7.
Przez pokład przebiegło delikatne
drżenie, gdy zaczepy zostały zwolnione, a „Von Braun” zaczął wychodzić z doku.
Metalowa bryła poruszyła się, rozświetlając swe otoczenie silnikami
manewrowymi, drgnąwszy, gdy puściły zaczepy ramion dokujących. Chwilę później
odrzut wygasł, statek sunął do tyłu siłą bezwładności oddalając się od ISS
„Deep Space”, opuściwszy bezpieczny port. Na telemetrii stanowił jeden z wielu
punkcików znajdujących się w umownej przestrzeni euklidesowej, definiowanej
wektorową grafiką, obrazowaną przez sieć matematyczną stacji. W trójwymiarowej
rzeczywistości był samotny, inne pojazdy krążące we wspólnym polu znajdowały
się dziesiątki lub setki mil dalej, zajmując inne miejsca przestrzeni. Każdy
poruszał się swą własną trasą, opisaną i definiowaną przez eniaki, śledzony
przez satelity sieci. Kosmos przecinały dziesiątki komunikatów i kolejek
rozkazów przesyłanych drogą radiową, w niemej ciszy pustki odpornej na
przeniesienie jakiegokolwiek dźwięku przez próżnię. W przestrzeni niczyjej
rozbłyskiwały czerwone punkty bawiące się w podchody, czasem zbliżające się i
odpalające rakiety w kierunku geostacjonarnych satelitów, uciekające przez
Bellerefontami pędzącymi w ich stronę, podczas gdy Aegisy powstrzymywały atak.
Na perymetrze krążyły Woschody i Wostoki, zęby szczerzyły potężne Sojuzy, lecz
żaden z nich nie wyprowadzał ataku, usiłując raczej sprowokować przeciwnika.
Podchody trwały w najlepsze, jak dotąd Sojusz je przegrywał. Dwa Apollo dały
się wciągnąć w pułapkę i zderzyły się ze sobą, lecz udało się je odholować do
bazy, w odwecie zdołano uszkodzić silnik jednego z Wostoków. Niespodzianie kres
sieci nad Pacyfikiem wykrył nieznany kontakt, a gdy pomknęły w tamtą stronę dwa
Merkury ich sygnały zgasły. Kolejne statki posłane na miejsce nie znalazły
niczego prócz szczątków, dziwny namiar się nie powtórzył, ISS mogła jedynie
przesłać go do matematyk statków podłączonych do sieci jako ostrzeżenie.
Poniżej nich czyhało także nieznane, napełniając świat swą hipotetyczną ciemną
materią, nie pozwalającą ujrzeć tego, co dzieje się w strefach rażenia. Pod
koniec XX wieku Ziemia stała się zagadką bardziej niepojętą od otaczającego ją
kosmosu.
Satya musiała szybko przestawić się
na zdefiniowanie swej relacji z obiektem „Von Braun”, pojmując iż nie będzie
miała tu luksusu w postaci własnej kajuty. Na wprost sali z eniakiem znajdowało
się pomieszczenie, pełniące w ciasnej przestrzeni statku wiele funkcji. W
ścianie znajdowały się wsuwane koje, pośrodku zatrzaskami przyczepiono stoły,
przymocowano krzesła. Były ciasno przyśrubowane, prócz jednego dużego blatu
pośrodku, gdzie Gow rozłożył plany, studiując je wraz z sierżantem i nanosząc
nań rysunki ołówkiem. Wokół krążył Shelby, wyraźnie mając ochotę coś
powiedzieć, jednak zachowywał milczenie, zapewne widząc wzrok majora, a być
może wziąwszy sobie do serca komentarz śniadej kobiety w rozpiętym mundurze.
Satya nie zaczerwieniła się, gdy usłyszała kilka wulgaryzmów na temat tego, co
stać się może, gdy wsadza się swe przyrodzenie w nieodpowiednią dziurę, po raz
kolejny jednak uświadomiła sobie, że świat, w którym się znalazła jest
całkowicie odmienny i rządzący się obcymi jej prawami. Środowiskiem relacji
wzajemnych obiektów z kategorii wojsko władała zdecydowanie inna fizyka społecznościowa
niż środowiskiem naukowym. Mimo to Everett zdawał się całkiem dobrze bawić,
podobnie Coertzee, obserwujący znad swojego kubka z kawą wyraźnie wyluzowaną
kobietę w niedopiętym mundurze floty, w niezbyt wyszukany sposób komentującą
wszelkie uwagi i poczynania oficera wywiadu NASW. Marines tłumili uśmieszki,
przemieszczając się między salą a „Lincolnem”. Satya nie mogła jakoś zmusić się
do uśmiechu, dawno już doszła do wniosku, że kobieta nie wzbudza jej sympatii,
odpychając ją swym ostentacyjnym lekceważącym zachowaniem. Sama była potwornie
przerażona, gdy dotarło do niej, że statek startuje, pojęła iż wszystko to
dzieje się naprawdę. Nie miała w zasadzie kiedy zebrać myśli, porwana ze swego
mieszkania przez NASW i wystrzelona w kosmos. Teraz leciała na wojnę, a żołądek
ponownie podchodził jej do gardła. Starała się więc skupić na czekającym ją
zadaniu, powtarzając sobie, że jest to przecież coś czym się zajmuje,
eliminując w ogóle z nich aspekt militarny i to co może się z nim wiązać.
Rzeczywistość jednak wciąż jej o tym przypominała. Pokazano jej gdzie znajduje
się szafka, dopasowany kombinezon, który ma włożyć natychmiast na wypadek
alarmu, przypomniano o obowiązujących procedurach i sygnałach, czego i tak nie
zdołała utrwalić w swej pamięci. Widok skafandra przypomniał jej natomiast o
czym innym.
- Proszę powiedzieć, gdzie tu jest
toaleta? – zapytała szeptem Everetta.
- Co takiego? – wydawał się
zdziwiony.
- Proszę nie bawić się ze mną w tą
grę – powiedziała. – Już ci żołnierze mieli ubaw moim kosztem. Niestety, od
kiedy odkryli, że jestem jedynie bibliotekarką, moje akcje mocno spadły. Jeżeli
w ogóle stały u nich na jakimkolwiek poziomie.
- Skoro żartują, to chyba nie jest
źle – odpowiedział. – Ale proszę uważać, nawet jeśli ten oddział składa się z
żołnierzy wywodzących się z różnych formacji, teraz są marines. Piechota morska
przechodzi szkolenie warunkujące.
- Co takiego?
- Kodowanie sugestii
posthipnotycznych, mechanizacja reakcji w warunkach stresu. Tak w skrócie,
czasem mogą się dziwnie zachowywać i miewać zmienne nastroje. Szkolenia mają z
nich czynić maszyny do zabijania, a to nie zawsze da się pogodzić z czynnikiem
ludzkim. Mistrzami imprintowania behawioralnego są tamci, potrafią w zasadzie
całkowicie pozbawić swe oddziały specjalne uczuć, nie odbierając jednocześnie
zdolności logicznego myślenia. Nazywają to pawłowizmem. Ale i my mamy na tym
polu pewne osiągnięcia.
- Nie wiem czy chcę o tym słuchać –
stwierdziła, zdawał się jednak tego nie słyszeć.
- Zaskoczyli nas kiedyś Mandżurami,
żołnierzami którym przeprano mózgi po wzięciu do niewoli. Czynili z nich
nieświadomych agentów, którzy wykonywali polecenia, na widok określonych
sygnałów lub bodźców, następnie zapominając o tym co czynili. My wdrożyliśmy
wówczas program MK-Ultra, który dał te same rezultaty, to było we wczesnych
latach pięćdziesiątych…
- Doktorze Everett – przerwał
ostrzegawczym tonem Coertzee. Ten spojrzał nań zdziwiony.
- Proszę nie być takim samym
paranoikiem jak Shelby – poprosił. – To nie są tajne informacje, nikt z nas nie
zna szczegółów, ale wiem, że te wasze eksperymenty w CIA dały jakieś efekty –
Everett spojrzał na Satyę. – Zdaje się, iż denerwuje się, że zacznę mówić na
temat szpiegów, których kodują w ten sposób przed wysłaniem na teren Związku.
Agencie Coertzee, średnio inteligentny człowiek się tego domyśla.
- Mimo wszystko wolałbym, aby nie
mówił pan o tym publicznie.
- Świetnie, w takim razie może
porozmawiamy o innym waszym programie? Jestem na przykład bardzo ciekaw jaki
efekt dało to słynne patrzenie na kozy?
Satya była mniej ciekawa,
zdecydowała się pozostawić obu, gdy wdali się w dyskusję na temat jakiejś
tajemniczej jednostki badawczej, bowiem nie uzyskała wciąż odpowiedzi na swoje
pytanie. Postanowiła spróbować zagadnąć o to Kowalskiego, mając nadzieję, że
tym razem powie jej prawdę, jednak na drodze stanął jej Baumann. Popatrzyła na
jego twarz i zamrugała oczami na widok intensywnego fioletu.
- Co się panu stało? – zapytała.
- Spadłem ze schodów – wyjaśnił
patrząc na nią krzywo. Rozległ się śmiech kobiety pijącej kawę.
- A kto miał przewagę? – zapytała
Arciniegas.
- Schody. Ale wygraliśmy – rzucił
Di Stefano, a marines zachichotali. Apone chrząknął i zapadła cisza. Shelby
pokręcił głową z dezaprobatą.
- Dobra kawa? – zapytał
ostrzegawczym tonem.
- Przepis admirała – nie dała się
zbić z tropu Arciniegas.
Satya rozglądała się szukając
ocalenia, ale nim zdążyła podejść do Teda Kowalskiego z sykiem otworzyły się
drzwi prowadzące do pomieszczenia. Do środka wkroczyły jeszcze dwie osoby, a za
nimi kapitan Christiansen. Arciniegas wstała powoli na widok Scobeego i Jonesa,
którzy poinformowali ją, że zakończyli przygotowania „Lincolna”. Spoważniała,
zamierzała sprawdzić raz jeszcze dane nawigacyjne, wiedząc iż w warunkach
bojowych będzie zapewne musiała improwizować. Nic nigdy nie szło zgodnie z
planem.
- Zajmujemy pozycję by wykonać rzut
– poinformował Christiansen. – Za dwie godziny ruszamy. Skoro jesteśmy tu
wszyscy, chyba pora przeprowadzić odprawę.
- Zgadza się – włączył się Shelby.
– Za pana zgodą, kapitanie – Christiansen skinął głową, a zgromadzeni w
pomieszczeniu przesunęli się na środek. Stanął obok oficera wywiadu NASW, a
miejsce po ich lewej stronie zajął major Gow. Arciniegas niechętnie ruszyła w
ich kierunku, wiedząc, iż oczekują od niej tego samego. Przezornie postarała się
stanąć nieco dalej, aby zapach dodatku do kawy nie dał im powodu, by zacząć
wątpić w jej wysokiej klasy profesjonalizm.
Jak się spodziewała Shelby stanął na wysokości zadania i wstawił mowę
godną głównodowodzącego wojskiem podążającym na stracenie.
- Misja, którą podejmujemy ma
fundamentalne znaczenie dla całego Sojuszu – zapewnił. – Nie mogę wdawać się w
szczegóły, lecz admirał Aldrin prosił aby was poinformować żołnierze, że dane
jakie udajemy się zdobyć, przyczynią się do ocalenia świata.
Ciekawy dobór słów, pomyślała
Arciniegas, zazwyczaj powtarzano banały o zwycięstwie i zyskaniu przewagi nad
wrogiem, wyzwoleniu dawnych terytoriów należących do Wolnych Narodów Sojuszu i
takie tam dyrdymały. Jeszcze nigdy nie słyszała, aby posyłano kogoś by uratować
planetę. Nie ulegało wątpliwości, iż misja będzie miała charakter wybitnie
samobójczy, bowiem o ile mogła sobie przypomnieć podobnie o znaczeniu tej
wyprawy wypowiadał się również admirał. Popatrzyła na hinduskę, stojącą między
Everettem i Coertzeem. Trójka, która wraz z Shelbym musiała wiedzieć dużo
więcej, niż raczyła się tym podzielić z mięsem armatnim, do którego zaliczono
także ją.
- Naszym celem jest instalacja o
nazwie „Krasnaja Zwiezda”. Lecimy na Marsa.
Przez salę przeszedł szmer
zdziwienia, gdy marines przyswajali informację, z jaką nadal nie mogły oswoić
się prawie doktor Satya Nayada i była komandor Eleonora Consuela Arciniegas.
Shelby nie zrażony powtórzył jeszcze kilka banałów, po czym oddał głos
Christiansenowi.
- Skaczemy za orbitę Fobosa – powiedział
zwięźle kapitan. – Statek, na którym się znaleźliście, posiada technologię
zmniejszającą szanse jego wykrycia, z czego skorzystamy podchodząc siłą
bezwładności na orbitę Marsa. Tam zajmiemy pozycję nad oknem desantowym i
wystrzelimy drony. W tym momencie rozpocznie się odliczanie, po zestrzeleniu
satelit przeciwnika będziemy mieli łącznie sześć godzin. Po tym czasie zdążą
rzucić przeciw nam Woschody, a przeciw wam siły naziemne. Rozpoczniecie desant
w momencie zajęcia pozycji, oczyścimy wam drogę eliminując obronę rakietową na
trasie podejścia i dając osłonę do czasu powrotu.
- Sześć godzin? – powtórzył któryś
z żołnierzy.
- Plus minus godzina lub dwie, dla
was oczywiście mniej – powiedział Shelby. – Najbliższa baza lądowa oddalona
jest o cztery godzin lotu transportowcem, „Von Braun” i drony dadzą osłonę
powietrzną, więc będą musieli przemieszczać się lądem. Nie dotrą tam tak
szybko, więc po opanowaniu bazy nie grozi wam kontratak. Sześć godzin to czas
lotu najbliższego okrętu przeciwnika, przy założeniu, że utrzymują znane nam
trasy patrolowe.
- A zgodnie z ostatnimi znanymi
danymi ich nie zmienili – wtrącił Christiansen. – O ile nie wątpię w
umiejętności kapitan Arciniegas, dokowanie do „Von Brauna” pod ostrzałem może
być… trudne.
- Damy radę, jeśli „Von Braun” tam
będzie – mruknęła Arciniegas. Popatrzył na nią badawczo.
- Będzie.
- I co dalej? – zapytał Gow z
wyraźnym sceptycyzmem, bowiem najwyraźniej nikt nie uświadomił mu możliwości
okrętu klasy Atena.
- Skoczymy – wyjaśnił Christiansen.
– Mamy taką możliwość. Najpierw musicie jednak dokonać desantu.
Przyszła kolej na Arciniegas.
- Ruszamy gdy tylko dostaniemy
zielone światło – powiedziała, skupiając się na Jonesie i Scobeem. –
Podchodzimy wzdłuż równika pod osłoną dronów, które uderzą na obronę rakietową
bazy. Trasa zejścia jest oddalona od ich baz i stanowisk ogniowych – nie
wdawała się w szczegóły dotyczące konieczności wchodzenia w atmosferę pod jak
najmniejszym kątem, nawet jeśli był dużo większy niż na Ziemi, łagodnego
schodzenia w dół, co w praktyce sprawiało, że musieli odbyć część okrążenia
planety, tym samym stając się widoczni dla radarów. – Kurs zmienimy dopiero w
ostatniej chwili, aby do końca nie wiedzieli co jest naszym celem. Lądujemy na
lotnisku przeznaczonym dla Migów i Suchoji – poinformowała. – To jest Mars,
tarcie jest dużo mniejsze, więc spadochrony hamujące nie wystarczą, a silniki
wsteczne nie mają wystarczającej mocy. Pas jest za krótki, a hamowanie będzie
ostre. Następnie dokonujecie desantu majorze Gow, ale po opanowaniu sytuacji
będziemy potrzebować waszej pomocy. To start w warunkach bojowych, więc mamy
cztery godziny by się przygotować i ustawić „Lincolna” w pozycji. Jesteśmy na
Marsie, więc nie musimy odpalać ustawieni pionowo, bo prędkość ucieczki nie
musi być tak duża jak na Ziemi, dzięki czemu możliwy jest start bez
infrastruktury pionowego lotu. Desantem weźmiemy ich z zaskoczenia, ale nie
pozwolą nam odlecieć jeśli spróbujemy nabierać wysokości lotem poziomym. Zaraz
po wzniesieniu się musimy odpalić pionowo w górę na dopalaczach i uniknąć
wrogich pocisków. Czas będzie nas gonił, będziemy więc potrzebować waszej
pomocy po opanowaniu bazy w podłączeniu dodatkowych zbiorników paliwa z ładowni
– dała znać, że skończyła. Do przodu wystąpił Gow.
- Cztery godziny – powiedział. –
Dobrze zapamiętajcie ten czas i ustawcie na swych zegarkach w momencie
lądowania. Nie znamy układu pomieszczeń, możemy się go domyślać na podstawie
analogicznych konstrukcji w instalacji na księżycu. Naszym pierwszym celem jest
opanowanie modułu łączności, następnie generatorów elektrycznych, by nie mogli
odciąć nas od zasilania. Nie znamy sił przeciwnika, ani liczby personelu,
zakładamy że jest standardowa.
- Uwielbiam to zakładamy – rzuciła
Vasquez.
- Niech żyje wywiad! – teatralnym
szeptem rzucił któryś z żołnierzy, nim Apone ich uciszył.
- Dwie grupy – kontynuował Gow. –
Po naszej stronie jest zaskoczenie, nie spodziewają się tego ataku, od czasu
desantu marsjańskiego wiedzą, że nie chcemy tam tracić ludzi. To nie znaczy, że
nie będą się bronić, Mars jest dla nich prestiżową placówką, więc gdy się
otrząsną, rzucą przeciw nam wszystko co mają. Ale nie w tej bazie, zapewne jest
tam zampolit i kilku żołnierzy kosmarmii, oraz naukowcy.
- Co z personelem? – zapytał
Kowalski.
- Eliminacja – powiedział zimno
Shelby. Satya zadrżała, uświadamiając sobie, co właśnie usłyszała. Gow nie
popatrzył nawet w jego stronę.
- Dla porządku, komandorze – rzekł.
– To żołnierze? Będą uzbrojeni?
- Są naukowcami, więc są bronią
przeciwnika – powiedział Shelby. – A wie pan jak postąpić z bronią. Jeżeli pana
to uspokoi, to nie jest to pana decyzja i odpowiedzialność. Dostanie pan
potwierdzony pisemnie rozkaz.
- Przyjąłem.
Do Satyi wszystko docierało w
zwolnionym tempie, gdy uświadamiała sobie co właśnie usłyszała. Rozejrzała się
po pomieszczeniu nie dostrzegając żadnych reakcji po słowach Shelby’ego, nie
słysząc protestów. Twarze marines były doskonale pozbawione uczuć. Ona nagle
pojęła, że to co właśnie usłyszała kłóci się ze znaną jej z propagandowych
opowieści wizją wojska walczącego z armią przeciwnika, przeciwstawianą
bestialstwom popełnianych przez tamtych. Następnym czym ją uderzyło była
świadomość, że ona również jest naukowcem. Nim zaczęła szybko oddychać ktoś
ścisnął ją za ramię.
- Proszę pomyśleć sobie, co by się
zdarzyło, gdyby znalazła się pani we władzy tamtych – szepnął Coertzee. – Oni
nie wyznają ludzkich uczuć, nie jest im żal, faktycznie by pani nie zabili,
lecz wzięli w niewolę i przeprali mózg, by wydobyć informacje, stosując każdy
możliwy rodzaj tortur. To nie jest nieświadomy niczego cywil, to personel
wojskowy. To co robimy jest najlepszą taktyczną decyzją jaką można podjąć.
- Ale nie musi nam się ona podobać
– powiedział Everett. Satya poczuła nagle, że taka jest logika wojny i Coertzee
ma słuszność. To co zaplanował Shelby było jedynym słusznym rozwiązaniem i
właśnie to należało uczynić. Ogarnęła ją zimna pewność wspierana przez znane
jej równania matematyczne wskazujące, iż jest to jedyne możliwe rozwiązanie
problemu.
- Na zakończenie czynimy strukturę
przeciwnika bezużyteczną – poinformował Gow. – Zapalniki z opóźnieniem
czasowym. W międzyczasie po opanowaniu strategicznych punktów w bazie i
odcięciu personelu, zapewniamy osłonę pani Nayadzie. Po zabezpieczeniu terenu
doprowadzamy ją do modułu łączności. Tam są dane, którymi musi się zająć.
Oczy zgromadzonych powędrowały w
jej kierunku, lecz nie wiedziała co ma powiedzieć. W zasadzie nikt nie
wytłumaczył jej dotąd z jakiego powodu ma dokonać indeksacji na miejscu i czemu
jest ona taka pilna.
- Dane, które nas interesują
gromadzone są na taśmach magnetycznych – poinformował Everett. – Tamci nie
używają naszego sposobu zapisu w postaci dziurkowanych taśm czy kart. Co za tym
idzie nie jesteśmy w stanie ich skopiować. Niestety nauczyli się zabezpieczać swoje
dane maszynowo, w przypadku odcięcia z głównej matrycy następuje ich
skasowanie. Nie zdołamy w żaden sposób zapoznać się z tymi danymi. Dzięki
koderom dokonamy ich zmiany na naturę zero-jedynkową i wprowadzimy taśmowo do
naszego eniaka.
Wreszcie wszystko zrozumiała,
dowiadując się z jakiego powodu jest im potrzebna, choć nie miała pojęcia czemu
te dane są aż tak ważne, skąd konieczność posłania jej w kosmos z powodu
mitycznej mrocznej materii. Z jakiegoś powodu NASW musiała jak najszybciej
przeanalizować tajemnicze dane znajdujące się na Marsie, najwyraźniej mające
naturę rozproszoną, których olbrzymia ilość uniemożliwiała szybkie znalezienie
powiązań. Aby tego dokonać niezbędne było umieszczenie informacji w relacyjnej
bazie danych, aby to uczynić potrzebny był ktoś, kto dokona ich klasyfikacji i
umieści w kategoriach powiązań i obiektów, co kilkukrotnie przyśpieszy ich
wprowadzanie i umożliwi ich akwizycję w dużo większej ilości. W ten sposób
informacja o wymiarze załamania świata w obiekcie soczewka grawitacyjna trafi
do właściwego miejsca, co pozwoli następnie sprawdzić jej powiązanie w tym
samym dniu i godzinie z innymi załamaniami światła. Jeśli dobrze zrozumiała
Everetta czekała ją żmudna robota.
- Po osiągnięciu godziny zero
nastąpi ewakuacja – poinformował Gow.
- „Lincoln” spotka się z „Von
Braunem”, który po przejęciu was na pokład dokona rzutu w kierunku Ziemi –
dodał Christiansen. – Ten statek posiada możliwość dokonywania przemieszczeń
fotonowych w krótkim odstępie czasu, co oczywiście jest informacją tajną –
powiedział z naciskiem, choć Arciniegas uznała, że w głębi ducha nie miał
wątpliwości, iż wie o tym już co najmniej połowa bazy ISS, a po powrocie z
Marsa swoją cegiełkę tej historii dołożą również marines.
Gow podszedł do stołu i rozłożył na
niej plan „Krasnajej Gwiazdy”. Satya dostrzegła, iż nakreślił na nim sporo słów
i rysunków.
- Jak blisko kompleksu zatrzyma się
„Lincoln”? – zapytał.
Arciniegas pochyliła się nad mapą.
- Problemem jest to, że cały ten
teren to płaskowyż – odparła. – Nie ma za czym się schować, nie będzie
szczytów, będziemy widoczni jak na dłoni na ich radarach, zejdziemy więc pod
ostrym kątem, następnie wyrównamy i popędzimy wprost do celu, by dać im jak
najmniejszą szansę użycia rakiet. Nie pozwoli to na hamowanie, aż do czasu
ujrzenia pasa, gdzie jak wspomniałam spadochrony nie wystarczą by nas
spowolnić. Będziemy mieli podczepione zbiorniki rakietowe, więc nasza masa
będzie… cóż. Myślę, że zatrzymamy się już na drodze prowadzącej z lotniska do
tego budynku. Na szczęście teren jest nieco wzniesiony.
-
Brakuje mi nieco pewności w pani głosie – wtrącił Shelby.
- Nie wątpię, że kapitan Arciniegas
posadzi statek kosmiczny na lotnisku przeznaczonym wyłącznie dla samolotów –
wtrącił z naciskiem Christiansen. – To prom desantowy Sojuszu, a nie Buran z
jego możliwościami zahamowania praktycznie w miejscu.
- Pewnie, „Lincoln” to w sumie taki
duży samolot, tylko kiedy się rozbija robi w ziemi wielkie kratery zamiast
niewielkich dziur, bo lata na paliwie rakietowym, a nie lotniczym – dorzuciła.
- Skoro już mamy to za sobą,
proponuję kontynuować – uciął sucho Gow, dając po raz kolejny dowód swego
pragmatyzmu. - Apone, podział na drużyny i zadania, zgodnie z rozpiską,
zapoznać się z taktyką podejścia – Satya straciła zainteresowanie, gdy zaczął
omawiać role poszczególnych drużyn i żołnierzy. Nieopodal Christiansen wraz z
Arciniegas wpatrując się w dane telemetryczne ustalali optymalne miejsce zrzutu
„Lincolna”. Spojrzała na Everetta.
- Więc co jakiego rodzaju dane mam
indeksować?
- Przede wszystkim matematyczne –
powiedział. – Pomiarowe. Badają coś co nas bardzo interesuje – znowu wyglądał
na zatroskanego. – Zapisują wyniki na taśmach, które można odtworzyć na ich
maszynach.
- A jak je odtworzyć?
- Ja się tym zajmę – mruknął
Coertzee. – Dlatego schodzę na powierzchnię. Ich maszyny przypominają nieco
bardzo prymitywne i uproszczone eniaki. Po zamontowaniu taśmy z danymi, dokonać
można ich odczytu i wyświetlić je na ekranie monitora. Dzięki koderowi
fotoelektrycznemu będziemy zdejmować ten obraz prosto stamtąd do pamięci.
- Nim będziemy w stanie zakodować
jednak danych do postaci możliwej do wydrukowania na taśmie perforowanej, by
wprowadzić je do bazy, niezbędne jest ich
podzielenie – powiedział Everett. – Będzie pani je indeksowała na ciągi
matematyczne zgodnie z kategorią obiektów i relacji i w tej postaci po
zatwierdzeniu będą dopiero przesyłane na „Von Brauna”.
- Chyba prostsze byłoby moje
pozostanie na pokładzie statku i zaczekanie, aż dane zaczną spływać, a
następnie ich segregacja – zaproponowała.
- Zna pani rosyjski i polski,
potrzebujemy pani na dole – powiedział Everett. – Mamy mało czasu, a
podejrzewam, że jest tam dużo rzeczy, które niekoniecznie nas interesują.
- Dlaczego polski? – zapytała, ale
żaden z nich nie odpowiedział. Dostrzegła, że Shelby rozejrzał się po
pomieszczeniu. Nieco poirytowana postanowiła zadać kolejne pytanie. – Podobno
zdajecie sobie sprawę, że aby dokonać poprawnej indeksacji niezbędna jest
wiedza o całości zagadnienia?
Shelby położył palec na ustach, spoglądając
z wyraźnym wyrzutem na Everetta.
- Potem – powiedział Coertzee. – To
nie są informacje, jakie przeznaczone są dla pozostałych.
- Wiem, szpieg – pokręciła głową,
dając wyraźnie do zrozumienia co sądzi o podejrzliwości komandora. W
pomieszczeniu panował szmer. Marine Baumann właśnie dał głośno wyraz swej
miłości do wywiadu NASW, nie potrafiącego nawet określić ilości tango. Malarkey
zakładał się z pozostałymi, że nie przeżyją, ponieważ prom dozna awarii. Nim
Apone ich uciszył, ponownie usłyszała słowo, którego znaczenia nie znała.
- Fubar? – spytała Everetta.
- Spieprzone poza możliwość naprawy
– wyjaśnił jej skrót Coertzee. – Oni tak mają, mówią rozmaitymi skrótami.
Proszę się nie bać, mają jedynie nieco dziwne poczucie humoru.
- Rzeczywiście – zauważyła, gdy
usłyszała jak kolejny zakład przyjęty został o to, czy najpierw popsuje się
„Lincoln” czy „Von Braun”. Gow zdawał się tolerować takie zachowanie, lecz
doszła do wniosku, że pozwala swym ludziom nieco odreagować przed
przystąpieniem do zadania. Im dłużej przyglądała się jednak wojsku i flocie
miała poczucie coraz bardziej narastającego chaosu. Poczuła nagle, że wszystko
wokół ją przytłacza, zapragnęła wrócić jak najszybciej na Ziemię, z dala od
klaustrofobicznych i ciasnych ścian pojazdów i instalacji kosmicznych,
przypominających swą konstrukcją, że miejsce człowieka nie znajduje się w
kosmosie.
- Czy są jeszcze jakieś pytania? –
podniósł głos Shelby.
Niespodziewanie głos zabrał
Baumann, co spotkało się z poirytowanym spojrzeniem Gowa i równie wściekłym
wzrokiem Apone’a.
- Tylko jedno komandorze –
powiedział zaczepnym tonem. – Czy to prawda, że na pokładzie pojawiła się Zjawa
Cienia?
- Co to za brednie szeregowy! –
warknął szybko Christiansen. – Skąd taki pomysł?
- Obiło mi się o uszy, kapitanie –
odparł niezrażony niczym Baumann.
- Źle się wam obiło – dowódca „Von
Brauna” był wyraźnie zły. – Nie wierzcie w bajki, zrozumiano?
- Tak jest.
- Jeżeli jeszcze raz usłyszę, jak
ktoś o tym opowiada, poniesie stosowne konsekwencje – dodał Gow nie odrywając
wzroku od planu „Krasnajej Zwiezdy”. Satya nie miała pojęcia o czym mówią i z
jakiego powodu zapadła cisza, zdecydowała jednak na razie nie zadawać pytań.
Arciniegas zajrzała na dno swojego kubka i ujrzała tam pustkę, w której
odbijała się jej wykrzywiona twarz. Oddała naczynie Jonesowi i udała się w
kierunku wyjścia. Potrzebowała chwili samotności, którą zamierzała wykorzystać
na sprawdzenie ustawień matematyki „Lincolna”. Gdy wyszła na korytarz
zorientowała się, że nie jest sama. Christiansen podążył za nią. Wystarczyło
jej jedno spojrzenie, by zorientować się, że jest jeszcze bardziej wściekły niż
wskazuje na to jego zachowanie. Wyminął ją bez słowa i skierował się w kierunku
drzwi prowadzących jak zapamiętała w kierunku maszynowni, gdzie zdawały się
zbiegać wszystkie kable i rury prowadzące w ciasnym przejściu. Została na
miejscu, wpatrując się w klawiaturę szyfrową odcinającą dostęp do królestwa
Everetta, podczas gdy Christiansen uderzał dłonią w bulaj.
- Gellert! Wyłaź! – ryknął.
Po chwili ciężkie drzwi uchyliły
się i wyjrzał z nich korpulentny mężczyzna w uniformie umazanym smarem. Był
niski, łysiejący i zgarbiony, miał około pięćdziesięciu lat i mocno odpychający
wygląd, kojarzący się Arciniegas ze złośliwym koboldem.
- Kapitanie? – zapytał z chropowatym
akcentem niemieckiego uchodźcy.
- Rozmawiałeś z marines?
Gellert nie wydawał się
przestraszony i zdawał się doskonale wiedzieć o co chodzi.
- Zabronił mi pan przecież, sir –
odpowiedział. – Jak sam pan to ujął, Sikorskiemu coś się przywidziało.
Christiansen patrzył na niego
przenikliwie, aż tamten odwrócił wzrok.
- Kłamiesz – powiedział dowódca
„Von Brauna”. – Zgodnie z obietnicą powieszę cię zatem za jaja.
- Mówię prawdę – obruszył się
mechanik.
- Osobiście nie powiedziałeś. Ale
któryś z twoich pomocników? Bo im kazałeś? Aaronson czy Rapaport?
- Nie mogę odpowiadać za to, co oni
opowiadają – wzruszył ramionami Gellert.
- Możesz. I będziesz – stwierdził
Christiansen. – Wyraźnie ci zakazałem rozpowiadania tych bredni. Ten bełkot
wpływa źle na morale. Jeszcze raz o tym usłyszę i sam osobiście postawię cię do
raportu w wywiadzie NASW za szerzenie defetyzmu. Dopilnuję, abyś został ukarany
w podobny sposób jak zwolennicy pacyfizmu i równości społecznej. Mam dość
twojego plotkowania. Zrozumiałeś?
- Tak, sir – z ociąganiem
odpowiedział Gellert.
- Nie zrozumiałeś. Po zakończeniu
tej misji osobiście dokonam inspekcji maszynowni, pod kątem estetyki wyglądu.
Zwrócę uwagę na każde zabrudzenie i najmniejszy pyłek. Możesz już zacząć
obmyślać taktykę skrobania i czyszczenia maszyn. Generatory sprawne? – zmienił
nagle temat.
- Naładowane, pobór mocy
zrównoważony – odpowiedział po chwili Gellert.
- Dobrze. Uszkodzenia?
- Naprawione. Wszystko wymienione.
- Świetnie. Więc przygotujcie się
do wykonania rzutu.
Rozległ się szczęk zamykanych
drzwi. Christiansen odwrócił się i popatrzył na Arciniegas.
- To jeden z najlepszych mechaników
– powiedział. – Ale czuje się zbyt pewnie. Uważa, że wolno mu więcej, z uwagi
na jego umiejętności, naciąga dopuszczalne granice czując się niezastąpiony.
Trzeba pilnować, żeby wiedział kiedy się zamknąć, dla jego własnego dobra i
przypominać mu jego miejsce. Czyszczenie maszyn im nie zaszkodzi, będą mieli
zajęcie i zastanowią się następnym razem nim znowu postanowią twórczo
interpretować moje polecenia.
- Sikorsky rzeczywiście widział
Zjawę Cienia?
- Nie chce się przyznać.
Spoglądała na niego uważnie.
- Jest inny powód twojej irytacji –
powiedziała. – To ją jedynie przelało.
- Masz rację – odparł. –
Straciliśmy trzy statki.
- Jak? – zapytała, myśląc o
potyczce, która przerodziła się w bitwę zakończoną nieszczęśliwym zdarzeniem.
Od czasu kampanii marsjańskiej NASW nigdy nie straciła w walce tylu statków,
nie licząc jednego dużego, który można było policzyć za kilka, flagowego
okrętu, który spadł na Antarktydę. Pozostałe mimo uszkodzeń udawało się zawsze
odholować i przywrócić do służby po wielomiesięcznym remoncie. Wbrew pozorom
niecałe pięćdziesiąt statków nie było dużą liczbą, w obliczu sił przeciwnika.
Utrata trzech statków redukowała siły o sześć procent i tworzyła niebezpieczne
luki w sieci, które niezbyt skutecznie zapełniały drony.
- Nie wiemy – powiedział. –
Podwyższono alarm bojowy. „Bolivia”, „France” i „Iceland” zniknęły nam z
perymetru. Wszystkie patrolowały ten sam kwadrant, obserwując wektor wyjścia
statków z Ałmaza w kierunku Marsa. Kolejno znikały nam z telemetrii. Okręty
poszukiwawcze natrafiły jedynie na szczątki i ślady eksplozji.
- Jak ich zestrzelili?
- Na to pytanie nie znamy
odpowiedzi – rzekł. – Tuż przed zniknięciem „Bolivia” poinformowała o wybuchu
pocisku jądrowego na granicy przestrzeni Sojuszu następnie odnotowała dziwny
kontakt, a gdy jej sygnał zamilkł, pozostałe poleciały na spotkanie. Cząstki
wskazują na użycie rakiet tamtych, jednak nie odnaleziono śladu żadnego statku.
Nasi rozłożyli sieć dronów i satelit, po czym cofnęli się do obszaru ISS.
Podwyższono gotowość zakładając, że to wstęp do ataku, na razie jednak nic się
nie wydarzyło.
- To cię gryzie – powiedziała. –
Nawet nie to, że straciliśmy statki, ale że coś się dzieje, a my odlatujemy i
nie weźmiemy w tym udziału.
- Nie będę ukrywał, że „Von Braun”
to idealny okręt, aby ustalić co się stało – powiedział. – Użyli czegoś
nieznanego i rozwalili trzy Gemini, uniemożliwiając im nawiązanie łączności. Do
tego nie nastąpił po tym żaden atak. Na skanerach bliskiego i dalekiego zasięgu
niczego nie ma. Trzeba jak najszybciej znaleźć… Behemota.
- Behemota? – nie znała tej nazwy.
- Oficjalnie klasa nie ma jeszcze kodu
– powiedział. – Nikt jej nie widział i nie wiadomo czy istnieje, Shelby pewnie
powiedziałby więcej, gdyby chciał. Wiemy, że gdy do służby wchodził twój…
„Alliance Star”, oni zaczęli budować swój okręt o podobnej sile rażenia. Nie
mamy jednak informacji, żeby go skończyli, choć trwa to już kilka lat, podobno
miał być całkowicie opancerzony i uzbrojony jak żaden inny. Zaczęliśmy mówić na
niego Behemot, bardziej jako określenie jakiejś fatamorgany, czegoś nie
istniejącego, czego nikt nie widział…
- Jak zjawa?
Westchnął ciężko.
- Właśnie. Wszystko to tylko mit,
zapewne pogłoska chętnie rozpowszechniana przez wywiad tamtych, ale po tym co
się stało można zacząć się zastanawiać, czy Behemot faktycznie nie wszedł do
służby.
- Na razie nic nie wiemy –
powiedziała. – Równie dobrze mogli udoskonalić te swoje pociski impulsowe,
rakiety Mazura. Sam wiesz, że nie ma niczego groźniejszego, gdy dobierają się
do naszej elektroniki.
- Wiem – przyznał. – Gnoje w ogóle
jej nie używają, nie mamy niczego, co mogłoby się im równać i zatrzymać te ich
mechaniczne urządzenia i tryby. Ponoć Behemota projektowano, aby wytrzymał atak
naszych wielu okrętów jednocześnie, wyposażając go w kilka działek NR z każdej
strony i kilkanaście wyrzutni rakiet. Miał być większy od wszystkiego co znamy.
- Kolejna wizja – mruknęła. – Jak
kiedyś Latający Holender.
- A propos wizji – zmienił temat. –
Zamierzasz długo jeszcze pić swoją kawę?
- Nie martw się – zapewniła. –
Latam wyłącznie na trzeźwo.
Zamierzał coś powiedzieć, lecz
rozległ się głos z interkomu.
- Mostek do kapitana.
Podszedł do ściany, zdjął z niej
zawieszoną tam słuchawkę i wcisnął przycisk.
- Christiansen – słuchał przez
chwilę – zaraz tam będę – po czym odwiesił ją i spojrzał na Arcinigas. – Na
mnie już pora. Wkrótce zajmiemy pozycję i będziemy gotowi do przemieszczenia.
Muszę zmienić Sikorskiego i obsadę mostka, chcę mieć Melliera i Triptree
wypoczętych przed wejściem na orbitę. W warunkach bojowych są niezastąpieni.
- Baw się dobrze– powiedziała,
wiedząc, że czeka ich jeszcze jedna odprawa przed desantem, gdy korygować będą
plany lądowania w oparciu o aktualne dane telemetryczne.
- To niestety nie zabawa… -
spoważniał, zamyślony. – Jeśli Everett ma rację, to nadchodzi coś, przy czym
utrata trzech statków będzie naszym najmniejszym problemem.
- O czym mówisz? – zapytała, widząc
jego zafrasowany wyraz twarzy.
- Nie wiem co o tym myśleć. Aldrin
zdaje się mu wierzyć… Jeśli to prawda, wilk jest już wolny i nie mamy szansy
powstrzymać tego co nadchodzi.
- Co?
- Nieważne – odparł. – Powiem ci
później. Jeśli wszystko się potwierdzi na Marsie, przestanie być to tajemnicą.
Muszę iść.
Spoglądała w ślad za nim
zastanawiając się, co miał na myśli. Strzępki posiadanych przez nią informacji
nie chciały jednak ułożyć się w całość, mimo iż dotarło do niej, iż wszystko co
dzieje się wokół ma jeszcze większe znaczenie, niż początkowo na to wyglądało.
Cały ten plan wydawał się jej mocno nierealny, fakt iż to ona miała
przeprowadzić pierwszy w historii udany desant na Marsa sprawiał, że
zastanawiała się czy Aldrin układając ten plan nie był bardziej pijany niż ona
podczas pobytu na ISS. Nie miała na to jednak wpływu, mogła jedynie postarać
się nie rozbić o powierzchnię. Nie zamierzała mówić głośno tego, co było
oczywiste dla każdego pilota. Coś musiało pójść nie tak, grawitacja i warunki
atmosferyczne na Marsie były inne niż na Ziemi, więc lot i lądowanie w takich
warunkach musiały okazać się niespodzianką, lot odrzutowy przy zmniejszonym
przyciąganiu był możliwy, szybowcowy już nie, lądowanie było… problematyczne.
Podeliberowała nad tym chwilę, po czym zajrzała do pomieszczenia i
poinformowała wszystkich o zbliżającym się przemieszczeniu, polecając
jednocześnie Jonesowi i Scobeemu udać się wraz z nią na „Lincolna”. Nadeszła
pora sprawdzić i przetestować wszystkie procedury.
Satya pozostała na miejscu,
obserwując poziom chaosu i zamieszania. Ponownie starała się nie dać nikomu
poznać w jakim stanie znajduje się jej psychika. Odczuwała, iż zbliża się
moment, kiedy lądowanie na Marsie stanie się rzeczywistością, obecnie trudno
wyobrażalną. Realność tego co nadchodzi odczuła gdy uświadomiła sobie, że
znajdzie się w miejscu, gdzie marines stoczą walkę z przeciwnikiem, odbiorą mu
panowanie nad kompleksem, a także wyeliminują personel naukowy. Zdawało się
jej, że perspektywa tego ostatniego powinna ją mocno przerazić i nią
wstrząsnąć, o dziwo przeszła nad tym do porządku dziennego, być może dzięki
słowom Coertzeego. A może po prostu dotarło do niej na gruncie matematyki to,
co wiadomo było od ćwierć wieku każdemu żołnierzowi. Obiekty swój nie mogą
zajmować tego samego obszaru przestrzeni co obiekty wróg, chwila spotkania tych
zbiorów danych prowadzi do eliminacji słabszego z nich i uczynienia drugiego
dominującym na obszarze przeciwnika. I zmianie sytuacji do czasu następnego
spotkania.
Coertzee podobnie jak ona przesunął
się na pozycję obserwatora. Zamieniał czasem kilka zdań z Everettem, który
rozmawiał z dwoma mężczyznami w zielonych uniformach, które zdążyła już
zindeksować jako personel pomocniczy NASW. Najwyraźniej odpowiadali za obsługę
techniczną rozmaitych urządzeń, nosili naszywki z nazwiskami Dare oraz Shepard.
Everett omawiał z nimi kwestię perforowania kart. Z Marsa nadchodzić miała
transmisja uporządkowanych danych matematycznych, sprowadzonych do postaci
zero-jedynkowej oraz dużych liter alfabetu, dzięki jej pracy posiadających
określoną strukturę i przynależność. Dziurkarki miały pracować nieprzerwanie
produkując karty, którymi karmić należało eniaka, dzięki czytnikowi
fotoelektrycznemu mógł wczytać nawet kilkanaście kart na sekundę, tym samym
przyjmując w ciągu minuty pięć tysięcy znaków. Niecałe czterogodzinne
przechwytywanie informacji zapewniłoby mu pokarm do analizy, umożliwiając
znalezienie powiązań, jak się domyślała w czymś związanym z ciemną materią i
imieniem Walter. Pisanym z niemiecka, bez użycia litery „h”. Co oczywiście samo
w sobie również było tajemnicą floty, o klauzuli ściśle tajne. Kilkakrotnie
usiłowała nawiązać kontakt wzrokowy z Kowalskim, lecz choć odwzajemnił jej
uśmiech, pozostawał zajęty omawianiem planu ataku.
Skorzystała więc z chwili i
wymknęła się do miejsca, gdzie w warunkach sztucznej grawitacji mogła załatwić
swoje największe problemy, aby nie dać później kolejnego pola do popisów i
żartów dla marines, choć była przekonana, iż wymyślą coś innego. Toaleta
okazała się być w miejscu wskazanym jej przez Everetta, nawet jeśli jej widok
odbiegał od tej, którą znała, na szczęście na ścianie pozostawiono instrukcję
obsługi, dopilnowała więc by pozostawić wszystko hermetycznie zamknięte. Gdy
wyszła na korytarz i skierowała się na powrót do pomieszczenia, nagle wydało
się jej, że nie jest sama. Rozejrzała się, ściany pozostawały wąskie i ciemne,
podobnie schody prowadzące na górę. Obok niej nie było nikogo, miała jednak
irracjonalne poczucie czyjejś obecności, choć nie słyszała nawet żadnego oddechu.
Patrzyła na cienie rzucane przez osłonięte lampy, zastanawiając się czy to
możliwe, że rzeczywiście się poruszyły, lecz nie osiągnęła niczego prócz tego,
że poczuła się coraz bardziej nieswojo. Podeszła do przejścia prowadzącego w
górę, na śródpokład, nie zauważając tam nikogo, choć dałaby sobie uciąć rękę,
że ktoś tam przed chwilą stał. Niepewnie postawiła stopę na schodach, by
zajrzeć wyżej.
Światło na korytarzu nagle zgasło,
a żarówka strzeliła z głośnym pyknięciem. Satya podskoczyła gwałtownie, odwracając
się szybko. Wówczas wydało się jej przez chwilę, że ciemność przybrała barwę
całkowicie nieprzeniknionego mroku, mimo iż ze śródpokładu, zza otwartych przed
nią drzwi padało światło. Zdawało się jednak nie przebijać tego co znajdowało
się pomiędzy drzwiami do pomieszczenia odpraw a szyfrowym zamkiem strzegącym
eniaka. Wzrok Satyi musiał płatać figle, bowiem była pewna, iż widzi w tym
miejscu coś w rodzaju sylwetki, wbijającej w nią płonące jasno niczym gwiazdy
oczy.
Drzwi na wprost otworzyły się z
cichym sykiem i korytarz został skąpany padającym z nich blaskiem. Zamrugała
oczami, oślepiona na chwilę, widząc tam ciemniejącą sylwetkę niskiego
mężczyzny. Zorientowała się, iż ma na sobie mundur mechanika. Patrzył na nią z
ciekawością.
- W porządku? – zapytał.
- Żarówka – powiedziała wskazując
na czarną osłonę lampy. Pokiwał głową.
- Mieliśmy w tej części gwałtowną
fluktuację mocy – mruknął. – Skok napięcia między korytarzem a śródpokładem.
- Widziałam…
- Co takiego? – zapytał z dużą dozą
czujności.
- Nic – odrzekła. – Ta ciemność
mnie nieco przestraszyła.
- Zaraz się tym zajmę – odparł, a
ona ponownie się rozejrzała. Dziwne wrażenie jakie miała zniknęło. Na szczycie
schodów nikogo nie było, choć jeszcze przed chwilą była przekonana, że ktoś tam
się krył. Na korytarzu nie dostrzegała nikogo poza nią i mechanikiem, ciemność
ustąpiła cieniom, żaden z nich nie posiadał gorejących jasnym światłem oczu. O
dziwo mrok ten nie przestraszył jej, nie wydawał się groźny, poczuła w nim coś
znajomego. Nagle dotarło do niej o czym właśnie rozmyśla i omal nie jęknęła.
Świetnie, jeszcze chwila i zmieni się w swoją babcię, opowiadającej jej o
asurach, złych bytach kryjących się pośród cieni i mroku, zupełnie jak gdyby
usłyszała jej głos, gdy powtarzała jej niczym mantrę, mówiąc do niej
pieszczotliwie, lahāna āndhaḷā mahilā, to nie bajka, lecz prawda. Wszystko
przez Shelby’ego, który przywołał wspomnienie bliskiej jej osoby. Reszta to
niedotlenienie mózgu spowodowane przez nieprzyzwyczajenie do filtracji
dwutlenku węgla, czytała o tym, na statkach kosmicznych zdarzało się załogom
widzieć różne rzeczy.
Gdy wróciła do pomieszczenia
odprawa dobiegała końca. Marines byli wciąż nieco rozluźnieni, do momentu gdy
Gow chrząknął.
- Baczność! – rzucił Apone.
Żołnierze nagle podskoczyli, zbili się w grupę, zmieniając strukturę
rozproszonych bytów i uszeregowany ciąg obiektów. Satya nie mogła pojąć w jaki
sposób mogli tak błyskawicznie zmienić stan superpozycji w przestrzeni, niczym
zmienne fizyczne przyjmujące szereg wartości w multiniestałości.
- Wszystko jasne? – zapytał major.
- Tak! – zawołali gromko. Gow
pokiwał głową nie okazując jednak zadowolenia.
- Przed wami jedna z
najważniejszych misji w historii – powiedział. – Ostatni raz gdy byliśmy na
Marsie Sojusz dostał w dupę i musiał się wycofać. Desant się nie powiódł, nasze
siły się oddaliły, by nie powrócić aż po dziś dzień. Lecz tym razem będzie
inaczej, wiecie dlaczego? – zawiesił głos. – Tamten desant prowadziła flota,
tego dokonają marines! Pokażmy tym malowanym lalom, na co stać korpus! Semper
Fi!
- Semper Fi! – wrzasnęli żołnierze,
aż Satya omal nie ogłuchła. Shelby wyprężył się jak struna w swym mundurze NASW
lecz nie podjął wyzwania.
- Co zobaczą Armia i Flota, gdy
staną u bram raju? – krzyknął Apone.
- Marines na straży! – rozległo się
w odpowiedzi, po czym nastąpiły gromkie wiwaty.
- Dobrze. Zawsze w pierwszej linii,
jesteśmy korpusem! Spocznij – powiedział Gow, lecz w podnoszący się szmer wdarł
się dźwięk głosu Christiansena płynący z interkomu.
- Tu kapitan. Przygotować się do
przemieszczenia, 10 minut do skoku.
Wszyscy nagle zaczęli się krzątać,
a obiekty krążące we wspólnym zbiorze dostały nagłego przyśpieszenia. Satya
zamrugała oczami.
- Spokojnie – Coertzee położył jej
rękę na ramieniu. – To tylko rzut fotonowy. Nic groźnego.
- Pod warunkiem, że zapnie się
pasami – rzucił marine Di Stefano.
- I będzie trzymać treść swego
bibliotekarskiego żołądka przy sobie – dorzuciła Deveraux przybijając z nim
piątkę.
- Proszę się nie przejmować –
powiedział Everett. – Przeciążenie przy wyjściu z ciągu jest minimalne. To nie
jest takie straszne jak brzmi.
- A jakie jest?
- Zna pani chyba teorię? Co jest
szybsze niż światło? – nie czekając na odpowiedź mówił dalej. – Oczywiście
wyłącznie światło, kiedyś była to teoria, teraz już praktyka. Jeśli zaświecimy
latarką na księżyc i zaczniemy puszczać tam zajączki, okaże się, iż poruszają
się one szybciej, niż dotrze tam strumień świetlny. W ten sposób nauczyliśmy
się przenosić obiekt zamknięty w polu defleksyjnym do żądanego punktu, dokonujemy
rzutu fotonowego zajączka, co niestety wymaga wielu obliczeń. Zapewne kiedyś
będziemy się dzięki temu w stanie teleportować – dodał. – Jeżeli wszechświat
nam na to pozwoli.
- Wystarczy panie Everett –
powiedział Shelby, odzyskując głos. – Zostawmy rozmowy o fizyce, pani Nayada
nie zna procedury, musimy ją przypiąć i przygotować.
W ciągu kilku minut wszelkie
przedmioty leżące luźno na stołach zniknęły, nie było śladu po kartkach
papieru, ołówkach i kubkach z kawą. Satyi wskazano miejsce w fotelu na ścianie,
który jak zorientowała się rozkładał się do pozycji leżącej, stając się
jednocześnie koją, gdzie zapewne miała również odpoczywać. Coertzee pomógł jej
przypiąć się pasami.
- Najlepiej znosi się przeciążenie
na leżąco – wyjaśnił uśmiechając się. Satya poczuła się nieco uspokojona.
- Pod warunkiem, że się oddycha –
mruknął leżący na sąsiednim fotelu Baumann. – Gorzej jeśli zrobi się dziura w
poszyciu i wpadną do środka fotony.
- Zaczną szukać kogoś z odrobiną
mózgu – odpowiedziała spokojnie Satya, orientując się już w grze jaką
prowadzili jej kosztem. – Obawiam się, że nie znajdą nikogo takiego obok mnie.
Kilku żołnierzy zachichotało.
- Jak na początek nieźle – ocenił z
drugiej strony Kowalski. – Proszę mu wybaczyć, ma nieco zły humor, od kiedy
dowiedział się, że będziemy walczyć z kosmarmią. Wolałby mieć innego
przeciwnika.
- To znaczy?
- Specnaz – rzekł Baumann grobowym
głosem. – Mam z nimi rachunki do wyrównania.
- Wszyscy mamy – wyjaśnił Kowalski.
– Lecz on przede wszystkim. Wie pani, czym jest specnaz?
- Wojskiem przeciwnika.
- Elitarną formacją Armii Czerwonej
– powiedział Malarkey. – Szkoloną wyłącznie do specjalnych zadań. Takich jak
dywersja i sabotaż oraz działanie z zaskoczenia. Są mistrzami sztuk walk i
każdej możliwej broni. Tylko jedna formacja może się z nimi równać.
- Niech zgadnę, marines?
- No chyba, że nie bibliotekarki –
powiedziała Vasquez poważnym tonem, jak gdyby nie był to dowcip i wszyscy nagle
wybuchnęli śmiechem.
- Przygotować się do skoku –
rozległ się głos Christiansena i rozpoczęło się odliczanie, które szybko doszło
do zera.
A potem przez chwilę nic się nie
działo, nagle rozległ się huk, coś wyrwało Satyę z jej bezpiecznej
rzeczywistości, przenicowując na wylot, ujrzała błysk i zapadła ciemność. Nim
straciła przytomność zdawało się, ze istota o płonących oczach i wyciąga ku
niej swe ręce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz