środa, 29 listopada 2017

Deszcz stulecia

Po przeczytaniu całości cyklu „Przestrzeń objawiona” Alastaira Reynoldsa sięgnąłem po inne opowieści tego autora. Choć zalicza się go do twórców hard SF i w utwory swe osadza mocno w fizyce, nie dominują one narracji jak dzieje się to u Stephena Baxtera. Lektura „Century Rain” nie rozczarowała mnie, choć akcja rozwija się powoli. W przyszłości odległej o kilka stuleci w Układzie Słonecznym trwa konflikt między dwiema frakcjami ludzkości zapoczątkowany w XXI wieku zniszczeniem Ziemi. Niekontrolowane użycie nanomaszyn i próba regulacji pogody doprowadziły do zniszczenia życia na Ziemi. Chmury nanitów ewoluowały, po spożyciu planktonu przerzuciły się na białko, na końcu swego łańcucha pokarmowego umieszczając ludzkość. Ocaleli jedynie zamieszkali w kosmicznych habitatach. Zniszczenie Ziemi i skucie jej lodem oraz wciąż niezakończona rekultywacja spowodowały, iż znaczna część ocalałych wyrzekła się nanomaszyn i ich dobrodziejstw. Niewielka grupa korzysta jednak z tej technologii, przedłużając swe życie i dokonując stopniowego rozwoju w postludzkość. Obie frakcje toczą zimną wojnę, przerywaną okresowymi starciami.
Stanowi to jednak jedynie tło powieści, której właściwa akcja toczy się równolegle w opisywanej przyszłosci oraz w Paryżu końca lat pięćdziesiątych XX wieku. Szybko orientujemy się, iż jest to świat, w którym historia potoczyła się inaczej. III Rzesza została pokonana w roku 1940 podczas inwazji na Francję. Obalono Hitlera i wynegocjowano pokój, wciąż rządzi partia nazistowska, jednak nie doszło do holokaustu (niestety autor nie zdradza jaki los spotkał Polskę). We Francji władzę sprawuje lokalna partia faszystowska. Dużo interesujące są jednak inne subtelności, będące skutkiem braku II Wojny Światowej. Gwałtowny rozwój techniki nie miał miejsca, co oznacza nie tylko brak programu rakietowego, rozwoju samolotów i pojazdów, lecz również brak maszyn liczących. Gdzieś daleko w Ameryce budowane są jakieś odpowiednik ENIACa, lecz świat niewiele zmienił się od roku 1939. Wciąż podróżuje się pociągami i statkami, nie istnieje ONZ, Wielka Brytania wciąż jest Imperium, a USA pogrążone w izolacjoniźmie. Amerykanin Floyd pracuje jako prywatny detektyw w Paryżu, otrzymując standardowe zlecenie odnalezienia pewnej blondynki. Reynolds bardzo sprawnie operuje konwencją kryminału noir, zdradzając swą fascynację powieściami o Maigrecie i Phillipie Marlowe. Szybko jednak okazuje się, że w alternatywnym Paryżu dzieje się coś więcej, bowiem oba światy są ze sobą nierozerwalne połączone. Zaś Francja Floyda wcale nie jest przeszłością świata nanokaustu (bardzo zgrabne połączenie słów nano i holokaust), w którym historia przebiegła w sposób znany. Floyd zobaczy więcej niż powinien, gdy jego alternatywna Ziemia stanie się terenem wojny dwóch frakcji przyszłej alternatywnej ludzkości, ograniczonej niemożnością użycia technologii przyszłości.
Łącząc konwencje powieści detektywistycznej i SF Reynoldsowi udało się napisać ciekawą książkę. Mimo swego rozwlekłego stylu pisania i konwencji wyjaśniania wszystkiego pozostawił wiele pytań bez odpowiedzi, utrzymując suspens tajemnicy spowijającej wszechświat w książce. Choć początkowo domniemujemy, iż mamy do czynienia z równoległymi wszechświatami, okazuje się, że tak nie jest. Oba światy współistnieją w jednej przestrzeni, czego nie potrafi wyjaśnić nawet nauka zaawansowanego technologiczne świata nanokaustu. Jak to zwykle jednak bywa ważniejsza niż nauka okazuje się wojna, a starcie rozgrywane w Paryżu staje się głównym polem walki, do którego przygrywką jest zniszczenie jednego z marsjańskich księżyców.
Pisanie cyklu „Przestrzeni Objawionej” pozwoliło Reynoldsowi na udoskonalenie warsztatu pisarskiego, stanowiąc swoiste laboratorium. „Century Rain” choć także opowiada o kosmicznej wojnie, przedstawia ją z punktu widzenia lokalnej skali. Brak tu epickich starć, stawką nie jest przetrwanie ludzkości, choć jak się z czasem okaże zagrożenie dla jednego ze światów jest równie olbrzymie. Autor nie uległ także pokusie napisania kolejnej wielotomowej sagi, choć świat nanokaustu daje takie możliwości. „Century Rain” to ciekawa odskocznia od pisanej przez niego hard SF i do tego udana.

wtorek, 28 listopada 2017

Discovery

Minęły już prawie dwa tygodnie od zakończenia emisji pierwszej części pierwszego sezonu nowego Star Treka, można więc spojrzeć na Discovery chłodno i spróbować ocenić jak udał się eksperyment polegający na przeniesieniu serialu w nowe czasy, z jednoczesną próbą zachowania tego co w serii było najlepsze. Zwłaszcza, że w ostatnim odcinku zasygnalizowano, iż załoga USS Discovery w kolejnych odcinkach odważnie kroczyć będzie przez multiwersum...
Jak w przypadku każdej serii, w której dokonuje się zmian, ortodoksyjni fani jęli toczyć pianę z pyska, zwłaszcza gdy serial naruszył niebezpiecznie kanon od strony technologicznej. Akcja Discovery toczy się na dekadę przed oryginalną serią, zaś poziom zaawansowania technicznego przekracza mocno odległe o wiek czasy następnego pokolenia. Zabieg był to ryzykowny i jak najbardziej logiczny, kręcąc serial w roku 2017 nie można oczekiwać, że widz zaakceptuje pastelowe barwy świetlanej przyszłości lat sześćdziesiątych XX wieku. Tę kwestię zostawmy z boku, choć dla fanatyków zmiany te są równie nieakceptowalne jak wycięcie części wątków z „Władcy Pierścieni”.
Dużo ciekawsza jest próba ożenienia Star Treka z Battlestar Galactica. BSG nomen omen ze Star Treka się wywodzi, wojna stanowiąca zwieńczenie dwóch ostatnich sezonów DS9 i coraz mroczniejsze wątki, których nie można było umieścić w Star Treku, zaowocowały rozwinięciem w opowieści o ludziach i cylonach. Ron D. Moore uwolniony od ograniczeń kanonu Star Treka udanie rozbudował kwestie dylematów i zmęczenia wojną na wyniszczenie przeciwnika. DS9 opowiedziało historię starcia idealistycznej Federacji i paranoicznego Dominium ukazując, iż podczas wojny idealizm umiera pierwszy. A przy okazji zatraciło po drodze to, co stanowiło o sile Star Treka. Opowieść o eksploracji, badaniu wszechświata i spotkaniu nieznanego. W Voyagerze zastąpiono ją w połowie serialu komiksową kopaniną, coraz mniej brakowało w tym wszystkich fantastyczno-naukowej refleksji. Próba przywrócenia konwencji w Enterprise zakończyła się wywrotką serialu i zmianą klimatu, który zniechęcił fanów i skutkował przerwą w kręceniu Star Treka na 12 lat.
Trzeźwo myślący fan Star Treka nie miał więc prawa oczekiwać, iż po upływie dekady dostatnie w nowej rzeczywistości telewizyjnej ten sam produkt, opakowany w nowe dekoracje. Co nie znaczy, iż nie jest nieco zawiedziony, bowiem przecież właśnie za to niegdyś pokochał Star Treka, dzięki któremu zaintesował się nierzadko na poważnie fantastyką czy nauką, został fizykiem bądź pracownikiem NASA. Tym razem dostajemy opowieść o wojnie, cofamy się do czasów gdy Klingoni byli największym wrogiem Federacji, a nie jej sojusznikiem. Klingonom po raz kolejny już zmieniono wygląd odchodząc od kanonu, to kolejna rzecz, którą trudno przełknąć fanom. Dostaliśmy więc pozornie stary produkt w całkowicie nowym opakowaniu, twórcy zamiast kreować kolejną markę zdecydowali się na reformę starej, pragnąc zagrać na sentymencie fanów. Niestety zatrzymali się w połowie drogi i stworzyli historię, która nijak nie pasuje do poprzednich elementów układanki. Dotychczasowe seriale starały się bowiem zachować ze sobą spójność, co czasem prowadziło do absurdu, gdy kręcony na początku XXI wieku Enterprise, dziejący się o 100 lat wcześniej niż oryginalna seria powstała w latach sześćdziesiątych, musiał być mniej zaawansowany technologicznie. W Discovery ograniczenia te odrzucono, czy też raczej przemilczano. Wyzwolony z kanonu Star Trek mocno się zmienił i w tym aspekcie wyszło mu to na dobre.
Co dostaliśmy w nowej wersji przygód załogi statku Federacji? Nową opowieść zdominowała wojna, ukazywana przez ruchomą kamerę, w ciemnych tonacjach, być może nie tak mroczna jak konflikt Federacji z Dominium, lecz dużo bardziej brutalna. Wojna o zaskakującym przebiegu, z jednocześnie ukazaną rozgrywką wewnątrz Imperium Klingońskiego, do tego całkowicie nieprzewidywalną. Po stronie Federacji mamy złamanie dotychczasowego schematu. Głównym bohaterem nie jest kapitan ani główna osoba z mostka, co zmienia całkowicie dotychczasową perspektywę. Kapitan Lorca to człowiek o tajemniczej przeszłości i niejasnych motywach, w sobie tylko znanych celach manipuluje umiejętnie załogą i Gwiezdną Flotą. Nauka go wyraźnie nudzi, jest człowiekiem wojny a nie eksploracji, do tego ma na sumieniu swą poprzednią załogę i zdaje się tym nie przejmować. Finał ostatniego odcinka rzuca na tę sprawę nieco światła, zgodnie z najpopularniejszą teorią Lorca nie jest tym, kim się wydawał, a my oglądaliśmy całkowicie nieświadomi realizację jego tajemniczego planu związanego z najbardziej znanym w Star Treku światem alternatywnym… Twistem scenariuszowym autorzy zapewnili fanom dziesiątki pytań, sprawiając iż wielu z nich zakwestionowało nawet swą wcześniejszą wściekłość na brak zgodności z kanonem. Nie wiadomo bowiem czy dotychczasowe odcinki miały miejsce tej samej linii czasowej co pozostałe seriale. Choć temat wojny z Klingonami był nośny i zapowiadał się na wątek, który udźwignie cały sezon, rozwój wydarzeń okazał się zaskakujący. Tym sposobem Discovery zaczęło zmierzać w nieznane. Być może okaże się nim multiwersum, choć kierunek to niebezpieczny. Po Sliders czy Quantum Leap trudno opowiedzieć w tym temacie coś nowego, a zaginiony w nieznanym statek Gwiezdnej Floty wałkowaliśmy przez siedem sezonów. Pozostaje wzorem czołówki Enterprise zanucić „I’ve got faith to believe”.
Bo mimo wszystko to nadal Star Trek. Choć akcja jest tu szybsza, związki i konflikty nie są budowane w tempie całego sezonu lecz kilku odcinków, jest miejsce na szczątkową naukę i dylematy moralne oraz etyczne. No a odcinki z Harrym Muddem nawiązują do najlepszych tradycji serialu, umiejętnie opowiadając po raz kolejny o pętli czasowej. Gdyby chodziło o nowy serial SF, po tych 11 odcinkach można by pokusić się już o ocenę. To jednak Star Trek, tradycja zobowiązuje i przynosi większe oczekiwania. Warto przyglądać się eksperymentowi o nazwie Discovery i zobaczyć co z niego wyniknie, choć oczywiście nie należy się spodziewać nieoczekiwanego. W końcu to nadal Star Trek i na tym też polegają jego słabość i siła. Ze wszystkim co go ogranicza i napędza, dając twórcom mocne oparcie i krępując ich więzami, których nie mogą zerwać.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Drugi poziom wieży

Obejrzałem wreszcie „Mroczną Wieżę” i przychylam się do opinii większości widzów, iż film jest całkowitą porażką. Bynajmniej nie z powodu roli Idrisa Elby, który wcielił się w rewolwerowca, przedstawianego nam w książkach jako mężczyznę o aparycji człowieka znikąd, czyli Clinta Eastwooda, milczącego i opętanego swą niezrozumiałą misją. Przyznam, iż nie spodziewałem się po tej ekranizacji wiele, cykl wydaje mi się niefilmowalny, osadzony jest bowiem w światach Stephena Kinga, przewijających się we wszystkich jego powieściach. Co zostało z tego wszystkiego w filmie? Niewiele.
Siłą Mrocznej Wieży jest unikalny świat, w którym toczy się opowieść. Początkowo niewiele z niego rozumiemy, rewolwerowiec o imieniu Roland wędruje przez pustynię, w westernowej konwencji miasteczka na Dzikim Zachodzie zabija wszystkich jego mieszkańców. Na pustyni jest miejsce dla dziwacznych futurystycznych maszyn, jaskinie zamieszkują mutanty cierpiące na chorobę popromienną. Pod koniec pierwszej, cienkiej jeszcze książeczki Roland dociera do celu swej misji, dopada człowieka w czerni i dowiaduje się, iż znajduje się na początku swej drogi prowadzącej do Mrocznej Wieży. Będzie ona długa i kręta, powiedzie go przez opuszczone miasta w stylistyce „Ucieczki z Nowego Jorku”, z którego uciec będzie można pociągiem opętanym przez sztuczną inteligencję, zmierzyć się będzie musiał z wampirami, demonami, a nawet „Tym”.
Brzmi to wszystko niezbyt inteligentnie, lecz ten miks popkulturowy jest wybuchową mieszanką, którego niedookreślenie buduje świat. Coś się z nim stało, Roland mówi iż „poszedł naprzód”, odległości stały się większe, pojawiły się w nim miejsca, których nie było. Spotyka osoby, które spotkał już niegdyś, lecz one go nie poznają, zdają się odgrywać podobne role w nieco zmienionych sceneriach. Równoległe światy połączyły się i stały jednym, miał miejsce jakiś kataklizm, gdy pradawni starożytni upadli wraz ze swą technologią i wiedzą. Tyle wiemy na początku cyklu, część tej wiedzy przekazuje Rolandowi człowiek w czeni, Walter O’Dim, znany gdzie indziej jako Randall Flagg. Od niego rewolwerowiec dowiaduje się o wieży, neksusie wszystkich światów i wymiarów, znajdujących się w centralnym punkcie wszystkiego. Tam rozpoczyna się na nowo jego podróż, poprzez wszystkie światy, w kierunku pola czerwonych roż, pośród którego wzrasta wieża.
Świat opisywany odsłaniał się przed Kingiem z czasem, początkowo nie wiedział kim jest rewolwerowiec, gdy po latach poznał jego młodość, poprawił pierwszy tom. To doskonale koreluje z rozpadającymi się światami i cyklami drogi do wieży. Jeden z nich opisuje książka, inny komiks, widząc róg u boku Idrisa Elby fani powieści zrozumieli od razu, iż stanowi on ciąg dalszy. Ten Roland z pierwszej powieści jest inny, uprawia tajemniczą sztukę khef, na wyższych poziomach dzięki niej nie potrzebowałby wody i jedzenia. Z kolei w „Bezsenności” wyższe poziomy należą do wieży, która zdaje się mieścić całe światy. Ta pozorna nielogiczność jest częścią cyklu, asystentka Kinga, Robin Furth na potrzeby komiksu pisała szerokie kompendia tłumaczące budowę multiwersum. Niepotrzebnie, gdy spoglądamy oczami Ronalda, dysponujemy jego wiedzą, świat wydaje nam się bardziej bliższy, choć niezrozumiały. Jego historia pozostaje niejasna, jest opowieścią o upadku, z którego podźwignęli się niektórzy, odtwarzając historię ze skrawków. Czym jest Mroczna Wieża? Legendą. Rewolwerowcy wywodzą się z czasów Arthura Elda, króla Baronii śródświata, którzy strzegli porządku. Roland jest ostatni, pozostali zginęli podczas bitwy o Gilead z powodu zdrady Waltera. Dopiero gdy rewolwerowiec go dopadnie, dowie się, że chodzi o coś więcej. Postanawia dotrzeć do Wieży, nawet jeśli ona nie istnieje.
W filmie nie ma po tym wszystkim śladu. Roland wędruje przez upadły świat, nie mając pojęcia czym są zardzewiałe diabelskie młyny. W wioskach pozbawionych elektryczności funkcjonują portale międzywymiarowe zasilane technologią, strzeżone przez tubylców. Rewolwerowcy strzegą Wieży, a pościg za Walterem, w książce przedstawiany jako coraz bardziej bezsensowny i kosztowny, zwieńczony rozmową przy ognisku, tu kończy się epicką walką końcową. Wątki pocięto i uproszczono, psychologię postaci sprowadzono do prostych schematów. Roland rzecz jasna nie mógł pozostać odrażającym typkiem, skupionym na swej misji, stał się sympatyczny. Wszystko gdzieś przepadło, pozostała jedynie część tajemnicy. Wyjaśnienie chęci zniszczenia wieży jest trywialne, Roland na tym etapie podróży ma już świadomość, że ktoś dąży do jej upadku i spotyka łamaczy wiązki. Choć podobnie jak w książce nie ma pojęcia, iż w Mrocznej Wieży czeka wszechpotężny przeciwnik, który obawia się jedynie rewolwerowca.
Zatem nie warto, bardzo bardzo nie warto, lepiej ponownie sięgnąć po książkę. To jedne z najlepszych rzeczy jakie King napisał, zwłaszcza tom I, dziergany przez dekadę, w latach 1970-1982, będący cienkim zbiorem opowiadań. Rewolwerowiec jest nikim, człowiekiem bez twarzy, wędruje przed siebie w upadłym świecie, gdzie problem rozwiązuje się przy pomocy ołowiu. Lecz w przeciwieństwie do westernów, nie potrafi nikogo uratować, przynosi śmierć, nawet tym, którym usiłuje pomóc. Gorzka to historia i warta lektury.

piątek, 3 listopada 2017

Mongołowie w kosmosie

Wszyscy wiemy, że Polska can into space, ale dzisiejszy wpis nie jest na ten temat, choć kraje azjatyckie mają wielką tradycję w podboju kosmosu. Wystarczy przypomnieć, że kilkanaście miesięcy temu telewizja północnokoreańska podała informację o lądowaniu pierwszego człowieka i do tego komunisty na Wenus. Turkmenistan zaś odkrył dodatkową planetę w Układzie Słonecznym, położoną między Marsem a Jowiszem, która nazwana została tak jak kraj. Z poważniejszych rzeczy w Kazachstanie położony jest Bajkonur, za Uralem leżą Chiny, a co Chiny planują to już wcale nie jest SF, ani nowy Star Trek z USS Shenzou z Michelle Yeoh. Ale jest tam jeszcze Mongolia, ze swą wielką przyszłością, pamięcią o historii, w której koczownicy rzucili na kolana dwa kontynenty, podbili Chiny a pod Legnicą zrobili europejskiemu rycerstwu to samo, co Dotrakowie w Westeros. A co gdyby się tam nie zatrzymali?
Na początku XXIII wieku władają Galaktycznym Imperium, którego stolicą jest Wielka Mongolia, w innych rzeczywistościach zwana Ziemią. Regiony cieszą się automonią, pod władzą gubernatorów wyznaczanych przez Chana Chanów. Jego rządy niepokojone są przez separatystów muzułmańskich, czy sektę nestorian, gdzie indziej znanych jako chrześcijan. W przeważającej części Imperium panuje jednak pokój. Na gwiezdnych szlakach zaczyna dziać się coś dziwnego, piloci donoszą o zjawach i duchach, widmowych statkach pojawiających się znikąd, nie posiadających materialnej struktury. Agent specjalny Żółty Pies zostaje wysłany by zbadać sprawę. Urzekła mnie ta krótka nowelka Alastaira Reynoldsa. Ostatnimi czasy odkrywam tego pisarza na nowo, odświeżyłem sobie i częściowo przeczytałem po raz pierwszy cykl Przestrzeń Objawiona, po czym dotarłem do tej opowieści, zdaje się nie wydanej dotąd po polsku. W „Six Directions of Space” zabiera nas do Imperium Galaktycznego Mongołów, prawie 1000 lat po podboju Europy, Mongołowie już dawno opanowali świat i zjednoczyli ludzkość. W kosmosie pojawia się jednak nowe tajemnicze zagrożenie, którego natura jest niejasna. Jak zawsze okazuje się, że największym zagrożeniem są ludzie. Żółty Pies staje się ofiarą politycznych intryg, gdy wpada w ręce gubernatora Qiliana, ten zetnie mu jego koński ogon z głowy, przypominając iż jest jedynie zwykłym człowiekiem, a nie sługą Chana. Wreszcie wciągnie go w swoją grę, by ujawnić tajemnicę zjaw.

Na ledwie osiemdziesięciu stronach Reynolds zabiera nas do multiwersum, w którym spotykają się światy równoległe. Mongołowie szybko odkryją istnienie rzeczywistości, w której Wielką Mongolią rządzą muzułmanie, zmierzą się z agresywnymi chrześcijanami, napotkają świat Narodów Zjednoczonych. Lecz prawdziwym zagrożeniem okażą się agresywne człekokształtne przypominające lemury, pochodzące ze świata, w którym Homo Sapiens się nie narodził. To jednak dopiero początek kłopotów, na horyzoncie zdarzeń znaki zapowiadają przybycie tajemniczych Uśmiechniętych, tępiących w swoim wszechświecie Ciepłokrwistych, a także w rzeczywistościach równoległych.
Mniej utalentowany autor powyższą kalkę sprawdzonych pomysłów przekułby na cykl powieści, Reynolds nie ma potrzeby tego czynić. Wyjątkowo w noweli odchodzi od swej fascynacji fizyką, przedstawiając ją z punktu widzenia tajnego agenta. Postać to fascynująca, pozbawiona zasad myślenia do jakich przywykliśmy, w świecie Mongołów wartościowanie dobry-zły nie istnieje, brak w nim zasad moralnych. Są jedynie rzeczy korzystne lub niekorzystne, podczas tortur Żółty Pies w pełni rozumie swojego oprawcę i kierujące nim przesłanki. Mongolia jest tu okrutna, skuteczna i efektywna. Zetknięcie się z innymi wersjami rzeczywistości, jest tu przede wszystkim starciem kulturowym, nastawionym nie na podbój, lecz na zysk.
Reynoldsa warto więc czytać, choć zdaje się w Polsce wydano jedynie cykl „Przestrzeń Objawiona”, cieszący się zasłużoną i kultową sławą. Jednak piszący grubaśne książki autorzy SF z naciskiem na S wyraźnie słabo się sprzedają.

wtorek, 31 października 2017

1948

Wyobraźcie sobie świat, gdzie pośród ruin ostatni ludzie uciekają przed hordą nieumarłych, żądnych ich krwi… Tym razem to nie opowieść o wampirach czy zombie, lecz postapo, dziejące się w alternatywnej rzeczywistości. Mogliście je przegapić, bo napisał je brytyjski autor horrorów, wydawany przez laty w Polsce w pulpowej serii wydawnictwa Amber. To James Herbert, autor kultowych dzieł takich jak „Szczury” czy „Mgła”.
Choć Herberta niektórzy w Polsce stawiają na równi z Guyem N. Smithem, autorem kultowych „Krabów” albo „Fungusa”, jest pisarzem o niebo lepszym, osobiście uważam, że w przeciwieństwie do Smitha jest pisarzem. Być może jestem uprzedzony, a Smitha w Polsce zabiła jakość przekładu tłumaczy legendarnego wydawnictwa Phantom Press, ale Herberta po w odróżnieniu od Smitha da się czytać. Nie zamierzam jednak porównywać ich twórczości, jak co roku w wigilię nocy, podczas której duchy wędrują po Ziemi, na blogu przenieśmy się do alternatywnej rzeczywistości opanowanej przez grozę.
Jest rok 1948, taki też tytuł ma książka Herberta. Rzecz jasna to nawiązanie do słynnego dzieła Orwella, który zatytułował je „Rok 1984”, dokonując odwrócenia dwóch ostatnich cyfr roku, w którym pisał swe głośne dzieło. Herbert odwrócił je ponownie i zabrał nas do upadłego świata i zniszczonego Londynu. Miasta, którego plan odpowiada Londynowi z tamtego okresu, Herbert w posłowiu sam przyznaje, iż risercz jakiego musiał dokonać, odpowiadał pisaniu książki historycznej. Bohaterem tej książki nie jest jednak miasto, które rozpada się i płonie, a pozostałości infrastruktury miejskiej wybuchają, gdy ulatnia się gaz. Jednym słowem Londyn przypomina obraz prezentowany w wielu filmach postapokaliptycznych, których autorzy są na bakier z logiką, gdy ukazają nam w dekady po zagładzie wciąż płonące na ulicach samochody i migające latarnie. Tu jest to o tyle uzasadnione, iż zagłada dokonała się nie dawno, a Londyn nie podniósł się po bombardowaniach blitzkriegu, które przyniosły mu zagładę. W rzeczywistości roku 48, Hitler przegrywając wojnę wyposażył rakiety V2 w bron biologiczną i wystrzelił je w Europę. Cokolwiek w nich był efektywnie przyczyniło się do zagłady ludzkości, w ułamku sekund krew w żyłach tężała, zestalając się, skóra stawała się niebieska, a ludzie upadali na ulicach. Lżejsza odmiana tej choroby powodowała u powolną i bolesną śmierć, gdy ich krew przestawała płynąć w żyłach. Bakteria, jeśli to była ona, rozprzestrzeniła się na całą wyspę, a zapewne i kontynent, bo dawno nie było już niego wieści, podobnie jak z całego świata. Zagłada spotkała także zapewne Niemców, odpowiedzialnych za użycie tajemniczej broni. Nikt nie wie czym była, lekarze usiłujący zbadać chorych i znaleźć lekarstwo także umarli. Wiadomo jedynie, iż odpornymi okazali się jedynie posiadacze grupy krwi AB. Rh+ to 3% populacji, Rh- to jedynie 1%.
W zniszczonym Londynie przetrwać usiłuje Hoke, obywatel USA, na swej drodze spotykający ocalałych – niemieckiego pilota i dwie kobiety z odmiennych warstw społecznych przedwojennej Anglii. Jak to zwykle bywa szybko okaże się, że to nie Niemiec, którego Hoke darzy nienawiścią za to co spotkało świat, nie jest zła osobą, zaś między ocalałymi nie ma wyłącznie dobrych osób. I zgodnie ze schematem postapo mamy też arcywroga, który skrzyknął wokół siebie ocalałych i zaprowadził rządy silnej, totalitarnej ręki. W tym wypadku jednak Lord Hubble nie zamierza budować na nowo świata i urządzać go siłowo, zamierza jedynie przetrwać. Członkowie jego organizacji „Czarnych Koszul” to faszyści, wszyscy cierpią na powolną odmianę krwawej zarazy. Hubble usiłe dopaść Hoke’a by pozbawić go krwi i dokonać jej transfuzji. Za nic ma fakt, iż niezgodność grup go zabije, jak stwierdza i tak umiera, nie ma więc wiele do stracenia. Niczym przywódca wampirów prowadzi w Londynie polowanie na ocalałych by wyssać im życiodajny płyn. Polowanie na Hoke’a staje się jego obsesją.
Wampiryczność sprowadzona do choroby to nie nowy pomysł, jednak w powyższym ujęciu zabiera nas głęboko w realność i rzeczywistość alternatywną. Herbert uniknął pułapek horroru i postapo, nie ma tu mutantów, nie ma rzeczy nadprzyrodzonych, jest jedynie opowieść o ludziach i ich szaleństwie.
Udanego Halloween.

wtorek, 24 października 2017

W świecie Dominacji

Słowo się rzekło, więc pora napisać o cyklu Stirlinga zwłaszcza, iż niektórzy wręcz się już o to dopraszali. Pierwsza książka z tego cyklu „Szturm przez Gruzję” zdobyła w Polsce swego czasu olbrzymią popularność, ze zdziwieniem odkryłem więc, iż wydany został w Polsce ruchem konika szachowego, z pominięciem drugiej i czwartej części. Może więc jednak historie alternatywne nie cieszą się w naszym kraju powodzeniem? W końcu także wydania Turtledove’a można policzyć u nas na palcach jednej ręki.
Cykl S. M. Stirlinga nie jest wybitnym dziełem literackim, wspomniany „Szturm” to dobrze napisana militarna SF (w zasadzie jeszcze nie SF, bo ta część dzieje się podczas II Wojny). Jednak pod względem rozmachu i wizji świata równoległego postawić można go obok dzieł Turtledove’a. Ciarki wywołuje również świadomość, iż moglibyśmy żyć w Europie podbitej przez Drakan, przy których totalitaryzmy Stalina i Hitlera wydają się być wręcz komediowe. Choć Stirlinga krytykowano przede wszystkim za założenie, iż rozwój technologiczny w alternatywnym XIX wieku nastąpił nazbyt szybko i wytykano mu różne nielogiczności, zgodzić należy w zupełności ze stanowiskiem autora, iż w przypadku dzieł SF logika takich stwierdzeń jest analogiczna z udowadnianiem, że wampiry i wilkołaki nie istnieją. Ale nadal pisze się o nich książki…
Czym właściwie jest Dominacja? To nazwa kraju zamieszkanego przez Drakan. Autor wyszedł wyraźnie z pomysłu RPA, w której apartheid byłby czymś więcej. A potem rozciągnął go również na mieszkańców innych krajów, czyniąc system Drakan przejaskrawioną ideologii nazistowskiej. Dominacja jednak nie eksterminuje innych kultur, jedynie niewoli ich przedstawicieli, odmawiając im jakichkolwiek praw. Historia tego kraju rozpoczyna się pod koniec XVIII wieku, gdy lojaliści po zwycięstwie amerykańskiej rewolucji zakładają na południu Afryki kolonię, nazwaną od Francisa Drake’a. Od samego początku u genezy Dominacji leży niechęć do Stanów Zjednoczonych. Kolonię zasilają Islandczycy po wybuchu wulkanu na ich wyspie, uciekinierzy z Francji, wreszcie konfederaci po przegranej wojnie domowej. Wspólnie z Burami tworzą społeczność opartą na niewolnictwie i pracy fizycznej tubylców, opartą początkowo na gospodarce farm. Jednak z czasem brak ziemi prowadzi ku podbojowi Afryki, a Drakanie używać zaczynają najnowszych wynalazków, maszyn parowych, osiągając postęp technologiczny w niektórych zakresach szybciej niż miało to miejsce w rzeczywistości. Unikalna mieszanka kulturowa i podbój w celu zyskania ziemi i niewolników, tworzą ideologię rasy panów, zbliżoną do poglądów Nietschego. W przeciwieństwie do nazistów Drakanie stali się nimi z powodu swych osiągnięć a nie urodzenia, podbój i konieczność utrzymania statusu z czasem prowadzą ich do wniosku, że są predestynowani do panowania nad światem. Zrywają swe związki z koroną, wdrażając jednocześnie system wychowania podobny do starożytnej Sparty, ponadto wspierając się janczarami. Przypomina to nieco Federację z „Żołnierzy Kosmosu” Heinleina, z tą jednak różnicą, iż militarnemu wychowaniu podlegaja wszyscy. Los niewolnika w Dominacji nie jest łatwy, jest przedmiotem, obiektem seksualnym, nie może myśleć i mówić w innym języku niż wskazany przez Drakan, pozbawiony jest rodziny, rozmnażany niczym zwierzę. Nic dziwnego, iż militaryzm Dominacji bierze się po części z obawy przed buntem niewolników. Nie są jednak bezmyślnymi właścicielami niewolników, do XX wieku opracowane zostają sposoby naginania i łamania woli, o jakich nam się nie śniło. Z czasem eksperymenty genetyczne umożliwią wprowadzenie genu posłuszeństwa, sprawiając, iż ideologia Drakan stanie się nie tylko kulturowym rasizmem, bowiem jedynie oni będą Homo Sapiens, pozostali zaś przemieni zostaną w Homo Servus, którym uniemożliwione zostanie rozmnażanie z rasą panów.
Z łatwością w google znaleźć można historię drakańskiego podboju świata i wojny z aliantami, którzy są także bardziej imperialistyczni niż w naszej wersji historii. USA będące głównym przeciwnikiem Dominacji składają się z 62 stanów, południowa Ameryka należy głównie do Cesarstwa Brazylii. Wszystko jednak rozstrzygnie się w Europie, w 1942 roku, gdy Drakanie decydują się na uderzenie w punkt krytyczny. Do tego czasu Dominacja opanowała całą Afrykę i znaczną część Azji, od walki z państwami Europy i Ameryką powstrzymywało ją dotąd poczucie pewnej zbieżności kulturowej. Drakanie muszą jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy niewolić również przedstawicieli białej rasy. Gdy uznają, iż stali się czymś lepszym niż mieszkańcy reszty świata, rozpoczynają podbój ludzkości.
Gdybyśmy rozpatrywali dzieje świata Drakan z punktu widzenia logiki, podobnie jak w przypadku przeszacowanego rozwoju technologicznego także tu można by się zastanowić, jak III Rzesza mając tak potężnego sąsiada uwikłała się w wojnę z ZSRR, nie biorąc pod uwagę zagrożenia na swej południowej granicy. Lecz jeśli przyjrzymy się naszej historii dostrzeżemy dużo bardziej nielogiczne wydarzenia, ze Stalinem ślepo ufającym Hitlerowi jeszcze przez kilka dni po zaatakowaniu jego kraju przez Niemcy, nie przyjmującym do wiadomości działań wojennych. W rzeczywistości Drakan Hitler od władzy został odsunięty wskutek przewrotu w roku 1942, w którym zginął, a Niemcy dobijają właśnie reżim marszałka Tymoszenki. Wówczas Drakanie na Kaukazie zadają im cios w plecy.
„Szturm przez Gruzję” to wspaniała powieść militarna, pełna alternatywnej techniki na poziomie II Wojny Światowej, wozów pancernych, będących opowieścią o tym, co mogło się wydarzyć, gdyby Niemcy natrafili na sobie równych. Przeciwnika podobnie zaawansowanego technologicznie, nie mogącego przygwoździć ich masą ludzi i sprzętu. Dalszy ciąg tej opowieści stanowi „Pod Jarzmem”, nie wydane po polsku, więc tu kilka słów więcej. To historia zimnej wojny, wybuchłej po tym jak Drakanie pokonują III Rzeszę i zajmują Europę, a Alianci uświadamiają sobie, iż popełnili błąd nie sprzymierzając się z Niemcami. Europa zostaje podbita, jej mieszkańcy przemieni w niewolników. Przerażająca to lektura, opowiadająca o rozdzieleniu rodzin, wybiciu partyzantów, zniszczeniu zabytków, kultury i języka. Ziemia zostaje rozdana Drakanom, wiele krajów jak Finlandia wyludnionych, a Dominacja tłumi bunty krwawo, przy użyciu broni jądrowej. Eksplozja termonuklearna w Madrycie kończy opór Europy, dwie dekady później nie ma już tam żadnego kraju, jedynym językiem jest drakańska odmiana angielskiego, a arystokracja Dominacji to jedyni ludzie mający pełnię praw. Dorasta nowe pokolenie niewolników, nieświadome swej przeszłości. Ocalała jedynie Wielka Brytania, z biegiem czasu jednak kolejne kraje jak Indie, wpadają pod panowanie Drakan.
„Kamienne Psy” (w Polsce jako "Piąta Kolumna") opisują wojnę ostateczną jaka wybucha wreszcie między Sojuszem USA a Drakanami. Obie strony szykują tajne bronie, jak łatwo można się domyślić postęp technologiczny następuje szybciej w wolnym społeczeństwie, Amerykanie mają więc oprogramowanie komputerowe, którym planują zniszczyć technologię Dominacji. Panują również w kosmosie. Drakanie wskutek badań nad genotypem, by zapanować nad ludzką wolą, uzyskują śmiertelną broń biologiczną. Dominacja traci swą przewagę technologiczną, pozostało więc jej tylko jedno. Gdy rozpoczyna się wojna ofiary pójdą w setki milionów, a broń jądrowa używana będzie bez opamiętania, czyniąc pod koniec planetę ledwie zdatną do życia, ogarniętą przez zimę nuklearną. Choć Dominacja wygrywa, zwycięstwo jest pyrusowe. Dotychczasowe doświadczenia sprawiają, iż decyduje się na asymilację, obywatele krajów alianckich nie będą mogli zostać Drakanami, lecz ich dzieci będą już mieć pełnię praw, będąc wychowanymi w nowej kulturze. Jednocześnie prawie pół miliona obywateli USA opuszcza bez przeszkód Układ Słoneczny, szukając nowego domu. 400 lat później w kosmosie trwają okazjonalne starcia między post-ludzkimi Drakanami a Samotraką, kolonią gdzie osiedlili się uciekinierzy. Dominacja zasiedliła Układ Słoneczny, lecz wolna myśl sprawia, iż to Samotraka jest bardziej rozwinięta. Drakanie dzięki inżynierii genetycznej są w stanie zniewolić każdą napotkaną obcą rasę, jednak przegrywają starcia ze statkami z Samotraki. Ledwie udaje im się obronić przed atakiem przypuszczonym na Ziemię, usiłują więc stworzyć własną technologię podprzestrzenną. Udaje im się jednak otworzyć przypadkowo przejście do równoległego świata, bardzo podobnego do naszego. Drakonka oderwana od polowania na potomków mieszkańców Północnej Ameryki w rezerwacie łowieckim trafia do USA w roku 1995, orientując się, iż w tym świecie Dominacja nie powstała. Postanawia umożliwić Drakanom podbój tego równoległego świata, w czym przeszkadza jej cyborg z Samotraki. O tym opowiada ostatnia część, „Drakonka”.
Na tym historia Drakan się kończy, są jeszcze opowiadania napisane przez innych pisarzy (m. in. Turtledove’), w których Drakanie są jeszcze bardziej przerażający. Choć nie jest to literatura wysokich lotów, a jedynie czysto rozrywkowa, Dominacja i Drakanie zadziałali dość silnie na moją wyobraźnię. Wystarczy wyobrazić sobie, że w innej rzeczywistości można urodzić się w Europie podbitej przez arystokrację hołdującą zasadom Sparty (w opozycji do niej jako Ateny przedstawiane są USA/Samotraka), a zaczyna nam się wydawać, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów.

piątek, 20 października 2017

Zakręcony świat

W serii „Wielka Kolekcja Komiksów Marvela” ukazał się właśnie efekt wczesnych prac Alana Moore’a i Alana Davisa z początku lat osiemdziesiątych – Captain Britain, wydawany w ramach różnych ówczesnych serii Marvel UK. Poza zagorzałymi fanami marvelowskich komiksów w zasadzie mało kto komiks ten kupi, zresztą obiektywnie rzecz ujmując sam bym go nie polecił nikomu poza starym fanatykiem wędkarstwa. Mimo to rzecz warto przynajmniej kojarzyć, nie tylko dlatego, że jest to klasyk.
„Zakręcony świat” zbiera komiksy wydawane na przestrzeni kilkunastu miesięcy, nim Alan Moore swym zwyczajem pokłócił się z wydawcą komiksowym. Nim jednak zabrał swoje zabawki, miał okazję odcisnąć swe piętno na Marvel UK, a jak pokazały późniejsze lata, na całym uniwersum. W zasadzie dał Marvelowi multiwersum wszechświatów alternatywnych. Zaznaczyć należy, iż to nie on był ich twórcą, Captaina Britaina objął w połowie trwającej historii, gdy tamten peregrynował po innych rzeczywistościach. Jednak w tamtym czasie nie była to koncepcja, która miałaby znaczenie w głównych nurtach komiksowych, Marvel UK był linią poboczną, wydającą komiksy na terenie Wielkiej Brytanii, które zresztą nie sprzedawały się zbyt dobrze. Scenarzyści usiłowali połączyć brytyjskość z komiksami o superbohaterach, wychodziło im to słabo. Moore nie potrafił jeszcze dobrze pisać scenariuszy do komiksów, ale miał pomysły. Praktycznie na samym początku zabił pomocnika głównego bohatera, który chwilę wcześniej został zdradzony przez swą towarzyszkę. Za moment zabił Captaina Britaina. Potem oczywiście protagonista poczuł się lepiej.
Ale nie dlatego o tym piszę, otóż Moore bawiąc się koncepcjami światów alternatywnych zasiał ziarna pomysłów, które przeniknęły do mainstreamu. DC miało już od prawie dwóch dekad swoje multiwersum, z czasem nazwane Nieskończonymi Ziemiami. Marvel dostał je dzięki Alanowi Moore’owi, który nadał nowej rzeczywistości numer 616. Z czasem pomysł ten został rozwinięty przez Chrisa Claremonta, jednak to Alanowi Moore’owi Marvel zawdzięcza numerację głównego wszechświata, a miało to miejsce właśnie w komiksie wydanym obecnie po polsku. Do tego zaludnił multiwersum dziwacznymi stworami i rzeczywistościami nie mającymi wiele wspólnego z 616. Nie były one alternatywne, raczej całkowicie odmienne.
Z perspektywy czasu komiks razić będzie swym archaizmem, zarówno w warstwie graficznej jak i scenariuszowej. Najwyraźniej Moore’a nie kontrolował żaden redaktor, bo pozwalał sobie na coraz dziwniejsze pomysły. Z perspektywy czasu widać jednak, iż komiksy o Brianie Braddocku były dlań polem do nauki, a przede wszystkim laboratorium gdzie rozwijał zalążki przyszłych pomysłów, jednocześnie komentując bieżącą sytuację polityczną. Szalony Jim Jaspers, polityk zyskujący poparcie dzięki homofobii kierowanej przeciw mutantom, wygłaszał płomienne przemowy polityczne, których trzon stanowiły cytaty z ówczesnych przywódców partyjnych. Brytania poddana para-faszystowskiej władzy, gdzie w obozach zamyka się przeciwników politycznych to oczywiście V jak Vendetta, tu jeszcze ukazywana mocno nieudolnie. Podobnie postępował Garth Ennis pisząc Hellblazera, a gdy seria stała się dlań za ciasna, szereg pomysłów rozwinął w Preacherze. W przypadku Moore’a widać tu już zapowiedź V, jak również Strażników, którzy mieli nadejść kilka lat później. Ale nim pokłócił się z Marvelem dał mu Elizabeth Braddock, czyli Psylocke, do tego Jaspersa i Fury, których próbował wykorzystywać później Claremont w X-Men. No i umożliwił powstanie Excalibur, gdzie wszystkie pomysły jakie miał na serię o Captainie Britain zostały rewitalizowane.
Kolekcjonerzy i tak kupią, a jeśli ktoś chce zobaczyć jak zaczęło się multiwersum Marvela a 616 zyskało swą nazwę, może wydać pieniądze. W innym wypadku czytelnik będzie zawiedziony, Moore najlepsze lata twórczości miał w roku 1982 jeszcze przed sobą. 

czwartek, 19 października 2017

Jesień Europy

Amazon sprofilował się pode mnie i proponuje mi książki o alternatywnych rzeczywistościach. Ku memu zaskoczeniu trafiłem w tę sposób na prawdziwą perełkę, której raczej nikt nie wyda po Polsku. Książkę, która choć zebrała garść nagród wyraźnie nie zdobyła wielkiej popularności, o czym świadczy jej relatywnie niska cena. A szkoda, bowiem to kawał porządnej literatury, w stylu najlepszych dokonań Johna Crowleya, napisana pięknym językiem, w swej treści nawiązująca nieco do powieści Le Carrego. Zapewne jednak problemem dla współczesnego czytelnika SF będzie fakt, iż w zasadzie niewiele się w niej dzieje, stąd też moje skojarzenie z serią Aegipt Crowleya, gdzie przez 400 stron akcja nie posuwała się praktycznie do przodu, jednak czytelnik wciągany był w świat powieści, odkrywając powoli kolejne warstwy, odsłaniające stopniowo tajemnice. Taka jest właśnie powieść Dave’a Hutchinsona, dziejąca się głównie w Europie Środkowej – Europe in Autumn.
Po rozpoczęciu lektury zacząłem szybko goglować kto zacz, bowiem znaczna część akcji dzieje się w Polsce, z którą o dziwo autor nie ma nic wspólnego. Risercz wykonał jednak pierwszorzędny, wtrącane polskie słownictwo, detale geograficzne wąskich uliczek Krakowa, a także ocena polskiej mentalności ukazują, iż Hutchinson wiedział o czym pisze. Zapewne także podobnie rzecz ma się w przypadku Estonii, Niemiec czy Słowacji, gdzie wędrujemy w trakcie powieści. Omyłkę zdawał się popełniać tylko jedną, pisząc o Puszczy Białowieskiej jako leżącej na styku Polski i Litwy, jednak gdy na końcu miejsce to okazało się istotne dla akcji, uznać musiałem, iż było to celowe. Bowiem nic nie jest pewne w podzielonej Europie, przeciętej dziesiątkami granic.
Jest połowa XXI wieku. Hutchinson pisał książkę w roku 2013, nie mógł znać jeszcze wyników referendum dotyczącego wyjścia Wielkiej Brytanii z UE, ani problemu migrantów, lecz wiele rzeczy chyba przewidział. Unia w zasadzie się rozpadła, a także państwa, wskutek kryzysów i ataku chińskiej grypy, która wymusiła zamknięcie granic i kwarantannę. Istnieje wciąż jeszcze kadłubowo, bowiem państwa rozpadły się, a wiele narodów ogłosiło swą niezależność – w przypadku Polski oddzielił się od niej Śląsk, a oba kraiki toczą ze sobą zimną wojnę. W całej Europie powstały narody, anarchiści utworzyli własne zony, wszystko to odbyło się w zamęcie lecz w miarę naturalnie. Teraz kontynent składa się z dziesiątków niewielkich republik, nierzadko obejmujących dzielnice czy kilka miasta. Łączy je trudna do pojęcia sieć wzajemnych stosunków, od miłości do nienawiści, najczęściej sprowadzających się do utrudniania życia najbliższym sąsiadom, którzy niegdyś żyli w jednym kraju. Anglicy uniemożliwiają podróże do swego kraju Szkotom, Polacy Ślązakom i wicewersa, pogranicznicy strzegą granic, drony patrolują je, choć nastąpił niewielki regres technologiczny, bowiem niewielkich państewek nie stać na utrzymanie i budowę infrastruktur sieciowych. Ocalał jedynie ostatni wielki projekt UE, linia kolejowa biegnąca z Lizbony do Rosji, zwana po prostu Linią. Jednak podróż nie jest prosta, posiadanie wiz i paszportów umożliwiających wjechanie do pewnych krajów, dla większości obywateli państewek niemożliwe. Stąd niezwykle istotne staje się istnienie podziemnej organizacji, szpiegowską siecią obejmującą całą Europę. Jej członkami są kurierzy, osoby potrafiące przemieszczać listy, paczki i ludzi między granicami, odwołujący się do ducha Schengen, dawnej wspólnoty bez granic. W podzielonej Europie, pozbawionej wspólnych rządów, pełnej bułgarskich, węgierskich i polskich gangsterów, wywiadowczej i kontrwywiadowczej działalności szpiegów poszczególnych krajów, kurierzy jawią się jako sprawnie działająca agencja, nie mieszająca się do żadnej polityki, której neutralność daje gwarancję jakości.
Głównym bohaterem jest Rudi, Estończyk zafascynowany za młodu archiwalnymi programami Macieja Kuronia znalezionymi w internecie, który postanawia zostać kucharzem. Gdy trafia do Krakowa zostaje z czasem nieco wbrew sobie wciągnięty przez przedstawiciela lokalnej mafijnej organizacji zwącej się Wesołym Ptakiem w doręczanie przesyłek. Początkowo na Śląsk, z czasem i dalej. W trakcie realizacji kolejnych zadań i szkolenia zostaje wciągnięty w dziwaczne wydarzenia, których znaczenia początkowo sobie nie uświadamia, podobnie zresztą czytelnik. Gdy wraz z Rudim przemierzamy Europę, w której realizuje pozornie nonsensowne zadania kurierskie, powoli zaczynamy być wciągani w szpiegowski świat podziemnych organizacji, dla których kluczową rolę okazuje się mieć pozornie nic nie znacząca wtopa nieopodal stacji Linii w Poznaniu, skutkująca wiadomością w postaci uciętej głowy przekazanej w Poczdamie wiele lat później. W ten sposób trafiamy na trop tajemnicy, która odsłaniana jest stopniowo, a jak odpowie Rudiemu mieszkaniec Puszczy Białowieskiej, najwyraźniej ma on o wiele więcej wrogów niż przyjaciół, a liczby tych pierwszych sobie nawet nie uświadamia. Mimo odsłaniania kolejnych warstw tajemnicy nie poznamy do końca, jasnym stanie się jedynie, że kluczem do wszystkiego są tu rysowane w XIX wieku mapy, przedstawiające angielską prowincję. Jednak znajdują się na nich miejscowości nie istniejące w rzeczywistości, nie wytyczone drogi, wielki uniwersytet zajmujący powierzchnię miasta, wraz z upływem lat zmieniające się i rozwijające. Inna Europa i słowo Wspólnota. Miejsce, do którego niegdyś można było dojechać pociągiem z dworca Paddington, czasem dotrzeć można do niego z Pragi…
Czy to alternatywna rzeczywistość, czy raczej kolejne warstwy tej samej? W tym momencie odkrywamy, że znaleźliśmy się w świecie rodem z opowiadań China Mieville’a. Gdzie wśród zabudowań pojawiały się czasem via ferrata, dzikie drogi, nie istniejące na mapach, prowadzące do innych miejsc. Jak w „Mieście i Mieście”, gdzie tą samą przestrzeń okupowały dwa narody, jednak wskutek przyjętych konwencji, nie mogły się wzajemnie ujrzeć. Gdzieś blisko New Weird, a jednak tak daleko. Nic dziwnego, że w pewnym momencie akcja prowadzi nas do Pragi, wszystko jest w duchu kafkowskie, tak bardzo środkowo europejskie…
Książka urywa się jakby w połowie tajemnicy, między warstwami, pozostawiając uczucie niepokoju i niedosytu, gdy orientujemy się, iż wydarzyło się w niej tak wiele, a jednocześnie w zasadzie nic się nie wydarzyło. Przede mną jeszcze dwa tomy – Europe at Midnight oraz Europe in Winter. Nie mogę się doczekać.

piątek, 13 października 2017

Boczne tory historii

Jedna ze starych szkół historycznych sprowadzała przebieg historii do wielkich wydarzeń, które determinowały losy jednostek i historię całego świata. Kto czytał „Nie licząc psa” Connie Willis ten wie o co chodzi, bowiem jest to jedna z osi fabuły. Czasem mam wrażenie, że historie alternatywne nie wyzwoliły się z tego poglądu, bowiem większość dzieł z tego gatunku opowiada o istotnym punkcie rozbieżności, sprawiającym iż historia toczy się inaczej. Rzecz jasna w samej swej naturze historia alternatywna zakłada istotną zmianę przebiegu wydarzeń, zasadzając się w odmienności od znanych nam dziejów, jednak najczęściej sprowadza się do zmiany znaczącego wydarzenia. W ten sposób pozostajemy w zaklętym kręgu wojny secesyjnej wygranej przez Konfederatów, zwycięskiego Hitlera w II Wojnie Światowej i oczywiście Wielkiej Zwycięskiej Polski.
Miło przeczytać czasem dla odmiany historię osadzoną w alternatywnej rzeczywistości, nie opisującą wielkich wydarzeń, ani tym bardziej znanych. Tym razem rzecz dzieje się w Afryce południowej, lecz nie chodzi o jeden z najbardziej znanych cykli alternatywnej rzeczywistości, opowiadającego o Drakanach, lecz o książkę traktującą o rzeczach bardziej przyziemnych. Mowa o „Azanian Bridges” Nicka Wooda.
Nie spodziewam się, żeby książka ta miała ukazać się po polsku. Nie jest to żaden pewniak wydawniczy, do tego w zasadzie thriller. Jego akcja dzieje się współcześnie w RPA, z jedną istotną różnicą – wciąż panuje tam apartheid. McGuffinem jest tajemnicze pudełko, empatyczny poszerzacz, umożliwiający poznanie myśli i uczuć innych osób, przedmiot zainteresowania służb specjalnych i ANC (dobrym porównaniem z bliższego kręgu kulturowego dla nieznających historii i współczesności RPA będzie stwierdzenie, iż jest to taki odpowiednik IRA). Reszta jest w zasadzie historią sensacyjną, choć jak widać fabuła pozwala spokojnie na umieszczenie jej w dziale fantastyka.
Tytuł tej książki ma znaczenie dużo większe, niż można byłoby się tego spodziewać. Azania to nazwa jaką proponowano dla RPA, gdy znoszono w niej apartheid ćwierć wieku temu. Zdaje się, iż dotąd działają tam organizację mające Azanię w nazwie. Tytułowe mosty to odniesienie do sytuacji politycznej kraju, w którym wielokrotnie mówiono o potrzebie zasypania przepaści dzielącej Afrykanerów od tubylczej ludności, mostem nazwano choćby przejściową konstytucję z roku 1993. Wreszcie mostem i łącznikiem między światami dwóch stron konfliktu wydaje się być tytułowe pudełko, o którego zdobycie walczą ANC i Afrykanerzy. Osoby naukowca i studenta, których losy zostają ze sobą związane, także łączą się w podobny sposób. Afrykanerski protagonista nazywa je wprost „mostem do uczuć”.
Książka Wooda jest miłą odskocznią od innej literatury tego typu z uwagi na swą egzotyczność. Podejrzewam co prawda, iż gdyby „Lód” Dukaja okazał się jednak przetłumaczalny (nie wierzę, że uda się go przełożyć na angielski, lub zostanie położony w tłumaczeniu podobnie jak stało się to z „Diasporą” Egana w Magu), tej samej egzotyczności doświadczyłby anglojęzyczny czytelnik. „Mosty” nie są jednak kulturowo obce tak jak „Laguna”, przedstawiają jednakże odmienny świat. Być może czytało mi się je dobrze, bo kontekst historyczny nie był mi obcy, byłem świeżo po lekturze „Wypalania Traw” i „Trębacza z Tembisty” Jagielskiego, do tego „Bractwa Bang Bang”.
Dość istotnym elementem świata w książce jest fakt, iż nie wiemy w zasadzie co sprawiło, że historia potoczyła się inaczej. Skoro wojna w Afganistanie nie dobiegła końca, domniemywać możemy, iż skupieni na walce z ZSRR Reagan i Tchatcher nie wymogli na władzach RPA demokratycznych przemian. Prezydent Obama i jego sojusznik, przywódca mudżahedinów Osama bin Laden współcześnie prowadzą więc z Sowietami rozmowy pokojowe. A skoro już zahaczyliśmy o Azanię, to postaram się niebawem napisać coś o Drakanach, bo to akurat pozycja z dziedziny alternatywnej militarnej fantastyki, którą znać warto.

niedziela, 8 października 2017

W niewoli eteru

Aż do XIX wieku pierwiastek eteryczny, zwany piątym elementem, krążył swobodnie na salonach fizyków, zdając się być wytłumaczeniem wielu teorii oraz konstrukcji świata. Choć tajemniczy eter, nieuchwytna siła napędzająca przyrod,ę ostatecznie okazała się nie istnieć, została podchwycona przez autorów SF. Trudno ustalić kto uczynił to pierwszy, istnieje multum opowieści dziejących się w światach alternatywnych, w których eter zmienił całkowicie historię, takich jak choćby opisywane tu swego czasu „Mechaniki eteryczne” czy książka Krzysztofa Piskorskiego.
Jednakże na szczególną uwagę zasługuje dylogia Iana R. MacLeona, dwie luźno powiązane ze sobą książki, dziejące się w tym samym świecie. „Wieki światła” wydane w Polsce w 2006 roku otwierały serię Maga „Uczta wyobraźni”, w której wydawane są utwory fantastyczne na pierwszy rzut oka trudne do zakwalifikowania. Z czasem nastąpiło odejście od tej zasady, początkowo jednak publikowano książki uprzednio zrecenzowane przez Jacka Dukaja w „Czasie Fantastyki”, zachwalane przez niego jako znakomite osiągnięcia gatunkowe. Takimi są bez wątpienia „Wieki Światła” i „Dom burz”.
W alternatywnym świecie pod koniec XVII wieku odkryto złoża eteru, cudownego pierwiastka, który okiełznany magią daje niespożyte źródło energii, umożliwiając napędzanie postępującej mechanizacji. Choć pada tu słowo magia, w zasadzie w książce jej nie uświadczymy, bowiem zajmujący się eterem stają się raczej inżynierami, okiełznującymi nową energię. Pod koniec XIX wieku rozwój przemysłowy osiąga poziom adekwatny do wiktoriańskiej Anglii, z pewną zasadniczą różnicą. Przez 300 lat umocnił się średniowieczny podział cechowy, czyniąc społeczeństwo jeszcze bardziej klasowym i uwięzionym w okowach konwenansów. Zdawać by się mogło, że opis dotyczy powieści steampunkowej, jednak daleko jej do bycia przedstawicielem gatunku. MacLeod napisał bowiem powieść głęboko XIX wieczną, wybierając sposób snucia opowieści na wzór Dickensa czy Zoli, a w Polsce Żeromskiego. To ostatnie porównanie jest dość dobre, bowiem dostajemy powieść głęboko zakorzenioną w XIX prozie, opisującą dole i niedole warstw społecznych, ukazywane oczami osoby wchodzącej w ten system z zewnątrz, pragnącej coś zmienić. Zupełnie nie liczy się tu akcja, fabuła zdaje się być pretekstowa, jej właściwą treścią jest opis eterycznej Anglii, do której stopniowo nadciąga rewolucja. Poznajemy system cechowy, funkcjonowanie w nim poszczególnych cechów, wykorzystywanie zatrudnionych w fabrykach pracowników oraz dzieci. Brudne ulice pełne zwykłych ludzi z eteryczną arystokracją, dają powieść w duchu „Wielkich Nadziei” Dickensa.
Nie jest to proza łatwa choć artystycznie wysmakowana, miłośnicy lekkiej i szybkiej beletrystki nie mają tu czego szukać. Pozostali dostaną jeden z najlepiej opisanych światów alternatywnych, w pełni realny, żyjący własnym życiem, udręczony pod ciężarem przemysłu eterycznego. Jesteśmy świadkami dorastania bohatera, zafascynowanego eterem, usiłującego wyrwać się spod jego ciężaru, biorącemu udział w działaniach socjalistów pragnących wyzwolić ludzi, jego miłości i rozczarowań. W nich przegląda się świat powieści, którego iskrą jest eter. W „Domu burz” do tego świata wkracza wojna. Choć jest ona odpowiednikiem amerykańskiej wojny secesyjnej, a w tym wypadku w Anglii Wschód ściera się z Zachodem, nasuwa ona największe podobieństwa z I Wojną Światową. Nie tylko z powodu faktu, iż dzieje się na początku XX wieku, a rozwój techniki wojennej odpowiada naszej. Zaczyna pobrzmiewać tu duch Remarque’a, opisującego wojnę jako doświadczenie, początkowo fascynujące, które okazuje się czymś niszczącym społeczeństwo. Paradoksalnie, że na wojnie najbezpieczniej być żołnierzem, bowiem statystyki mówią, iż procentowo ginie podczas niej najwięcej cywilów. Taka też okazuje się wojna w świecie eteru, nie jest szybka i prosta, zmienia się w wojnę na wyniszczenie. Nim do niej dojdzie obserwujemy stopniowo narastający konflikt i przemianę w społeczeństwie, z domu stojącego pozornie na uboczu wielkiego świata.
Dla poszukujących trudnej prozy, pozostającej na długo w pamięci jako opis alternatywnego świata, dylogia będzie doskonałą lekturą. Po latach od jej przeczytania nie jestem w stanie powiedzieć jaka byłą oś jej akcji, doskonale jednak pamiętam rzeczywistość skonstruowaną z mistrzostwem przez MacLeoda.

piątek, 22 września 2017

W każdej możliwej przyszłości

W początkach istnienia tego bloga, kiedy wydawało mi się jeszcze, że będę pisał o schematach fabularnych historii alternatywnych, miałem taką blognotkę o drodze niewybranej, czyli wytrychu słownym jakim posługują się anglosascy twórcy. Czyli opowieści o decyzji stanowiącej punkt rozbieżności, tworzącej alternatywną rzeczywistość. Zazwyczaj okazuje się ona gorsza, a protagonista odkrywa, że choć dotąd cierpiał, to lepszym wyborem, była decyzja jaką podjął. Wybór determinuje możliwości. Jednak czasem okazuje się, że dokonując wyboru, poznać możemy szereg możliwości. Tym razem to nie droga się rozwidla, lecz rozgałęziają się ścieżki w ogrodzie, którym spacerujemy.
Być może niektórzy rozpoznają to zdanie - The Garden of Forking Paths, co ciekawe jest sentencją mocno zakorzenioną w języku angielskim, choć pochodzi z hiszpańskiego opowiadania. Przewijała się jako tytuł odcinków takich seriali jak “Flashforward” czy “Once Upon a Time” (zresztą słabych). Teraz zaś powraca w “The OA”, tu jednak stając się kluczem do interpretacji tego ciekawego i jakże nietypowego serialu.
Dawno już nosiłem się z zamiarem opisania opowiadania Jorge Luisa Borgesa pod tym tytułem, po raz pierwszy opublikowanego w Argentynie w roku 1941. Tu niewielka dygresja, jeśli ktoś krzywi się na myśl o możliwości lektury dzieł tego poety oraz pisarza, jako należących do głównego nurtu beletrystyki, niech zapomni o swych uprzedzeniach. W wielu swych opowiadaniach zahaczył on o fantastykę w stopniu wychodzącym po za latynoamerykański realizm magiczny, nierzadko nawiązując w swym duchu do Lovecrafta. “Ogród” zaś to opowieść w duchu szpiegowska, o uciekającym niemieckim agencie, oraz książce i labiryncie, rozgałęziającym się na wiele ścieżek. Jeśli pominiemy główny wątek, odkryjemy iż istotna jest tu zagadka niedokończonej książki, zawierającej w sobie historię ogrodu, w którym znajdował sie ten labirynt, gdzie łatwo było się zgubić, pośród niezliczonych ścieżek. Każdy wybór drogi nie sprowadzał się do drogi niewybranej oraz tej drugiej, wszystkie możliwe przyszłe trasy rozgrywały się jednocześnie, a krzyżowały wzajemnie powodując, iż wydarzenia rozgrywały się wciąż w ciągle zmieniającym łańcuchu wydarzeń. Przykładowo protagonista w jednej z przyszłości przybywał do ogrodu jako przyjaciel gospodarza, w innym jako wróg. Decyzja nie eliminowała innych możliwych ścieżek wydarzeń, które rozgrywały się równolegle, wciąż na siebie wpływając. Podobieństwa do teorii Everetta nasuwają się same, choć istotną różnicą jest to wzajemne przenikanie się wydarzeń. Literatura przegoniła tym samym fizykę, wyprzedzając o ponad dekadę światy równoległe, przyjęte zresztą przez fizyków bardzo chłodno. Dick ze swą “Księgą Przemian” w Wysokim Zamku, także wydaje się być duchowym spadkobiercą Borgesa.
Nawiązanie w “The OA” jest bezpośrednie, choć nazwisko Borgesa nie pada. Serial to nietypowy, pod koniec ubiegłego roku ujrzał światło dzienne, a ja, choć polecali mi go znajomi, wziąłem się za niego z opóźnieniem. Bo mimo, iż historia kryminalna opowiadana tu od początku choć wciągająca, zdaje się być zbliżona do innych historii tego typu. Oto z mostu rzuca się do rzeki dziewczyna, która okazuje się być zaginioną (najprawdopobniej porwaną) 7 lat wcześniej mieszkanką USA. Gdy przepadła bez wieści była ślepa, teraz zaś widzi, nie chce mówić gdzie była, zaś jej plecy zdobią dziwne blizny. Do tego momentu serial rozwija się przewidywalnie, po czym skręca nagle w nieznane, gdy dziewczyna każe nazywać się OA, zbiera czworo ludzi, głównie uczniów pobliskiej szkoły. Potrzebuje piątki, nie chce jednak początkowo zdradzić w jakim celu. Opowiada o swym życiu, a jej historia przejmuje ciężar serialu. Brzmi dziwnie, robi się jeszcze dziwniej gdy opowieść traktować zaczyna o doświadczeniach umierania oraz śmierci, o czwórce ludzi uwięzionych w szklanych klatkach. Wszystko to podane w niepokojącej formie, w poetyckiej postaci, gdzie oprawca mimo, iż jest naukowcem, jest bardziej ludzki niż jego więźniowie. Stopniowo odkrywamy tajemnicę, przeszłości prowadzącej do możliwych przyszłości. Wreszcie w szóstym odcinku pojawia się ogród o krzyżujących się ścieżkach. “Mówisz o światach równoległych?” zapyta jeden z bohaterów. “Niezupełnie” usłyszy w odpowiedzi “Raczej o rzeczywistościach istniejących równolegle, niczym w ogrodzie o rozwidlających się ścieżkach. Wszystkie istnieją jednocześnie przecinając ponownie”. Serial przestał być już całkowicie przewidywalny, wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, twórcy podrzucają coraz więcej fałszywych tropów, a opowieść rozwija się w sposób nieprzewidywalny. Dziwaczny sposób snucia tej historii niezwykle wciąga, a uważny widz dostrzeże, iż od pewnego czasu kroczyliśmy po ścieżkach, nie pasujących do siebie.
Pisząc te słowa nie znam jeszcze zakończenia serialu, być może będę nim zawiedziony, wiem jednak, iż doświadczam jednego z najciekawszych tegorocznych seriali, który jak się niespodziewanie okazało opowiada o światach alternatywnych. Zupełnie jak nowe “Twin Peaks”, które odkryło tę prawdę przed nami dopiero w ostatnim odcinku. Na temat zakończenia od trzech tygodni napisano już wiele, podobnie jak o samym serialu. Lynch po raz kolejny złamał konwencję telewizyjnej noweli, tworząc dzieło opierające się jednej interpretacji. Kupi się je w całości, wraz z konwencją, albo stanie jego przeciwnikiem. Jednakże zakończenie pozostawia nas równie dużym zawieszeniu, jak 25 lat temu, gdy Cooper opuścił Czarną Chatę, zabierając ze sobą pasażera. Tym razem usiłując zapobiec zabójstu Laury Palmer Coop kreuje nową rzeczywistość. Czy jednak jedną? Wyraźnie pojawia się w alternatywną, gdzie Laura jest inną osobą, nigdy nie mieszkająca w Twin Peaks. Cooper zaś nie jest sobą, zdaje sie amalgamatem dwóch osób, siebie i doppelgangera. Lynch zdaje się sugerować nam, że żaden powrót, jak brzmiał przecież podtytuł serialu nie jest możliwy, tak jak nie byłoby możliwe nakręcenie serialu takiego jak ćwierć wieku temu. Kluczowe zdaje sie jednak ostatnie pytanie zadane przez Coopera nim zapada ciemność. “Który mamy rok?”
Nie wiem dokąd zmierza “The OA”, jednakże aby zrozumieć niedokończoną książkę w opowiadaniu Borgesa, trzeba było pojąć, iż rozgrywa się ona nie w przestrzeni, a w czasie. Gdzie wszystko toczy się w tym samym czasie, w wielu światach, a decyzje nie eliminują możliwości. To prowadzi zaś do interpretacji ciekawszych niż mechanika kwantowa. Literackie oraz serialowe zdają się mieć poważniejsze konsekwencje.

środa, 26 lipca 2017

Warstwy wszechświata

Z biegiem lat coraz bardziej przekonuję się do pisarstwa Stephena Baxtera. Choć poznałem go jako autora książek z sekwencji Xelee, przedstawiającej udziwnioną przyszłość ludzkości, poddaną oddziaływaniom fizyki dalekiego kosmosu, jak choćby w „Tratwie”, jego utwory były dla mnie zbyt niejasne, by swą nauką przemówić do czytelnika o małym rozumku. Baxter jest fizykiem, wszystko co pisze ma solidne podstawy naukowe, czasem aż nazbyt. Stopniowo jednak moje podejście zaczęło się zmieniać, nieco przekonał mnie do tego „długi” cykl napisany wspólnie z Pratchettem, przedstawiający ewolucję ludzkości i kolonizację równoległych rzeczywistości. „Długa utopia”, którą zachwycałem się w jednym z dawnych wpisów miała na to znaczny wpływ, opisując sferę Dysona w swej oryginalnej koncepcji. Podobnie cykl NASA, opowiadający o alternatywnym podboju kosmosu, z którego na blogu opisałem niegdyś „Wyprawę”. Teraz skończyłem pochodzącą z przełomu wieków trylogię Manifold, a Baxter awansował właśnie w mych oczach na jednego z najlepszych pisarzy SF ever. Kto czyta po angielsku i lubi hard SF niech nie czyta już dalej wpisu, bo będą spoilery. Lepiej dokonać zakupu i delektować się na czytniku opowieścią o paradoksie Fermiego i jego możliwych rozwiązaniach.
W skład trylogii wchodzą „Time”, „Space” i „Origin”. Ich bohaterem jest Reid Malefant i osoby z nim związane, każdorazowo mający nieco inne role. Bowiem każdy z tomów jest samodzielną opowieścią, ponieważ każda z nich dzieje się w innej rzeczywistości multiwersum.
Nic nie jest jednak takie oczywiste, bowiem na początku multiwersum jeszcze nie istnieje. „Czas” opowiada o wszechświecie, w którym ludzkość jest całkowicie sama. Odpowiedź na pytanie zadane przez Enrico Fermiego, jest prosta. „Gdzie oni są?” zastanawiał się Fermi, bowiem biorąc pod uwagę wiek wszechświata i liczebność gwiazd, już dawno powinno dojść do pierwszego kontaktu, lub zaobserwowania obcej cywilizacji, bowiem przecież nie rozwijają się one równomiernie, więc z prostego wyliczenia matematycznego wynika, iż gdzieś powinien znajdować ktoś daleko bardziej zaawansowany według skali Kardaszewa. Wszechświat jest jednak pusty, a ludzkość poprzez tysiąclecia swej ekspansji nie napotkała nikogo, galaktyki są puste. Jej post-potomkowie sięgają w czasach entropii i końca czasu sięgają w przeszłość, by nawiązać kontakt ze swymi przodkami. Dużo tu nie zdradzam, to ledwie wprowadzenie i otwarcie znajdujące się na pierwszej stronie. Na początku XXI wieku bohaterowie rozważają apokaliptyczny scenariusz diaspory ludzkości w kosmos, upatrując w tym jedyną szansę jej ewolucji, gdy dowiadują się poprzez informacje uzyskane z przyszłości, iż to ślepy zaułek. Poprzez portal w czasie i przestrzeni usiłują ocalić ludzkość, która wcale nie chce zostać uratowana. Naprzeciw nim stanie uzbrojona po zęby NASA, ich sojusznikiem okaże się ewolucja i nowy gatunek ludzkości, rodzący się na ich oczach. W tym ostatnim sporo podobieństw z przywoływaną już Utopią, gdzie na długich ziemiach rodziła się nowa ludzkość, stając zagrożeniem dla Homo Sapiens. Jednak rozważania dotyczące budowy wszechświata i związku jego konstrukcji z brakiem w nim życia już takie nie są. Koniec zabiera nas w szaleńczą podróż po świecie fizyki, niczym w "Interstellar".
Wskutek rozwiązań fabularnych w „Czasie”, płynnie przechodzimy do „Przestrzeni”. Nowy wszechświat jest pełen życia. Jednak z czasem okazuje się, że jest choć wszechświat jest stary, cywilizacje nie są aż tak zaawansowane, jak powinny. Bohaterowie usiłują rozwiązać tę zagadkę na przestrzeni 6000 lat, w trakcie których dzieje się akcja powieści. I niezmiernie dużo podobieństw z „SiedemEw” Stephensona, bowiem Baxter z rozmachem opisuje przyszłość ludzkości, postapokaliptyczną Ziemię, poddaną transformacji przez obce sztuczne inteligencje, ludzkość rozproszoną w Układzie Słonecznym, zmienioną nie do poznania planetę i życie na niej, a także z rozmachem przedstawia obcych. Dorównuje przy tym swym wcześniejszym pomysłom, gdy na potrzeby sekwencji Xelee stworzył barionowe formy życia i istoty powstałe z ciemnej materii. Tu są równie obcy, gdy niepowstrzymani przybywają pożreć nasze słońce, a także gdy odtwarzają dawno wymarłe formy życia na Ziemi. Z czasem dotrzemy do kresu tej opowieści, przez dzieje ludzkości czasów jej chwały i lotów w kosmos, do powrotu do jaskiń i odtworzenia cywilizacji. Wreszcie poznamy odpowiedź na paradoks Fermiego. Mimo masy obcych form życia, żadna z nich nie ma szans wykroczyć poza pewien etap rozwoju, bowiem spotyka je to, co bohaterów „Diaspory” Egana. Cykl życia restartuje się, a obce cywilizacje odradzają na nowo, gdy jednak docierają do punktu rozwoju, w którym mogą nawiązać kontakt, nadchodzi katastrofa. 
Wydawałoby się, że po udzieleniu odpowiedzi Fermiemu na dwa możliwe sposoby nie jest możliwe nic więcej. W tomie trzecim „Geneza” Baxter łączy oba rozwiązania. Przez multiwersum podróżuje czerwony księżyc, pojawiając się nad równoległymi Ziemiami, zabierając jej mieszkańców i zostawiając część ze swych pasażerów, którymi są mieszkańcy innych Ziemi. W ten sposób staje się dawcą życia, umożliwiając ewolucję w różnych wszechświatach. Odpowiedź na pytanie kto jest jego twórcą i jaki ma nie jest taka oczywista, zaś na czerwonym księżycu spotykają się odmiany ludzkości ewoluujące z różnych pni. Są tu australopiteki, neandertalczycy, erectusy… Każdy z nich osiągnął etap rozwoju jaki nie był im dany na naszej Ziemi. Są też ludzie, pochodzący z różnych wersji alternatywnej historii, a wątek pojedynku grup fanatyków dla każdego fana postapo zabrzmi niezwykle znajomo. Homo sapiens jednak wcale nie okażą się tu najwyższą formą ewolucji, gdy na czerwony księżyc przybędą przedstawiciele innego pnia rozwoju, dysponujący inteligencją i zdolnościami, jakich ludzkość nie jest nawet świadoma. Rozwiązanie paradoksu Fermiego poznamy na końcu, gdy tajemnica zostanie odkryta, a cel istnienia Księżyca stanie się nań odpowiedzią, w swej szaleńczej podróży przez multiwersum, w którym pojawiając się nad Ziemiami wywołuje kataklizmy, zastępując istniejącego satelitę, wywiera bowiem wpływ na grawitacje. Odpowiedź dodajmy mocno wiąże się z finałami poprzednich powieści stanowiąc z nimi łącznik.
Cykl „Manifold” wywarł na mnie wrażenie równie mocne jak swego czasu „Ślepowidzenie” Wattsa. Swymi teoriami fizycznymi i ich realizacją zostawia daleko w tyle Egana czy Dukaja, a jednocześnie jest dużo bardziej przystępny. Jest tu wszystko, od czarnych dziur po teorię kwantową, obcy i ludzkość szukająca odpowiedzi, ewolucja i jej upadek, światy równoległe… A wszystko całkowicie nieoczywiste i napisane z olbrzymim rozmachem.
W światach cyklu dzieją się także niektóre z opowiadań zawartych w tomie "Phase Space", jednak nie wnoszą one wiele do opowieści, choć oczywiście warto je przeczytać.

wtorek, 11 lipca 2017

W świecie elfów

Ze sporym poślizgiem miałem wreszcie okazję przeczytać cztery pierwsze tomy komiksowej serii „Wielki Martwy” do scenariusza Djiana i Loisela z rysunkami Maillego. Z tej trójki najbardziej znany jest Loisel, jako rysownik serii fantasy „W poszukiwaniu ptaka czasu”, wydanej w naszym kraju po raz pierwszy ćwierć wieku temu w ramach Komiksu-Fantastyki. Nie każdemu pokraczne rysunki przypadły do gustu, jednak mnie porwały swą brzydotą wraz z odpychającym scenariuszem, prezentującym dziwaczne relacje bohaterów, gdzie dobro było pokręcone, a zło okazywało się nie do końca tym czego oczekiwaliśmy, wreszcie uderzyło swym zakończeniem pozbawionym happy endu, godnym greckich dramatów. Później Loisel popełnił jeszcze „Piotrusia Pana”, prequel historii J. M. Barriego, którego nie powinny czytać dzieci, stanowiący wspaniałe ukazanie narodzin wiecznego chłopca i tego, co go ukształtowało podczas naznaczonego okrucieństwem dorastania. „Wielki Martwy” to kolejna seria z pogranicza fantasy, której lektura nasunęła mi skojarzenia z książką „Małe Duże” Johna Crowleya.
„Wielki Martwy” dzieje się współcześnie, młoda dziewczyna przybywa na francuską prowincję gdzie jej miejskie wychowanie zderzy się ze spokojnym wiejskim życiem i jego tajemnicami. To, co początkowo weźmie za bajkę, okaże się prawdą. Można tu przejść do równoległego świata, nazwanego wprost alternatywnym wymiarem, zamieszkanym przez faerie, dla których zazwyczaj jesteśmy dużymi ludźmi. Magia dostosuje jednak wzrost do spotkanych istot, jedynie tytułowy Wielki Martwy, którego szkielet leży na pograniczu obu światów pozostał sobą. Zjednoczył krainy i umożliwił przekazywanie wiedzy, według podań zapewniając też spokój naszemu wymiarowi. Powtarzany przez lata rytuał zapewnia pokój, tym razem coś pójdzie jednak nie tak. Jeden z mieszkańców alternatywnego wymiaru uknuje intrygę, która sprawi, iż oba światy znajdą się w niebezpieczeństwie.
Intryga to pokrętna i nadal nie do końca jasna, wykorzystująca kontakt seksualny, czy też raczej zgwałcenie. Sprawia jednak, iż nasz wymiar zaczyna się rozpadać, wszystko sypie się, a z czasem nawiedzają go trzęsienia ziemi, choć po lekturze czterech z wydanych dotąd sześciu tomów wciąż nie wiemy co chciał osiągnąć intrygant. Czas w krainie faerie płynie zdecydowanie szybciej, lecz jego plan zaczyna wydawać owoce. Klany istot zamieszkujących alternatywny świat są na krawędzi konfliktu, utraciwszy całą swą wiedzę.
Choć komiks nie porywa epickością swego scenariusza, opowiadana historia wciąga, mimo iż bazuje na znanych kliszach. Czas płynący nierównomiernie, dwa połączone światy alternatywne, niczym u Kinga i Strauba w „Talizmanie”, czyli „Mrocznej Wieży”, gdzie gdy w Terytoriach ma miejsce przewrót pałacowy, na Ziemi rozpoczyna się wojna. Maille naśladuje styl Loisela, lecz go nie kopiuje. Większa część opowieści ma miejsce w naszym wymiarze, który powoli ogarnia apokalipsa, a świat faerie wypełnia jedynie niepokój. Pozostaje dla nas obcy i niepoznany, zgodnie z założeniem autorów. I choć nazywany jest wprost alternatywną rzeczywistością, wydaje nam się po prostu innym miejscem. Zgodnie z konwencją, elfy żyją „gdzieś nie wiadomo gdzie”, niczym w opowieściach komiksowych Gaimana budowanych w „Sandmanie” czy „Księgach Magii”. Sama magia nie jest tu jednak nazwana wprost, świat faerie rządzi się raczej innymi zasadami.
To niedookreślenie przypomina mocno sztandarowe dzieło Crowleya. Od niego zresztą zaczerpnąłem niegdyś motto tego bloga, kto czytał niedokończony przez Solaris w Polsce cykl Aegipt, wie co oznacza stwierdzenie, iż jest więcej niż jedna historia świata. „Małe Duże” do serii tej nie należy, w udany sposób przenosi latynoski realizm magiczny w realia Ameryki Północnej, w bliskie okolice (jak należy się domyślać) Nowego Jorku. Stoi tam wzniesiony z początkiem XX wieku dom, z którego można trafić w miejsca zamieszkane przez dziwny lud, związany tajemnicą z rodziną zamieszkującą tę rezydencję. Oczami bohatera przybywającego z zewnątrz odkrywamy powoli sekret, którego nie chce on zaakceptować. Nic nie zostaje nazwane wprost, faerie nie są nimi z nazwy, jednak zachowują się niczym bohaterowie „Snu nocy letniej”, nawet imię jednej z postaci, Oberona, wprost się do niej odwołuje. Niczym złośliwe chochliki podmieniają dzieci w kołyskach, jednocześnie postępując jak elfy z ludowych opowieści. Nie wiemy jednak czy wszystko to dzieje się naprawdę, ani gdzie tajemniczy wymiar się znajduje. Z czasem opowieść nabiera dystopijnego nastroju, gdy w Ameryce przejmuje władzę prezydent o dyktatorskich zapędach, będący jak się okazuje wcieleniem jednego z dawnych królów, polujących na zaczarowany lud.
Czytając Crowleya nie można się jednak oprzeć wrażeniu, iż wszystko jest snem, baśnią. W komiksie Loisela takiego wrażenia nie mamy, choć faerie znikają szybko z opowieści, a droga do ich świata zostaje zamknięta, to opowieść zupełnie na serio, z konsekwencjami. Obie opowiadają o współistnieniu i przenikaniu się dwóch rzeczywistości, ludzi i istot.
Czasem warto zrobić sobie przerwę od twardej fantastyki i wybrać się na poszukiwanie krainy czarów.

środa, 3 maja 2017

W bliskim i dalekim sąsiedztwie

Dzisiaj będą spoilery.
„Człowiek z Sąsiedztwa” to kolejna niezwykle udana pozycja z serii Uczta Wyobraźni z wydawnictwa Mag. Cztery książki wydane w ubiegłym tygodniu jednocześnie aby zaoszczędzić kosztów druku i twardej oprawy, wymuszającej uruchomienie maszyn drukarskich dla mniej więcej tysiąca czytelników, stanowią perełki literatury. „Tlen” Rymana, opisywana wczoraj książka Tidhara i „Człowiek z Sąsiedztwa” Priesta są lekturą spełniającą wszelkie oczekiwania czytelnika.
"Człowiek" to rzecz niesamowita, otwierająca pole do wielu interpretacji, bynajmniej nie z dziedziny literatury, lecz fizyki kwantowej i światów alternatywnych. To co początkowo wydaje się nam klasyczną opowieścią, rozpada się w miarę lektury, sprawiając iż nie możemy być już niczego pewni. A gdy cofamy się kartkując powieść, na samym początku odkrywamy zagadki, których istnienia nie byliśmy świadomi wcześniej, nie pozwalających nam złożyć układanki w całość. To książka o superpozycji stanów kwantowych, które cały czas pozostają w ruchu, sprawiając iż rzeczywistość przez cały czas się zmienia. W XXI wieku w Islamskiej Republice Wielkiej Brytanii dochodzi do zamachu. Notting Hill znika, pozostaje po nim trójkąt czarnej ziemi, a znajdująca się wewnątrz niego część miasta zostaje anihilowana. Dowiadujemy się o tym stopniowo, śledząc powolną podróż fotografa Tibora Tarenta, którego żona w Turcji zginęła kilka dni wcześniej w podobny sposób. Od dłuższego czasu nasilają się zamachy skutkiem których jest taka właśnie anihilacja. Tarent przewożony jest na przesłuchanie, bowiem może coś wiedzieć, odpowiadać za powyższe ma tajemnicza broń, zwana Sąsiedztwem. Świat przyszłości wstrząsany jest zamachami, IRGB choć jest podzielona na kalifaty nie wydaje się Państwem opresyjnym, choć znajdować się zdaje w stanie częściowego rozkładu, wstrząsana wojnami gangów, zamachami terrorystycznymi, a przede wszystkim potężnymi burzami i huraganami, niszczącymi infrastrukturę. Opowieść o losach Tarenta przedzielona zostaje innymi historiami. Opowieściami o magiku, który podczas I Wojny Światowej zostaje wraz z H. G. Wellsem wysłany na front, po czym powraca do domu nie osiągnąwszy swego celu, odbywszy bezsensowną wyprawę. Następnie dziejami pewnej pilotki, która uciekła z Polski podczas II Wojny Światowej, kolejno relacją reporterki, prowadzącej wywiad z fizykiem, odkrywającym zjawisko Sąsiedztwa, wreszcie wydarzeniami w innej rzeczywistości, gdzie losy postaci dziwnie przypominają bohaterów książki. Nagle orientujemy się, że nic nie jest takie oczywiste, choć dzieje wszystkich postaci są ze sobą zrozumiane.
Odpowiadać zdaje się za powyższe zjawisko Sąsiedztwa, odkryte przez fizyka Rietvelda, będące ostateczną bronią. Umożliwia przenoszenie obiektów w kwantowej rzeczywistości, wystrzelone pociski nigdy nie sięgną swego celu, znikną bez śladu, anihilowane przez pole, pozostawiające po sobie trójkąt anihilowanej ziemi. Rietveld popełnia samobójstwo, uświadamiając sobie, co stanie się, gdy jego odkrycie trafi w ręce terrorystów, znacząco dając do zrozumienia, iż posiada ono implikacje, których istnienia nie jesteśmy świadomi. Nagle orientujemy się, iż drobne niezgodności i powtórzenia w kolejnych partiach powieści są zupełnie czymś innym, a historia Tarenta nie jest wcale opowieścią o tej samej osobie.
Kluczem do zrozumienia tej historii wydają się być dwie sceny. Gdy magik wpada na pomysł ukrycia samolotu poprzez odwrócenie uwagi obserwatora i skierowanie jej na inne obiekty, choćby analogiczne samoloty lecące równolegle do pierwszego. A także demonstracji uczynionej w ogrodzie Rietvelda, w której to samo jabłko trzyma w lewym ręku, prawym, dwa owoce w obu dłoniach, po czym nie ma już żadnego. Jabłka naprzemiennie znikają płynnie i pojawiają się, a obserwujący Tarent nie jest w stanie zrozumieć tej sztuczki. Podobnie początkowo czytelnik, w pierwszej partii książki Tarent nie był w stanie przypomnieć sobie spotkania z Rietveldem, gdy czytamy o nim w jego przeszłości, rozumiemy iż pierwszy narrator znajdował się w innym miejscu rzeczywistości kwantowej. Powtórzenia losów rozmaitych postaci stają się dla nas w jakiś sposób jasne. Choć początkowo wydaje się, że powiązane ze sobą są jedynie historią, okazuje się, iż zdają się być alter ego głównych bohaterów, Tomek, Tomak, Tommy wreszcie Tarent w różnych światach i rzeczywistościach pojawia się w sąsiedztwie głównych wydarzeń. Rzeczywistość zdaje się zmieniać w trakcie tekstu, po latach poszukujący dokumentów mogących potwierdzić historię pilotki Krystyny jej przyjaciel, odkrywa iż nie sposób znaleźć dowodów na jej istnienie przed przybyciem do Wielkiej Brytanii. Zupełnie zniknęły w Polsce, jak gdyby nigdy nie istniała, a jej przyjaciel Tomasz nigdy się nie pojawił. W równoległej rzeczywistości postacie czują, że coś jest nie tak. Czy pamiętasz skąd się tu wzięliśmy? Jak przybyliśmy? Byliśmy tu zawsze, ale nie pamiętam swego dzieciństwa. Skoro autor sugeruje nam, iż tamto miejsce nie istnieje, czy istnieje Wielka Brytania? Czy miejsce, w którym rozgrywa się początek powieści jest rzeczywiście przyszłością? W pewnym momencie czwarta ściana zdaje się być częściowo złamana. Jak wiemy na kwantowy stan powstaje, gdy zostanie poddany obserwacji, kot jest teoretycznie żywy tak długo, dopóki do pudełka nie zajrzy obserwator, który swą obecnością wpływa na wynik eksperymentu. Gdy Tarent poszukując odpowiedzi na pytanie z jakiego powodu nie jest w stanie sfotografować wierzy w bazie wojskowej trafi do przeszłości, nawet pozostając niewidoczny zdaje się wpływać na historię mechanika, który znał pilotkę Krystynę, poszukującą w innej rzeczywistości swego ukochanego, którym wydaje się być alternatywna wersja Tarenta. Zdoła ona zresztą przelecieć swym samolotem między rzeczywistościami, po drodze dostrzegając trójkąt, w którym naprzemiennie pojawia się i znika Notting Hill, następnie zaś zapomnieć o miejscu, w którym uprzednio przebywała. Tarent powraca do swego świata nie rozumiejąc dlaczego znowu wyrosły drzewa powalone przez huragan, czemu martwe osoby nadal żyją, a my orientujemy się, iż znajduje się w stanie superpozycji kwantowej, zaś my jesteśmy obserwatorem. I musimy cofnąć się do początku powieści, by zrozumieć co właściwie zaszło.
Pobrzmiewają tu wyraźnie echa innych powieści Priesta, który od czasów „Odwróconego Świata” zaszedł bardzo daleko. Pojawiają się tu odniesienia do „Rozłąki”, część akcji dzieje się wyraźnie na znanym już z innych powieści archipelagu, stanowiącym tu alternatywną rzeczywistość, wreszcie powracający motyw znikania jako sztuczki magicznej, to oczywiste odniesienie do „Prestiżu”. Priest zdaje się nam coś mówić. Nie przypadkiem przywołałem na początku Rymana, dwie dekady temu napisał on powieść „253”. Właściwie stanowiła ona pieczołowite przedstawienie 253 postaci, jadących metrem, ich historii i losów, które je do niego zawiodły. Po dokonaniu powyższego Ryman opisywał katastrofę kolejową. Jednakże istotą powieści były wzajemne powiązania, zupełnie inaczej czytało się ją w wersji papierowej, percepcja znacząco zmieniała się po zapoznaniu z wersją internetową, w której obficie posłużył się hiperlinkami. Miejsca i osoby okazywały się łączyć ze sobą i przenikać nawzajem, a każda kolejna historia była częścią innej. Ze swej natury była to rzecz zamknięta. Priest pokazuje nam rzecz podobną, wszystko jest powiązane, jednak z powodu swego kwantowego stanu wciąż jest w ruchu i się zmienia. Nie sposób złożyć historii w całość i znaleźć spójnej interpretacji. To nie „Gwiazda Imperium” Delanego, którą można było zacząć czytać w każdym punkcie, bowiem stanowiła pętlę czasową, a bohaterowie odkrywali, iż spotykają się wzajemnie na różnych etapach swego życia, nie będąc w stanie zmienić swego losu. Tutaj przez cały czas poddany jest on przemianie, nie ma jednej rzeczywistości, historia Tarenta od samego początku dzieje się w rzeczywistościach alternatywnych.
W kwantowych sąsiedztwach, przenikających się wzajemnie na wskroś.