmiertelnie niebezpiecznego.
Ścigałem go przez rubież, gdy nagle okazało się, że skręcił w kierunku Kordonu.
Wasz kamandir powiedział, że Polacy zachowują się jakby nauczyli się myśleć.
Nie wiem czego używają Imperialiści, lecz obawiam się, że zwiększona aktywność
Polaków ma z tym jakiś związek. Być może w jakiś sposób ich kontroluje, w ślad
za szpionem podążają inne twory, lękam się, że pod osłoną bitwy udając jednego
z nas, będzie chciał przedostać się do Kordonu, by przedrzeć się do Warszawy i
poznać nasze tajemnice. Nie możemy do tego dopuścić. Udało się go uwięzić w tym
miejscu a nasze myśliwce bombardowały okolicę, otaczając ją pierścieniem ognia
więc nie mógł się wydostać. Teraz jest już za późno, maszeruje na niego armia a
to oznacza, że, będzie musiał przeczekać bitwę i wtedy go dopadniemy.
- Jak go poznamy? – zapytał Wszoła.
- Macie obezwładnić każdego, kto
nie należy do oddziału – powiedział Sokół. – Nawet jeśli będzie wyglądał na
stalkera. Chyba, że nie uda się go zaskoczyć i ogłuszyć. Ten człowiek jest
śmiertelnie niebezpieczny, towarzysze.
- A skąd wiemy, że tam będzie? –
zapytała Nadieżda.
Sokół pokazał na punkt wśród
zielonych fal.
- Powiedzmy, że wiem gdzie on
przebywa. Jest tam kilka budynków, gdy podejdziemy bliżej będę znał jego
dokładną pozycję.
- Szczegóły terenu? Siły wroga? –
chciał wiedzieć Walter.
- Nieznane – poinformował Sokół.
- Szyk rozproszony, ubezpieczenie
po dwóch. Czeczen i Tamara, Nadieżda i Wszoła…
- A wy ze mną kamandir – pokiwał
głową Sokół, patrząc w kierunku Waltera, oślepiając go światłem czołówki. Ten
zamrugał oczami.
- Uważać w tym pyle, by nie
strzelić do jednego z naszych – polecił. Spojrzał po kolei na swoich ludzi.
Twarz Nadieżdy kryła się w cieniu, nie odezwała się, ale jasnym stało się dla
niej, że Walter zamierza pilnować Sokoła, podążać w ślad za nim, nie ufając mu,
po tym co przed chwilą usłyszał i mając w pamięci bombardowanie, podczas
którego zginął Komar. W opowiedzianą przez Sokoła historię nie zamierzała
wierzyć. Nie spotkali jeszcze nigdy szpiona Imperialistów, tym bardziej mogli
wątpić w jego obecność w zonie, choć zdarzało się że natrafiali prócz tworów na
Polaków, żyjących jak ludzie. Postępowali z nimi wtedy zgodnie z dyrektywą
dowództwa, ratując ich dla komunizmu.
- Towarzysze! – podniósł głos
Sokół. – Bierzecie udział w dziejowych wydarzeniach, od czasu narodzin zony,
nigdy nie spotkały nas wydarzenia tej miary, jakie miały miejsce tego lata.
Twory wylewały się dotąd z Dzikich Pól, lecz wystarczyło je ostrzelać, a
patrole takie jak wasz strzegły zmieniających rubieży, gdy wykryły skupiska
Polaków przekazywały ich pozycję, dzięki czemu wystarczyło je zbombardować lub
ostrzelać. Taktyka taka sprawiła, że straciliśmy czujność, jaka winna
charakteryzować każdego komunistę. Kara była sroga, nie tylko dla członków
najwyższego dowództwa Stawki, którzy zostali za to zdegradowani i posłani na
reedukację. Widząc, że ostrzał nic nie dał, a Polacy zwarli się w masę,
wymaszerowaliśmy, aby zgnieść ich pod Radzyminem. Tam okazało się, że nasze
siły były niewystarczające, Polacy zepchnęli nasze siły aż pod Kordon, skąd
odrzucono ich z wielkim wysiłkiem. Jednak nie wygraliśmy wojny, zona przesunęła
się w stronę Warszawy, a na jej granicy sputniki wykryły trzy dni temu
olbrzymie masy tworów, kierujących się ku stolicy polskiego komunizmu. Przez
ostatnie dni suchoje bombardowały północne rubieże zony, stawiając ściany ognia
i spychając twory w jednym tylko kierunku. Podążają teraz drogą od Wołomina
przez Zielonkę ku Kordonowi, sami widzieliście jak przed chwilą na masę tę
spadło morze ognia i płomieni. Ci którzy przetrwają natrafią na zwycięską armię! Zepchniemy zonę
na powrót za Radzymin i Wołomin odbierając to, co nasze. Stolica polskiego
komunizmu nie padnie! A teraz naprzód, dopadnijmy tego szpiona, którzy
przyczynił się do naszego odejścia spod Radzymina, niech pozostanie po nim
jedynie truchło! Beria, Lenin, Stalin! Za rodinu!
- Za rodinu! – podchwycili
żołnierze i naciągnęli maski. Krzyk poniesiony echem w ciasnym pomieszczeniu
schronu ucichł. Sokół zgasił latarkę, schował wykrywacz, a zielony blask
przestał zalewać pomieszczenie.
Nadieżda spoglądała na Waltera,
podążającego w ślad za Sokołem po drabince. Podobnie jak ona, wyraźnie nie
wierzył w to co usłyszał. Cała ta historia miała zbyt wiele dziur. Bez słowa
ruszyła w ślad za nimi.
Na zewnątrz pył nadal unosił się w
powietrzu przesłaniając świat. Oddychali wyłącznie dzięki maskom. Tamara
przetarła szkła z kurzu. Powoli zmierzchało, jednak nieboskłon w oddali płonął
jasnym światłem, w miejscu gdzie wcześniej rozciągały się ruiny Wołomina i
Zielonki, nazwy do niedawna im nieznane. Nie zadawali sobie trudu by bez
potrzeby zapamiętywać topografię dawno opuszczonych miejsc. Jednak po
Radzyminie poznali już ten rejon, po który swe drapieżne macki wyciągnęła zona.
Teraz został zmieniony w ogniste pustkowie, mające zatrzymać twory. Wkrótce
przejść po nim miała Druga Armia, by zniszczyć bez litości niedobitki Polaków.
Między drużyną a płonącym horyzontem, dostrzegalne pośród pyłu, ciemniały
kikuty zniszczonych dawno temu drzew. Ponownie przetarła szkła żałując, że nie
może nic usłyszeć. Maska szczelnie przylegała do głowy sprawiając, iż docierały
do niej jedynie przytłumione dźwięki, przede wszystkim bicie własnego serca.
Ruszyła brukiem, który się tu
znajdował i przetrwał toczone dotąd walki. Wśród kurzu majaczyły biegnące
postacie, pilnowała aby mieć z boku Wszołę, który przemieszczał się pochylony,
celując w kierunku mijanych budowli. Zachowały się w dobrym stanie, gdy toczono
wojny bomby spadały w innych rejonach. Domy opuszczono wraz z pojawieniem się
pierwszych tworów zony, gdy przybywać zaczęli Polacy, żerujący na tutejszych
chłopach, walczących od wieków z kułactwem i obszarnictwem. Niskie parterowe
zabudowania wyrastały przy drodze pojedynczo, w niewielkiej odległości od
siebie, niektóre w lepszym stanie, inne w gorszym. Spoglądały na nich swymi
ciemnymi oknami, gdy przemieszczali się wypatrując najmniejszych oznak ruchu.
Panowała cisza, choć instynkt podpowiadał im, że w każdej chwili mogą się
stamtąd wyroić Polacy. Walter nie potrafił sobie wyobrazić jak owe budynki
mogły służyć chłopskim rodzinom, czemu stały tu oddzielnie, niepołączone w
kolektywne osady i osiedla, w których na wielu piętrach żyły setki ludzi, jak w
Warszawie. O ile pamiętał domostwa te wykorzystywane były w proto-gospodarce
czasów pańszczyźnianych, nim chłopi zostali wyzwoleni spod panowania Polaków
podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Następnie zaczęli tworzyć państwowe
gospodarstwa rolne, a Ludowa Polska KRR wkroczyła na drogę komunizmu, z której
zawrócić ją chcieli imperialiści i Polacy, jacy wyroili się z powstałych tu
Dzikich Pól.
Po lewej stronie ciągnął się
wymarły las, zza którego biło światło. Wkrótce temperatura zacznie się zapewne
podnosić, wskutek podpalenia i zniwelowania znajdującego się tam obszaru. Przyjemne
wrześniowe tradycyjne minus pięć stopni ustąpi miejsca upałowi, gdy temperatura
przekroczy zero. W falującym i pełnym pyłu powietrzu nie dostrzegli pośród
drzew żadnego ruchu. Znowu spojrzał w stronę kolejnego budynku, lecz i on
okazał się pusty, nic także nie wychyliło się z okna. Widział, że inni także
rozglądają się na boki, miał nadzieję, że nie będą musieli wdawać się w
strzelaninę, bo amunicji nie mieli zbyt wiele. W najgorszej sytuacji była
Nadieżda, gdyż pozostało jej jedynie 20 pocisków kalibru 7,62 do SWD,
Snajperskajej Windowki Dragunowa, model 1971. Ostatnie dwa magazynki, jeden
podpięty, drugi znajdujący się przy pasie, tuż obok odłączonej lunety.
Zawadzałaby w walce, nie przydając się w ciasnym pomieszczeniu, nie zdając
egzaminu wśród wszechobecnego pyłu. Prócz naboi miała prócz nich jeszcze 18
pocisków Makarowa II załadowanych do magazynku pistoletu APS. W zasadzie cały
oddział nie miał już czym strzelać, patrol wzdłuż północno zachodniej rubieży
zony i tydzień potyczek z Polakami zrobiły swoje, a starcie pod kościołem
wpłynęło znacząco na zużycie amunicji. Zastanawiał się jaką bronią dysponuje
Sokół, bowiem ani razu nie uchylił jeszcze wystarczająco poły szynela i w
przeciwieństwie do nich przemieszczał się bez wyraźnej gotowości. Być może wiele
problemów rozwiązałaby jego śmierć z rąk Polaków, lecz gdyby nie wrócił cało,
zapewne tylko w najlepszym wypadku skończyliby na froncie zachodnim. Walter nie
uwierzył w ani jedno jego słowo, nie tylko dlatego, że wątpił w istnienie
szpiona odpowiedzialnego za ataki Polaków. Mężczyzna pewnie powiedział w
jakiejś części prawdę, rzeczywiście kogoś ścigał, miał go namierzonego na
wykrywaczu ruchu, posiadającego zapewne wszczep identyfikacyjny, model
wojskowy, a nie karny, który Informacja umieszczała w głowach opornych. Dawał
namiar z odległości ponad wiorsty, a Sokół śledził go indywidualnie. Zatem
przeciwnik nie mógł być szpionem imperialistów, więc kim? Podejrzewał, że gdyby
spróbował się dowiedzieć, Informacja sprawiłaby rękami Sokoła, że na zawsze
pożałowałby swej ciekawości. Nie
przepadał za zampolitami, którzy swoim zachowaniem, badaniem postaw,
pilnowaniem komunistycznego ducha odwodzili go od tego, co naprawdę kochał.
Służby, dającej poczucie, że panuje nad swym życiem, które odbierali mu polityczni,
dbający o to by pamiętał, że jest częścią komunistycznego kolektywu. Patrolując
Dzikie Pola czuł, że zostawia to wszystko daleko za sobą, znajdując się w
miejscu gdzie liczy się tylko teraźniejszość, emocje i adrenalina, wpływająca
także na jego relację z Nadią.
Była teraz przed nim. Dotarł już do
miejsca, gdzie drogi się rozchodziły, na prawo prowadząc wzdłuż zawalonych
baraków, na lewo w kierunku piętrowego budynku, oglądanego wcześniej na mapie.
Ciemny kształt, widoczny niewyraźnie poprzez pył, odcinał się czernią na tle
płonącego horyzontu. Spoglądał na wykrywacz wydobyty przez Sokoła, przecierając
szkła maski. Punkt znajdował się tuż przed nimi, znikał i pojawiał się, a w
budynku najwyraźniej nie poruszało się nic innego. Uniósł rękę do góry dając
znaki swym ludziom aby podzieli się i wkroczyli do wewnątrz z trzech stron.
Wszoła wraz z Tamarą ruszyli ku pierwszemu oknu, przypadając do ściany.
Mężczyzna złapał metalowe kraty i pociągnął. Zardzewiały metal puścił,
odrywając się z dźwiękiem słyszalnym nawet przez maskę. Walter rozejrzał się,
lecz okolica była równie spokojna jak wcześniej, zdążyło się jedynie nieco
ściemnić, a z południa coraz głośniej słychać było narastające dudnienie.
Ruszył w ślad za Sokołem, dając znak Czeczenowi i Nadieżdzie, aby wkroczyli do
budynku z drugiej strony i sprawdzili parter. Następnie obaj podążyli wzdłuż
ściany, bacząc na zakratowane okna, aż dotarli do środkowej części, zwieńczonej
trójkątnym dachem. Przed nimi było wejście, pozbawione drzwi. Zampolit kiwnął na
Waltera i znaleźli się w środku.
Stanęli w ciemności dużego
pomieszczenia pozbawionego okien, w którym jedyne światło padało od strony, z
której przybyli. Walter usunął się z wejścia, aby nie wystawiać się na cel,
lecz atak nie nadszedł. Panowała cisza. Opuścił broń i zdjął maskę, czekając aż
oczy przyzwyczają się do ciemności. Pyłu nie było tu wiele, jego wdychanie
wydawało się w tym momencie lepszym rozwiązaniem, niż oddychanie przez
śmierdzącą gumą maskę, ograniczającą widoczność i orientację w pomieszczeniu.
Przed nim były schody, prowadzące na wyższe piętro.
Sokół był już obok niego, gestem
lufy wskazał górę. Walter dostrzegł, że nosi karabinek AKS-77, doskonały do
walki w budynkach, na krótkich dystansach, umożliwiający strzelanie krótkimi
seriami i w przeciwieństwie do jego AK-77 niepowodujący takiego rozrzutu
pocisków, choć nie mający takiej tak dużej siły przebicia. W tym środowisku był
jednak bardziej celny i precyzyjny, miał także dużo mniejszy odrzut do tego z
uwagi na jego wielkość idealnie dawało się go ukryć pod znoszonym wojskowym
szynelem. Jakie jeszcze niespodzianki
kryjecie towarzyszu, zastanawiał się, podążając w ślad za Sokołem na schody.
Wspięli się na piętro i przyczaili
za narożnikiem. Z tego miejsca korytarz rozchodził się w obie strony, z którego
prowadziły wejścia do kolejnych pomieszczeń Część z nich pozbawiona była drzwi
i dzięki temu widoczny był padający na podłogę zza okien pomarańczowy blask
płonącego obszaru zwanego niegdyś Zielonką. W napięciu nasłuchiwał, lecz prócz
odległego dźwięku dudnienia od strony Warszawy, nie słyszał niczego. Coś jednak
mówiło mu, że w budynku prócz nich jest ktoś jeszcze. Popatrzył na korytarz po
obu stronach, pogrążony częściowo w ciemnościach. Nic się nie poruszyło, choć
był pewien, że ma rację.
Sokół kiwnął nań wskazując prawy
korytarz. Walter osłaniał zampolita, poruszającego się ze sprawnością żołnierza
frontowego. Mężczyzna wkroczył w głąb korytarza, stając w świetle rzucanym zza
okna, sprawdził znajdujące się tam pomieszczenie i wycofał się. W tym czasie
Walter zajrzał do pomieszczenia po drugiej stronie, gdzie nie dostrzegł
niczego. Odwrócił się i poczuł mrowienie, gdy dotarło do niego na co spogląda.
- Towarzyszu – syknął pokazując na
podłogę. – Macie dwa cienie.
Cień rzucany przez Sokoła od strony
okna kładł się na Waltera. Jednak Sokół rzucał cień również w drugą stronę,
mimo iż za Walterem nie było źródła światła.
Mężczyzna nie czekał, zaklął pod
nosem puszczając serię wprost w drugi cień, skacząc ku ścianie. Wystrzały
poniosły się echem po pomieszczeniu, a Walter wycelował, lecz nie zdążył wiele
zrobić, bowiem w tym momencie wokół zapadła ciemność. Otoczyła ich szczelnie,
zalewając swą mazią okna, sprawiając, iż jedyne źródło skąpego blasku stanowiła
klatka schodowa. Walter odruchowo skoczył w tamtą stronę, wyszkolenie i
doświadczenie nabyte w zonie sprawiło, iż starał się zmienić pozycję.
Prawdopodobnie to go uratowało, poczuł bowiem ruch powietrza w miejscu, gdzie
stał jeszcze przed chwilą, z przodu posłyszał stłumiony krzyk Sokoła. Znowu uskoczył,
jednocześnie sięgając do pasa i odczepiając latarkę, którą włączył nim
zatrzasnął ją na lufie AK. Gdy powiódł wokół promieniem światła usłyszał syk.
Ponownie się przemieścił, a koło niego coś głucho uderzyło w podłogę. Skierował
broń i strumień światła w miejsce gdzie widział ostatnio Sokoła.
Zdawał się on oblepiony czarnym
cieniem, wspinającym się cienkimi nitkami w górę jego ciała. Dłoń, w której
trzymał broń, zdawała się zlewać z otaczającą ciemnością. Gdy padł na nią
promień latarki, coś zasyczało i zaczęło ustępować. Cienie cofnęły się
gwałtownie z jego tułowia, spływając w dół po nogach. Wciąż trzymały rękę,
którą zdawały się ciągnąć w swym kierunku. Walter ruszył naprzód.
- Światło! – krzyknął.
Sokół wciągany w ciemność
zrozumiał, mimo iż jego twarz była wykrzywiona bólem. Drugą ręką sięgał pod
połę szynela, podczas gdy Walter osłaniał go blaskiem, idąc w jego kierunku.
Poczuł jednak, że nie może się poruszyć, jakby coś złapało go za nogi,
przemieszczając się w górę mrowieniem. Poświecił szybko w dół, widząc jak
cienie uciekają. Sokół dobył już swojej latarki i świecił na dłoń połączoną z
ciemnością, która z sykiem ustąpiła cofając się w mrok, a mężczyzna krzyknął.
Walter widział, że większa część jego ręki zniknęła, nie miał jednak czasu nad
tym się zastanawiać, bowiem znowu musiał skoczyć przed siebie. Raz jeszcze koło
niego coś śmignęło, a gdy odwrócił się, dostrzegł ciemny cień dopadający ściany
i rozmywający się w ciemnościach. Puścił broń jedną ręką i wodząc światłem
wokół, wyciągnął zza pasa granat, podnosząc go do ust. Zębami chwycił zawleczkę
i pociągnął. Zabolało, ale puściła. Rzucił ponad Sokołem, przez drzwi, w
których poprzednio stał tamten.
- Granat! – zawołał na użytek
zampolita, skacząc w głąb korytarza z bronią wyciągniętą przed siebie. Chwilę
potem nastąpił wybuch.
Huk w ciasnym pomieszczeniu był
ogłuszający. Ściana korytarza tuż nad nim rozpadła się na kawałki eksplodując
wokół kawałkami gruzu, który spadł na jego plecy. Został ogłuszony i przestał
cokolwiek słyszeć. Zewnętrzna ściana budynku, w którą uderzył w granat zmieniła
się w wyrwę, przez którą do środka wpadło światło. Korytarz został w dużej
mierze oświetlony, choć najwyraźniej cieniom zupełnie ten rodzaj jasności nie
przeszkadzał, skoro były w stanie szczelnie zasłonić okna. Teraz jednak większa
część korytarza była zniszczona. Kiedy Walter poderwał się na nogi pośród
białego pyłu dostrzegł jak mroczne okręgi uciekają w głąb korytarza, skacząc od
ściany do ściany. Skierował w tamtą stronę kałasznikowa i puścił krótką serię,
lecz nie odniosła ona skutku. Ciemne plamy zdawały się nie mieć wymiaru i
zlewały się z ciemnością na krańcu korytarza. Zdawało mu się, że dostrzega jak
formuje się z nich jakaś sylwetka, której oczy płoną jasnym blaskiem, niczym
dwa punkciki, spoglądające w ich stronę. Istota wyciągnęła rękę, a wprost w
jego stronę wystrzeliła macka cienistego mroku. Uskoczył w ostatniej chwili i
już się nie zastanawiał, odczepił od pasa drugi granat, wyrwał zawleczkę.
Spojrzał w bok i ujrzał Sokoła, zasypanego białym pyłem eksplozji, chwycił go
pociągając do pomieszczenia po prawej stronie. Jednocześnie rzucił granat w
głąb korytarza.
Chwilę potem nastąpił wybuch. Tym
razem wszystkie ściany zadrżały, a huk sprawił, że Walterowi zaczęło piszczeć w
uszach. Kawałki sufitu runęły, wokół podniosły się kłęby pyłu. Nie miał już
granatów, chwycił więc kałasznikowa oburącz i minął Sokoła wyskakując na
zewnątrz.
Większa część korytarza była
zrujnowana, częściowo zapadł się dach, piętrząc przed nim gruzy. Kraniec nie
krył się już w ciemności, widoczna była framuga drzwi zdemolowana wybuchem.
Omiótł światłem latarki korytarz, lecz nie dostrzegł nigdzie cieni. Nie czekał
w tym samym miejscu, był już na środku, zalany blaskiem odległego ognia,
wpadającego przez liczne wyrwy i dziury w suficie. Dostrzegł drugi promień
światła, zorientował się, że Sokół podąża tuż za nim. Gdy popatrzył za siebie,
zauważył wbiegającego na szczyt klatki schodowej Czeczena.
- Latarki! – wrzasnął do niego,
choć sam nie mógł usłyszeć tego co woła Czeczen. Wciąż piszczało mu w uszach –
Wszyscy światło! Uważać na ciemność!
Czeczen po chwili oświetlił
otoczenie. Mając zabezpieczony tył, Walter znów spojrzał w głąb korytarza.
Sokół przesunął się do przodu wchodząc na gruzowisko. Zaświecił do
pomieszczenia położonego na końcu, gdzie wybuch zniszczył całkowicie drzwi i
znaczną część ściany.
Walter dostrzegł tam ruch, ruszył
więc do przodu z wycelowanym karabinem. Wskoczył na gruzowisko, a w głębi
pomieszczenia ujrzał ludzką sylwetkę. Zauważył, że nie nosi ona munduru, ma na
sobie strój podobny do używanego przez stalkerów. Kiedy postać uniosła w jego
kierunku rękę, dostrzegł w niej pistolet i zareagował bez namysłu, wykonując
rozkaz Sokoła.
Tuż przed oddaniem strzału zdążył
jeszcze, o dziwo, mimo dzwonienia w uszach usłyszeć jak jego cel krzyczy
gromkim głosem patrząc przed siebie:
- Mrok!
Seria przebiła klatkę piersiową,
kolejne kule weszły w głowę, a siła pocisków kałasznikowa odrzuciła ciało do
tyłu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz