czwartek, 6 listopada 2014

Alternatywne postapo

Jak dotąd chyba nikt nie zagląda na tego bloga, zresztą ja traktuję go testowo i póki co nie zebrałem się jeszcze aby poustawiać tu różne rzeczy tak jak należy. No ale z takim tytułem licznik odwiedzin skoczy pewnie co najmniej na 3. Bloga założyłem po to aby pisać o fantastyce dotyczącej światów alternatywnych i równoległych rzeczywistości, bo o ile stron takich jest masa w językach obcych, w zasadzie u nas w przeciwieństwie do stron dla miłośników fantasy, wampirów, postapo, stalkera i tak dalej nic takiego się nie pojawiło. Zobaczymy jak projekt się rozwinie, najwyżej zawinę się z dnia na dzień w nieznane. Sama kategoria wchodzi mocno w fantastykę. Oddzielmy ją na wstępie od postapo (czyli historie w settingu post apokaliptycznym, jako że jak czytam to wszystko w zaciszu swej grzędy i w zasadzie nie odwiedzam stron miłośników gatunku, to o tym, że nazywa się to postapo dowiedziałem się rok temu, gdy przeczytałem takie słowo na blogu niejakiego Biedrzyckiego). Nie można jako alternatywnej historii potraktować książki o życiu w świecie postapokaliptycznym, bo jednak to jakaś wersja przyszłości a nie teraźniejszości, nawet jeśli sam autor wykorzystuje zagładę wyłącznie pretekstowo, nie opisując jej szczegółowo. Posługując się tu przykładem wspomnianego Bartka Biedrzyckiego i "Kompleksu 7215" to mimo wszystko fantastyka, bo dzieje się w naszym świecie, ale po zagładzie. Ale takie na przykład książki Michała Gołkowskiego - to już historia alternatywna, bo dzieją się w świecie, w którym w roku 2006 doszło do powstania stalkerowskiej zony.
Miałem okazję poprzeglądać sobie ostatnio recenzje tych książeczek i generalnie sporo osób czepia się, że autorzy nie wymyślają nic nowego, bo przeniesienie akcji książek Głuchowskiego do Warszawy czy wpisanie stalkerowskiej zony w Czarnobul to kiepski zabieg bo i gdzie nam do metra moskiewskiego, a i nic nowego nie wymyślono, bo i gatunek zbyt hermetyczny. Każdy gatunek jest hermetyczny, to trochę jak zarzucić filmowi "Grawitacja", że reżyser użył ogranego motywu latania statkami w kosmosie, a to pokazano już w "Odysei Kosmicznej" (a w ogóle w "Podróży na księżyc" w 1902 roku). 
Generalnie miłośnicy postapo czują się jak w domu poruszając się w znanych sobie umownych realiach, więc podnoszenie takich kwestii jest nieco chybione. Jak wiadomo muszą być niedobitki cywilizacji walczące o przetrwanie w walce ze zmutowanym blobem-zabójcą (że zacytuję Skippera z Pingwinów z Madagaskaru: Kowalski, czy w przyszłości Ziemia jest nuklearną pustynią, na której o władze walczą nieliczne, acz doskonale uzbrojone grupki mutantów?). Nie ma także sensu szukać w tym realności, bo jeśli wymyślę sobie, że w tunelu metra będzie siedział blob-zabójca i machał mackami, to nie będę zastanawiał się na ile realna jest entropia jego wzrostu i kiedy przekroczy dopuszczalny rozrost masy. Wszystko już było, w roku 1974 Doktor Who (ten najlepszy, Baker) odwiedzał Khaledów, którzy mieszkali w bunkrach, mając wokół zonę nuklearną pełną muto (mutantów, nie MUTO z Godzilli). A już w 1947 w "Kantyczce dla Leibowitza" ludzkość upadła i snuła się po zniszczonej pustyni. Nie chce mi się szukać kto napisał o tym pierwszy, przez lata zmieniło się  tylko jedno, o ile kiedyś lektura takich książek była mocno przerażająca i służyć miała napomnieniu oraz ostrzeżeniu, a taka "Aleja Potępienia" wbijała w fotel (wersja filmowa jest masakrycznie zła, polecam gorąco, takiego kina klasy B ze świecą szukać), teraz traktujemy temat mocno rozrywkowo. Fakt, w dzieciństwie powtarzano mi, że jak będzie wojna to Amerykanie zrzucą nam coś na głowę, więc było to nieco bardziej realne, teraz książki takie jak "Kompleks 7215" to bardziej rozrywka niż możliwy scenariusz.

Ale w zalewie postapo jest coś oryginalnego, choć do wspomnianej grupy docelowej to nie trafi. W początkach swojej kariery Kim Stanley Robinson popełnił trzy książeczki, przedstawiające trzy alternatywne wersje historii Kalifornii - z tego powodu biorę go dzisiaj na warsztat. Robinson to pisarz specyficzny, nie każdemu podoba się jego styl pisania, acz snując swe pozbawione akcji opowieści w dziwny sposób sprawia, że one wciągają. Do Robinsona kiedyś wrócę, bo stworzył on jedną z bardziej oryginalnych wersji historii alternatywnej w "Latach ryżu i soli", na razie wspomniana trylogia, pisana w latach osiemdziesiątych co jest mocno widoczne. Czasy gdy ludzie żyli w niszczonym środowisku naturalnym, pojawiały się pierwsze komputery, a Reagan machał szabelką. "Dziki brzeg", "Złote wybrzeże" i "Pacific Edge" (ta ostania po polsku już nie wyszła bo czytelnicy nie dopisali) przedstawiają trzy alternatywne wersje historii Kaliforni - postapo, hi-tech i eko. My skupmy się na tej pierwszej, bo rzadki to przykład wizji niesurwiwalowej. Ludzie po wojnie żyją nieco jak amisze, zajmując się uprawą pól a ich codzienność to bolączki w rodzaju co zasiać i jak się wyleczyć. Żadnych walk, band, Mad Maxa, nie ma wreszcie mutantów ani bloba. Społeczność jest pod opieką ONZ, oczywiście niezbyt się to jej podoba i to na nich zasadzają się Amerykanie pragnący powrotu do normalności. W książce tej najbardziej urzekła mnie koncepcja wycieczek Japończyków, nielegalnie odwiedzających Kalifornię, aby zaznać nieco surwiwalu i pooglądać dzikusów, którzy przeżyli nuklearny holokaust.
No to zdekonstruujcie alternatywną wersję Robinsona. Wychodzi na to, że jednak po wybuchu plagi zombi czy upadku bomb na warszawskie metro może być nie mniej nudno niż obecnie. A dzień urozmaici nam hodowla świń i farming w realu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz