poniedziałek, 1 grudnia 2014

Rozdział 3


3.

Ustawiwszy się bokiem Nadieżda uchyliła butem drzwi, gotowa do oddania strzału. Środki ostrożności okazały się zbyteczne. Świat całkowicie się zmienił, strawiony przez płomienie bomb przodującej epoki historii ludzkości.  Ogień wciąż jeszcze płonął we wgłębieniach i rowach, od nasypu bił żar, a powietrze falowało. Horyzont był przesłonięty dymem. Budynek kościoła przetrwał dotąd dotychczasowe wojny, lecz teraz dożywał już swych ostatnich dni, trawiony metanapalmem. W ogniu wciąż stały metalowe drzwi otwarte przez Nadieżdę. Smród był dojmujący. Tamara nie musiała sprawdzać poziomu skażenia, zaparło im dech i sięgnęli po maski p-radgaz, naciągając je szybko na twarze, upodabniając się w ten sposób do niektórych tworów zony. Zapach spalonego polactwa zniknął, pozostało nieprzyjemne uczucie podeszwy butów kleiły się do gruntu, z którym złączyli się Polacy niezmienieni w popiół. Nawet metanapalm nie dawał gwarancji całkowitego zniszczenia tworów, mimo iż ogień był jednym z najpewniejszych sposobów ich powstrzymania. Gdzieś w tym miejscu dobiegła także kresu droga Komara. Pocieszający był fakt, że nie było możliwości by podniósł się ze szlamu i wrócił, jako Polak. Choć nie miał łatwej śmierci, odszedł na dobre.

Szli wzdłuż nasypu trzymając się z dala od płomieni i gorąca. Z polecenia Waltera rozproszyli się i z karabinami gotowymi do oddania strzału podążali w kierunku, z którego nie tak dawno przybyli.  Przedzierali się przez gruzowisko, chcąc opuścić strefę, w którą uderzyły bomby, lecz dym skutecznie przesłaniał im widok. Po prawej stronie rozciągały się zniszczone przestrzenie rubieży zony, gdzieś na zachodzie leżały wsie, patrolowane przez nich kilka dni temu, gdy podczas zwiadu dokonywali oceny natężenia występowania tworów. Radzymin sprawił, że tamte rejony nieco opustoszały z Polaków,  którzy jakby powodowani jakimś wezwaniem wędrowali w jego kierunku, opróżniając rubież za Białołęką. Przyciągnęło to natychmiast stalkerów i szabrowników, którzy choć dawno już splądrowali pozostałości ludzkiego osadnictwa w tamtym rejonie, poszukiwali nieznanych tworów zony i jej dziwnych konstrukcji. Państwowa Inspekcja Handlowa suto płaciła rublami za nowe znaleziska, tym więcej, im wyżej klasyfikowano je w tabelach.

Dotarli do czerwonego potoku, którego wody w tym miejscu rozlewały się szeroko. Tamara popatrzyła z niepokojem na licznik, niedający konkretnych odczytów, po tym jak bomby rozrzuciły płonące szczątki Polaków po całej okolicy. Czeczen spojrzał na wodę, w której wiły się rozmaite kształty, zostawiając ślady na krwawej powierzchni. Nadieżda skierowała się ku nasypowi dając po chwili znak pozostałym. Walter ruszył za nią, Sokół tuż obok niego, a w pewnej odległości od nich szedł Wszoła zabezpieczając tyły.

Nieopodal nasypu płomienie dogasły. Wyrwa, przez którą wcześniej się przeprawiali, powiększyła się; trafić w nią musiała jedna z bomb odłamkowo-zapalających. Metanapalm sprawił, że część wody wyparowała, pozostawiając błoto, a im bliżej epicentrum eksplozji ziemia stawała się sucha i spękana, wskutek nagłego działania olbrzymiej temperatury. Płomienie dogasły, środkiem sączył się niewielki strumyk, który nie zdążył jeszcze zasilić istniejącego tu wcześniej rozlewiska.

Walter dał znak by ruszać. Spojrzał na Sokoła, ale ten nic nie powiedział, najwyraźniej nie uzurpując sobie prawa do takich decyzji, pozostawiając swobodę działania w jego rękach, analogiczną do tej, jaką dowodzący plutonem zostawia sierżantom wiodącym w bój swych ludzi.

Buty nieprzyjemnie zagłębiły się w szlam, odniósł wrażenie, iż błoto się porusza. Przyjrzał się bliżej, dostrzegając wijące  się białe robaki, usiłujące zaczepić się na powierzchni jego wojskowego obuwia. Ruszył szybkim krokiem, chcąc wyjść jak najszybciej na wyschniętą powierzchnię. Leżało tu sporo niespalonych szczątków przypominających macki, niektóre kawałki były grubości jego nogi. Kilka z nich zachowało pozbawione oczu zakończenia, z okrągłymi paszczami pełnymi zębów. Postawił nogę na łbie, który zapadł się i pękł i wydając nieprzyjemny trzask. W ślad za Nadieżdą przeskoczył strugę wydostając się na szczyt nasypu, chcąc pozostawić to miejsce jak najszybciej za sobą. Podczas gdy pozostali podążali jego śladem, rozejrzał się po okolicy. Była wolna od Polaków, szlak do Radzymina i kościół kryły się w ścianie dymu, wokół ciągnęły się puste i dzikie pola, na horyzoncie majaczyły ruiny zniszczonych budowli. Druga ściana dymu wykwitała na południowym wschodzie, nieco oddalona od domostw, których zarys tam dostrzegał. Suchoje zdążyły już odlecieć, pozbywszy się swych ładunków.

- Nasypem marsz – polecił. Sokół nie zaoponował, widzieli tę samą mapę, na której zaznaczono szlak prowadzący w kierunku Drewnicy, biorący początek na południe od Marek. Zapewne droga już nie istniała, lecz warto było sprawdzić, czy jej ślad nie zachował się w terenie. W zonie łatwiej i bezpiecznej było się przemieszczać wytyczonymi trasami, niż wędrować pośród ruin, gruzowisk czy zwałów ziemi.

Powietrze wyraźnie się oczyściło, mogli więc zdjąć maski i przytroczyć je do pasa. Wkrótce minęli oddalony od drogi budynek, w którym nie tak dawno drużyna stanęła na odpoczynek, za sobą zostawili biegnącą na zachód drogę do ruin sadyby Grodzisk, skąd wyruszyli rano. Teraz nasyp wychodził w otwarte pola, prowadząc w kierunku twierdzy Warszawa, którą przesłaniały wieże Kordonu. Kilka wiorst stąd znajdowały się granice Targówka i Stacja Szwedzka prowadząca linią metra do Warszawy. Z tej odległości sama Twierdza nie była widoczna, nawet szkielet najwyższego budynku, który wbrew wszystkiemu przetrwał dawne wojny i przypominał o czasach, gdy ludzkość budowała swe siedziby wzwyż, a nie w głąb ziemi, krył się w cieniu wież. Walter miał kilka razy okazję oglądać Prudential, jako żołnierz musiał z czasem zwalczyć w sobie niechęć do przebywania na otwartych przestrzeniach, charakteryzującą mieszkańców miast, choć nigdy, nie czuł się tu komfortowo. Pobyt pod otwartym niebem sprawiał, że miał ciągłe wrażenie bezbronności. Jak w tej chwili, gdy idąc nasypem lustrował czujnie otoczenie bacząc, czy nic nie porusza się w bagnie po prawej stronie.

Nadieżda czekała w miejscu, w którym polecił jej się zatrzymać. Według mapy miały się tu znajdować rozstaje dróg, jednak nie były już widoczny w terenie, w którym nie przetrwały nawet tory kolejowe. Niechętnie wpatrywał się w nierówne hałdy ziemi i ślad zatartego szlaku, zdającego prowadzić w kierunku dymu, wznoszącego się o wiorstę przed nimi.

- Schodzimy z nasypu – zdecydował. – Przodem, miej baczenie na ruiny przed nami – szukał w myślach zapamiętanych informacji na temat Drewnicy, zebranych przez grupy zwiadowcze takie jak Szpica. Dane te dezaktualizowały się szybko, wskutek niszczycielskiego wpływu zony. O ile pamiętał do niedawna stały tam jeszcze budynki, które przetrwały wojnę z imperialistami w dość dobrym stanie, mogły więc dać schronienie patrolowi, ale również stać się miejscem gdzie Polacy zaczają się w leżu.

- Zejdźcie z drogi przed ruinami – polecił Sokół. – I tam zaczekajcie. Tym razem wypatrujcie, czy nie ukrywa się tam ktoś, kto może was obserwować – po chwili ruszył za Nadieżdą. Była przekonana, że gdy wypowiadał te słowa, nie miał na myśli Polaków.

Tamara podeszła do Waltera.

- Odczyty nie są dobre – powiedziała. – Rosną poza skalę.

- Spalenie watahy napromieniowało okolicę – ocenił.

- To coś innego – odparła. – Są zbyt duże i wzrastają. Nie widziałam takich. Jakby niedaleko znajdowało się duże skupisko polactwa. Zbliża się do nas, albo my zbliżamy się do niego. Na jedno wychodzi.

Walter przyjął to do wiadomości. Zszedł z nasypu podążając w ślad za Nadieżdą. Dogonił Sokoła, stąpającego ostrożnie przez grząską ziemię.

- Przydałoby się więcej informacji na temat możliwego zagrożenia, towarzyszu – zagaił. – Z waszego zachowania wnoszę, że mamy zachowywać nadzwyczajną ostrożność. Zupełnie jakby Polacy nauczyli się myśleć.

Sokół spojrzał na niego uważnie.                                                     

- To bardzo celna uwaga, towarzyszu – powiedział i umilkł. Walter szedł obok niego, gdy Sokół znowu się odezwał – Nie zastanawiacie się czasem, jak ta okolica wyglądała przed tym wszystkim?

- Nie mogę tego pamiętać – odparł Walter.

- Ach, ostrożność dobra cecha, tawariszcz lejtnant – uśmiechnął się ironicznie Sokół. – Nie odpowiadacie, pilnujecie się, żeby nic nie mówić, aby zampolit nie usłyszał nieprawomyślności w waszych słowach.

- Ja nie…

- Spokojnie, nie wszystko co mówię to politika – rzekł Sokół. – Choć macie rację, ostrożności nigdy za wiele, nie wiadomo gdzie ukrywa się imperialistyczny szpion. Ale rzeczywiście, nie pamiętacie. Jesteście za młodzi, ludowa komunistyczna republika jest niewiele starsza od was. Nie podaliście famili waszego ojca, więc wiedziałem, że wywodzicie się z Ośrodka Wychowania.

- Da – przytaknął Walter, nie wiedząc w jakim kierunku zmierza rozmowa.

- Stąd i wasze imię  – stwierdził Sokół spokojnie. – Jest świadectwem edukacji w ośrodku dla pionierów w duchu komunistycznym, jak u większości obecnej młodzieży, rekrutowanej wprost do armii, dzielnie wykuwającej z wiarą przodujący ustrój, na froncie walki z imperializmem.  Bez wahania i wątpienia walczącej na Dzikich Polach, które są spadkiem po knowaniach imperialistów broniących się przed postępem. Dlatego nie macie famili otcziestwa, wy i jeszcze dwóch członków waszej drużyny. Takie było zresztą założenie, bez obciążenia burżuazyjnego przeżytku stworzyć przyszłe kadry naszego ustroju…

Chciał coś dodać, ale przerwał mu przeciągły grzmot, dochodzący od strony Warszawy, potem kolejny i jeszcze jeden, aż wreszcie zlały się w przeciągłe dudnienie. Walter patrzył w tamtą stronę, nie mogąc pohamować zdumienia, gdy zmierzchające niebo przecięły wzbijające się weń ogniste strzały, ciągnące za sobą chmury dymu, podążające przez nieboskłon łukiem. Dołączały do nich kolejne, wspinając się znad Warszawy, aż kanonada umilkła. Przypominały pokazywane w kronikach filmowych wostoki, wystrzeliwane z poligonów związkowych, w których kosmonauci w imieniu komunistycznych republik związkowych zanieśli przodującą myśl na Księżyc, później na Marsa, a teraz wbrew potędze imperialistów mknęli na kolejne globy. Tamte rakiety wznosiły się ku gwiazdom, te zaś przeciwnie, wspinały się powoli by osiągnąć swe apogeum nad Kordonem, gdzie znajdował się szczytowy punkt paraboli. Nie tylko Walter śledził je wzrokiem, pozostali żołnierze również stanęli i spoglądali na ich lot. Twierdza Warszawa strzelała, lecz jeszcze nie zdarzyło się, aby wszystkie działa wypaliły naraz, zazwyczaj oddawano kilka strzałów w kierunku granicy rubieży, gdzie jeszcze mogły odnieść skutek, wybierając cele na podstawie prowadzonego rozpoznania. Teraz naraz wystrzeliło kilkadziesiąt, co oznaczało, iż w kierunku Dzikich Pól skierowano wszystkie lufy miasta, pozostawiając twierdzę bezbronną w wypadku ataku prowadzonego z innych kierunków. Jego prawdopodobieństwo było znikome, gdyż aktywność północnej rubieży przewyższała wszystko co znane. Imperialiści nie przypuścili frontalnego ataku na stolicę za czasów życia Waltera, zaś południowa zona broniła swych tajemnic w ciszy, ryzyko było więc znikome. Liczba strzałów wskazywała, iż do dział twierdzy dołączyć musiały mobilne armaty kolejowe, sprowadzone tu z innych części Związku, bowiem wedle wiedzy Waltera Twierdza nie dysponowała taką siłą rażenia. Ponowna kalibracja dział, ich wycelowanie i naładowanie zająć musiały kilkanaście godzin, należało skryć je teraz na powrót w trzewiach podziemnej Twierdzy, gdzie zmierzały już zapewne w dół windami, zakrywane przez płytę pancerną żelbetonowego bunkra, zdolną wytrzymać uderzenie atomowe. Prócz załadunku dział artylerzyści musieli chwycić za suwaki i cyrkle, by dzięki wzorom funkcji kwadratowej obliczyć kąt wystrzału niezbędny do trafienia w kolejny cel.

Początkowo Walterowi wydawało się, że pociski zostawiające za sobą smugi zmierzają w ich stronę, lecz gdy zaczęły opadać, jasnym stało się, że trafią w miejsce znajdujące się na północnym wschodzie, kilkanaście wiorst od nich. Minąwszy szczyt paraboli ogniste strzały poczęły zbiegać się, zbliżając ku sobie. Atak miał wyraźnie na celu uderzenie w jeden szeroki obszar. Walter podążał za pociskami wzrokiem, spoglądając w lewo, przez puste, zniszczone i jałowe przestrzenie, w miejsce gdzie jak sądził miały wkrótce uderzyć. Wydało mu się nagle, że odległy horyzont przemieszcza się i faluje. Zdziwiony sięgnął po lornetkę i przyłożył ją do oczu, spoglądając na to, co kryło się za ścianą zarośli i szkieletów zrujnowanych budowli. I znowu to dostrzegł, wiele wiorst od nich -  jakby ziemia podniosła się na znaczną wysokość, na chwilę wzrosła niczym góra, po czym opadła.

- Szto eto? – usłyszał Czeczena. Zdumiony pytał o pociski rozświetlające nadchodzący zmierzch, wyprzedzające świst, wydawany gdy przecinały powietrze.

- Odwet – odpowiedział Walter, a Sokół go usłyszał.

- Tak – potwierdził. – Zaczęło się. Druga Armia ruszyła. Za rodinę. Za Radzymin. Zepchniemy zonę z powrotem na jej miejsce. A teraz wartko, pośpieszmy się, musimy znaleźć kryjówkę.

Walter domyślał się jaki był powód takiej decyzji. Nakazał zmianę tempa i podążył za Sokołem, starając się nie potknąć gdy podążał przez ugory.

- Towarzyszu, ten ogień przed nami – rzucił – Myślicie, że bombardowanie zlikwidowało zagrożenie, które tam się kryło?

Sokół nie zaszczycił go nawet spojrzeniem.

- Bombardowanie nie miało na celu zlikwidowania zagrożenia, maładiec – odparł nieco pogardliwym tonem. – Miało uniemożliwić wydostanie się stamtąd czegoś. Nakreśliliśmy ognistą linię, aby nasz cel nie mógł jej przekroczyć i uciec.

Nasz cel? Myśli Waltera natychmiast podążyły ku czekającej ich walce, z nieznanym przeciwnikiem, o którym informacji mu odmawiano. Sokół wyczuł wiszące w powietrzu pytania.

- Cierpliwości towarzyszu – powiedział. – Wszystkiego dowiecie się w niebawem, przed przystąpieniem do działań podam wam niezbędne informacje.

Doszli do Nadieżdy, która z zachowaniem reguł bezpieczeństwa podążała powoli przed siebie, bacznie obserwując otoczenie przez lunetę odłączoną od Gradunowa. Od dłuższej chwili słyszała, że ją doganiają, nie poczuła się więc zaskoczona, gdy usłyszała rzucone przez Sokoła słowa.

- Zwiadowca, stój – na jego rozkaz zatrzymała się. Odwracając się dostrzegła, że Walter wstrzymywał uniesioną dłonią resztę drużyny. Sokół zwracał się teraz do niej – Najbliższa możliwa kryjówka?

- Siedlisko na wprost, częściowe zadaszenie, zagrożenie nierozpoznane, brak ruchu. Gdy podkradnę się bliżej…

- Nie – zdecydował Sokół. – Na razie poczekamy.

- Jesteśmy na otwartej przestrzeni towarzyszu – zaprotestowała. – Wystawiamy się na…

- Wkrótce przestanie mieć to znaczenie – powiedział. –Niedługo nikt nas nie wypatrzy. Wtedy tam wejdziemy. Z zaskoczenia.

Patrząc na smugi, które zbliżały się do ziemi pojęła co chce powiedzieć. Narastał gwizd pocisków, lecz w dźwięk ten wdarł się również odległy hałas dobiegający od strony Warszawy. Popatrzyła w tamtą stronę, dostrzegając jak od strony  Kordonu wznosi się w górę chmura kurzu i dymu.

- Bladz – rzuciła. – Zmechdywizja ruszyła – zrozumiała, że taki widok może oznaczać jedynie przemarsz dużej ilości wojska.

- Armia – potwierdził Sokół. – Idzie na bitwę.

Przez chwilę rozważała jego słowa.

- Tawariszcz zampolit – powiedziała. – Ja prosty żołnierz… Ale powiem głośno to, co myślą też pozostali. Pociski łańcuchowe uderzą za chwilę tam – pokazała ręką. – A armia maszeruje stamtąd, najwyraźniej walczyć z czymś, co idzie z tamtego kierunku… - wskazała znowu miejsce uderzenia pocisków. -  Czy miejsce ich spotkania nie wypadnie dokładnie tam dokąd właśnie zmierzamy? Czy ten ogień rzucony przez Suchoje nie płonie dokładnie tam, gdzie będzie miejsce bitwy?

- Więcej wiary w Stawkę, towarzyszko – skarcił Sokół. – Jeśli wszystko wypadnie zgodnie z planem, to osiągniemy nasz cel nieco wcześniej. A dopiero potem podążymy w miejsce o którym mówicie.

Nadieżda rozważała jego słowa. W zapadłej ciszy pociski eksplodowały nad horyzontem posyłając w wielu kierunkach ogniste iskry. Te znowu wybuchły kolejnymi światłami, rozkładając się szerokim wachlarzem. Niebo nad zoną straciło fioletowy blask, zostało całkowicie rozświetlone, gdy miriada gwiazd eksplodowała po raz ostatni zmieniając się w ognisty deszcz, zalewający wielowiorstowy obszar rzęsistym opadem. W tej samej chwili główne części pocisków uderzyły w ziemię a ta zadrżała, w sposób odczuwalny nawet z tej odległości. Zachwiali się gdy rozległ się huk wybuchów, coraz głośniejszy, kiedy kolejne fragmenty pocisków eksplodowały, zmieniając miejsce uderzenia w morze ognia i wyrzucając Dzikie Pola wysoko w górę.

- Drużyna, biegiem! – rozkazał Sokół. – Do domostwa!

- Broń w pogotowiu! – rzucił jeszcze Walter – Maski w gotowości!

I znowu biegli, tym razem jednak nie groziło im bezpośrednie niebezpieczeństwo, prócz tego, które mogli napotkać w siedlisku. Wyglądało ono jednak na opuszczone, oczekiwało ich zapraszając pustymi i ciemnymi oknami. Walter starał się zapamiętać układ zabudowań leżącej przed nimi miejscowości, do której się zbliżali.

Biegli przez jakiś czas, teren był trudny, broń trzymana w rękach nie ułatwiała im zadania. Słyszeli wyłącznie własne oddechy, tłumiące dźwięk wciąż odległej Drugiej Armii. Gdy dopadali domostwa, a Nadieżda zaglądała przez okno celując do środka lufą, Walter spojrzał na północny zachód, w kierunku białego od ognia miejsca upadku pocisków. Tuż przed nimi horyzont powstał i pędził w ich stronę ciemną falą.

- Maski włóż! – wykrzyknął. – Nadieżda?

- Na wprost czysto! – usłyszał w odpowiedzi gdy odczepiał własną maskę p-radgaz od pasa..

- Do środka! – zawołał wytrenowanym ruchem nakładając na twarz maskę. Sięgnął znowu po broń i wskoczył do środka przez okno. Chwilę później w domostwo uderzyła fala pyłu wzbudzonego eksplozją wiele wiorst od nich, sprawiając, że cały świat zniknął, a widoczność została ograniczona do zera.

 

Ściany budowli częściowo ochroniły ich przed zamiecią, choć pył wypełnił wnętrze budynku nie pozwalając wiele dostrzec.  Drużyna nie traciła czasu, po kolei zaglądając do kolejnych pomieszczeń, z dawna opuszczonych. W jednym z nich Wszoła stanął na metalowej klapie prowadzącej do pomieszczenia znajdującego się pod zniszczoną sadybą. Po jej uniesieniu ujrzeli niknącą w mroku metalową drabinkę. Czeczen poświecił latarką, po czym przyczepiwszy ją do lufy kałasznikowa dzięki zatrzaskom, zsunął się w dół. Na chwilę zniknął pośród ciemności przerywanej rozbłyskami światła, po czym znowu pojawił się w polu widzenia, dając znak Walterowi, aby podążył za nim. Sokół ruszył przodem. Po chwili znaleźli się w przestronnym pomieszczeniu. Jego ściany ginęły w ciemnościach, promień latarki ujawniał regały i szafki, dawno już splądrowane przez odwiedzających to miejsce stalkerów bądź szabrowników. Nieopodal znajdowały się kości, kiedy Walter podszedł bliżej i poświecił na szkielet leżący na żelbetonowej podłodze stwierdził, że ma przed sobą ludzkie szczątki.

 - To schron z dawnych czasów – powiedział Sokół, zdejmując maskę, jako że nie dotarły tu kłęby pyłu szalejące na górze. – Sprzed wojny z imperialistami, a może i sprzed wojny z Polakami. Schron go ochronił, zona go nie zmieniła, lecz umarł tutaj nie mogąc wyjść na górę, gdy szalało promieniowanie, po tym jak spadały tu bomby, stonka i kto wie co jeszcze… - zapalił latarkę czołową, u swych stóp położył niewielkie urządzenie, które uruchomił. Ekran oscyloskopu rozświetlił się zielenią, a Sokół rozkazał: – Żołnierze do mnie!

Zsunęli się drabinką w dół, Walter nie oponował widząc, że mężczyzna spogląda na odczyty wykrywacza ruchu, jakim sami dysponowali. Zaawansowana technika zauralskich fabryk obrazowała przemieszczenia w bliskiej odległości wokół nich. Nie mogli zostać więc zaskoczeni, nie było potrzeby wystawiania na górze czaty.

Sokół polecił ściągnąć maski. Wyjął sztabówkę po czym porównywał ją z odczytami urządzenia zmieniając jego zasięg. Walter stanął obok niego i popatrzył na punkt pojawiający się wśród fal wznoszących się i opadających na ekranie oscyloskopu. Ukucnął obok zampolita. Ten polecił pozostałym ustawić się wokół.

- To nasz cel, towarzysze – powiedział, wskazując budynki położone o prawie wiorstę na południe od ich obecnej pozycji. Trzy budowle między którymi biegły łączniki, obok nich sąsiednie pojedyncze zabudowania. Walter popatrzył na podpis.

- Co to „zakł. umysł. chor”?  - zapytał Czeczen, uporawszy się z odczytaniem polskich liter.

- Reakcyjny ośrodek reedukacji - wyjaśnił Sokół. Mapy, którymi dysponowali pełne były tajemniczych nazw i zapomnianych skrótów, na które nanosili własne opisy czyniąc je bardziej użytecznymi. Przedstawiały topografię okolicy odwzorowaną tuż przed wybuchem pierwszych bomb, po których przyszły kolejne walki, wreszcie użyta została imperialistyczna broń, która zmieniła całą okolicę w Dzikie Pola, niestałe i zmienne, uniemożliwiające oddanie ich topografii.

– Przy takiej widoczności nie sposób iść naprzód, więc przeprowadzę teraz odprawę, towarzysze – rzekł Sokół. Ukucnęli obok niego, gdy pokazywał na mapę, oświetloną czołówką. – Na terenie tego obiektu znajduje się nasz cel. Jest nim człowiek. Niezwykle niebezpieczny – zaświecił czołówką wokół spoglądając na twarze żołnierzy. -  Musimy go dopaść.

- Człowieka? – nie zrozumiał Czeczen. Walter zachował swe myśli dla siebie, Wszoła jak zwykle milczał.

- Szpiona. Przysłanego tu przez Imperialistów.

Zapadło milczenie.

- Zrozumcie mnie dobrze towarzysze – rzekł Sokół. – To nie jest zwykły towarzysz, który nie zachował czujności. To ktoś, kto jest agentem wroga. Zabójca i sabotażysta. Kogokolwiek tam zobaczycie, kto nie będzie jednym z żołnierzy, będzie przeciwnikiem.

- Jasne – pokręcił głową Czeczen. – Łapiemy każdego, kto tam będzie. Nawet stalkera. Proste.

- Łapiecie – potwierdził Sokół. – Tylko w razie konieczności może zostać zlikwidowany.

- Zlikwidowany? Czy kodeks nie przewiduje dla Imperialistów kary gorszej niż śmierć? – zapytała nieco sceptycznie Nadieżda.

- Nie w tym wypadku – powiedział mocno Sokół. - Wygląda jak my, jest jednym z nas, ale to nasz wróg… - zawiesił na chwilę głos – Towarzysze, podążam za nim od czasu Radzymina. Imperialiści mają jakieś nowe urządzenie. To coś nowego,  nieznanego i śmiertelnie niebezpiecznego. Ścigałem go przez rubież, gdy nagle okazało się, że skręcił w kierunku Kordonu. Wasz kamandir powiedział, że Polacy zachowują się jakby nauczyli się myśleć. Nie wiem czego używają Imperialiści, lecz obawiam się, że zwiększona aktywność Polaków ma z tym jakiś związek. Być może w jakiś sposób ich kontroluje, w ślad za szpionem podążają inne twory, lękam się, że pod osłoną bitwy udając jednego z nas, będzie chciał przedostać się do Kordonu, by przedrzeć się do Warszawy i poznać nasze tajemnice. Nie możemy do tego dopuścić. Udało się go uwięzić w tym miejscu a nasze myśliwce bombardowały okolicę, otaczając ją pierścieniem ognia więc nie mógł się wydostać. Teraz jest już za późno, maszeruje na niego armia a to oznacza, że, będzie musiał przeczekać bitwę i wtedy go dopadniemy.

- Jak go poznamy? – zapytał Wszoła.

- Macie obezwładnić każdego, kto nie należy do oddziału – powiedział Sokół. – Nawet jeśli będzie wyglądał na stalkera. Chyba, że nie uda się go zaskoczyć i ogłuszyć. Ten człowiek jest śmiertelnie niebezpieczny, towarzysze.

- A skąd wiemy, że tam będzie? – zapytała Nadieżda.

Sokół pokazał na punkt wśród zielonych fal.

- Powiedzmy, że wiem gdzie on przebywa. Jest tam kilka budynków, gdy podejdziemy bliżej będę znał jego dokładną pozycję.

- Szczegóły terenu? Siły wroga? – chciał wiedzieć Walter.

- Nieznane – poinformował Sokół.

- Szyk rozproszony, ubezpieczenie po dwóch. Czeczen i Tamara, Nadieżda i Wszoła…

- A wy ze mną kamandir – pokiwał głową Sokół, patrząc w kierunku Waltera, oślepiając go światłem czołówki. Ten zamrugał oczami.

- Uważać w tym pyle, by nie strzelić do jednego z naszych – polecił. Spojrzał po kolei na swoich ludzi. Twarz Nadieżdy kryła się w cieniu, nie odezwała się, ale jasnym stało się dla niej, że Walter zamierza pilnować Sokoła, podążać w ślad za nim, nie ufając mu, po tym co przed chwilą usłyszał i mając w pamięci bombardowanie, podczas którego zginął Komar. W opowiedzianą przez Sokoła historię nie zamierzała wierzyć. Nie spotkali jeszcze nigdy szpiona Imperialistów, tym bardziej mogli wątpić w jego obecność w zonie, choć zdarzało się że natrafiali prócz tworów na Polaków, żyjących jak ludzie. Postępowali z nimi wtedy zgodnie z dyrektywą dowództwa, ratując ich dla komunizmu.

- Towarzysze! – podniósł głos Sokół. – Bierzecie udział w dziejowych wydarzeniach, od czasu narodzin zony, nigdy nie spotkały nas wydarzenia tej miary, jakie miały miejsce tego lata. Twory wylewały się dotąd z Dzikich Pól, lecz wystarczyło je ostrzelać, a patrole takie jak wasz strzegły zmieniających rubieży, gdy wykryły skupiska Polaków przekazywały ich pozycję, dzięki czemu wystarczyło je zbombardować lub ostrzelać. Taktyka taka sprawiła, że straciliśmy czujność, jaka winna charakteryzować każdego komunistę. Kara była sroga, nie tylko dla członków najwyższego dowództwa Stawki, którzy zostali za to zdegradowani i posłani na reedukację. Widząc, że ostrzał nic nie dał, a Polacy zwarli się w masę, wymaszerowaliśmy, aby zgnieść ich pod Radzyminem. Tam okazało się, że nasze siły były niewystarczające, Polacy zepchnęli nasze siły aż pod Kordon, skąd odrzucono ich z wielkim wysiłkiem. Jednak nie wygraliśmy wojny, zona przesunęła się w stronę Warszawy, a na jej granicy sputniki wykryły trzy dni temu olbrzymie masy tworów, kierujących się ku stolicy polskiego komunizmu. Przez ostatnie dni suchoje bombardowały północne rubieże zony, stawiając ściany ognia i spychając twory w jednym tylko kierunku. Podążają teraz drogą od Wołomina przez Zielonkę ku Kordonowi, sami widzieliście jak przed chwilą na masę tę spadło morze ognia i płomieni. Ci którzy przetrwają  natrafią na zwycięską armię! Zepchniemy zonę na powrót za Radzymin i Wołomin odbierając to, co nasze. Stolica polskiego komunizmu nie padnie! A teraz naprzód, dopadnijmy tego szpiona, którzy przyczynił się do naszego odejścia spod Radzymina, niech pozostanie po nim jedynie truchło! Beria, Lenin, Stalin! Za rodinu!

- Za rodinu! – podchwycili żołnierze i naciągnęli maski. Krzyk poniesiony echem w ciasnym pomieszczeniu schronu ucichł. Sokół zgasił latarkę, schował wykrywacz, a zielony blask przestał zalewać pomieszczenie.

Nadieżda spoglądała na Waltera, podążającego w ślad za Sokołem po drabince. Podobnie jak ona, wyraźnie nie wierzył w to co usłyszał. Cała ta historia miała zbyt wiele dziur. Bez słowa ruszyła w ślad za nimi.

 

Na zewnątrz pył nadal unosił się w powietrzu przesłaniając świat. Oddychali wyłącznie dzięki maskom. Tamara przetarła szkła z kurzu. Powoli zmierzchało, jednak nieboskłon w oddali płonął jasnym światłem, w miejscu gdzie wcześniej rozciągały się ruiny Wołomina i Zielonki, nazwy do niedawna im nieznane. Nie zadawali sobie trudu by bez potrzeby zapamiętywać topografię dawno opuszczonych miejsc. Jednak po Radzyminie poznali już ten rejon, po który swe drapieżne macki wyciągnęła zona. Teraz został zmieniony w ogniste pustkowie, mające zatrzymać twory. Wkrótce przejść po nim miała Druga Armia, by zniszczyć bez litości niedobitki Polaków. Między drużyną a płonącym horyzontem, dostrzegalne pośród pyłu, ciemniały kikuty zniszczonych dawno temu drzew. Ponownie przetarła szkła żałując, że nie może nic usłyszeć. Maska szczelnie przylegała do głowy sprawiając, iż docierały do niej jedynie przytłumione dźwięki, przede wszystkim bicie własnego serca.

Ruszyła brukiem, który się tu znajdował i przetrwał toczone dotąd walki. Wśród kurzu majaczyły biegnące postacie, pilnowała aby mieć z boku Wszołę, który przemieszczał się pochylony, celując w kierunku mijanych budowli. Zachowały się w dobrym stanie, gdy toczono wojny bomby spadały w innych rejonach. Domy opuszczono wraz z pojawieniem się pierwszych tworów zony, gdy przybywać zaczęli Polacy, żerujący na tutejszych chłopach, walczących od wieków z kułactwem i obszarnictwem. Niskie parterowe zabudowania wyrastały przy drodze pojedynczo, w niewielkiej odległości od siebie, niektóre w lepszym stanie, inne w gorszym. Spoglądały na nich swymi ciemnymi oknami, gdy przemieszczali się wypatrując najmniejszych oznak ruchu. Panowała cisza, choć instynkt podpowiadał im, że w każdej chwili mogą się stamtąd wyroić Polacy. Walter nie potrafił sobie wyobrazić jak owe budynki mogły służyć chłopskim rodzinom, czemu stały tu oddzielnie, niepołączone w kolektywne osady i osiedla, w których na wielu piętrach żyły setki ludzi, jak w Warszawie. O ile pamiętał domostwa te wykorzystywane były w proto-gospodarce czasów pańszczyźnianych, nim chłopi zostali wyzwoleni spod panowania Polaków podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Następnie zaczęli tworzyć państwowe gospodarstwa rolne, a Ludowa Polska KRR wkroczyła na drogę komunizmu, z której zawrócić ją chcieli imperialiści i Polacy, jacy wyroili się z powstałych tu Dzikich Pól.

Po lewej stronie ciągnął się wymarły las, zza którego biło światło. Wkrótce temperatura zacznie się zapewne podnosić, wskutek podpalenia i zniwelowania znajdującego się tam obszaru. Przyjemne wrześniowe tradycyjne minus pięć stopni ustąpi miejsca upałowi, gdy temperatura przekroczy zero. W falującym i pełnym pyłu powietrzu nie dostrzegli pośród drzew żadnego ruchu. Znowu spojrzał w stronę kolejnego budynku, lecz i on okazał się pusty, nic także nie wychyliło się z okna. Widział, że inni także rozglądają się na boki, miał nadzieję, że nie będą musieli wdawać się w strzelaninę, bo amunicji nie mieli zbyt wiele. W najgorszej sytuacji była Nadieżda, gdyż pozostało jej jedynie 20 pocisków kalibru 7,62 do SWD, Snajperskajej Windowki Dragunowa, model 1971. Ostatnie dwa magazynki, jeden podpięty, drugi znajdujący się przy pasie, tuż obok odłączonej lunety. Zawadzałaby w walce, nie przydając się w ciasnym pomieszczeniu, nie zdając egzaminu wśród wszechobecnego pyłu. Prócz naboi miała prócz nich jeszcze 18 pocisków Makarowa II załadowanych do magazynku pistoletu APS. W zasadzie cały oddział nie miał już czym strzelać, patrol wzdłuż północno zachodniej rubieży zony i tydzień potyczek z Polakami zrobiły swoje, a starcie pod kościołem wpłynęło znacząco na zużycie amunicji. Zastanawiał się jaką bronią dysponuje Sokół, bowiem ani razu nie uchylił jeszcze wystarczająco poły szynela i w przeciwieństwie do nich przemieszczał się bez wyraźnej gotowości. Być może wiele problemów rozwiązałaby jego śmierć z rąk Polaków, lecz gdyby nie wrócił cało, zapewne tylko w najlepszym wypadku skończyliby na froncie zachodnim. Walter nie uwierzył w ani jedno jego słowo, nie tylko dlatego, że wątpił w istnienie szpiona odpowiedzialnego za ataki Polaków. Mężczyzna pewnie powiedział w jakiejś części prawdę, rzeczywiście kogoś ścigał, miał go namierzonego na wykrywaczu ruchu, posiadającego zapewne wszczep identyfikacyjny, model wojskowy, a nie karny, który Informacja umieszczała w głowach opornych. Dawał namiar z odległości ponad wiorsty, a Sokół śledził go indywidualnie. Zatem przeciwnik nie mógł być szpionem imperialistów, więc kim? Podejrzewał, że gdyby spróbował się dowiedzieć, Informacja sprawiłaby rękami Sokoła, że na zawsze pożałowałby swej ciekawości.  Nie przepadał za zampolitami, którzy swoim zachowaniem, badaniem postaw, pilnowaniem komunistycznego ducha odwodzili go od tego, co naprawdę kochał. Służby, dającej poczucie, że panuje nad swym życiem, które odbierali mu polityczni, dbający o to by pamiętał, że jest częścią komunistycznego kolektywu. Patrolując Dzikie Pola czuł, że zostawia to wszystko daleko za sobą, znajdując się w miejscu gdzie liczy się tylko teraźniejszość, emocje i adrenalina, wpływająca także na jego relację z Nadią.

Była teraz przed nim. Dotarł już do miejsca, gdzie drogi się rozchodziły, na prawo prowadząc wzdłuż zawalonych baraków, na lewo w kierunku piętrowego budynku, oglądanego wcześniej na mapie. Ciemny kształt, widoczny niewyraźnie poprzez pył, odcinał się czernią na tle płonącego horyzontu. Spoglądał na wykrywacz wydobyty przez Sokoła, przecierając szkła maski. Punkt znajdował się tuż przed nimi, znikał i pojawiał się, a w budynku najwyraźniej nie poruszało się nic innego. Uniósł rękę do góry dając znaki swym ludziom aby podzieli się i wkroczyli do wewnątrz z trzech stron. Wszoła wraz z Tamarą ruszyli ku pierwszemu oknu, przypadając do ściany. Mężczyzna złapał metalowe kraty i pociągnął. Zardzewiały metal puścił, odrywając się z dźwiękiem słyszalnym nawet przez maskę. Walter rozejrzał się, lecz okolica była równie spokojna jak wcześniej, zdążyło się jedynie nieco ściemnić, a z południa coraz głośniej słychać było narastające dudnienie. Ruszył w ślad za Sokołem, dając znak Czeczenowi i Nadieżdzie, aby wkroczyli do budynku z drugiej strony i sprawdzili parter. Następnie obaj podążyli wzdłuż ściany, bacząc na zakratowane okna, aż dotarli do środkowej części, zwieńczonej trójkątnym dachem. Przed nimi było wejście, pozbawione drzwi. Zampolit kiwnął na Waltera i znaleźli się w środku.

Stanęli w ciemności dużego pomieszczenia pozbawionego okien, w którym jedyne światło padało od strony, z której przybyli. Walter usunął się z wejścia, aby nie wystawiać się na cel, lecz atak nie nadszedł. Panowała cisza. Opuścił broń i zdjął maskę, czekając aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Pyłu nie było tu wiele, jego wdychanie wydawało się w tym momencie lepszym rozwiązaniem, niż oddychanie przez śmierdzącą gumą maskę, ograniczającą widoczność i orientację w pomieszczeniu. Przed nim były schody, prowadzące na wyższe piętro.

Sokół był już obok niego, gestem lufy wskazał górę. Walter dostrzegł, że nosi karabinek AKS-77, doskonały do walki w budynkach, na krótkich dystansach, umożliwiający strzelanie krótkimi seriami i w przeciwieństwie do jego AK-77 niepowodujący takiego rozrzutu pocisków, choć nie mający takiej tak dużej siły przebicia. W tym środowisku był jednak bardziej celny i precyzyjny, miał także dużo mniejszy odrzut do tego z uwagi na jego wielkość idealnie dawało się go ukryć pod znoszonym wojskowym szynelem.  Jakie jeszcze niespodzianki kryjecie towarzyszu, zastanawiał się, podążając w ślad za Sokołem na schody.

Wspięli się na piętro i przyczaili za narożnikiem. Z tego miejsca korytarz rozchodził się w obie strony, z którego prowadziły wejścia do kolejnych pomieszczeń Część z nich pozbawiona była drzwi i dzięki temu widoczny był padający na podłogę zza okien pomarańczowy blask płonącego obszaru zwanego niegdyś Zielonką. W napięciu nasłuchiwał, lecz prócz odległego dźwięku dudnienia od strony Warszawy, nie słyszał niczego. Coś jednak mówiło mu, że w budynku prócz nich jest ktoś jeszcze. Popatrzył na korytarz po obu stronach, pogrążony częściowo w ciemnościach. Nic się nie poruszyło, choć był pewien, że ma rację.

Sokół kiwnął nań wskazując prawy korytarz. Walter osłaniał zampolita, poruszającego się ze sprawnością żołnierza frontowego. Mężczyzna wkroczył w głąb korytarza, stając w świetle rzucanym zza okna, sprawdził znajdujące się tam pomieszczenie i wycofał się. W tym czasie Walter zajrzał do pomieszczenia po drugiej stronie, gdzie nie dostrzegł niczego. Odwrócił się i poczuł mrowienie, gdy dotarło do niego na co spogląda.

- Towarzyszu – syknął pokazując na podłogę. – Macie dwa cienie.

Cień rzucany przez Sokoła od strony okna kładł się na Waltera. Jednak Sokół rzucał cień również w drugą stronę, mimo iż za Walterem nie było źródła światła.

Mężczyzna nie czekał, zaklął pod nosem puszczając serię wprost w drugi cień, skacząc ku ścianie. Wystrzały poniosły się echem po pomieszczeniu, a Walter wycelował, lecz nie zdążył wiele zrobić, bowiem w tym momencie wokół zapadła ciemność. Otoczyła ich szczelnie, zalewając swą mazią okna, sprawiając, iż jedyne źródło skąpego blasku stanowiła klatka schodowa. Walter odruchowo skoczył w tamtą stronę, wyszkolenie i doświadczenie nabyte w zonie sprawiło, iż starał się zmienić pozycję. Prawdopodobnie to go uratowało, poczuł bowiem ruch powietrza w miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilą, z przodu posłyszał stłumiony krzyk Sokoła. Znowu uskoczył, jednocześnie sięgając do pasa i odczepiając latarkę, którą włączył nim zatrzasnął ją na lufie AK. Gdy powiódł wokół promieniem światła usłyszał syk. Ponownie się przemieścił, a koło niego coś głucho uderzyło w podłogę. Skierował broń i strumień światła w miejsce gdzie widział ostatnio Sokoła.

Zdawał się on oblepiony czarnym cieniem, wspinającym się cienkimi nitkami w górę jego ciała. Dłoń, w której trzymał broń, zdawała się zlewać z otaczającą ciemnością. Gdy padł na nią promień latarki, coś zasyczało i zaczęło ustępować. Cienie cofnęły się gwałtownie z jego tułowia, spływając w dół po nogach. Wciąż trzymały rękę, którą zdawały się ciągnąć w swym kierunku. Walter ruszył naprzód.

- Światło! – krzyknął.

Sokół wciągany w ciemność zrozumiał, mimo iż jego twarz była wykrzywiona bólem. Drugą ręką sięgał pod połę szynela, podczas gdy Walter osłaniał go blaskiem, idąc w jego kierunku. Poczuł jednak, że nie może się poruszyć, jakby coś złapało go za nogi, przemieszczając się w górę mrowieniem. Poświecił szybko w dół, widząc jak cienie uciekają. Sokół dobył już swojej latarki i świecił na dłoń połączoną z ciemnością, która z sykiem ustąpiła cofając się w mrok, a mężczyzna krzyknął. Walter widział, że większa część jego ręki zniknęła, nie miał jednak czasu nad tym się zastanawiać, bowiem znowu musiał skoczyć przed siebie. Raz jeszcze koło niego coś śmignęło, a gdy odwrócił się, dostrzegł ciemny cień dopadający ściany i rozmywający się w ciemnościach. Puścił broń jedną ręką i wodząc światłem wokół, wyciągnął zza pasa granat, podnosząc go do ust. Zębami chwycił zawleczkę i pociągnął. Zabolało, ale puściła. Rzucił ponad Sokołem, przez drzwi, w których poprzednio stał tamten.

- Granat! – zawołał na użytek zampolita, skacząc w głąb korytarza z bronią wyciągniętą przed siebie. Chwilę potem nastąpił wybuch.

Huk w ciasnym pomieszczeniu był ogłuszający. Ściana korytarza tuż nad nim rozpadła się na kawałki eksplodując wokół kawałkami gruzu, który spadł na jego plecy. Został ogłuszony i przestał cokolwiek słyszeć. Zewnętrzna ściana budynku, w którą uderzył w granat zmieniła się w wyrwę, przez którą do środka wpadło światło. Korytarz został w dużej mierze oświetlony, choć najwyraźniej cieniom zupełnie ten rodzaj jasności nie przeszkadzał, skoro były w stanie szczelnie zasłonić okna. Teraz jednak większa część korytarza była zniszczona. Kiedy Walter poderwał się na nogi pośród białego pyłu dostrzegł jak mroczne okręgi uciekają w głąb korytarza, skacząc od ściany do ściany. Skierował w tamtą stronę kałasznikowa i puścił krótką serię, lecz nie odniosła ona skutku. Ciemne plamy zdawały się nie mieć wymiaru i zlewały się z ciemnością na krańcu korytarza. Zdawało mu się, że dostrzega jak formuje się z nich jakaś sylwetka, której oczy płoną jasnym blaskiem, niczym dwa punkciki, spoglądające w ich stronę. Istota wyciągnęła rękę, a wprost w jego stronę wystrzeliła macka cienistego mroku. Uskoczył w ostatniej chwili i już się nie zastanawiał, odczepił od pasa drugi granat, wyrwał zawleczkę. Spojrzał w bok i ujrzał Sokoła, zasypanego białym pyłem eksplozji, chwycił go pociągając do pomieszczenia po prawej stronie. Jednocześnie rzucił granat w głąb korytarza.

Chwilę potem nastąpił wybuch. Tym razem wszystkie ściany zadrżały, a huk sprawił, że Walterowi zaczęło piszczeć w uszach. Kawałki sufitu runęły, wokół podniosły się kłęby pyłu. Nie miał już granatów, chwycił więc kałasznikowa oburącz i minął Sokoła wyskakując na zewnątrz.

Większa część korytarza była zrujnowana, częściowo zapadł się dach, piętrząc przed nim gruzy. Kraniec nie krył się już w ciemności, widoczna była framuga drzwi zdemolowana wybuchem. Omiótł światłem latarki korytarz, lecz nie dostrzegł nigdzie cieni. Nie czekał w tym samym miejscu, był już na środku, zalany blaskiem odległego ognia, wpadającego przez liczne wyrwy i dziury w suficie. Dostrzegł drugi promień światła, zorientował się, że Sokół podąża tuż za nim. Gdy popatrzył za siebie, zauważył wbiegającego na szczyt klatki schodowej Czeczena.

- Latarki! – wrzasnął do niego, choć sam nie mógł usłyszeć tego co woła Czeczen. Wciąż piszczało mu w uszach – Wszyscy światło! Uważać na ciemność!

Czeczen po chwili oświetlił otoczenie. Mając zabezpieczony tył, Walter znów spojrzał w głąb korytarza. Sokół przesunął się do przodu wchodząc na gruzowisko. Zaświecił do pomieszczenia położonego na końcu, gdzie wybuch zniszczył całkowicie drzwi i znaczną część ściany.

Walter dostrzegł tam ruch, ruszył więc do przodu z wycelowanym karabinem. Wskoczył na gruzowisko, a w głębi pomieszczenia ujrzał ludzką sylwetkę. Zauważył, że nie nosi ona munduru, ma na sobie strój podobny do używanego przez stalkerów. Kiedy postać uniosła w jego kierunku rękę, dostrzegł w niej pistolet i zareagował bez namysłu, wykonując rozkaz Sokoła.

Tuż przed oddaniem strzału zdążył jeszcze, o dziwo, mimo dzwonienia w uszach usłyszeć jak jego cel krzyczy gromkim głosem patrząc przed siebie:

- Mrok!

Seria przebiła klatkę piersiową, kolejne kule weszły w głowę, a siła pocisków kałasznikowa odrzuciła ciało do tyłu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz