2.
Gdyby mogli ujrzeć ISS z bliska, dostrzegliby z
łatwością jak pokraczna i brzydka jest flagowa stacja kosmiczna Sojuszu,
zbudowana z wielu połączonych ze sobą modułów. Za brakiem estetyki kryły się
jej początki, po wybuchu wojny i zniszczeniu Europy Środkowo-Wschodniej wszyscy
założyli, iż Związek będzie leżeć na
kolanach. Wszelkie symulacje i racjonalne przesłanki wskazywały, iż na
zniszczonych bombardowaniami atomowymi i wodorowymi obszarach życie nie będzie
możliwe, państwowość upadnie, a pośród atomowej zimy niewielkie grupki ludzi
walczyć będą o przetrwanie. Przeciwnik jak się okazało nie dość, że nie został
pokonany, to jeszcze urósł w siłę. Atakował kolejnymi bombami i rakietami na
tyle szybko, na ile pozwalały mu zdolności produkcyjne, a Sojusz zaskoczony
został niespodziewanie wyniesieniem na orbitę modułów, które połączono tworząc
stację Ałmaz. Wywołały panikę, nawet gdy sądzono jeszcze, że stacja ma służyć
wyłącznie dalekiemu rozpoznaniu, bowiem oznaczało, iż przewaga jaką alianci
mieli w kosmosie gwałtownie stopniała. Nie mieli innego wyjścia, niż samemu jak
najszybciej umieścić punkt oparcia w kosmosie. Zwłaszcza, gdy w kierunku Ałmaza
posłano zwiad w Gemini. Bowman i Lovell Junior nie wrócili cało, gdy okazało
się, iż wroga stacja jest w pełni uzbrojona. Salwa niekierowanych pocisków
konwencjonalnych zmieniła ich pojazd w atomy, sprawiając, iż program kosmiczny
przesunął się na liście priorytetów wojennych. Choć Związek użył niekierowanych
pocisków konwencjonalnych, wyobraźnia przedstawiła natychmiast planistom
scenariusz, w którym z Ałmaza odpalane są rakiety jądrowe, z rozwiązanym
problemem aktywnego namierzania celu, zwłaszcza iż z Bajkonuru regularnie do
Ałmaza dokowały kolejne Wostoki dowożąc uzbrojenie i rozbudowując stację o
następne podstacje. Wkrótce nad kontynentem amerykańskim pojawiły się nowe
generacje transportowych Gemini wynoszących moduły, które łączyły się tworząc
zaczątek tego, co ponad ćwierć wieku później nazywano ISS Deep Space.
Wiele się zmieniło od tamtych czasów. Obecnie stacja
stanowiła ciąg połączonych ze sobą segmentów, rozchodzących się centralnie od
środka w kształt rozgwiazdy, z panelami słonecznymi wyrastającymi z metalowych
ramion. Punkt centralny ISS stanowił wirujący generator sztucznej grawitacji,
wynalazku działającego w warunkach zmienionych zasad fizycznych Układu
Słonecznego. Panele pobierały i przekształcały energię na potrzeby stacji,
zapewniając jej aktywne uzbrojenie. Wiązki skupiające temperaturę, podnoszące
ją punktowo w ciągu milisekundy mocą setek terawatów, stanowiły skuteczny
element odstraszający, mimo iż przeciwnik opracowywał coraz potężniejsze i
grubsze pancerze, nawet one nagrzewały się w przypadku dłuższego skupienia,
które stacja była w stanie utrzymać przez dłuższy okres czasu. Była to równie
groźna broń jak działka i rakiety Związku, mogąca powstrzymać salwy
niekierowanych pocisków. W przeciwieństwie do „Ałmaza” ISS nie otaczała sieć
aktywnych podstacji, stanowiących element siatki wojennej, ciągle prowadzącej
wojnę. Zamiast tego wokół niej rozmieszczono satelity i drony wykrywające ruchy
na obszarze przeciwnika. Zaawansowana technika Sojuszu pozwalała momentalnie
wystrzeliwać rakiety z samej stacji lub powierzchni ziemi, które dzięki
obliczeniom sieci matematycznej praktycznie zawsze trafiały w cel. Choć nadal
nie znaleziono sposobu by układy scalone ochronić trwale przed szkodliwym
promieniowaniem jonizującym, udawało się
korzystać z nich w kosmosie dzięki pancerzom ablacyjnym. Jedynie w
strefach wybuchów atomowych walki toczono konwencjonalnie. Dzięki swej
zaawansowanej mechanice Związek usiłował tę przewagę wykorzystać, zrzucając bomby
jądrowe, a następnie posyłając w rejon walk potężne machiny bojowe, stąd od lat
strategia Sojuszu polegała wyłącznie na aktywnym powstrzymywaniu przeciwnika.
Nie atakowano wroga, odpowiadano na jego natarcia, nie pozwalając mu na ataki
atomowe. Obie strony rozbudowały swój arsenał wokół Ziemi, budowały kolejne
statki, lecz walki w tym miejscu ograniczały się głównie do sporadycznych
starć, bowiem starano się nie zapędzać na własne obszary. Okręty bawiły się w
kotka i myszkę, a te które zapędziły się zbyt daleko, uciekały z podwiniętymi
ogonami. Na orbicie panowała równowaga, prowadzono polowanie na rakiety i bomby
wycelowane w powierzchnię, choć na Ziemi odbywały się zaciekłe jatki, starcia w
kosmosie przeniosły się w głąb Układu Słonecznego, odkąd rozpoczęto jego
stopniowe badanie. Tu trwała bezpardonowa walka, gdy zaczęto wykorzystywać
zasoby, niezbędne do prowadzenia długotrwałej wojny. Regularnie wymieniano
ciosy, statki Sojuszu były szybsze i miały większą zdolność manewrową, podczas
gdy lepiej uzbrojone okręty Związku były mocno nieruchawe z powodu swego
opancerzenia, lecz rekompensowały to zabieranymi na pokład rakietami i
amunicją.
Wokół ISS jak zwykle panował ruch, z głębin systemu
powracały pojazdy trasportowe, eskortowane przez osłaniające je okręty klasy Apollo.
Niewielkie okręty klasy Mercury krążyły wokół sieci satelit, gotowe do
odpalenia dronów, okręty desantowe takie jak „Lincoln” przybijały do stacji i
odlatywały na ziemię, przewożąc siły wojskowe w ramach operacji wykonywanych
dla CINTER, a po perymetrze krążyły drony klasy Aegis. Porównując ich odczyty z
sygnałem emitowanym przez „Von Brauna”, Arciniegas zauważyła kolejną zagadkę
związaną z tym pojazdem. Choć emitował sygnał charakterystyczny dla swej klasy,
jego widmo tła nie odpowiadało charakterystyce pojazdu, bowiem ono samo
zupełnie nie istniało. Jednocześnie statek na radarze pojawiał się wyłącznie
dzięki sygnałowi z transpondera, co bez kodu umożliwiającego jego odczytanie w
sieci telemetrii Sojuszu, uniemożliwiało jego namierzenie. Najwyraźniej w dość
udany sposób maskował swą prawdziwą naturę, była więc siłą rzeczy coraz bardziej
ciekawa, z jakim pojazdem ma w rzeczywistości do czynienia.
Do stacji szli na jałowym ciągu przez kilkanaście
godzin, nim znaleźli się na tyle blisko, że zdecydowała się uruchomić silniki
manewrowe. W tak niewielkiej odległości nie musiała się już martwić o stratę
paliwa. Gdy weszli w przestrzeń ISS „Von Braun” ich nie opuścił, podążał wciąż
za nimi niczym cień, zapewne chcąc również zadokować do stacji, by naprawić
odniesione uszkodzenia. Podejście do cumowania zajęło kolejnych kilka godzin, podczas
których wsłuchiwała się w wymieniane komunikaty, świadczące o aktywności
Związku na powierzchni, który rozpoczął prowadzenie działań zaczepnych.
Gotowość podniesiono wobec powyższego także na orbicie, wspomagając
rozpoznaniem satelitarnym prowadzone działania i wypatrując nadlatujących
rakiet międzykontynentalnych. Sztaby w Houston i na stacji miały ręce pełne
roboty.
Satya zupełnie nie była tego świadoma, a jej problem
był zupełnie innej, mocno prozaicznej natury, lecz równie, jeśli nawet nie
bardziej, naglący. Nie mogąc już wytrzymać zwróciła się w końcu szeptem do
Kowalskiego:
- Kapralu Kowalski – zaczęła, lecz przerwał jej
uniesieniem dłoni:
- Mów mi Ted – powiedział, co zostało nagrodzone
chichotami pozostałych marines.
- Gdzie tu można się… można zrobić… –pytała najciszej
jak umiała, lecz i tak usłyszał to Baumann.
- Wyszczaj się do kombinezonu – zachichotał, a ona
uznała jego słowa początkowo za żart. Zmieniła jednak zdanie widząc kiwającego
głową Kowalskiego i jego poważny wyraz twarzy. Przyjrzała się pozostałym
marines, jednak żaden nawet się uśmiechnął, gdy powiodła wzrokiem po ich
obliczach. W trakcie ostatnich kilkunastu godzin zabijając czas, starając się
nie myśleć o tym, iż oddycha coraz bardziej śmierdzącym powietrzem i o
narastającej w niej potrzebie, zdążyła nauczyć się ich nazwisk na pamięć,
odczytując je z naszywek przypiętych do kombinezonów. Ją zaopatrzono w podobną,
informując przed startem, iż dzięki temu łatwiej zidentyfikować zwłoki.
Następnie przeprowadzono krótkie szkolenie zakładania hełmu w sytuacji
alarmowej, uprzedzając że w przypadku dekompresji będzie miała na to kilka
sekund, więc skoro nie trenowała tego nigdy wcześniej, jej szanse przeżycia są
nikłe. Pocieszała się, iż był to zapewne kolejny objaw wojskowego poczucia humoru
w wykonaniu technika z NASW. Przed startem wszystko potoczyło się szybko,
została wcielona w charakterze konsultanta do sił zbrojnych, w ciągu kilku
godzin przewieziono ją na Cape, a facet z wywiadu poinformował ją, iż leci w
kosmos, by wziąć udział w misji mającej istotne znaczenie dla zwycięstwa
Sojuszu. Nie miała nawet czasu zaprotestować, świadoma zresztą, iż nikt nie
zwróci na to większej uwagi, po prostu odchorowała część podróży na Florydę w
toaletach kolejnych samolotów, helikopterów i samochodów, wyjaśniając z
pobladłą twarzą, iż cierpi na chorobę lokomocyjną. Wmuszono w nią rozmaite
tabletki, ukłuto dziesiątkami zastrzyków, następnie zapakowano wraz z
jedenastką marines do okrętu desantowego, który wystartował wprost w anomalię
grawitacyjną. Przez ostatnie 48 godzin przeszła wszystkie stadia począwszy do
sprzeciwu i zaprzeczenia kończąc na niechętnej próbie dostosowania się, wiedząc
iż skoro nie może zmienić swojego losu, ani go zaakceptować, jedyne co jej
pozostało to dopasowanie, mające na celu przetrwanie i powrót do ogrodu. Nie
miała jedynie pojęcia dlaczego znosi to wszystko tak spokojnie, tłumiąc swoje
uczucia wewnątrz, być może przerażenie związane z myślą, iż ma polecieć w
kosmos było na tyle duże, iż dostanie się pod ostrzał nie miało już szansy jej
poruszyć. Marzyła o tym, aby pooddychać sobie w papierową torebkę, nawet nie z
powodu konieczności uniknięcia hiperwentylacji, ale dlatego, że mogłoby ją to
uspokoić. Zdążyła jednak zużyć już swoją podczas startu, następnie hermetycznie
ją zamknąć na polecenie kaprala Kowalskiego, nim weszli na orbitę, gdzie
przeszli w stan nieważkości. Konsekwencje tego, co działoby się w kabinie,
gdyby znowu poczuła się źle, były dla niej na tyle oczywiste, iż udało się jej
powstrzymać siłą woli, od dalszych sensacji żołądkowych. Zajęła swój umysł
powtarzaniem uniwersalnej klasyfikacji dziesiętnej, powtórzeniem kwestii
przeliczalności zbioru liczb wymiernych, nie udało się jej osiągnąć jednak na
tyle spokoju ducha, by mogła spróbować porozwiązywać twierdzenie Fermata.
Skupiła się więc na otoczeniu, którego elementem były tabliczki z nazwiskami
żołnierzy i zakodowała je w pamięci w podzbiorze Marines, przypisując do
obiektów żołnierze cechę nazwisko. Kowalskiego zdążyła już poznać, podobnie
odpychającego szeregowego Baumanna, choć na jego zachowanie wpływ mógł mieć
czynnik w postaci wbicia w twarz magazynka należącego do siedzącego na wprost
niego szeregowego Di Stefano. Prócz nich było jeszcze pięciu szeregowych,
dokonała klasyfikacji przyjmując za jej tymczasową podstawę uszeregowanie
obiektów w przestrzeni. Zajmowali po pięć foteli, znajdujących się po obu
stronach ciasnego modułu transportowego, jedenasty fotel zainstalowano na jego
froncie, a siedzący tam mógł spoglądać na pozostałych. Miejsce to zajmował major
John Gow, mający na oko około czterdziestu kilku lat, brunet z ogorzałą twarzą
pooraną siecią blizn, świadczących o udziale w licznych walkach i potyczkach
tej trwającej ponad ćwierć wieku wojny. Najwyraźniej spał, zgodnie z udzieloną
wcześniej radą, od początku ignorując zagrożenia, na które nie miał wpływu, a
gdy otwierał oczy w zasadzie się nie odzywał. Pozostawał to sierżantowi o
nazwisku Apone, ciemnoskóremu mieszkańcowi południa z charakterystycznym wąsem,
którego akcent czasem czynił jego wypowiedzi niezrozumiałymi. Siedział w
rzędzie obok szeregowych Jacksona, Malarkeya, Deveraux, Di Stefano i Vasquez. W
przypadku tej ostatniej oraz żołnierza o
francuskim nazwisku, do cechy obiektu dołączyć musiała płeć kobieta. Nie było
to wcale pocieszające, obie spoglądały na nią z wyraźną pogardą, spod swych
obciętych na krótko fryzur, patrząc z niechęcią na jej długie i lśniące czarne
włosy, dając jej do zrozumienia co sądzą o wystraszonym cywilu, będącym piątym
kołem u wozu. Przeklinały niewiele gorzej do mężczyzn, prześcigając ich w ciągu
ostatnich kilkunastu godzin w sprośnych żartach, hamowanych przez Apone’a.
Satya czuła, że obliczono je na jej konto, nie dawała więc poznać po sobie, że
w jakikolwiek sposób ją dotykają, starając się je całkowicie ignorować,
zwłaszcza że celowano nimi również w Kowalskiego. Dostawało mu się w ten sposób
za jego zachowanie w stosunku do niej, lecz zdawał się być zupełnie tego
nieświadomy, bądź celowo zupełnie słowa te lekceważył. Na początku i na końcu
jej rzędu siedzieli jeszcze Evergreen i O’Hara. Towarzystwo marines było więc w
pełni międzynarodowe, co w n roku wojny, gdzie n wynosiło 28, nie było niczym
dziwnym, dla wojsk Sojuszu Wolnych Narodów, spośród których najznamienitszym
byli mieszkańcy Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wraz z majorem Gow była tu
najstarsza ze swoją trzydziestką na karku, pozostali mieli zapewne niewiele
więcej niż dwadzieścia lat, wszyscy młodzi, niedoświadczeni, pełni
rozpierającej ich energii, a jednocześnie przedwcześnie dojrzali i doświadczeni
walką, zamknięci w swym świecie zero-jedynkowym, gdzie istnieli tylko oni i ich
przeciwnik. Wszyscy byli poprzypinani ciasno pasami i zabezpieczeniami do
fotela, nie mając w zasadzie miejsca na nogi, bowiem resztę modułu ciasno
załadowano skrzyniami zawierającymi zapewne amunicję i uzbrojenie, gdyż na
każdej z nich wymalowano napis „Niebezpieczeństwo”. Przymocowano je na
szczęście do podłogi, przypinając taśmami i spinając ciasno klamrami, więc nie
wyrwały się spod kontroli podczas ostrzału, dzięki czemu nie udało się im ich
zabić. Sprzętu było naprawdę sporo, niektórzy siedzący na wprost niej żołnierze
ledwie znad niego wystawali, nie licząc stosu znajdującego się na tyłach
modułu. Na bokach skrzyń wymalowano symbole rozmaitych pocisków i rakiet, Satya
zakładała więc, że oddział leci na orbitę w celu wzmocnienia, rozmyślając nad
słowami faceta z wywiadu, który poinformował ją, iż polecą z nią w tej samej
misji. Miał więc na myśli lot do ISS, postanowiła więc cierpliwie przeczekać,
aż zadokują. Później więcej nie zobaczy tych należących do innego świata
marines. Na razie musiała się czymś zająć, by nie myśleć o palącej ją coraz
bardziej potrzebie skorzystania z toalety, której w module transportowym
zwyczajnie nie było. Najwyraźniej nikt nie wpadł na to, że lot może potrwać
nieco dłużej, jak w dawnych czasach, gdy na orbitę wystrzeliwano pierwsze
pojazdy, korzystając z faktu, iż utworzony w roku 1958 Związek Komunistycznych
Republik Radzieckich porzucił kosmiczny wyścig na rzecz rozbudowy arsenału
jądrowego. Satya obejrzała już wszystkie elementy pomieszczenia, przyjrzała się
jego łączeniom, myśląc o pokrywającym prom pancerzu ablacyjnym, za którym
znajdowała się już jedynie pustka, co ją przerażało. Wiedziała, że dosłownie za
jej plecami znajduje się bezkresna przestrzeń, pustkowie ciemności,
niezmierzone i nieprzebyte, gdzie nie rozchodzi się żaden dźwięk i nikt nie
jest w stanie usłyszeć ludzkiego krzyku. Gdzie panuje zimno, a przede wszystkim
nieskończoność, będąca dla niej, jako znawczyni układów zamkniętych w sieciach
pajęczyn relacji wzajemnych, czymś skłaniającym do zadumy i pokory wobec
nieznanego. Zajęła się więc tym, na czym znała się najlepiej, łącząc obiekty
żołnierzy siecią dostrzegalnych powiązań, tworząc sobie w głowie to, co zwała
siecią wzajemnej dystrybucji, gdzie w przeciwieństwie do zasad panujących w
codziennym życiu, wszystko mogło być wzajemnie połączone. Kreśliła mapę
powiązań, na której Baumann i Kowalski prócz łączącej ich linii pozostawali w
relacji do sierżanta, gdy moduł transportowy zadrżał. Poczuła wibrację i
spojrzała pytająco na Kowalskiego.
- Dokujemy – wyjaśnił.
W kabinie pilotów Arciniegas i Jones zajęci byli
czynnościami dużo bardziej prozaicznymi, nie mając czasu na rozmyślania. Eniaki
wyliczyły im kurs, przekazując dane do matematyki „Lincolna”, wskazując trasę
podejścia. Sieć matematyczna stacji była niezmiernie precyzyjna, mogąc na
bieżąco korygować wykonywane obliczenia, w przeciwieństwie do zaprogramowanych
układów cybernetyki technicznej, w które wyposażano statki, satelity, drony i
rakiety. Zawierały szereg procedur sterujących, wprowadzone wcześniej
możliwości rozwiązań, na podstawie rozwoju sytuacji w układzie odniesienia
wybierając dostępne rozwiązania. Tu właśnie leżała ich słabość, bo mimo iż po
ćwierć wieku wojny niełatwo było je czymś zaskoczyć, gdy wprowadzono do nich
informacje o wszelkich możliwych podjętych dotąd działaniach i rodzajach
zachowań, czynnik ludzki wciąż stanowił element nieprzewidywalny i potrafił
zawiesić je w najmniej spodziewanych momentach. Wtedy przydawały się zachowania
niestandardowe, a Arciniegas wciąż przed oczami miała wystrzelenie Phaetonów,
zaprogramowanych na rozpoznanie, które nie rozpoznając wzorca w postaci
rakiety, wysłały w jego stronę czujniki traktując je jako statyczne meteoryty.
Dzięki temu nastąpiła detonacja, gdy dynamiczne obiekty zderzyły się z
urządzeniami naukowymi.
Tu na szczęście nie było miejsca na improwizację.
Zgrała kurs z momentem obrotowym modułu doku, ustawiając „Licolna” prostopadle
do ramienia dokującego. Teoretycznie matematyka statku mogła tu już przejąć
kontrolę i poprowadzić statek ku górze, była to jednak ostateczność. Jak wielu
innych pilotów nie zamierzała pozwolić na oddanie władzy zwodniczym maszynom,
które trapiły awarie, gdy przepalał się jakikolwiek obwód olbrzymich płyt z
układami scalonymi. Teraz koordynowała wraz z Jonesem podchodzenie i
uruchamianie oraz wyłączanie dysz manewrowych, kierujących pojazd ku miejscu
przeznaczenia. Skupili się wyświetlaczach ukazujących aktualną sytuację. Scobee
śledził sygnał tajemniczego „Von Brauna”, który najwyraźniej zmierzał do
wysuniętego doku zamkniętej części ISS, gdzie również oni przybijali. Nie miała
tu wstępu większa część załogi „Deep Space” ani też spora część marynarzy NASW rotowanych
na stacji. Powyższe sprawiło, iż po raz kolejny zaczął się zastanawiać, jaka
właściwie jest misja ludzi, których transportowali. Nie po raz pierwszy wieźli
marines, pozostawiając ich w zastrzeżonej strefie. Z orbity dokonać można było
desantu w przestrzeń wroga, bądź wystrzelić grupę komandosów do jednej z baz
lub instalacji Związku rozsianych w Układzie Słonecznym, przypominając, iż
wojna toczy się również w tym miejscu.
Wokół ISS panował dawno niewidziany ruch.
Najwyraźniej incydent, do wybuchu którego się przyczynili rzeczywiście
spowodował coś więcej niż zwykłą wymianę ciosów i ruchawkę graniczną.
Przestrzeń przecinały liczne wektory odejścia statków, punkty oznaczające
Apollo i Merkury krążyły na granicy telemetrii szukając wroga, zajmowały swe
pozycje obronne nad obszarem Sojuszu. Na zewnętrznej krawędzi przestrzeni
kontrolowanej przez ISS latały już drony wojenne klasy Bellerefont, wypatrując
okrętów o wrogiej sygnaturze emisji. Część eskortowała wystrzelone właśnie
satelity rozpoznawcze, które rozpoczęły okrążenie orbity. Prędzej czy później
paść miały łupem wroga, który za punkt honoru stawiał sobie zestrzelenie
ruchomych celów, by nie dopuścić do wydarcia swych sekretów. Widomym znakiem
nadchodzącej ofensywy stawały się także ataki na satelity geostacjonarne, wokół
których dochodziło do starć. Sputniki przeciwnika traktowano zresztą
adekwatnie. Jones przez chwilę nasłuchiwał tego co się dzieje, po tym jak
włączył ponownie radio na kanał ogólny, po kilku godzinach przerwy, znużony z
czasem jednostajnością transmisji. Na dole rozegrano klasyczny scenariusz,
usiłując dokonać desantu na betonowy brzeg Prowansji, przy użyciu tanków
szturmowych klasy woda-ziemia. Jak Związek był w stanie opracować machiny
kroczące, działające pod wodą pozostawało zagadką, zaś stopień rozwoju ich
mechaniki wzbudzać mógł podziw. Tankom nie dano jednak szansy, mimo iż
ostrzeliwały się rakietami impulsowymi, wyłączającymi układy scalone. Walki
przeniosły się w dużej mierze na wypalone Morze Śródziemne.
Wreszcie „Lincoln” zakołysał się gdy przesuwali się
po suwaku dokującym, po czym odczuli wstrząs gdy złapało ich ramię ISS. Śluza
modułu połączyła się ze stacją, a zatrzaski zaczęły trafiać na miejsca, tworząc
ze statkiem wspólne środowisko. Arciniegas patrzyła na monitorze jak kolejne
procedury zgrywają podpięcie pojazdu z hermetycznym środowiskiem.
Satya odczuła zmianę dość gwałtownie, początkowo nie
była w stanie przyzwyczaić się do nieważkości, wreszcie w ciągu ostatnich
godzin zdołała do niej przywyknąć. Teraz znowu wszystko trafiło na swoje
miejsce i poczuła się ciężka, a jej ręka wisząca swobodnie opadła, gdy stali
się częścią systemu sztucznej grawitacji ISS, utrzymującego ciążenie na
poziomie ziemskim. Siedziała przybita swym ciężarem, gdy zorientowała się, iż
marines odpinają właśnie pasy i wstają. Spróbowała uczynić to samo, usiłując
przypomnieć sobie jak się chodzi.
- Linie lotnicze NASW dziękują za wspólny lot,
powodzenia i do zobaczenia po wojnie – rozległ się w głośniku głos kapitan
Arciniegas. Nad fotelem majora Gow zapaliła się zielona lampka, informując iż
możliwe jest bezpieczne przejście do kabiny pilotów, dotąd ze względów
bezpieczeństwa odciętej od modułu. Druga lampka za skrzyniami na rufie
poinformowała, iż zakończono procedurę dokowania. Rozległ się szczęk, gdy
znajdujące się tam drzwi zaczęły się otwierać, a po chwili usłyszeli dmuchawy,
gdy włączyła się cyrkulacja powietrza, podłączając ich do obiegu stacji. Satyi
udało się wstać, zastanawiała się przez chwilę co robić, patrzyła na
krzątających się marines, pokrzykującego sierżanta Apone, każącego przygotować
się do wyładowania sprzętu do śluzy i otworzyła szafkę pod fotelem, chwytając
swój worek. Nie zabrała wielu rzeczy, nie dano jej zresztą nawet szansy,
informując, iż poza szczoteczką do zębów niewiele jej będzie potrzebne, bowiem
otrzyma służbowy uniform. Jak dotąd zapakowano ją jedynie w zbyt duży
kombinezon, do którego przypięto tabliczkę z nazwiskiem. Większą część jej
bagażu stanowiły więc książki.
- Dziękuję za wszystko, kapralu Kowalski –
powiedziała. – Do widzenia.
- Myślę, że się jeszcze spotkamy – odparł.
- Co ma pan na myśli? – zdziwiła się.
- Kowalski, nie gadaj, zbieraj ludzi i pakować amunicję
do transportera! – rzucił Apone, więc żołnierz powiedział do niej jedynie:
- Proszę nie zapomnieć hełmu. Jeśli już raz pani
dopasowali, stanowi całość z kombinezonem, na pewno się jeszcze przyda – po
czym zajął się odpinaniem pasów mocujących skrzynie z uzbrojeniem. Satya
chętnie by z nim porozmawiała, teraz jednak nagle poczuła się jeszcze bardziej
zbędna niż poprzednio, stojąc na drodze żołnierzom, przygotowującym się do
wyładowania modułu. Chwyciła więc swój worek, przecisnęła się między skrzyniami
i wyszła do śluzy.
Właz do bazy otwierał się właśnie z sykiem,
wpuszczając do środka sztuczne powietrze, bijące świeżością swego
przefiltrowania. Gdy nim odetchnęła odczuła jeszcze bardziej zaduch, w jakim
przyszło jej tkwić przez ostatnie godziny. W śluzie był Baumann, nie był
najlepszą osobą, by pytać o drogę do toalety.
- Kurwa – powiedział na jej widok. – Jak ja nienawidzę
stacji kosmicznych. Nie można nawet zajarać.
- Nie palę – odpowiedziała mechanicznie. – To
niezdrowe.
- Pieprzenie naukowców – usłyszała za sobą głos,
który okazał się należeć do Vasquez. Latynoska zmierzyła ją spojrzeniem. – Z
całym szacunkiem, proszę pani – powiedziała w sposób wykluczający jakiekolwiek
poważanie.
- Wywołuje raka – pisnęła w odpowiedzi. Baumann
zaczął rechotać. – Zabija – dodała, a śmiech stał się bardziej dosadny.
- Nie wiem co gorsze, to czy kula z kałasznikowa –
rzuciła Vasquez chichocząc. - Pani doktor bada raka?
- Nie, ja nie jestem lekarką…
- A kim?
- Systematykiem informacyjnym.
- Kim? – zdumiał się Baumann.
- Systematyzuję i kataloguję informacje naukowe –
zaczęła wyjaśniać. – Pracuję w bibliotece, trzeba odpowiednio opisać i…
- Bibliotekarka? – z niedowierzaniem rzuciła
Deveraux, trzymająca w swych umięśnionych rękach skrzynię. – Mogliśmy zginąć
przez miłośniczkę książek?
Nim Satya miała szansę wyjaśnić, iż bibliotekarze
zajmują się czymś innym niż oddawaniem czci książkom, żołnierze stanęli
gwałtownie na baczność. Drzwi śluzy otworzyły się do końca, ukazując po drugiej
stronie korytarz i stojącą tam postać.
- Spocznij – powiedział młody mężczyzna w mundurze.
Na jego pagonach widniały dwie gwiazdki, musiał być więc oficerem. Satya
zakodowała sobie, aby koniecznie opanować jak najszybciej wartości tej cechy,
by móc przypisać ją do obiektu żołnierz. – Czekacie na coś, żołnierze?
Kontynuować wyładunek – dodał. Wzrok Baumanna zdawał się nie być wbity w nic
konkretnego, lecz nie był zbyt przyjazny. Śluzę od korytarza oddzielał wysoki
próg, za którym ustawiono wózek transportowy. Nie było innej możliwości niż
przenieść nań ciężkie skrzynie, co w wąskim korytarzu nie zapowiadało łatwej pracy. Marines po kilkunastu godzinach
lotu czuli się zapewne tak samo źle jak Satya, byli podobnie głodni i
spragnieni, pomijając konieczność załatwienia podstawowych potrzeb, więc przez
chwilę zrobiło się jej ich żal.
- Doktor Nayada, proszę za mną – powiedział
mężczyzna, ścisnęła więc mocno worek i podążyła za nim. Nie zamierzał na nią
czekać, szedł korytarzem szybkim krokiem, nie miała więc zupełnie czasu się
rozejrzeć po surowym i sterylnym wyposażeniu z rzadka rozjaśnionym
świetlówkami, skupiając się na tym co mówił. – Jestem podporucznik Willougby-Jones
III. Idziemy do kwatery, która została pani przydzielona, proszę przebrać się
jak najszybciej, jest pani oczekiwana. Proszę się zapoznać się z zasadami
pobytu na ISS, regulamin znajdzie pani w kabinie. Proszę bezwzględnie
przestrzegać protokołu bezpieczeństwa podczas pobytu w kosmosie, najważniejsze
to…
- Gdzie tu jest toaleta? – wtrąciła wreszcie Satya,
przerywając potok jego wypowiedzi, którego nie powstrzymywali nawet mijani
żołnierze i osoby w pomarańczowych uniformach techników. W ciasnej przestrzeni
omal się o siebie ocierali, wpychając ją na biegnące wzdłuż ścian rury i kable.
Willoughby-Jones III zatrzymał się.
- Nie dała się pani nabrać na stary numer z
kombinezonem? – zapytał nieco łagodniej. – To dobrze. Zaraz pani pokażę,
chodźmy do kajuty – pokiwała głową oddychając z ulgą. Niestety zwolnił kroku,
choć Satya najchętniej by pobiegła, zacisnęła więc wargi. Podążała za nim, nie
mając pojęcia gdzie jest, musieli wyjść już z sekcji dokowania, natrafili
bowiem na kilka krzyżujących się korytarzy, gdzie podporucznik pewnie wybierał
drogę.
- Musi się pani pośpieszyć – kontynuował. – Już na
panią czekają. Nie spóźniałbym się na pani miejscu. Mogę mówić dalej o
regułach? Niestety nie wolno tu palić, pozostają więc tabletki, czekają na
panią w kabinie.
- Nie palę – odpowiedziała Satya.
- Naprawdę? –zdziwił się, jak gdyby miał przed sobą
jakiś niebywały okaz przyrody. Następnie mówił dalej, lecz nie zwracała na
niego uwagi, nawet gdy zaczął jakieś żarty o Związku i jego przodującym
ustroju, skupiała się tylko na jednym, wreszcie dotarli do metalowych drzwi,
które jak poinformował prowadzą do jej kajuty, ma wyjątkowe szczęście, bowiem
rzadko bywają tu cywile, więc przydzielono jej tę kabinę, ale już go nie
słuchała. Wbiegła za nim do środka, pędząc w kierunku wskazanej przez niego
toalety, gdzie musiała jeszcze jak najszybciej zrzucić z siebie cały
kombinezon, odłączając go część po części, nim wreszcie udało się rozwiązać
podstawowy problem. Potem mogła wyjść do głównego pomieszczenia, zapominając że
jest wyłącznie w majtkach i koszulce. Podporucznika już tam nie było, stanęła
zaszokowana na widok dwóch mężczyzn stojących nieopodal wejścia. Patrzyli na
nią zimno, starszy z nich trzymał skoroszyt. Miał siwiejące włosy i nosił
mundur NASW. Drugi był nieco młodszy, pod czterdziestkę, jego strój stanowił
prosty uniform noszony na stacji. Na ich widok zamarła, po czym przypomniała
sobie o swym stroju i poczuła zażenowanie. Wydawali się nie przejmować tym
zupełnie, otaksowując ją od stóp do głów, nie odniosła jednak wrażenia, że
patrzą na nią jak na kobietę, żaden nie skupił się na jej nogach, ani tez na
piersiach ukrytych za szarą bawełną. Bez słowa weszli w głąb niewielkiego
pomieszczenia i siedli przy stoliku, przytwierdzonym na stałe do podłogi,
podobnie jak dwa stołki, które wykorzystali. Jej uczucia zmieniły się we
wściekłość, lecz przypomniała sobie, że ten świat rządzi się zupełnie innymi
prawami, nie obowiązuje tu prywatność, a w ciasnej przestrzeni zapewne nie ma
miejsca na wstyd. Brak także kultury i zasad wychowania obowiązujących wśród
cywili. Mimo wszystko musiała jakoś zareagować.
- Wypadałoby zapukać – zdecydowała wreszcie.
- Nie musimy – odparł siwiejący zaglądając do
wypchanego skoroszytu, nie patrząc w jej kierunku. Z oznaczeń na jego mundurze
wynikało, iż jest oficerem, nie miała jednak pojęcia do oznacza fala znajdująca
się pod dwiema gwiazdkami.
- Może i jesteście u siebie, ale chyba nawet tutaj
wchodzenie do kajuty samotnej kobiety może być niewłaściwie odczytane –
powiedziała zaczepnie. – O ile pamiętam regulaminy floty…
Po raz pierwszy spojrzał na nią.
- Regulamin floty… - powiedział w zadumie. – Jest dla
personelu NASW. Pani nim nie jest. Pani status zostanie za chwilę określony.
Nie ukrywam, że najchętniej zapakowałbym pani uroczy tyłek z powrotem do
kolejnej rakiety i posłał z powrotem na Ziemię.
- Byłoby mi bardzo miło.
- Niestety ,chwilowo nie mogę tego uczynić –
kontynuował niezrażony. – Mamy nieco zamieszania w atmosferze, lot „Lincolna”
czerwoni postanowili potraktować jako okazję do postrzelania i próbę zajęcia
kilku spornych terytoriów. Chwilowo wstrzymano wszystkie loty na powierzchnię,
do czasu aż sytuacja się nie uspokoi, a nasi sąsiedzi nie przestaną próbować
zestrzeliwać wszystkiego, co usiłuje wydostać się na orbitę, z powodu swej
paranoi biorąc każdą rzecz, za lecący w nich pocisk. Boję się zresztą, co
mogłoby się stać w przypadku lotu powrotnego z pani udziałem, skoro przylot na
stację desantowca z panią na pokładzie sprawił, iż 4 czerwca 1989 roku
przejdzie do historii jako dzień ponownego wybuchu trwającej od lat wojny.
Zamilkł, czekając na jej reakcję. Nim zdążyła
odpowiedzieć, odezwał się drugi.
- Proszę nie czuć się winna, doktor Nayada.
- Nie jestem doktorem – postanowiła wreszcie
sprostować tytuł, którym z nieznanego powodu ją określano.
- Rzeczywiście. Mimo słów mojego kolegi nie
przypuszczam, aby była pani w jakikolwiek sposób winna tego, że Kolektyw
postanowił otworzyć na drodze „Lincolna” anomalię grawitacyjną.
- Jak w ogóle Kolektyw zdołał to uczynić na obszarze
Sojuszu? – zapytała. – Myślałam, że mogą to robić wyłącznie tam gdzie są ci ich
ochotnicy?
- To już pytanie do mojego kolegi – mężczyzna z
ironią popatrzył na mundurowego. Tamten się zachmurzył, a ona stwierdziła, iż
zaczyna lubić tego cywila. – Nasza doskonale poinformowana armia na pewno
znajdzie odpowiedź na to trudne pytanie. Podobnie zdoła przeniknąć sposób
rozumowania Kolektywu.
- Nie posuwaj się za daleko – rzucił mundurowy. –
NASW nie jest częścią armii.
- Zatem do rzeczy – powiedział cywil. - Pani Nayada, nazywam się Pieter Coertzee,
reprezentuję Centralną Agencję Wywiadowczą, CIA. To ja jestem tym sukinsynem,
który dał zgodę na to by zapakować panią w rakietę i wysłać w kosmos, zapewne
zastanawiała się pani komu podziękować, więc za chwilę może mi pani te podziękowania
złożyć. Niechętnie nastawiony do pani mundurowy to komandor Francis Shelby z
wywiadu NASW. Prowadziliśmy właśnie mało profesjonalną dyskusję na temat pani
udziału w zaplanowanej misji, zwłaszcza że jej okoliczności mocno się zmieniły
wskutek incydentu z udziałem „Lincolna”. Proponowałem, żeby porozmawiać z panią
gdy tylko się pani odświeży, ale niestety komandor nie mógł wytrzymać i
poczekać, przybiegł tu, by jak najszybciej udowodnić mi, a przede wszystkim
sobie, że jest pani tu całkowicie zbędna i stanowi obciążenie dla naszej
dzielnej floty. Skoro się tak śpieszy, to pozwólmy mu zacząć, skoro nie daje
pani nawet szansy się ubrać.
- Mój udział? Co ja tu w ogóle robię? – zapytała,
uświadamiając sobie jak głupio musi wyglądać stojąc w tak skąpym odzieniu, przed
tymi dwoma rozpartymi na siedzeniach mężczyznami.
- Po kolei – Coertzee wskazał jej miejsce na koi. –
Czy zechciałaby pani do nas dołączyć i wziąć udział w udowadnianiu przez nas
wzajemnie, który jest samcem alfa i ma większe poczucie władzy?
Naprawdę go polubiła. Straciła wszelkie opory,
uznając iż nie miałyby sensu i siadła na materacu, na wprost nich, prawie
dotykając obu kolanami. Pomieszczenie było niewielkie i wąskie, stół, dwa
stołki, wysuwana koja i szafka stanowiły jej całe spartańskie wyposażenie.
Shelby mimo wyraźnej sugestii, aby dał jej szansę się ubrać w złożoną w kostkę
odzież ułożoną na łóżku, nie zamierzał tracić czasu. Podciągnęła więc kolana
pod brodę, by nie dotykać dłużej bosymi stopami podłogi.
- Satya Nayada, lat 28 – mówił
komandor. – Urodzona w Bangalore, półwysep indyjski, wówczas terytorium kraju
zwanego Indie. Rodzice wyemigrowali w roku 1962, gdy wybuchła ostatnia wojna
konwencjonalna tego świata, toczona z Kolektywem…
- Wtedy mówiono na nich Chińczycy.
Albo maoiści – sprostowała.
- Nie wątpię, że zna pani świetnie
historię swej rodziny i kraju, proszę nie przerywać – Shelby był ostry, podczas
gdy Cortzee mrugnął do niej okiem. – Jak
mówiłem, emigracja gdy wybuchła wojna, zakończona utratą Kaszmiru, i
wytyczeniem granicy na linii Gangesu, gdzie do wojny włączyliśmy się my i
czerwoni, a rzeka stała się na lata kolejnym frontem wojny jądrowej. Ale pani w
tym czasie dorastała bezpiecznie, dekując się z rodziną w USA. Rodzina
częściowo pozbawiona opieki, ojca aresztowano za udział w ruchu hippisowskim,
skazując na 5 lat ciężkich robót w Luizjanie…
- Nie brał w nim udziału –
zirytowała się. – To nie jego wina, że traktowali go jak guru, a jego nauki…
- … proszę nie przerywać. Ruch
hipisowski jak wszyscy wiemy powstał z inspiracji Moskwy i miał na celu
rozbicie wewnętrznej spójności Sojuszu, działając na zasadzie piątej kolumny.
Winni byli wszyscy z nim związani... Powyższe sprawia, że otrzymuje pani
ograniczenie obywatelskie, pomimo tego dzięki swym wynikom uzyskanym z
matematyki podejmuje studia na MIT, które kończy z wyróżnieniem. Uchyla się
wyraźnie od służby wojskowej, wybiera karierę naukową, mimo tego dotąd nie
udało się jej skończyć doktoratu, temat odrzucano… „Teoretyczna sieć
dystrybucyjna informacji na podstawie analizy sieci społeczności” to chyba mało
ścisły temat?
- Mi się podoba – wtrącił Coertzee.
– Przeczytałem z zainteresowaniem.
- Kilkakrotnie złapana na
wypowiedziach świadczących o niechęci do wojny. Heteroseksualna, jak dotąd
związana z czterema mężczyznami, obecnie stanu wolnego.
Było ich tylko trzech, więc nie
wiedzieli o niej wszystkiego. Ale poczuła nagły przypływ gniewu.
- To już przesada! – zirytowała
się.
- Wprost przeciwnie – wzrok
Shelby’ego wciąż był zimny. – Musimy wiedzieć o pani jak najwięcej. Nadal uważam,
że to błąd, iż pani się tu znalazła, nie jest pani rodowitą obywatelką USA lub
któregokolwiek z krajów Sojuszu…
- Istniejących krajów.
- … na dodatek ma pani związek ze
zbrodniczą ideologią hippisowską. Tym bardziej orientacja seksualna ma
znaczenie, stwierdzony heteroseksualizm jest istotną rzeczą, doskonale pani
wie, że homoseksualizm to jedno z najcięższych przestępstw, a inne potencjalne
dewiacje seksualne mogą mieć znaczenie dla wykonywanej pracy i czynić obiektem
szantażu ze strony agentów wroga. Proszę powiedzieć, czy kiedykolwiek miała
pani skłonności biseksualne? Marzenia związane z uprawieniem seksu ze zwie…
- Przestań już – wtrącił się
Coertzee. – Naprawdę wziąłeś sobie do serca słowa o samcu alfa i próbujesz coś
udowodnić? Czy też manifestując poczucie władzy dajesz upust własnym skrywanym
pragnieniom? Pani Nayada, proszę zachować spokój, on próbuje panią jedynie
zdenerwować.
Shelby nie dał się zbić z tropu.
- Przejdźmy do wypowiedzi na temat
światowego pokoju. Otóż…
- Myślałam, że czasy prezydentury
McCarthy’ego są już za nami? – przerwała. – Skoro taką przyjemność sprawia panu
polowanie na czarownice, to proszę sobie ich szukać gdzie indziej. Nie trzeba
było tracić czasu, by mnie tu sprowadzać, można było zostawić mnie w spokoju,
skoro nie spełniam pana oczekiwań, by wziąć udział w tej waszej misji. Wcale
się o to nie prosiłam, nie chcę tu w ogóle być.
- Dobrze powiedziane – Coertzee
zmienił ton. – Komandor po prostu usiłuje właśnie to udowodnić, mimo iż
doskonale wie, że to ja zatwierdziłem pani kandydaturę, gdyby wyniki dokonanych
wcześniej sprawdzeń pani osoby dały jakąkolwiek możliwość zakwestionowania pani
postawy, po prostu by się pani tu nie znalazła.
Szkoda, że tak się nie stało,
pomyślała, następnym razem poświęcę się i prześpię z jakąś koleżanką, a potem
dam się złapać podczas rysowania gołębia pokoju. Nikt mnie wówczas nie wsadzi
do rakiety, nie doprowadzi do wielokrotnych wymiotów, a mojego pęcherza na
granice wytrzymałości.
- Więc może dowiem się z jakiego
powodu tu jestem? – zapytała.
- Z powodu pani pracy – powiedział
Coertzee. – Proszę nam o niej opowiedzieć.
- Jestem bibliotekarką na MIT…
- Nie. Chodziło mi o pani niedoszły
doktorat. Ten, którego tytuł wymienił mój kolega. Proszę opowiedzieć mi o sieci
informacyjnej. W wersji skróconej dla laika.
Przez chwilę starała się zebrać
myśli, zastanawiając się na ile jej rozmówcy są poważni. Gdy pojęła, że
zapakowano ją do „Lincolna” z powodu jej powszechnie wyśmianej teorii naukowej,
zaczęła powoli mówić, zastanawiając się o co w tym wszystkim właściwie chodzi.
- Cóż, ona wypływa z teorii
informacji – zaczęła. – Wyszłam od matematyki, ale informacja to relacja
również semiotyczna, polegająca na wzajemnym powiązaniu między obiektami, jako
struktury…
- Wiemy – rzekł niecierpliwie
Shelby, ale Coertzee uciszył go.
- Nie wiemy, ale jesteśmy tego
świadomi – powiedział. – Jesteśmy praktykami, dla nas informacja to coś
ważkiego, wskutek czego możemy określić ciąg naszych działań. Proszę mi więc
nie mówić o teorii strukturalnej, proszę powiedzieć o nowatorskim sposobie
widzenia sieci wzajemnej.
Po chwili skupiła się.
- Mówiąc oględnie, ludzie wchodzą
ze sobą w relacje, tworzą sieć społeczną, która przekazuje sobie informacje. Da
się ją określić jako coś w rodzaju układu dystrybucyjnego, stanowiącego unikat,
nie mający zastosowania w cybernetyce. Tam wszystkie sieci są scentralizowane,
połączenia wzajemne odbywają się między centrami bądź krawędziami odrębnych
sieci matematycznych. Stworzyłam model, gdzie możliwa jest dystrybucja wzajemna
pomiędzy wszystkimi powiązanymi punktami, bez ścisłego centrum, jak na
pajęczynie. Założyłam, że gdyby nastąpił swobodny przepływ informacji i ich
wymiana, nie dość, że przyśpieszyłoby to analizowanie danych, lecz również
sprawiłoby, że informacja zamiast spływać do centrum sieci, krążyłaby
swobodnie. Tak jak plotka w sieci społeczności, trafiałby wówczas do wszystkich
i byłaby przerzucana, łącząc się z danymi które wcześniej wydawały się z nią
niezwiązane. W sieci scentralizowanej gdy komplet danych ma tylko centrum,
powiązanie wszystkich danych jest niemożliwe, gdy są one na peryferiach, nie ma
szansy by połączono je z główną informacją. Nazwałam to relacyjną siecią
danych.
- To herezje! – żachnął się Shelby.
– Zdaje sobie pani sprawę do czego doprowadziłaby możliwość swobodnego
przepływu informacji w społeczeństwie? Pozbawionej żadnej kontroli? Gdzie każdy mógłby przekazywać sobie
zasłyszaną wiadomość? To byłby upadek naszego demokratycznego systemu na rzecz
anarchii!
- To pan mówi o społeczeństwie –
odparła spokojnie. – Ja stworzyłam teoretyczny model sieci mogącej posłużyć do
wzajemnego połączenia wszystkich danych, nawet tych teoretycznie
niepowiązanych. Wyłącznie w modelu relacji wzajemnej możliwe jest dostrzeżenie
związków i wzorców.
- Brednie.
- Tam gdzie pracuję świetnie się
sprawdza.
- W bibliotece.
- Tak! – wreszcie się zirytowała. –
W uniwersalnej klasyfikacji dziesiętnej Deweya. W katalogu. Gdyby przeczytał
pan moje artykuły, wiedziałby pan jak przyśpiesza to wyszukiwanie i znajdowanie
powiązań. Eniaki i sieci matematyczne nie pozwalają na wprowadzanie danych
innych niż ciągi liczbowe, system katalogowy świetnie się do tego nadaje. Gdy
stworzyłam na jednym z eniaków wzór sieci relacyjnej i proceduralnie go
zakodowałam, powiązał ze sobą książki teoretycznie do siebie nie pasujące,
nagle okazało się, że książka o starożytnym Egipcie wiąże się z Anglią, z uwagi
na Lorda Carnavona…
- Nie było tego wiadomo wcześniej?
- Nie w tym rzecz, to tylko
przykład! Książek są miliony, nie znamy wszystkich, żaden bibliotekarz nie wie
co zawierają. Nie jesteśmy w stanie prowadzić do eniaków ich treści, proszę
sobie wyobrazić jednak co by się mogło dziać, gdyby tak się stało, w postaci
obiektowej, gdzie matematyką można byłoby opisać każdą cechę i relację,
możliwości wyszukiwania w zbiorze informacji byłyby nieskończone.
- Właśnie – wtrącił się Coertzee. –
Teraz skup się i pomyśl nad tym. Z punktu widzenia naszej pracy. Co by się
stało, gdybyśmy mogli gromadzić wszelkie dane wywiadowcze w eniakach.
- Komputer ich sam nie wyszuka.
- Komputer nie, ale człowiek, potrafiący
katalogować je w obiekty i relacje wzajemne, poruszać się po nich. Sam wiesz,
ile istotnych informacji ginie w naszych archiwach, bo nikt nie zwróci na nie
uwagi, gdybyśmy jeszcze przypisali im wagę, a w systemie świeciły się na
czerwono, jak alarm na statku…
- Właśnie! – wtrąciła się Satya. –
To znacząco by wszystko zmieniło nieprawdaż?
- Czy to możliwe do zastosowania w praktyce? –
zapytał Coertzee.
- Raczej nie – pokręciła głową. –
To jedynie teoria. Nasze społeczeństwo jest wybitnie nieinformacyjne, dostęp do
wiadomości ograniczony przez cenzurę wojenną, demokracja jest kontrolowana,
więc wymiana informacji polega na wspomnianych plotkach, gdyby dać ludziom
dostęp do…
- Coraz bardziej pachnie mi to
niebezpiecznymi treściami – warknął Shelby, choć ton jego głosu nieco
złagodniał.
- Mam dostęp do indeksu książek
zakazanych – odparła Satya. – Wydawało mi się poza tym, że panowie też, a ta
rozmowa nie podlega ograniczeniom treści Ustawy Nixona o prewencji wypowiedzi
publicznej.
- Nie podlega –zapewnił Coertzee. –
W moim ostatnim pytaniu chodziło mi raczej o to, czy mając ciąg informacji jest
go pani w stanie w miarę szybko zindeksować, podzielić na obiekty i relacje od
strony matematycznej pod kątem możliwości zastosowania w sieci relacyjnej?
- Sieć relacyjna to teoria –
powiedziała. – RAND próbował ją stosować jeszcze w latach pięćdziesiątych, gdy
wchodziły układy tranzystorowe, ale konieczne było ręczne przekazywanie
pakietów danych. Na każde dwa eniaki musiał przypadać jeden operator,
decydujący o ręcznym przesłaniu między nimi wymienianych informacji. Dlatego
stosujemy sieci scentralizowane, gdzie eniaki łączą się z punktami głównymi,
każde połączenia między innymi sieciami matematycznymi wymaga ingerencji
człowieka.
- Jest pani w stanie czy nie? –
zapytał Shelby.
- Tak – odpowiedziała po chwili
wahania, domyślając się, że chodzić im musi o próbę zbudowania matematycznej
bazy danych wywiadu, w której można dokonać analizy informacji. Nie pałała
chęcią do takiej pracy, ale z drugiej strony było to coś nowego, co nieco ją
pociągało, możliwość zastosowania jej teorii w praktyce. Nie miała pojęcia
jedynie po co indeksować dane, skoro nie da się ich zastosować w żadnej sieci
matematycznej, co między innymi przyczyniło się do odrzucenia tematu jej pracy.
Kolejne słowa jednak ją zupełnie
zaskoczyły.
- Dobrze – powiedział Shelby. – Nie
jest pani wymarzoną przeze mnie kandydatką. Nie ukrywam co sądzę o obecności
kobiety, a do tego cywila na pokładzie, lecz nie mam wyjścia. Weźmie pani
udział w tej misji.
- Misji? Jakiej? Dokąd?
- Na teren Związku – powiedział
poważnym tonem Coertzee.
- Jakiego Związku? - wyjąkała wiedząc, iż odpowiedź może być tylko
jedna.
- Związku Komunistycznych Republik
Radzieckich, naszego największego wroga – wyrzucił z siebie Shelby. Przed
oczami stanęło jej to co się z tym wiąże, kraj zduszony pod butem komunistów,
pełen niewolników i ideowych żołnierzy, z którego krwawo wykorzeniono religię,
rodzinę i wolność. Misja szpiegowska, paszcza lwa, Moskwa, albo jeszcze gorzej,
utracone tereny Europy Środkowo-Wschodniej, pełne potworów i monstrów i
zabójczej fizyki, skutków wojny nuklearnej.
- Gdzie dokładnie? – zapytała
czując suchość w ustach.
Shelby odpowiedział ze spokojem.
- Na Marsa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz