wtorek, 11 lipca 2017

W świecie elfów

Ze sporym poślizgiem miałem wreszcie okazję przeczytać cztery pierwsze tomy komiksowej serii „Wielki Martwy” do scenariusza Djiana i Loisela z rysunkami Maillego. Z tej trójki najbardziej znany jest Loisel, jako rysownik serii fantasy „W poszukiwaniu ptaka czasu”, wydanej w naszym kraju po raz pierwszy ćwierć wieku temu w ramach Komiksu-Fantastyki. Nie każdemu pokraczne rysunki przypadły do gustu, jednak mnie porwały swą brzydotą wraz z odpychającym scenariuszem, prezentującym dziwaczne relacje bohaterów, gdzie dobro było pokręcone, a zło okazywało się nie do końca tym czego oczekiwaliśmy, wreszcie uderzyło swym zakończeniem pozbawionym happy endu, godnym greckich dramatów. Później Loisel popełnił jeszcze „Piotrusia Pana”, prequel historii J. M. Barriego, którego nie powinny czytać dzieci, stanowiący wspaniałe ukazanie narodzin wiecznego chłopca i tego, co go ukształtowało podczas naznaczonego okrucieństwem dorastania. „Wielki Martwy” to kolejna seria z pogranicza fantasy, której lektura nasunęła mi skojarzenia z książką „Małe Duże” Johna Crowleya.
„Wielki Martwy” dzieje się współcześnie, młoda dziewczyna przybywa na francuską prowincję gdzie jej miejskie wychowanie zderzy się ze spokojnym wiejskim życiem i jego tajemnicami. To, co początkowo weźmie za bajkę, okaże się prawdą. Można tu przejść do równoległego świata, nazwanego wprost alternatywnym wymiarem, zamieszkanym przez faerie, dla których zazwyczaj jesteśmy dużymi ludźmi. Magia dostosuje jednak wzrost do spotkanych istot, jedynie tytułowy Wielki Martwy, którego szkielet leży na pograniczu obu światów pozostał sobą. Zjednoczył krainy i umożliwił przekazywanie wiedzy, według podań zapewniając też spokój naszemu wymiarowi. Powtarzany przez lata rytuał zapewnia pokój, tym razem coś pójdzie jednak nie tak. Jeden z mieszkańców alternatywnego wymiaru uknuje intrygę, która sprawi, iż oba światy znajdą się w niebezpieczeństwie.
Intryga to pokrętna i nadal nie do końca jasna, wykorzystująca kontakt seksualny, czy też raczej zgwałcenie. Sprawia jednak, iż nasz wymiar zaczyna się rozpadać, wszystko sypie się, a z czasem nawiedzają go trzęsienia ziemi, choć po lekturze czterech z wydanych dotąd sześciu tomów wciąż nie wiemy co chciał osiągnąć intrygant. Czas w krainie faerie płynie zdecydowanie szybciej, lecz jego plan zaczyna wydawać owoce. Klany istot zamieszkujących alternatywny świat są na krawędzi konfliktu, utraciwszy całą swą wiedzę.
Choć komiks nie porywa epickością swego scenariusza, opowiadana historia wciąga, mimo iż bazuje na znanych kliszach. Czas płynący nierównomiernie, dwa połączone światy alternatywne, niczym u Kinga i Strauba w „Talizmanie”, czyli „Mrocznej Wieży”, gdzie gdy w Terytoriach ma miejsce przewrót pałacowy, na Ziemi rozpoczyna się wojna. Maille naśladuje styl Loisela, lecz go nie kopiuje. Większa część opowieści ma miejsce w naszym wymiarze, który powoli ogarnia apokalipsa, a świat faerie wypełnia jedynie niepokój. Pozostaje dla nas obcy i niepoznany, zgodnie z założeniem autorów. I choć nazywany jest wprost alternatywną rzeczywistością, wydaje nam się po prostu innym miejscem. Zgodnie z konwencją, elfy żyją „gdzieś nie wiadomo gdzie”, niczym w opowieściach komiksowych Gaimana budowanych w „Sandmanie” czy „Księgach Magii”. Sama magia nie jest tu jednak nazwana wprost, świat faerie rządzi się raczej innymi zasadami.
To niedookreślenie przypomina mocno sztandarowe dzieło Crowleya. Od niego zresztą zaczerpnąłem niegdyś motto tego bloga, kto czytał niedokończony przez Solaris w Polsce cykl Aegipt, wie co oznacza stwierdzenie, iż jest więcej niż jedna historia świata. „Małe Duże” do serii tej nie należy, w udany sposób przenosi latynoski realizm magiczny w realia Ameryki Północnej, w bliskie okolice (jak należy się domyślać) Nowego Jorku. Stoi tam wzniesiony z początkiem XX wieku dom, z którego można trafić w miejsca zamieszkane przez dziwny lud, związany tajemnicą z rodziną zamieszkującą tę rezydencję. Oczami bohatera przybywającego z zewnątrz odkrywamy powoli sekret, którego nie chce on zaakceptować. Nic nie zostaje nazwane wprost, faerie nie są nimi z nazwy, jednak zachowują się niczym bohaterowie „Snu nocy letniej”, nawet imię jednej z postaci, Oberona, wprost się do niej odwołuje. Niczym złośliwe chochliki podmieniają dzieci w kołyskach, jednocześnie postępując jak elfy z ludowych opowieści. Nie wiemy jednak czy wszystko to dzieje się naprawdę, ani gdzie tajemniczy wymiar się znajduje. Z czasem opowieść nabiera dystopijnego nastroju, gdy w Ameryce przejmuje władzę prezydent o dyktatorskich zapędach, będący jak się okazuje wcieleniem jednego z dawnych królów, polujących na zaczarowany lud.
Czytając Crowleya nie można się jednak oprzeć wrażeniu, iż wszystko jest snem, baśnią. W komiksie Loisela takiego wrażenia nie mamy, choć faerie znikają szybko z opowieści, a droga do ich świata zostaje zamknięta, to opowieść zupełnie na serio, z konsekwencjami. Obie opowiadają o współistnieniu i przenikaniu się dwóch rzeczywistości, ludzi i istot.
Czasem warto zrobić sobie przerwę od twardej fantastyki i wybrać się na poszukiwanie krainy czarów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz