poniedziałek, 29 stycznia 2018

Odpowiednik

„Counterpart” to ciekawie zapowiadający się serial szpiegowski, który jak najbardziej kwalifikuje się by zostać opisanym na tym blogu, traktuje bowiem o światach równoległych. Najwyraźniej tematyka świata szpiegów zaczyna przeżywać renesans, coraz więcej autorów sięga po dekoracje rodem z czasów zimnej wojny. Kultura masowa reaguje w ten sposób na wydarzenia otaczającego nas świata. Klimat powieści Johna Le Carre ma urok popularnego obecnie vintage, w którym poruszają się mężczyźni w prochowcach, pośród cieni i dymu papierosowego, przybierając smutne miny. Niedawno zachwycałem się powieścią Dave’a Hutchinsona, która jako „Europa jesienią” ma ukazać się w tym roku po polsku, „Counterpart” w jakimś stopniu ją przypomina.
Zawiązanie akcji następuje w hitchcowskim tempie, pojawia się trup, rządowa organizacja ścigająca w Berlinie tajemniczego uciekiniera. Później robi się kameralnie, wręcz nudno, gdy poznajemy głównego bohatera. Wciela się w niego J. K. Simmons, pamiętany z roli Jonaha z trylogii Sama Raimiego o Spidermanie. Tu gra zupełnie inną postać, fajtłapowatego urzędnika, od 29 lat pracującego dla nienazwanej agencji mieszczącej się w Berlinie. Codziennie oddaje się temu samemu rytuałowi, udaje się do pracy, wykonując nudne i kompletnie niezrozumiałe czynności. Wchodzi do biurowca o niezykle wysokim poziomie zabezpieczeń, jak sam stwierdza wszystko wokół niego jest tak tajne, że nigdy nie dowiedział się co takiego właściwie robi i z jakiego powodu nie może o tym mówić. Jest z tym jednak całkowicie pogodzony, podobnie jak zdaje się znosić ciosy losu w postaci wypadku jakiemu jego żona uległa kilka tygodni wcześniej, wskutek czego pozostaje w śpiączce. Jej rodzina zaś usiłuje mu odebrać nad nią opiekę, on zdaje się nie potrafi z tym poradzić. Codziennie wchodzi do niewielkiego pomieszczenia, w którym przez szybę zadaje pytania mężczyźnie wchodzącemu do niego z przeciwnej strony. Na hasło podane przez tamtego otwiera jedną z trzech kopert jakie otrzymał, na której widnieje odczytane zdanie. Następnie zadaje pytania widniejące w kwestionariuszu znajdującym się w kopercie, zaznaczając otrzymane odpowiedzi. I tak dzień w dzień, od 29 lat, jako jeden z kilkudziesięciu mężczyzn wchodzących jednocześnie w budynku do identycznych pomieszczeń, wykonujących pracę w dziale zwanym Łącznością. Co brzmi całkowicie absurdalnie, jednocześnie opatrzone jest olbrzymią dozą kafkowskiej biurokracji. Nie otrzymuje awansu z uwagi na swój charakter, całkowicie pozbawiony inicjatywy i bezproblemowo się z tym godzi. Jednym słowem jest zwykłym szarym człowieczkiem, bez ambicji i emocji w swym życiu.
Do czasu, aż na wprost niego stanie jego kopia, czy też raczej odpowiednik. Pozbawiony niepewności, silny i kalkulujący na chłodno mężczyzna, zabójca. Przybysz z równoległej rzeczywistości. Jak się okazuje budynek jest miejscem, w którym 30 lat wcześniej wskutek tajemniczego i niewyjaśnionego eksperymentu doszło do rozdzielenia rzeczywistości w Berlinie Zachodnim. Po naszej stronie historia potoczyła się w znany sposób. Po drugiej najwyraźniej zimna wojna się nie skończyła. Ulice są puste, restauracja nosi nazwę Moskwa, a rozgrywka wewnątrz partii rozciąga się na drugą rzeczywistość. Choć obie strony zawarły rozejm i kontaktują się wyłącznie za pośrednictwem budynku agencji, a przejście możliwe jest wyłącznie dla posiadaczy wiz i paszportów, kruchy sojusz został naruszony. Ktoś zdradził, istnieją tajemnicze koterie, ufać nie można nikomu. Odpowiednik spogląda na naszego bohatera ze zdziwieniem i pogardą, demonstrując swój całkowicie odmienny charakter. Rozpoczyna się gra pozorów i niedopowiedzeń, polowania na zabójcę przybyłego z tamtej strony.
Z pilotowego odcinka nie dowiedzieliśmy się wiele, sam jednak pomysł jest mocno intrygujący. „Counterpart” zasługuje więc na swoją szansę, bo opowieść o agencji, budynku kryjącym przejście do równoległej rzeczywistości w szpiegowskim klimacie opowieści o trwającej nadal zimnej wojnie zapowiada się ciekawie. Stanowi także popisową rolę J. K. Simmonsa, który wciela się w dwie różne postacie o zupełnie różnych charakterach. Jeżeli opowieść nie ulegnie rozmyciu ma szansę stanowić ciekawe skrzyżowanie politycznego thrillera, historii szpiegowskiej i fantastyki, choć tej ostatniej wyraźnie tu mało. Z pewnością jednak w kolejnych odcinkach dowiemy się nieco więcej o równoległym świecie, w którym jak się wydaje mur berliński nigdy nie upadł.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Podróże na drugą Ziemię

Uwielbiam estetykę filmów SF lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Czasów kiedy najpierw ludzkość terroryzowały czarno-białe gumowe monstra, następnie trwał podbój kosmosu w pastelowych barwach, rozpoczęty „Zakazaną Planetą” z młodym Lesliem Nielsenem w roli głównej. Nie wiadomo kiedy stały się klasyką, wiejącą dawką optymizmu dotyczącego ludzkiej natury, nawet gdy usiłowały poruszyć nieco poważniejsze tematy. Era ta nieodwołalnie dobiegła końca w latach siedemdziesiątych, mniej więcej w okolicach premiery „Francuskiego Łącznika”. Zupełnie jakby cały świat zmienił się w śmietnik po tym jak człowiek stanął na księżycu i zakończył swe marzenie o wspaniałej przyszłości. Potem były Wietnam, narkotyki i prawdziwe życie. W komiksach Denny O’Neil i Neal Adams wywołali szok pokazując narkomanię, przeciwnika jakiego nie zdołali pokonać Green Arrow i Green Lantern. O ile w roku 1967 przeciwnikiem Bonda był jeszcze pastelowo-komiksowy Blofeld pragnący władzy nad planetą, w roku 1973 musiał się mierzyć już z dilerami z Bronxu i Nowego Orleanu w rytmie nawiązującym do kina blacksploitation. Z kinem SF także coś się stało, „Ciemna gwiazda” zdawała się tonąć w oparach wypalanej trawy. Być może „Star Wars” przyniosły nową nadzieję, lecz „Alien” pokazał, iż jej nie ma, a w kosmosie nikt nie usłyszy niczyjego krzyku. A przecież ledwie 10 lat minęło od premiery „Podróży na drugą stronę słońca”.
Oryginalnie wyświetlano go w roku 1969 pod tytułem „Doppelganger”. Pokazuje przyszłość w jasnych barwach, choć pozornie w XXI wieku niewiele się zmienia. Nadal istnieje Związek Radziecki, z którym Zachód rywalizuje o prymat. Ledwie przecież przegrał wyścig na księżyc, mało kto wówczas orientował się, iż potęga która pierwsza wyniosła w kosmos sputnika, psa i człowieka, to kolos na glinianych nogach. Sowiecki szpieg wykrada informacje pośród vintage’owych zabezpieczeń (uwielbiam te estetykę przyszłości lat sześćdziesiątych). Acz nie to jest treścią filmu, lecz odkrycie planety obiegającej słońce po przeciwległej do naszej planety stronie. Naukowość tego pomysłu zostawmy z boku, bardziej intrygujące jest to, co nastąpi potem. Montowana naprędce wyprawa startuje by ruszyć tam na trzy tygodniową wyprawę. Oglądamy przygotowania do startu, problemy małżeńskie i pracowe dwóch kosmonautów, które gdzieś powoli się rozpływają. Widać rysy na obrazie nie mieściły się jeszcze w estetyce, bohaterowie są posągowi, w przeciwieństwie do komiksowości i dysfunkcyjności obecnych postaci. Wszyscy mają jednak wyraziste rysy psychologiczne jakich brakuje obecnym. Gdy wreszcie docierają na drugą Ziemię następuje katastrofa, z której żywy wychodzi tylko jeden z nich. Początkowo sądzi, że w nieznany sposób powrócił na Ziemię, szybko odkrywa jednak, iż tak nie jest. Świat w którym się znalazł stanowi lustrzane odbicie jego domu, napisy są odwrócone, podobnie pokoje i korytarze, litery biegną wspak. Znalazł się w kontr-świecie, w którym wszystko przebiegało tak samo, jedynie obraz jest odwrotny (nieco brakuje co prawda w tym konsekwencji, bowiem bohaterowie mówią do przodu).
Scenariusz jak widać przypomina nieco odcinek dużo starszej amerykańskiej „Strefy Mroku”. „Podróż” jest filmem brytyjskim, w kolorze i z efektami specjalnymi wyprzedzającymi nieco rok 1969 (doceńmy to co potrafiono zrobić bez użycia komputera). Estetycznie przypomina przecudny serial „UFO”, jeden z ostatnich pastelowych filmów tamtej ery, ukazujący rok 1980 w estetyce błyszczących minispódniczek i fioletowych włosów. Intrygujący wydaje się jednak pomysł kontr-ziemi, bowiem typologia ta przewija się przez wiele dzieł tamtych czasów.
Zastanawiające, iż teoria kwantowa i multiwersum Everetta przesączały się do fantastyki bardzo powoli. Choć Andre Norton, Isaac Asimov czy Poul Anderson pisywali historie z cyklu „What if”, a Dick w roku 1962 wystrzelił „Człowiekiem z Wysokiego Zamku”, światy alternatywne nie były tak popularne jak obecnie. Jeśli przyjrzymy się pierwszym odcinkom Star Treka zauważymy, iż Enterprise kilkakrotnie natrafia na światy zamieszkałe przez ludzi, w których historia potoczyła się inaczej, jednak nikt nie nazywa ich alternatywną historią. Koncepcja ta pojawia się dopiero w odcinku autorstwa Harlana Elisona, „Miasto na krawędzi wieczności”, niegdyś tu opisywanym. Wcześniej zdaje się nie istnieć w powszechnej świadomości, Kirk i jego załoga natrafiają na planetę komunistów i jankesów, w innym odcinku odnajdują dzieci, na planecie gdzie historia toczyła się identycznie do Ziemi, lecz rozdzieliła się w XX wieku. Nikt nie nazywa ich planetami alternatywymi, wyraźnie pomysł taki nie przychodzi nawet scenarzystom do głowy. Idea kontr-Ziemi, gdzie wszystko jest w ten czy inny sposób na opak, wydaje się być bardziej popularna. Świat lustra pojawiający się w odcinku „Mirror Mirror” gdzie wartości Imperium Terrańskiego są antytezą Federacji zdaje się być zainspirowany komiksami DC, gdzie w roku 1964 ukazano „Ziemię-Trzy” z Syndykatem Zbrodni, terroryzującym ludzi pozbawionych wartości moralnych. Początkowo Earth-3 nie jest określana jako świat alternatywny, lecz anty-Ziemia. W Marvelu kontr-Ziemię mamy w roku 1972. Koncepcja jest jednak dużo starsza, pochodzi ze starożytności, po polsku znana jest jako Antychton, PrzeciwZiemia lub AntyZiemia, zaproponowana przez filozofa Filoalosa. Planeta poruszająca się po orbicie Ziemi symetrycznie do niej, z tego powodu niewidoczna, ukryta zawsze za Słońcem.
Twórcy „Podróży” umieścili na Kontr-Ziemi świat alternatywny. Nie oni jedyni zresztą, w roku 1973 premierę miał film „The Stranger”, czerpiący mocno z „Podróży”. Były to już jednak lata siedemdziesiąte. Bohaterem był amerykański kosmonauta, który rozbił się na bliźniaczej Ziemi. A w zasadzie jak odkrył Terrze, bowiem historia potoczyła się inaczej. Władzę sprawował Perfect Order (nie mylić z First Order), a film opowiadał o ucieczce i próbie powrotu do domu. Świat przedstawiony był dystopią, w której wyeliminowano ubóstwo i rozwinięto program kosmiczny, lecz jednocześnie zakazano zabaw, wyeliminowano religię i pracowano nad wykorzenieniem alkoholu. A zatem była to wyraźnie historia alternatywna, dziejąca się na drugiej Ziemi. Kto ciekaw znajdzie rzecz na youtube.
PrzeciwZiemia była w tamtym okresie mocno nośna, na niej przecież narodzili się Cybermeni, którzy wraz ze swą planetą Mondass opuścili Układ Słoneczny. Był rok 1966, odcinek poprzedzał trzy lata „Podróż”. W tym samym czasie pierwszą książkę z cyklu o Gorze popełnił w USA John Norman (to o nim Sapkowski pisał w Pirogu, iż uwielbia opisywać seks ze związanymi i uległymi kobietami). Gor to planeta przeciwległa do Ziemi. Obecnie cykl liczy trzydzieści kilka tomów, choć nie opowiada o alternatywnej Ziemi, lecz utrzymany jest w konwencji fantasy.
Być może popularność przeciwZiemi związana była z lotami w kosmos. Światy równoległe i alternatywne historie wyraźnie nie zyskały początkowo popularności. Z czasem Everett i multiwersum rozpowszechniło się popkulturze, a uchronie stały się samoistnym gatunkiem literatury. I tak już pozostało.

niedziela, 14 stycznia 2018

Wymiary równoległe

W początkach tego bloga miałem zdaje się jakieś zamysły by pisać o typologiach światów alternatywnych w literaturze, ich rodzajach w powieściach SF i wykorzystaniu. Gdzieś to się wszystko rozmyło po drodze, podobnie kilka innych pomysłów, takich jak pisanie o multiwersum i teoriach fizyki kwantowej. Czasem coś popełnię na temat głębokiego kosmosu, brak mi jednak warsztatu naukowego. Słusznie pisał Wojciech Orliński w książce o Lemie, iż w przeciwieństwie do nieskończonej liczby pisarzy SF jego książki są dlatego tak dobre, bowiem mając za sobą wykształcenie naukowe wiedział o czym pisze. Zatem o kocie Schroedingera i teorii Everetta wspominam, ale staram się za często nie bredzić na temat natury wieloświata. Obok widnieje tag multiwersum, czyli właśnie wieloświat. Terminu tego po raz pierwszy użył w latach sześćdziesiątych XX wieku Michael Moorcock, brytyjski pisarz SF (pamięta ktoś jeszcze jego cykl o Runestaffie i Dorianie Hawkmoonie?). Potem podkradli go fizycy by opisać rozwinięcie teorii Everetta w ramach fizyki kwantowej i przyjął się w fizyce. Podobnie jak czarna dziura, którą zdaje się po raz pierwszy nazwano tak w Star Treku.
Czym właściwie różnią się światy równoległe od alternatywnych? Różnica ta dawno temu się rozmyła, choć alternatywność to odmienność, różnica płynąca z innego wyboru, będąca w zasadzie schroedingerowskim kotem, zamkniętym w pudełku u podstawy teorii światów równoległych. W kwantowych wszechświatach równoległych istnieć może nieskończona liczba kopii nas samych, na tym pomyśle bazuje wiele utworów SF, nie tylko Star Trek ze swym lustrzanym wszechświatem, gdzie Federację zastąpiło Imperium Zła. W "Fractured Europe" Hutchinsona istnieją równoległe wobec siebie Europy, jedna będąca skutkiem rozwiniętej matematyki, typologii czy kartografii. Są miejsca, gdzie Europy się przenikają. Niczym cienkie membrany, ci którzy znajdą się w takich punktach mają wrażenie, że coś jest nie w porządku, czasem trafią na wakacjach na inne plaże, lub odnogi rzek, spotkają ludzi jakby wyjętych z innej rzeczywistości.
Tak docieramy do jednej z najciekawszych historii anglojęzycznego internetu, w Polsce zdaje się mało znanej. Otóż na lotnisku w Tokio w roku 1954 miał pojawić się mężczyzna mówiący nie do końca zrozumiałym francuskim. Pokazał paszport z herbem kraju o nazwie Taured, mocno poirytowany upierał się, iż jego kraj istnieje od 1000 lat, na mapie pokazywał go w miejscu Andorry. Zniknął równie tajemniczo jak się pojawił, przepadł bez śladu w zamkniętym pokoju hotelowym. Historia o Taured przywoływana bywa bardzo często, gdy mowa o światach równoległych. Z jednego z nich miał pochodzić tajemniczy przybysz i powrócić do swojego Taured. Są na świecie rzeczy, o których się nie śniło filozofom, chciało by się powiedzieć za Szekspirem. Motyw człowieka opowiadającego o zupełnie innej historii świata jest stary, już w XIX wieku pojawiał się w literaturze. I nie tylko, odnotujmy iż w roku 1851 niejaki Jophar Vorin wędrował po terenie obecnych Niemiec, nie mogąc się porozumieć, upierając się, iż pochodzi z Laxarii, na kontynencie Sakrii. Albo pewien złodziej chleba, w roku 1905 mówiący w Paryżu, iż pochodzi z Lizbi. Okazało się, iż to nie Lizbona, a on nie zna nawet słowa po portugalsku. Przykładów takich można mnożyć bez liku, a mój sceptyczny umysł niedoszłego naukowca szukać zaczyna natychmiast wyjaśnień (pora przyznać się, że to ja jestem tym docentem, którego pewien autor uparcie umieszcza w swoich dziełach). Literówki i niezrozumienia to wyjaśnienia najprostsze, Taured to być może terra d’Andorre, Lizbia to nie Lizbona Lesbos, Lakhariya i Sakri leżą w Indiach, i tak dalej. Lecz przede wszystkim warto szukać źródła, gdy odkryjemy iż po raz pierwszy opisana została w roku 1983 przez Collina Wilsona “The directory of possibilities” bez podania odniesień do jakichkolwiek publikacji na ten temat, zrozumiemy na co trafiliśmy. Ale Taured obrosło mitem, krąży po internecie i już nigdy z niego nie zniknie, mimo iż jest na tyle mało wiarygodne, że nie zasłużyło nawet na wzmiankę na Wikipedii. Wycina się je nawet z artykułów o Andorze.
Historie o ludziach z równoległych wymiarów przez chwilę znajdujących się w niewłaściwych miejscach oczywiście stanowią clou popularnego rozumienia fizyki kwantowej, trawestacji w zrozumiałe popkulturowe multiwersum. Skoro dokonujemy przecież wyboru, to gdzieś go nie dokonaliśmy, istnieje świat, w którym wszystko potoczyło się inaczej. Teoretycznie inne światy w tym momencie są jedynie możliwością kwantową, dokonując wyboru, tworzymy jedyny rzeczywisty świat. Greg Egan w „Kwarantannie” proponował nawet rozwiązanie, iż ludzkie umysły wpływają w ten sposób na wszechświat, kształtując go wedle własnych upodobań, dlatego są tak niebezpieczne. Niektórzy zapatrzeni w takie wytłumaczenia widzą w fizyce kwantowej magię, ale to temat na inny wpis.
Co do równoległości wszechświatów, nie musimy szukać ich w fizyce kwantowej. Niegdyś urzekła mnie szalona książka China Mieville’a, „Miasto i Miasto”. Gdzieś w Europie Środkowej leży miasto zajmowane przez dwa różne narody. Jednocześnie. Ludzie żyją w tej samej przestrzeni, w tych samych domach i mieszkaniach, nie widząc się i nie rozmawiając ze sobą. Ich mózgi unikają dostrzegania tej drugiej nacji, są kolejnym pokoleniem realizującym tę dziwną umowę. Jedno miasto posługuje się alfabetem łacińskim, drugie cyrylicą, w jednym ruch jest lewostronny w drugim prawostronny… W jednym mieszkaniu żyją dwie rodziny nie widzące się wzajemnie i nie zwracające na siebie uwagi. Na ulicach nie dochodzi do interakcji, dwa różne rządy mają dwa prawodawstwa, dwie policje łapią własnych przestępców. Podróż za granicę oznacza przejście przed drzwi terminala i pogodzenie się z akceptacją dostrzegania drugiego świata. Świetna to książka, opisująca wcielenie w życie fizyki kwantowej i cząstek zajmujących tę samą superpozycję.
Z drugiej strony to Mieville popełnił kiedyś opowiadanie o via ferrata, dzikich ulicach pojawiających się czasem pośród zaułków miast, prowadzących gdzie indziej. Niczym do drugiej Europy Hutchinsona. Ulicach, których nie widać, ukrytych, oderwanych od tkanki miasta. W jednym z opowiadań Stephena Kinga w londyńskiej mgle można było trafić na ulicę wiodącą do innego Londynu, gdzie słychać było głos Yot-Sothotha.
I na tym poprzestańmy. Lepiej trafić do Taured, lub nagiąć wszechświat do swej woli.

piątek, 12 stycznia 2018

Immersyjność osamotnienia

Od dawna między książkami a filmami stawiam gry komputerowe. Długo nie rozumiałem dlaczego, dopóki Paweł Schreiber nie podpowiedział, iż chodzi o immersję. Jest ona procesem zanurzania lub pochłaniania zmysłów. Choć wikipedia zauważa, że dotyczy jedynie rzeczywistości elektronicznej, definicja winna zostać poszerzona dla czytelników książek. Opowiadane historie pochłaniają uwagę w stopniu powodującym głęboki stan zaangażowania i odczuwanie prawdziwych emocji. W przypadku lektury książek jest to doświadczenie bierne, pasywne. Gry komputerowe dają namiastkę czegoś więcej, pozornych wyborów poprzez wcielenie się w daną postać, mimo iż podążamy w pełni zaplanowaną ścieżką, lub też jednym z jej odgałęzień. Historia opowiadana jest w dużej mierze tym, co interesuje mnie w grach najbardziej, opowieści są tu nierzadko bardziej epickie niż w wielu filmach i książkach, umożliwiając prowadzenie narracji wieloźródłowej, zbieranej przez postać gracza z rozproszonych filmów czy zapisków.
Nigdy nie pociągały mnie gry surwiwalowe, acz obserwowanie ich odmiany MMO stało się ciekawym doświadczeniem socjologicznym. Zwłaszcza gdy moi koledzy, przykładni ojcowie rodzin, opowiadali jak napadali i torturowali innych graczy, odbierając im przedmioty. Nim w kolejnej alfie pojawiły się zombie, gracze zdołali przemienić postapokaliptyczny świat w miejsce wyjęte żywcem z „Walking Dead”, udowadniając w praktyce, iż największym zagrożeniem dla upadku cywilizacji nie jest inwazja obcych i nieumarłych, lecz ludzie. Pozostaje oczywiście otwartym pytaniem czy w prawdziwym świecie ludzie natychmiast utraciliby zasady i posunęli się aż tak daleko, bowiem historia nie zna takich przypadków. Cokolwiek jednak w nas uderzy będzie miało zupełnie inną formę niż przewidzieli fani postapo czy preppersi i zapewne zupełnie nas zaskoczy.
Mimo braku zamiłowania do tego rodzaju gier od dawna pogrywam w „Long Dark”. Gdzieś na dalekiej północy pilot rozbitej awionetki usiłuje przetrwać pośród arktycznej zimy. Nic odkrywczego, kto wiele lat temu grał w „Robinson Requiem” wie o co chodzi. Wrogiem jest wyłącznie dzika przyroda, mróz, śnieg i głód. Kiedy pół roku temu gra zyskała tryb opowieści okazało się, że znajdujemy w świecie postapo, a ja nagle w nocy ze słuchawkami na uszach osiągnąłem immersję. Albowiem jak wiadomo, rzecz nie w samej opowieści, ale w sposobie jej podania. Dziwna to postapokalipsa, jej znakiem jest aurora borealis, światło północy, czyli zorza polarna. Wszystkie urządzenia wyłączają się, a samolot rozbija. Pilot usiłuje powrócić do cywilizacji, bowiem rozbił się na wyspie, dotkniętej dawno temu przez recesję. Stopniowo wycofywały się z niej firmy, stacje paliwowe, porzucali ją ludzie, aż stała się samowystarczalna. Pozostały puste domy, przy drogach wraki samochodów. Może więc postapokalipsa się w ogóle nie wydarzyła? A jednak, z jakiegoś powodu gdy ludzie ujrzeli na niebie światła, rzucili się do ucieczki ku stałemu lądowi. Można wędrować jedynie ich śladem, usiłując przeżyć pośród mroźnej zimy. Napotykani bardzo rzadko ludzie zdają się wiedzieć więcej niż mówią, są częścią tej krainy i nie chcą odejść na stały ląd, jak stara ślepa kobieta, czy raniony przed niedźwiedzia traper. Wędrujemy przez opuszczony świat, zamieszkały przez wilki, zdobywając jedzenie, rozpalając ogniska, dbając aby nie umrzeć z zimna, głodu i pragnienia, aż którejś nocy światła na niebie powracają. Odkrywamy wówczas, iż energia elektryczna powróciła do wszystkich urządzeń, latarnie i radia samochodowe znowu działają, a zwierzęta stają się agresywne. Ich oczy płoną blaskiem, a futro lśni zieloną poświatą. Boją się światła, płonącego w pustych domach. Brzmi trywialnie? Jest niesamowite, nie dowiadujemy się co się stało i od czego zależne jest pojawianie się zorzy, znika z nadejściem ranka, a my kroczymy dalej.
Historia opowiadana w Long Dark właściwie nie istnieje. Idziemy naprzód, walcząc o przetrwanie, ze strzępków informacji dowiadujemy się niewiele. W jakimś stopniu przypomina mi jednak „Firewatch”, przedstawiciela gatunku zwanego pogardliwie symulatorem chodzenia. I jedną z najlepszych gier, w jakie miałem okazję zagrać. „Firewatch” jest opowieścią, której stajemy się częścią. Pełną napięcia, podskórnego lęku i niedopowiedzeń, na których zbudowano historię opowiadającą o samotności. Bohater jest strażnikiem leśnym, uciekającym od cywilizacji po przejściach, przybywa wypatrywać pożarów w parku narodowym, by uciec w samotność. Jego jedynym kontaktem ze światem jest radio, którym porozumiewa się ze strażniczką z sąsiedniej wieży. Szybko jednak odkrywa, iż w lesie dzieje się coś dziwnego, oprócz niego jest tu ktoś jeszcze. Spora część terenu jest ogrodzona siatką przez rząd, zdaje się kryć jakąś tajemnicę. W niejasnych okolicznościach znikają dwie turystki wędrujące po parku, ktoś wybija okna w wieży, podsłuchuje rozmowy przez radio. Ukojenie samotności stopniowo zmienia się w poczucie zaszczucia, a my grając popadamy w paranoję. Autorom „Firewatch” udało się bowiem uniknąć taniości rozwiązań, akcja w zasadzie stoi w miejscu, zagrożenia nie widać, a psychologiczna głębia postaci jest aż nadto odczuwalna. „Firewatch” budują przede wszystkim rozmowy i pastelowa grafika pięknego lasu. Z pięknem zderzona zostaje świadomość, iż coś się w nim kryje. Prawdę odkrywamy stopniowo.
Poziom immersji „Firewatch” nie ma sobie równych. Wędrowanie przez lodową pustkę, pośród zorzy polarnej jest doświadczeniem podobnym jedynie pod pewnym względem, nie ma tej mocy jaką niosła ze sobą opowieść o tajemniczym lesie. Jednakże właśnie w „Long Dark” osiąga się immersję samotności, rozmyślając o nietypowej postapokalipsie, zastanawiając się czy gdzieś tam, daleko za tundrą są jeszcze jacyś ludzie. Być może nigdy nie dowiem się co zaszło, lecz będę kroczył powoli dalej.

czwartek, 11 stycznia 2018

Ekspansja Persepolis

Nowy Rok zaczniemy od spoilerowania. Jak co roku grudzień przyniósł nam kolejny tom książkowej serii Ekspansja, jeśli ktoś więc cyklu tego nie zna, ogląda zaś świetny serial stanowiący adaptację powieści, powinien w tym miejscu przerwać czytanie niniejszego wpisu.
„Ekspansja” to jedna z najlepszych wydawanych obecnie space oper, której autorzy posługują się pseudonimem James S. A. Corey. Wikipedia z łatwością pozwala ich zidentyfikować, więc pozwolę sobie tę kwestię pominąć. W Polsce cykl się nie przyjął, Fabryka Słów odpadła po pierwszy tomie, stanowiącym wstęp do cyklu. Niestety w dobie postapo, zombie, elfów i magii kosmos słabo się sprzedaje, jeden Podlewski wiosny nie czyni. Na podstawie serii powstały dwa sezony serialu „Expanse”, trzeci będzie miał premierę w tym roku, w Polsce również przechodzą przeszły zdaje się bez echa. A szkoda, bo to najlepsza produkcja Sy Fy od czasu zakończenia Battlestar Galactica, umiejętnie rozwijająca wiele wątków z książki, przedstawiająca świat przyszłości, poruszająca dojrzałe tematy.
Czym jest tytułowa Ekspansja? Autorzy słusznie zauważyli, iż większość książek SF traktuje o czasach gdy ludzie już dawno sięgnęli gwiazd, bądź zbudowali gwiezdne imperia. Zdawkowo zaś traktowana jest historia opisująca jak do tego doszło, najczęściej podawana w postaci kilku zdań dotyczących przeszłości świata opisywanego. Postanowili więc zmienić ten stan rzeczy i opowiedzieć o diasporze ludzkości w przestrzeń kosmiczną. W chwili gdy rozpoczyna się „Przebudzenie Lewiatana” ludzkość nie potrafi opuścić Układu Słonecznego, choć silnik Espteina umożliwił jego podbój. W pasie asteroid wykształciła się kultura złomiarzy, trwa zimna wojna między Narodami Zjednoczonymi Ziemi a terraformowanym Marsem, nieubłaganie zbliża się wojna. Kosmos pełnej jest awanturników, biznesmenów i innych podejrzanych typków. Pasiarze nie znoszą porządku, Ziemian i Marsjan. W pierwszym tomie grupka bohaterów skupionych wokół Jamesa Holdena zostaje wplątana w wydarzenia, które zmienią historię ludzkości. Ich macierzysty statek „Canterbury” zostaje zniszczony, początkowo wydaje się że stoi za tym Mars, jednakże gdy bohaterowie uprowadzą marsjańską kanonierkę „Rocinante”, jasne będzie już, iż za wszystkim stoi ktoś, kto jak wydaje się, pragnie wojny. Gra toczyć się będzie jednak o znacznie większą stawkę, nie będę więc streszczał tu intrygi politycznej i fascynujących wątków pobocznych. Wszystko kręcić się będzie wokół protomolekuły, obcego tworu dokonującego transformacji tkanek, pochodzącego z głębin czasu, jak się z czasem okaże posłanego celowo w stronę Ziemi miliony lat temu. Przemieniającego wszystko co żywe w sposób podobny do Chagi z książki Iana Mac Donalda. Którą można wykorzystać przede wszystkim jako broń… Rozgrywka o protomolekułę, związane z nią eksperymenty, zniszczenie całej stacji i skierowanie jej ku Wenus to jedynie początek, w kolejnych tomach historia zyskała wymiar epicki. Spiski, bioinżyniera, napięcia na linii Ziemia-Mars, wreszcie pojawienie się istot stanowiących broń ostateczną to ciąg dalszy tej opowieści. Wreszcie zostaje nam wyjawiony celem istnienia protomolekuły (kto ogląda niech nie czyta dalej, bo tego jeszcze w serialu nie było). Wenus zostaje przekształcona w bramę międzyplanetarną dając ludzkości dostęp do tysięcy światów w całej galaktyce. Ludzie otrzymują infrastrukturę stworzoną w zamierzchłych czasach przez obcych, umożliwiającą im loty do wielu systemów Drogi Mlecznej. Protomolekuły rozsyłane po całym wszechświecie transformowały planety tworząc kolejne bramy. Kimkolwiek jednak byli jej twórcy, miliony lat temu zniknęli bez śladu. Pozostają równie tajemniczy jak protomolekuła. Wiadomo jedynie, iż zmiotło ich coś, posługującego się inżynierią na skalę planetarną, co również zniknęło w odległej przeszłości. Kolejne tomy ujawniają, że jednak chyba nie do końca. Kiedy ludzkość zaczyna kolonizować pierwsze światy uruchamia dawno zapomniane maszyny terraformujące, przy okazji odkrywając, iż coś zdaje się czaić w otchłaniach kosmosu, choć zagrożenie jest mgliste i niejasne.
Początkowo „Ekspansja” planowana była na trzy tomy, potem poszerzono je do dziewięciu. Otwarcie drogi w kosmos zmienia całkowicie sytuację w Układzie Słonecznym, prowadząc do utraty znaczenia dotychczasowych potęg. Jednocześnie ludzkość znajduje się w sytuacji małpy znajdującej łopatkę w piaskownicy, potrafi posłużyć się narzędziem, lecz nie rozumie zasady jego działania, nie pojmuje też jak je zbudować. Nie przybliża jej do tego wybuch wojny powodującej upadek dotychczasowych potęg, niszczycielskiego ataku na Ziemię, zdrady jednego z admirałów. Jednocześnie gdzieś w tle głównych wydarzeń znikają statki przechodzące przez wrota. Koniec poprzedniego tomu przyniósł długo upragniony pokój. Ludzkość rusza w kosmos, ostatni buntownicy i przeciwnicy zostają wygnani. W ubiegłym roku byłem rozczarowany tak szybkim zamknięciem wątków, zwłaszcza finałowym pokonaniem floty Marco Inarosa, poprzez wykorzystanie zjawiska znikania statków we wrotach. Jaki potwór je pożerał nie zostało wyjaśnione, zdołano zrozumieć co prowadzi do tego zjawiska i je wyeliminować, jednak cokolwiek je powodowało pozostało zagadką. Zbuntowany admirał Duarte zostało odizolowany w jednym z systemów gwiezdnych. Pomyślałem, iż chyba cykl ciągnięty jest na siłę i nie oczekiwałem po kolejnym tomie niczego więcej.
Niesłusznie. „Wzrost Persepolis” rozpoczyna ostatnią tercję dziewięcioczęściowej opowieści. Na początku wzdrygnąłem się odkrywając, iż od ostatnich wydarzeń minęły ponad dwie dekady. Ludzkość kolonizuje światy, bada galaktykę, gwarantem przymierza dawnych sił politycznych jest zjednoczona flota Ziemi i Marsa. Sekretarz NZ Avasarali udało się więc osiągnąć swój cel, choć jest już ona dawno staruszką. Dawni bohaterowie odeszli, pojawili się zupełnie nowi, usiłujący utrzymać porządek. Kolonizowane światy powoli wybijają się na niezależność, galaktyka jest zaludniana, a załoga „Rocinante” nadal jest na gwiezdnych szlakach. Tymczasem… nagle odkrywamy, że to wcale nie Marco Inaros namówił do buntu Winstona Duarte. Rzecz miała się zgoła odwrotnie, Duarte wykorzystał bunt by uciec z 1/3 marsjańskiej floty do wybranego przez siebie systemu, a izolacja była mu na rękę. Na Lakonii stworzył nowe społeczeństwo, korzystając z inżynierii społecznej.
Muszę przyznać, iż autorom udało się dość ładnie uśpić czujność czytelnika w poprzednich tomach. Skutecznie odwrócili uwagę spektakularną apokalipsą na Ziemi od głównego adwersarza, na pierwszy plan wysuwając terrorystę, który z watażki awansował na bojownika o wolność, choć jego celem było od początku utrzymanie władzy. W jego miejsce dostajemy admirała, którego bunt w poprzednich tomach był uzasadniony, nie mogąc patrzeć jak Mars ustępuje Ziemi wolał się zbuntować. Tymczasem okazuje się, iż nic nie było takie oczywiste. Autorom udało się stworzyć adwersarza niezwykle przerażającego i groźnego. Duarte wykorzystał lata izolacji spędzone w systemie Lakonia na badania nad protomolekułą. Jednocześnie zbudował faszystowskie Państwo, którego jest jedynym władcą, niczym król tytułowego Persepolis. Izolacja dała mu niezbędny czas na przygotowania, zdołał rozwinąć technologie nieznane reszcie ludzkości, sam zaś sięgnął po nieśmiertelność, wiedząc iż wszystkie Imperia rozpadają się po śmierci swego twórcy, przygotował się na wieczne panowanie jako post-człowiek. Lakonię oparł na ideologii, w którą szczerze wierzą dwa pokolenia wyrosłe po ucieczce z Układu Słonecznego. Teraz powracają z cywilizacyjną misją. Duarte nie chodzi o podbój i władzę, lecz o objęcie ludzkości ochroną, przed tym co czyhać może w otchłaniach kosmosu. Wie, że jedynie zjednoczona ludzkość może stawić temu czoła. Jego cele są szczytne, zamierza zrealizować je przez podbój. Jednocześnie jego wojska nie składają się z tępych żołdaków, zamierzających podbić diasporę, lecz ludzi świadomych swej misji. Wiedzących, iż dopiero dzieci podbitych będą mogły uwierzyć w ich ideologię, stąd też nadmierny ucisk jest bezcelowy. Oczywiście nie da się rozbić omletu bez rozbijania jajek, Lakończycy uderzając na Układ Słoneczny spodziewają się oporu, lecz nie buntu, są także jedynie ludźmi, więc emocje spowodują spiralę przemocy.
Jak zawsze w serii spoglądamy na wydarzenia z wielu punktów widzenia, po raz pierwszy jednak mamy okazję obserwować je oczami jednego z adwersarzy, dowodzącego flotą najeźdźców. Oddanego sprawie i wierzącego w pełni w ideologię Duarte. Akceptującego jego najmroczniejsze sekrety, także ten skrywany na razie przed resztą ludzkości, iż karą na Lakonii jest oddanie zakażeniu protomolekularnemu. Rozumiemy szybko w jaki sposób Duarte osiągnął taki przełom, eksperymentując na swych ludziach. Jednak takie przedstawienie wydarzeń sprawia, iż nie sposób odmówić części racji Lakończykom, mimo iż trudno się z nimi utożsamiać. Zjednoczenie ludzkości w obliczu zagrożenia wydaje się jednak koniecznością.
Akcja książki toczy się wartko, począwszy od ataku na Stację Medina i bitew w Układzie Słonecznym, gdy flota zjednoczonego Marsa i Ziemi mobilizuje się by odpowiedzieć na zagrożenie. W samym środku wszystkiego znajduje się oczywiście załoga Rocinante, a w szczególności James Holden, po raz kolejny jak się okazuje trzymający klucz do tajemnicy. Bowiem to, co zniszczyło twórców protomolekuły zdaje się wreszcie powracać. Po raz pierwszy także brak tu pozytywnego zakończenia.
Przed nami przedostatnia część cyklu, na którą tym razem czekał będę z niecierpliwością. Zostajemy pozostawieni z otwartym zakończeniem, takim jak w „Imperium Kontratakuje”. Tym bardziej, iż w ostatnich słowach Duarte odsłania swój cel, niezwykle śmiały i dalekosiężny. Pragnie bowiem czegoś więcej niż ocalenia ludzkości i nieśmiertelności, którą już dostał. Być może grudzień 2018 roku przyniesie odpowiedź, czy to zdobył.