czwartek, 27 listopada 2014

Rozdział 2

<< Rozdział 1
2.
Mężczyzna nosił kamizelkę taktyczną, na którą narzucił szynel w barwach maskujących. Do pasa przytroczył maskę p-radgaz, typu nieznanego Walterowi. Najwyraźniej samoróbka, pomyślał dowódca Szpicy, kierując broń w kierunku tamtego, mimo iż podchodził on w jego stronę z rozłożonymi rękami. Lejtnant nie dostrzegał u niego uzbrojenia, lecz broń mógł ukryć w połach szynela. Obcy nosił wysokie wojskowe buty, a stukot obcasów wznosił się ponad dochodzący z zewnątrz dźwięk szalejącego ognia. Głowę wygolił prawie na łyso, jedynie szczyt czaszki porastały krótko ścięte siwe włosy. Wiek mężczyzny był trudny do określenia, bowiem zmarszczki na twarzy kryły się za siecią blizn. Nie mógł mieć jednak więcej niż pięćdziesiąt lat, jego postawa i sposób poruszania wskazywały, że przeszedł wyszkolenie wojskowe, zaś Walter nie spotkał jeszcze na Dzikich Polach nikogo, kto pozostawałby na froncie do końca dwudziestoletniej zawodowej służby. Mężczyzna nie nosił munduru, jego strój nie miał także oznaczeń. Co oznaczało, iż mógł przybyć w to miejsce wyłącznie w jednym celu.
- Stalker! – prychnął pogardliwie Czeczen, który celował w tamtego od dłuższej chwili, nie spuszczając z niego oczu, jednocześnie lustrując tonące w mroku wnętrze kościoła. Wszoła nie potrzebował rozkazu, z bronią gotową do strzału przemieszczał się przez główne pomieszczenie, by sprawdzić czy nie kryje się tam ktoś jeszcze.
Mężczyzna przystanął skupiając na nich wzrok, za którym kryła się znaczna siła.
- Na waszym miejscu towarzysze, wszedłbym dalej do kościoła – powiedział. – Nim przy wejściu zrobi się jeszcze goręcej.
Walter uczynił kilka kroków naprzód, wychodząc z wąskiego korytarza prowadzącego od wejścia z nisko zawieszonym sufitem. Znalazł się w dużej i wysokiej sali. Tu musiały odbywać się zebrania reakcji, pomyślał, dzięki doskonałej akustyce pomieszczenia głos mężczyzny był donośny, zwielokrotniony i wznosił się ku dalekiemu sklepieniu.
- Jesteście stalkerem? – zapytał Walter. – Natychmiast okażcie licencję Państwowej Inspekcji Handlowej – zniżył głos. – A jeśli jej nie macie, to zgodnie z kodeksem, który sami przywołaliście, zostaniecie ukarani najwyższym wymiarem kary. Gorszym niż śmierć.
- Będziesz błagał o czapę – dodał z satysfakcją Czeczen. – Zróbmy to, tawariszcz lejtnant.
Mężczyzna nie drgnął, nie wydawał się ani trochę zaniepokojony, teraz wpatrywał się już tylko w Waltera.
- Aha, tawariszcz kamandir, to Wy – stwierdził identyfikując dowódcę, po czym spokojnie zapytał: – Tak po prostu czapa? Bez wyroku doraźnego? Nie wydaje mi się.
- Na Dzikich Polach ja jestem sądem doraźnym – odparł Walter, nie spuszczając oczu z tamtego. Mimo, że dzieliło ich ledwie kilka arszynów, coś w jego postawie mu się nie podobało. Zachowywał czujność, w każdym ruchu i słowie obcego  wyczuwając ukryte niebezpieczeństwo. Celował wprost w głowę mężczyzny, gotów w każdej chwili pociągnąć za spust. – Jeśli nie macie licencji stalkera – kontynuował – podlegacie przepisom dotyczącym szabrowników. Wszystkie wasze rzeczy oraz uzbrojenie zostaną skonfiskowane, a wy zostaniecie wydani zonie.
- Nadzy – dorzucił Czeczen. –Będziecie błagać byśmy was tu nie zostawiali, by nie zmienić się w Polaka. Będziecie prosić o czapę.
Mężczyzna spojrzał na Czeczena i uśmiechnął się kpiąco.
- Nie wiesz, z kim się mierzysz, malczik.
- Pokażę wam – Czeczen ruszył do przodu, podnosząc kolbę do ciosu, ale Walter osadził go krótkim rozkazem na miejscu.
- Naprawdę nie jesteśmy w nastroju do takich rozmów – powiedział, patrząc na mężczyznę. – Właśnie straciliśmy towarzysza broni. Licencja, albo zdejmujecie odzież i wychodzicie na zewnątrz. Jeśli spłoniecie od razu będzie to łaską chyba, że wolicie poczekać na to, co przygotuje wam zona, zmiana w Polaka lub śmierć to pestka w porównaniu z tym, co może was tam spotkać.
Mierzyli się przez chwilę spojrzeniem. Walter nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zerwanie z mężczyzny odzieży wcale nie będzie takie proste, mimo iż dysponowali wyraźną przewagę.
- Rzeczywiście ponoszą was emocje, zuchy – powiedział z cieniem ironii stalker. – Sugeruję więc tawariszcz kamandir, abyście przed ferowaniem wyroku polowego, nawiązali kontakt z Bazą. I poinformowali, że Szpica dotarła do celu.
Zapadła cisza. Do wszystkich docierały słowa, które właśnie padły.
- Czeczen, łączność! – powiedział po chwili Walter, rozważając nieprzyjemne skutki tego, co za chwilę mogło nastąpić. 
Czeczen opuścił po chwili broń i zdjął z pleców radiostację pojmując, iż jego wcześniejsze słowa o Stawce trafiły do adresata, który wyraźnie mógł okazać się kimś mającym władzę, by to właśnie jego posłać do zony.
- Kim jesteście? – zapytał Walter.
- Po kolei – odparł mężczyzna. – Nim się tawariszcz kamandir przedstawimy, uwiarygodnijmy się wzajemnie.
- Usmażona – wtrącił Czeczen znad radiostacji.
- Zatem mamy problem z wiarygodnością, towarzyszu – stwierdził chłodno Walter. Mężczyzna wciąż nie wydawał się zaniepokojony.
- Lewa tylna kolumna. Pod kamieniami – powiedział podniesionym głosem, który poniósł się echem w pustym wnętrzu kościoła. Wszoła wciąż krążył tam z karabinem gotowym do strzału, szukając innych niespodzianek, jakie mogła kryć budowla. Walter rzucił:
- Pilnuj go, Czeczen – po czym ruszył do przodu, omijając mężczyznę szerokim łukiem. Słyszał jak Czeczen uprzedza tamtego, co go czeka, jeśli spróbuje się poruszyć. Walter nie wątpił, że Dżazijew chętnie pociągnąłby za spust. Minął Tamarę, przy której klęczała Nadieżda pomagając jej przemyć zranione ramię. Walter poczuł zapach spalonego mięsa. 
- Jak jest? – zapytał.
- Budziet charaszo – wycedziła, choć nie zanosiło się na to. Z czasem ból zniknie, pozostanie kolejna blizna. Szybkim krokiem przeszedł w głąb pomieszczenia, gdzie rozbrzmiewało echo jego kroków. Główna sala była wysoka i obca, nieekonomicznie pozbawiona sensu, z wysokim odległym sklepieniem, nie pozwalającym kontrolować tego, co mogło kryć się w jego cieniu. Zniszczoną posadzkę pokrywały zbutwiałe kawałki drewna, będące niegdyś ławami. Wnętrze oświetlał wyłącznie blask wpadający przez wąskie okna pozbawione szyb i osłon, jednakże w kościele panował półmrok. Wzrok Waltera, od dzieciństwa przyzwyczajony do życia w takich warunkach, adaptował się do braku oświetlenia bardzo szybko. Dowódca kroczył w kierunku krańca budynku, gdzie o ścianę oparto obraz wysokości rosłego mężczyzny, pęknięty w połowie i w dużej mierze zwęglony. Nie sposób było rozpoznać malowidła, jakie się na nim znajdowało wcześniej.
- Nie ma drugiego wejścia, zawalone – usłyszał Wszołę, stojącego przy kolumnie. Świetnie, są jak w pułapce, powinni jak najszybciej opuścić to miejsce. Wszoła przyklęknął i trzonkiem długiego noża podważał ostrożnie ułożone tu kamienie.
- Min niet, tawariszcz lejtnant – powiedział zdejmując wierzchnią warstwę. Pod nią kryła się posadzka, składająca się z płaskich płytek, które żołnierz podniósł. Po chwili ich oczom ukazała się przenośna radiostacja RSB, model nieco mniejszy od noszonego na plecach przez Czeczena. Działała wyłącznie na rubieży zony i zapewniała łączność z Kordonem, przebijając się przez zjonizowane powietrze. Zasada ta, jak i wszystkie inne, przestawała obowiązywać w głębi Dzikich Pól, skąd nie sposób było się już porozumieć, a czas i przestrzeń zdawały się istnieć wbrew znanym regułom.
Walter podniósł radiostację i usłyszał zachęcający głos mężczyzny.
- No dalej Szpica, nawiąż łączność z Bazą.

Walter ruszył w jego kierunku i po chwili postawił radiostację obok Czeczena, polecając mu wybrać właściwą częstotliwość. Teraz on wycelował broń w kierunku stalkera, nie zamierzając na razie tracić czujności. Po chwili na zawołanie Czeczena odpowiedziano, o dziwo głos bazy był słyszalny dużo wyraźniej niż podczas ostatniej rozmowy, jakby spalenie Polaków przetarło drogę falom radiowym.
- Szpica na pozycji – zgłosił Walter do słuchafonu.
- Baza do Szpicy. Nawiązano kontakt?
- Szpica, potwierdzam kontakt z wrogiem, straty własne jeden.
-Szpica, nawiązano kontakt z Sokołem? – Walter uświadomił sobie, że udzielił innej odpowiedzi niż oczekiwano. Mężczyzna ruszył dziarskim krokiem w jego stronę i sięgnął po słuchafon.
- Pozwolicie, towarzyszu? - Walter podał mu go powoli, przypatrując się tamtemu uważnie. Z bliska uświadomił sobie, co go tak niepokoi. Mężczyzna poruszał się czujnie, gotów w każdej chwili do walki. Nie jak ktoś, kto odbył kiedyś wyszkolenie wojskowe, lecz jak wytrenowany żołnierz zwiadu.
- Sokół do Bazy. Sowietskij dwa tri, potwierdzam tożsamość – rzucił umówione wcześniej hasło wywołania. - Nawiązano kontakt ze Szpicą – odsunął słuchafon od ucha, aby Walter mógł słyszeć wyraźniej.
- Szpica, Baza – rozległo się w pomieszczeniu. – Szpica, przechodzisz pod bezpośrednie rozkazy Sokoła. Potwierdź.
Walter milczał przez chwilę, po czym sięgnął po słuchafon i potwierdził. 
- Rozkazy Sokoła priorytet czerwony, potwierdź.
- Przyjął, Sokół, czerwony – powiedział powoli Walter, zastanawiając się, kim jest mężczyzna, którego uprawnienia anulowały właśnie wszelkie inne rozkazy, w tym zadania patrolu i wyjęły go spod dowództwa dywizji. Oddał mężczyźnie słuchafon i cofnął się. Czeczen opuścił broń zagryzając wargi. Nadieżda powoli podniosła się spoglądając na Waltera. Tamara siedziała oparta o ścianę, starając się nie patrzeć na swe ramię. Wszoła stanął z tyłu. Drużyna czekała na polecenia swego dowódcy. Mężczyzna jakby tego nie dostrzegał.
- Baza, podać stan fazy pierwszej – rozkazał niewidzialnemu rozmówcy w słuchafonie.
- Sokół, faza pierwsza w trakcie – rozległo się w odpowiedzi. – Konieczne przejście w fazę drugą. 
- Baza, z czyjego polecenia?
- Sokół, wróg w ruchu. Rozkazy Stawki, początek Odwetu. Czas dwadzieścia minut.
Mężczyzna milczał przez chwilę.
- Baza, przyjęto. Zakończyć fazę pierwszą z chwilą rozpoczęcia Odwetu. Przemieszczam się na pozycję, uprzedzić Odwet o planowanym kontakcie na odcinku frontu.
- Sokół, potwierdzam.
Mężczyzna odłożył słuchafon, wyraźnie zamyślony.
- Pakować radiostację – polecił patrząc na Czeczena. Ten spojrzał na Waltera, który kiwnął potakująco głową. Mężczyzna dostrzegł to i jakby się otrząsnął.
- Posłuszny oddział, kamandir – powiedział do lejtnanta – Karny i słuchający dowódcy. To dobrze.
- Kim jesteście? – zapytał Walter.
- A dowódca lakoniczny i małomówny – pokiwał głową mężczyzna – Też dobrze. Zapewne ma miliony pytań, zapewne usłyszał już, że idzie na wojnę, chciałby wiedzieć gdzie i dokąd, ale zachowuje dyscyplinę, dobrze…
Walter milczał, wytrzymywał spojrzenie mężczyzny. Wydawało mi się, że mamy mało czasu, pomyślał, a ty gadasz i gadasz, ale zachował to dla siebie.
Mężczyzna jakby go usłyszał.
- Baczność! – polecił podniesionym głosem.
- Drużyna! – potwierdził Walter, nie chcąc niepotrzebnie podejmować próby sił. Stuknęły obcasy wojskowych butów, jedynie Tamara podniosła się nieco wolniej od pozostałych i z wysiłkiem przyjęła postawę zasadniczą. Drużyna ustawiła się w szereg, zaś Walter wysunął się do przodu.
- Będziecie nazywać mnie Sokół – powiedział mężczyzna, a jego głos dudnił w opuszczonej budowli. – Niech nie kłopocze was moje imię, wystarczy, że jestem od was dużo starszy stopniem, a moje polecenia równe są poleceniom Bazy. Nie będziecie o mnie mówić, nie będziecie na mój temat rozmawiać między sobą, ani z nikim innym. Jakiekolwiek piśnięcie słowem na temat Sokoła i jego zadania równać się będzie natychmiastowemu wykonaniu kary na wszystkich członkach drużyny, zrozumiano?
- Tak jest, towarzyszu… – rzucili wyuczonym okrzykiem i urwali w połowie, nie wiedząc jak mają go tytułować. Zwrócił się teraz do Waltera; z bliska wydawał się jeszcze bardziej niebezpieczny, nie z powodu wypowiadanych słów, lecz emanującej z niego siły.
- Raport.
- Czwarta drużyna Zwiadu Dziewiątej Kompanii Piątej Zmechdywizji Drugiej Armii Ludowego Wojska Polskiej KRR – złożył meldunek Walter. – Obecna siła pięć, dowódca młodszy lejtnant Karol Walter…
- Bez famili otczestwa? Pionierskie wychowanie?
- Da – potwierdził.
- Młodszy oficer – mruknął Sokół. – Podręcznikowo, drużyna dalekiego rozpoznania w sile powyżej pięciu musi być prowadzona przez co najmniej oficera niższego korpusu, aby dbać podczas zwiadów w zonie o zachowanie komunistycznego ducha. A więc jesteście bardziej uświadomieni klasowo. Powinniście dawać przykład postawy moralnej godnej komunistycznego żołnierza. Może to pozwoliłoby na wpojenie wojsku odpowiednich wzorów – spojrzał w kierunku Czeczena. - Szkołę kończyliście?
- Nie było okazji – odparł spokojnie Walter. – Promocja wojenna.
- Za co?
- Za zonę –w tej odpowiedzi kryło się wszystko, nie zamierzał wyjaśniać nic więcej. I Sokół przyjął to do wiadomości, widać wiedział, czym były Dzikie Pola, skoro przebywał wraz z nimi na rubieżach i doświadczał zony.
- A imię dostaliście po bohaterze Ludowej Republiki, który zginął w jej imieniu? – w jego głosie kryło się coś na kształt ironii.
- Który zginął walcząc o utworzenie Ludowej Polskiej KRR – sprostował Walter. – Z rąk reakcyjnych wrogów.
- Tak – pokiwał głową Sokół – W czasach, gdy reakcja i imperialiści byli jedynym przeciwnikiem, a Polacy jeszcze nie wyleźli z zony, bo Dzikich Pól jeszcze nie było… - powiedział. – Kolejny.
Walter wskazał na Czeczena.
- Szeregowy Dżochar Dżazijew, kryptonim Czeczen, łączność i szturm.
Sokół podszedł do stojącego na baczność Czeczena.
- Noga nie boli, szeregowy? – zapytał. – Napalm nie przepalił munduru?
- Niet, tawariszcz Sokoł – pokręcił głową Czeczen.
- Wasza postawa jest niegodna żołnierza – powiedział Sokół. – A wypowiedzianych słów władza ludowa nie może puścić w niepamięć. Ale wy Czeczeni jesteście hardzi. Nie przyznacie się, że napalm podgrzał wam mundur i przypiekł nogę, o nie… Wot, zuchy z was, desantowcy z Czeczeńskiej KRR udowodnili to w Afganistanie, gdy wybili tamtejsze nieuświadomione reakcyjne plemiona, nie cofali się nawet, gdy imperialiści walili bombami termonuklearnymi, by nie dopuścić do sforsowania Gangesu, chcąc stworzyć koleją zonę zaporową…
Czeczen milczał. Sokół z dziwnym uśmieszkiem przeszedł dalej.
- Szeregowy Jacek Wszoła, wsparcie i osłona.
Sokół wpatrywał się w niego uważnie.
- PKM się sprawdza? – zapytał wreszcie.
- Tak jest, towarzyszu.
- Pozwala zabić wielu Polaków – pokiwał głową Sokół. – A jak z waszą świadomością klasową?
- Nie wyznaję się w dialektyzmie – odparł flegmatycznie Wszoła.
- W materializmie dialektycznym – poprawił spokojnie Sokół. – Wot i mamy kolejne zaniedbania wychowawcze waszego dowódcy – stwierdził, stając przed kolejnym członkiem oddziału.
- Szeregowy Nadieżda Okuniewa, snajper, dalekie rozpoznanie.
- Cichy zabójca – powiedział Sokół wpatrując się w dziewczynę. – Ile karbów na lufie?
- Wystarczająco – hardo powiedziała Nadieżda, spoglądając spod swej maskującej chusty i nasuniętych na czoło gogli taktycznych.
- Nie tylko snajper, również wsparcie – powiedział Sokół. Spojrzał w kierunku Waltera – Wsparcie dla towarzysza lejtnanta – milczeli, a żadne z nich nie drgnęło. – Pewne rzeczy są zbyt oczywiste – zakończył i podszedł do ostatniego członka oddziału.
- Kapral Tamara Jegorowna Wiśniewska, medyk bojowy, wsparcie i osłona.
Sokół patrzył na jej bladą twarz i zaciśnięte zęby. Trwało to dłuższą chwilę.
- Zuch dziewczyna – powiedział wreszcie. – Spocznijcie – dodał po chwili. – Usiądźcie. I pokażcie to ramię.
Tamara z wyraźną ulgą opadła, opierając się o ścianę. Sokół przyglądał się ramieniu, wystającemu spod owalnej dziury wypalonej w mundurze. Obejrzał pakiet medyczny nałożony na ranę.
- Nie wystarczy – stwierdził. – W każdym razie nie na dalszą drogę. Nie w przypadku, gdy nie wracacie do Bazy i nie otrzymacie pomocy chirurgów – sięgnął pod szynel by odczepić od pasa pakunek, który rozwinął. Ich oczom ukazała się podłużna tulejka pneumatycznej strzykawki, podobna do używanych podczas operacji frontowych przez chirurgów. Każdy z nich przeszedł przez ich ręce przynajmniej raz w swoim dotychczasowym życiu. Ta jednak była nieco mniejsza od tych, jakie widywali. Gdy Sokół przyłożył tulejkę do ramienia Tamary, Walter ruszył w jego kierunku.
- Co jej podajecie? – zapytał ostro. 
Sokół spojrzał nań, jakby rozbawiony.
- Nie bójcie się kamandir o swojego człowieka – odparł. – To inhibitor. Czołowe osiągnięcie geniuszu łysenkizmu. Zablokuje czasowo działanie zony… I powstrzyma ból.
- Czasowo?
- Do zakończenia misji – powiedział Sokół, wciąż kucając przed Tamarą. – Aż powrócimy do bazy. Kiedy zadbam o to, aby została udzielona wam pomoc, która wyleczy także waszą drugą rękę. Oczy Tamary wyraźnie rozszerzyły się, gdy rozległ się syk zwalnianego pneumatycznego zastrzyku. Poczuła gwałtowny ból przenikający całe ciało, a głos Sokoła wydał się nagle jej dziwnie kojący, kiedy mówił o jej drugiej ręce. – Zauważyłem, że chowacie ją za sobą, to chyba pierwsze objawy zapadania na polactwo, ale nie bójcie się, to powstrzyma chorobę.
- To nie jest standardowe wyposażenie wojskowe, towarzyszu – wtrącił Walter.
- Nie jest – Sokół stanął na nogach i obrócił się w jego kierunku. – Podobnie jak radiostacja, którą tak pożera wzrokiem szeregowy Dżazijew, nieznający takiego modelu, w takim rozmiarze. To coś, o czym nie wolno wam mówić, bo imperialistyczny wróg czuwa, coś, do czego na razie prosty żołnierz nie ma dostępu, ale już wkrótce stanie się zwykłym wyposażeniem.
- Ale wy macie dostęp do takiego wyposażenia, tawariszcz zampolit – pokiwał głową ze zrozumieniem Walter. Sokół wyraźnie się zirytował usłyszawszy to określenie.
- Macie rację, nietrudno wam było się domyślić, że jestem oficerem Informacji Wojskowej i mam prawo decydować o waszym życiu i śmierci. Mam prawo skazać was doraźnie i wykonać wyrok, mam również prawo zapomnieć o słowach, które padły wskutek wzburzenia uznając, że było ono usprawiedliwione – spojrzał w kierunku Czeczena. – Ale mam także władzę by wysłać za ich wypowiedzenie na front zachodni, gdzie nie przeżyjecie za Poznaniem nawet doby nuklearnej zimy. Posiadam stosowne uprawnienia i nie śmiejcie w to wątpić – zatrzymał się przed Czeczenem. – To ja wezwałem tu Suchoje. Jeśli chcecie kogoś winić, za śmierć towarzysza, to mnie. Winicie mnie? – podniósł głos.
- Niet, tawariszcz zampolit – zadudnił głos Dżazijewa, który przyjął postawę zasadniczą.
- To dobrze, bo uratowałem wam życie.
- Spasiba, tawariszcz zampolit!
- Nie mieliście szans, by przeżyć starcie z Polakami  – Sokół spoglądał na nich po kolei czekając na reakcję, najwyraźniej zadowolony, iż zdusił jakąkolwiek możliwość sprzeciwu, podporządkowując sobie ludzi Waltera – Wezwałem bombowce, aby rozprawiły się z Polakami, by was ocalić. Boleję nad stratą waszego towarzysza, lecz jest to niestety skutek uboczny. Obserwowałem jak walczycie. Choć tawariszcz lejtnant zaniedbał kształtowanie waszych postaw, ma świetną drużynę. Jesteście sprawni, doświadczeni, a każdy jest w stanie zastąpić innego w jego głównej specjalności, choć macie ledwie po dwadzieścia lat, ale widać, że za sobą wiele kolejek w zonie…  Gubi was rutyna. To wasze zaniedbanie, widać że walczycie tylko na Dzikich Polach – popatrzył w kierunku Nadieżdy. – Co gdyby przeciwnik był inny niż Polacy? Obserwowałem was z wieży bardzo długo, a wasze rozpoznanie niczego nie wypatrzyło, nie zorientowało się, że w może kryć się tu wróg. Zapomnieliście, że istnieje przeciwnik, który walczy nie tępo i w sposób niezorganizowany, nie zaskakuje was nieznanym, ale bój toczy w sposób konwencjonalny… Takich zaniedbań nie będę tolerował. Sprawcie się, a zostanie wam darowane, popełnijcie błąd… - zawiesił głos - … a Poznań będzie najlepszym co was spotka. A teraz przygotować do wyruszenia. Czas dziesięć minut!

Zapadła chwila ciszy.
- Tawariszcz zampolit – próbował zaoponować Walter – Ponad tydzień patrolu, mało amunicji…
- Dla naszych potrzeb wystarczy– uciął Sokół. – Z tyłu kościoła pod drugą kolumną jest jeszcze jedna skrytka. Uzupełnić zapasy! 
- Tak jest!
- Dajcie spocznij – Sokół ruszył ku wspomnianemu miejscu, a Walter kiwnął na Wszołę, który posłusznie udał się za mężczyzną. Czeczen spoglądał za nimi mrużąc oczy. Dowódca Szpicy odwrócił się w kierunku wyjścia, zauważając, iż Nadieżda gdzieś zniknęła. Poluźnił kołnierz munduru wystającego znad kamizelki, wyraźnie zrobiło się goręcej. Podszedł do Tamary.
- Jak się czujesz?
Ruszała ramieniem, jakby nie wierząc co się stało.
- Nie boli – podwinęła rękaw ukazując drugą rękę. Zieleń wyraźnie bladła, nie była już tak jadowita – Cofa się – stwierdziła.
- To dobrze – mruknął Walter.
- Ale nie minie dopóki nie wyjdziemy poza zonę, nawet przebywając na jej granicy wciąż ryzykuję… - zawiesiła głos i spojrzała w ślad za Sokołem. – Co to za lek, ten inhibitor? Jestem medykiem bojowym, a nie słyszałam nigdy, żeby dało się jakoś zatrzymać postępujące polactwo w sposób inny, niż opuszczenie zony i leczenie poza zasięgiem jej wpływu. Kim on jest, ten mężczyzna?
Kimś kto mi się bardzo nie podoba, pomyślał Walter, kimś kto stał się panem naszych losów. 
Z góry posłyszał gwizd. Na balkonie pośrodku kościoła ujrzał Nadieżdę, która mu pomachała. Rozejrzał się i ruszył do nisko sklepionej części budynku, gdzie w ścianie znajdował się otwór po drzwiach. W tym miejscu temperatura odczuwalnie się zwiększyła. Wspiął się po schodach i po chwili dotarł do miejsca, z którego machała Nadieżda, lecz jej już tam nie było. Spojrzał na poskręcane metalowe rury, puste w środku. Nie miał pojęcia do czego mogły służyć, przed nim widniało kolejne wąskie przejście. Za nimi znalazł schody i wstąpił w światło, wspinając się do miejsca, gdzie schody się kończyły, a wraz z nimi ściany. Dach wieży w dużej mierze nie istniał, roztaczał się stąd widok na świat, lecz temperatura była trudna do wytrzymania, a jeszcze gorszy był smród spalonego mięsa. Długa linia ognia biegła nasypem w kierunku Radzymina, płomienie objęły także ziemię wokół nasypu, metanapalm powoli się dopalał. Walter przesłonił twarz rękawem, Nadieżda wskazała na niebo na południowym wschodzie, kilka wiorst od nich, gdzie krążyły szare kształty, poniżej których błyskały eksplozje zrzucanych bomb. W niebo bił dym rozciągający się na dość długim odcinku, a Su-41 nawracały bombardując jakiś niewidoczny cel. Walter kiwnął głową, rozejrzał się, po czym podążył za Nadieżdą w dół. U stóp schodów nie śmierdziało tak bardzo i dało się rozmawiać, co wykorzystała.
- Walą na jednym odcinku – powiedziała półgłosem. – Krążą wokół i bombardują w linii prostej.
- Coś tam jest – odparł..
- Długo walą. Dużo tego czegoś. Albo też to coś jest duże– zauważyła. – Mam nadzieję, że to ubiją.
- Nie myślcie tyle, towarzyszko – poradził Walter. – A na pewno powstrzymajcie się od wyrażania tych myśli głośno – nagle tknęło go niedobre przeczucie.
Nadieżda pokiwała głową.
- Kilkoma słowami pozbawił was dowództwa, tawariszcz lejtnant – zauważyła. – I pokazał, kto tu teraz rządzi. Nieładnie. Frontowym wilkom to się nie może spodobać – dotknęła jego ręki. – Kim on jest, że widzi tak dużo? Jak dostrzegł te wszystkie sprawy?
Walter cofnął się sprawiając, że puściła jego dłoń.
- Jest z Informacji. Był szkolony. Widzi wszystkie odstępstwa.
- I co on robi w zonie? – zmrużyła oczy – Skąd przyszedł? Był już tu wcześniej, albo Informacja ma przygotowane skrytki zaopatrzeniowe w zonie. Jak on się podkradł, czujny jest jak kot… Był tu przed nami i czekał,  musiał nadejść od strony Radzymina, od Polaków, tam nie ma już nikogo z naszych. Ten  inhibitor… czy on pozwala przeżyć we wnętrzu zony? – mówiła, myśląc głośno.
- Skończcie, szeregowy – poradził Walter.
- Tawariszcz lejtnant – Nadieżda pochyliła się ku niemu. – On nami manipuluje. Nie uratował nam życia, miał łączność z Bazą i wezwał Suchoje, ale Baza nas nie ostrzegła. Celowo, czy przez zapomnienie?
- Szeregowy – podniósł nieco głos, na granicę słyszalności. – Skończcie z tą logiką. To jest wojsko. I strefa wojny. Tu panuje porządek i rządzi komunistyczne planowanie. Nie myślcie. Wykonujcie rozkazy.
Nadieżda zamilkła. Doskonale wiedziała, jak wojna i komunistyczne planowanie wyglądają w rzeczywistości, ale nie była przekonana, iż w strefie rażenia bomb znaleźli się przypadkiem. Podobnie Walter. Nie mieli także pojęcia kto słucha, czy nie jest to ktoś czujny jak kot, kto być może widzi w ciemnościach i słyszy rzeczy, których nie słyszą zwykli ludzie. Bez słowa zeszli po schodach. Walter nie chciał zastanawiać się nad słowami Nadieżdy, musiał zadbać o inne sprawy.
Sokoła znalazł podejrzanie blisko wąskiego przejścia prowadzącego na górę, studiującego mapę sztabową. Wyminął go ocierając czoło, gorąco stawało się powoli nie do wytrzymania. Podszedł do każdego z członków oddziału, zamienił kilka słów, sprawdził stan amunicji. Mimo uzupełnień wciąż było jej niewiele. Tamara poczuła się lepiej, mimo protestów Czeczena obejrzała jego nogę i użyła żelu tłumiącego. Dżazijew bez słowa spakował radiostację podaną mu przez Sokoła, nie skarżąc się na jej ciężar. Nie potrzebowali dodatkowych rozkazów, przygotowywali się do wyruszenia. Walter założył plecak, wziął karabin i podszedł do mężczyzny.
- Nasz cel, towarzyszu? – zapytał krótko. Sokół zmierzył go przeciągłym spojrzeniem i pokazał na mapie miejsce odległe o niecałe trzy wiorsty. Walter odczytał nazwę miejscowości. Drewnica. Kolejny punkt na rubieży zony, który mógł zostać zmieniony.  Po Radzyminie trudno było stwierdzić, gdzie biegła obecnie granica Dzikich Pól. Byli już tam na patrolu kilka miesięcy temu, ale wtedy ten obszar był jeszcze stały. Nie mieli pojęcia co mogą tam zastać. Zona zmieniała się sposób niekontrolowany i nieprzewidywalny.
- A nasze zadanie? – indagował Walter.
Sokół złożył mapę.
- Dowiecie się gdy osiągniemy pozycję. Ruszamy.
Walter pokiwał głową i zarządził wymarsz. Nie podobało mu się to wszystko, było ich zbyt mało i mieli niewiele amunicji. Ich grupa była wystarczająca wyłącznie do przeprowadzenia rozpoznania, bez nawiązywania kontaktu z wrogiem. Sokół o tym wiedział, lecz karty były po jego stronie. Walterowi wydano rozkaz udania się do miejsca, w którym Sokół na nich czekał, a następnie polecono mu wykonywać jego polecenia. Były one dlań jako żołnierza oczywiste. Nie wiedział jedynie, co tamten zaplanował po wykonaniu zadania, nie miał pojęcia czy zadanie to przetrwają. Był natomiast przekonany, że jeśli Sokół nie przeżyje tej misji, w najlepszym wypadku skończą na froncie zachodnim lub w gospodarstwach reedukacyjnych.
 A co gorsza poprzednie przeczucie okazało się dobre. Z mapy wynikało, iż kierowali się do miejsca intensywnie bombardowanego przez suchoje. Sądząc po ilości użytych ładunków, to na co zrzucały bomby, miało duże rozmiary. I na nich czekało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz