sobota, 14 marca 2015

Długie światy

Pamiętam taki czas, gdy w Polsce fantastykę wydawało głównie wydawnictwo Alfa. Wydawano przede wszystkim SF z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, stanowiących bezpieczną apolityczną klasykę. Polska fantastyka wtedy wchodziła w dekadę mrocznej zapaści, z której podźwignąć ją miał dopiero Robert J. Szmidt z magazynem "Science Fiction", a później wydawnictwo Fabryka Słów. Redaktorem w Alfie był niejaki Wiktor Bukato, potem przez chwilę zdaje się działający w wydawnictwie Phantom Press, cudownie zarzynającym tłumaczenia i słynącym z błędów oraz literówek. W Alfie odpowiadał za dobór literatury, a był to czas gdy internet w zasadzie nie istniał, bo protokołu WWW jeszcze w CERN nie wymyślono, więc osobnik ów w zasadzie stanowił jedyne źródło informacji o tym co wydaje się na Zachodzie. Nie staram się wyzłośliwiać, z "Fenixa" pamiętam jego świetny cykl "Z ansibla", gdzie przybliżał nowości fantastyczne, jednak czasy były wówczas takie, że nie było jak skonfrontować tego co opowiada i wyrobić sobie opinii samemu. Więc gdy na którymś spotkaniu zdaje się w klubie miłośników SF na ulicy Elektoralnej zapytany co nowego na Zachodzie odparł, że dno, bo brednie o jakimś płaskim świecie dysku, ale dopóki on odpowiada za dobór literatury, to w Polsce tej szmiry czytać się nie będzie. Co przyjęliśmy za dobre słowo. Rozwiał to dopiero po paru latach Piotr W. Cholewa, gdy przetłumaczył i puścił w odcinkach rzeczony "Świat Dysku" w Nowej Fantastyce. Potem w galerii poszły ilustracje Josha Kirby do owego cyklu i nic już nie było takie samo.
Piszę to oczywiście bowiem kilka dni temu zmarł sir Terry Pratchett. W internecie znaleźć można petycję fanów do Śmierci, aby go oddała, kto czytał Świat Dysku wie o co chodzi. Ostatnio jednak Pratchett popełniał coś w zupełnie innym stylu, wraz z Stephenem Baxterem zabrał się za pisanie cyklu w pełni fantastyczno-naukowego.


"Długa" seria opowiada o alternatywnych światach, nieskończonej liczbie równoległych rzeczywistości, stanowiących odbicie Ziemi. Z jednym wyjątkiem - ludzkość narodziła się wyłącznie na Ziemi Podstawowej. Sprawia to, że pozostałe wersje zaczynają być traktowane jako teren podlegający kolonizacji. Z czasem okazuje się, że im dalej od świata zerowego, tym większe odstępstwa, prowadzące do powstania życia innego rodzaju, niż wywodzące się z pnia człowieka neandertalskiego. Kolejne tomy prowadzą na alternatywnego Marsa, bohaterowie napotykają na swej drodze wiele odmian życia powstałego na światach odległych miliony Ziem od zerowej, mierzyć się muszą ze zmianami politycznymi i narodzinami postludzkości.
Czuć w tym przede wszystkim rękę Baxtera, uznanego pisarza hard SF, nie ma tu śladu stylu w jakim pisane były książki o Świecie Dysku. Jak dotąd ukazały się "Długa Ziemia", "Długa wojna" oraz "Długi Mars", w połowie roku wyjdzie "Długa utopia". Przyznam, iż po lekturze mam mieszane uczucia, bowiem do czynienia mamy z fantastyką naukową w starym stylu, zbliżonym nieco do klasycznego Star Treka. Wędrówka prowadzi bohaterów przez kolejne światy, gdzie odkrywają rządzące nimi zasady. Zresztą bezpośrednich odniesień do tego serialu tu sporo, zwłaszcza na pokładzie sterowca posłanego z misją odkrywania nowych światów. Czytelnicy klasycznej SF znajdą tu wiele nawiązań do Arthura Clarke'a czy Kima Stanleya Robinsona i jego cyklu marsjańskiego. A jednak styl i sposób pisania sprawiły, że czytałem niejako z obowiązku, bohaterowie wydawali mi się mocno papierowi, a akcja nie pociągała. Choć jestem pewien, że gdyby lektura wpadła mi w ręce 20 lat temu byłbym zachwycony jej rozmachem.

Na plus należy ocenić natomiast pomysł alternatywnych światów pozbawionych ludzi. Autorzy uniknęli w ten sposób pułapki historii alternatywnych, stad nieco mnie zaskoczyli gdy w pierwszym tomie bohaterowie podążali tropem tajemniczego zagrożenia, nadciągającego z kolejnych światów, a ja byłem przekonany, że będzie nim alternatywna ludzkość, a okazało się nim być coś zupełnie innego. Jednocześnie widać tu popis pomysłowości Stephena Baxtera, której dał już wcześniej wyraz w niejednej książce, gdy w oparciu o biologiczne i chemiczne podstawy tworzy alternatywne gatunki powstające na długich ziemiach, zupełnie inne niż ludzkość.
Pomysł ciekawy, a wykonanie bardzo trąci Arthurem Clarkiem. Jeśli komuś podobały się "Odyseje Kosmiczne", będą to książki dla niego. Zwolennicy akcji nie mają czego w nich szukać.

środa, 11 marca 2015

minus nK Postapo

Apokalipsa nie nadeszła nagle, zaczęła się od wschodniej części półkuli, ci, którzy obserwowali jak zabójcze promienie neutronowe przesuwają się wraz z obrotem kuli ziemskiej, mieli czas na przygotowania. Niektórzy zdążyli się zeskanować i dzięki neurosoftowi umieścić w sieci, ta wkrótce padła ofiarą malware. Przetrwały jedynie lokalne backupy. To co pozostało z ludzkości to jedynie nieco ponad 17 000 jednostek pobieżnego skanu wykonanego eksperymentalną grą komputerową, ocaleli głównie nerdowie i gracze zebrani w licznych klanach na Ziemi ze zniszczoną ekologią, zwiększonym CO2, brakiem roślinności, wykorzystujący japońskie roboty o mangowym dizajnie. To co trwa jako software jest duchem w maszynie, skanem nie zawierającym większości informacji o umyśle. Obserwujemy losy istot zwących się transformerami w ciągu upływu czasu liczonego według kb dni jakie upłynęły od zagłady. 1k PostApo, 10k Postapo... Obecnie jesteśmy więc przed zagładą, gdzie w naszym minus n, n należy zastąpić dowolną wartością.

Znowu zrobię skok w bok od fantastyki alternatywnej, czytam właśnie „Starość Aksolotla” Jacka Dukaja. Książka świeżo wydana i wyłącznie w wersji elektronicznej, choć wyszła w pdf warto czytać ją w postaci czytnikowej, z racji struktury zagnieżdżonego hipertekstu. Przypisy zastąpiono tu odnośnikami, autor nie traci czasu by opisywać kontekst swego wszechświata, w każdej chwili możemy kliknąć i poznać znaczenie używanego słownictwa, prócz ilustracji znajdziemy też modele transformerów przeznaczone na drukarkę 3D. Mnie jednak przede wszystkim pociąga opisywana wizja świata po zagładzie, niezwykle sugestywna.
nK Postapo jest mocno przygnębiające, klimatem przypomina w pewnym sensie „Drogę” Cormacka Mc Carthy’ego, choć oczywiście dzieła to zupełnie nieporównywalne. Ludzkość zniknęła i już się nie odrodzi, to co zostało może jedynie trwać, skazane na zagładę. Transformery nie mają pojęcia czy są duchami w maszynie, czy tylko nieco bardziej inteligentnymi avatarami z gry komputerowej, dzielącymi świat wirtualny z chatbotami z nową generacją tamagochi w realu. Wyniszczenie fauny i flory zmieniło ekologię, choć podejmowana jest próba odtworzenia białkowego życia, zdaje się nie rokować powodzenia. Zwłaszcza, że ocaleli łączą się, jak to gracze mają w zwyczaju, w klany i rozpoczynają wojny. Przyznam, że wizja ludzkości, z której ocaleli gracze komputerowi, zamknięci w istotach projektowanych na wzór „Ghost in the Shell” jest w jakimś stopniu urzekająca, nawet jeśli opis to upadającej ludzkości, a raczej tego co po niej pozostało, softwarowej wersji smartfonowego oprogramowania.

Jestem świeżo po lekturze polskiej wersji „Diaspory” Egana, gdzie życie białkowe zginęło wraz z planetą wskutek podobnego zdarzenia, a przetrwała jego zdigitalizowana, tam jednak brakowało tego dojmującego poczucia upadku, bowiem cyfrowe byty stanowiły już w pełni zaawansowane formy życia. W książce Dukaja katastrofa wydarzyła się zbyt wcześnie, gdy ludzkość nie była gotowa, przeniesiona została do maszyny z całym bagażem kompleksów i frustracji, nerdowskiej niemożności współdzielenia przestrzeni w realu. U Egana ludzie pozostali wciąż ludźmi, mimo opuszczenia realnej przestrzeni i funkcjonowania w czasie kilobajtowych cykli, u Dukaja stali się neurotycznym softem. Pod tym względem dużo mu bliżej do „Acceleranda” Charlesa Strossa, gdzie po kilku dekadach ludzie zmienili się w oprogramowanie. Stross zresztą odwrócił swój koncept w kolejnej książce, „Szklanym Domu”, gdzie wskutek wojny cyfrowej ludzkość utraciła pamięć i własną historię, przechodząc przez bramki serwerów łączących świat realny z cyfrowym, usiłuje więc ze strzępek filmów i kultury masowej swą historię odzyskać, symulując życie codzienne w latach pięćdziesiątych. Z książką Strossa łączy Dukaja także język, trącący geekowskimi komentarzami w sieci, powiedziałbym, że bliżej nawet mu w tym wypadku do tego ostatniego autora, mimo iż wiele osób z Eganem go połączy. Ale Egana Dukaj czytał już w latach dziewięćdziesiątych, wtedy pisał po raz pierwszy o „Diasporze”.
Język „Starości” daje naprawdę mocne wrażenie, w połączeniu z faktem, iż świat kończy się wizgiem metalu i rdzewiejącymi smartfonami, ocalałe bakterie zżerają plastik, a Ziemia przestaje nadawać się do życia. Zarówno u Egana, kiedy Lacerta zniszczyła planetę, jak i u Strossa, gdzie postsoftwarowe byty przerobiły ją na sferę Dysona, nie miałem poczucia smutku, czytając Dukaja przybija mnie apokalipsa. Oczywiście nie jest to książka dla miłośników postapo, bo nie znajdą tu ani stad zombie, ani mutantów wpędzających resztki ludzkości do tuneli metra. Choć jak widać wykazuje wiele podobieństw do innych opowieści o postludzkości i oparta jest na licznych kliszach, jednak stanowi unikatowe przeżycie. Zapewne przez zderzenie naszego codziennego świata z czymś co wydaje się odległą przeszłością. Dukaj proponuje scenariusz, w którym przeniesienie ludzkości do formy digitalizowanej następuje wskutek katastrofy i upadku, zarówno przytaczani tu pisarze jak i futurolodzy dają nam wizję wzrastającej krzywej postępu, wskutek której nadejdzie osobliwość, a ludzie stracą potrzebę posiadania ciała. Czy będą współistnieć jako ludzkość 2.0 jak u Petera F. Hamiltona czy też stahsowie w innej książce Dukaja, pozostaje sprawą otwartą. Nie wiem jeszcze, co na to Głuchowski w „Futu-RE”, ale niebawem sprawdzę.
Piszący o osobliwości dawno już doszli do ściany, skąd można zacząć pisać wyłącznie o upadającej ludzkości, więc namnożyło nam się ostatnimi czasy literatury o zombie i upadku.  Ale "Starość" ani to cyberpunk, ani postapo. Mocna rzecz.

Ilustracje pochodzą oczywiście z książki.