piątek, 28 sierpnia 2015

Powrót na Długą Ziemię

Jakiś czas temu pisałem o „długiej” serii Stephena Baxtera i zmarłego niedawno Terry'ego Pratchetta. Prószyński wydał od tamtej pory „Długą Ziemię”, Dlugą Wojnę” oraz „Długiego Marsa”, więc jesteśmy nadal na bieżąco. Serię polecam nadal wyłącznie tym, którzy poszukują SF starego typu, z przewagą pierwiastka naukowego, bowiem wypełnia ją duch eksploracji prozy Arthura C. Clarke'a i szczęśliwych lat sześćdziesiątych, kiedy wierzono jeszcze, że ludzkość przezwycięży swoje słabości i dotrze do gwiazd niosąc swe wartości. Podejście takie dominuje zarówno w ówczesnej prozie Strugackich jak i pierwszych odcinkach Star Treka, loty w kosmos i lądowanie na księżycu dały wówczas fantastom potężny zastrzyk pozytywnej energii. Pozytywna SF zanikła gdzieś na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, wraz z doświadczeniem wojny wietnamskiej, poczucia upadku USA i nadejściem kina nowej przygody. Długa seria jest duchową następczynią tamtych czasów, bo mimo iż mamy tutaj terrorystów niszczących miasto Madison bombą atomową, Ziemię po wybuchu superwulkanu, jednak ludzkość przezwycięża te trudności. Zaś dowódca okrętu wojskowego mającego przywrócić władzę na długich ziemiach nie szuka walki, lecz porozumienia w najlepszym stylu załogi Enterprise (do której zresztą często się odwołuje), a ludzie chcą budować nowe społeczeństwo. Mocno to wszystko harcerskie, ale opisując czasy pionierów kolonizujących alternatywne ziemie autorzy przyjęli, że dobra strona ludzkości wszystko przezwycięży. Natomiast w opisach napotkanych alternatywnych ewolucyjnych istot nie mają sobie równych, społeczeństwo psio-podobnych stworzeń jest naprawdę inne.

Podobnie doskonale wyszło im opisanie kontaktu z obcą cywilizacją w kolejnej części, która ukazała się w czerwcu. „Long Utopia” to ostatnia książka współpisana przez Pratchetta, na razie Baxter unika odpowiedzi czy napisze samodzielnie ostatnią z planowanych części pięciotomowego cyklu. W Utopii jeden ze światów równoległych łączy się z bardzo odległą galaktyką, pełną zniszczonych gwiazd i planet, zamieszkałą przez dziwaczne istoty, przypominające żuki skrzyżowane z maszynami. I tu właśnie objawia się mistrzostwo autorów, w myśl zdania autorstwa Stanisława Lema, że kontakt z obcymi przypominałby spotkanie królika i ślimaka, którzy choć obecni w jednej niszy ekologicznej nie byliby w stanie zwrócić na siebie uwagi, obcy są obcy. Ich cele są dziwaczne i niezrozumiałe, nie sposób się z nimi porozumieć, replikują się nie zwracając uwagi na próby kontaktu. Z czasem ich plan staje się przerażająco jasny, nie jest inwazją, kolonizacją, lecz po prostu sposobem funkcjonowania, co samo w sobie okazuje się przerażające. Obcy ignorują kolonistów z Ziemi, zaczynają wznosić dziwaczne konstrukcje opasujące świat, przy pomocy których wyrzucają poza atmosferę kawałki skał. Nagle planeta zaczyna się zmieniać, a doba staje się krótsza. Obcy przyśpieszają moment obrotowy Ziemi.
To chyba po raz pierwszy w literaturze SF opisana Sfera Dysona zgodnie z założeniami poczynionymi przez Freemana Dysona (dotąd bardzo się złości, że konstrukcję nazwano jego nazwiskiem). W eksperymencie myślowym zaproponował megastrukturę, którą zdolna będzie wybudować cywilizacja kosmiczna II stopnia skali Kardaszewa, wokół gwiazdy, by wykorzystać jej energię. Motyw to częsty w SF, pojawiał się w Star Treku, komiksach, książkach takich jak „Accelerando” gdzie sztuczne inteligencje dekonstruują Uklad Słoneczny, czy w „Gwieździe Pandory, w której uwięziono w ten sposób obcych, a następnie ludzi. Dyson jednak zawsze twierdził, że nie chodziło mu zamkniętą budowlę, otaczającą gwiazdę, lecz o krążące wokół po hiperbolicznych orbitach obiekty. Taki układ pojawia się w Utopii, przekształcając planetę w silnik Dysona, a kolejne wynoszone na orbitę skały przyśpieszają obrót planety. Gdy cykl dobowy ulega zmianie i staje się krótszy niż dwadzieścia godzin, planeta przestaje być zdolna do podtrzymania biotopu, roślinność ulega zagładzie, a świat powoli się rozpada. Obcy kompletnie ludzi ignorują, atomowe bombardowanie ich konstrukcji nic nie daje, po prostu przystępują do ich odbudowy.
To nie jest opowieść o inwazji, lecz o spotkaniu z nieznanym, które przynosi ze sobą swoje własne cele i założenia, fundamentalnie różne od celów ludzkości. Przekształcenie Ziemi w silnik Dysona, de facto będzie oznaczać jej zagładę, bowiem jądro planety zdestabilizuje się przy cyklu odmiennej grawitacji. Sam pomysł sprawia, że pozostaję pod dużym wrażeniem powieści. Mimo, iż nie zmienia mojego zdania o całym cyklu, który w swej archaiczności jest nieco nudnawy, z kolejnej książki na książkę wzrasta moje uznanie dla obu autorów. Była już ewolucja gatunku canis i psia cywilizacja, był Mars i jego alternatywne wersje, teraz spotkaliśmy obcych z ich obcym i niezrozumiałym planem. Czuć tu rękę Baxtera. Nie wiem czy napisze ostatnią część cyklu, kiedy Utopia wyjdzie po polsku można pokusić się o jej lekturę, w końcu to ostatnia książka Terry'ego Pratchetta, który spaceruje teraz zapewne ze Śmiercią po ulicach Ankh-Morpork.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Alternatywne światy Marvela

Na zaprzyjaźnionym forum trochę dostało mi się za tekst o rebrandingu, za uproszczone stwierdzenie, iż tworzenie alternatywnej linii czasowej jest wytrychem, bez zbędnych trudności załatwiającej temat remake w świecie komiksowym. Zdanie podtrzymuję, to co rozpoczął w roku 1986 Kryzys na nieskończonych ziemiach w DC, kontynuują kolejne wydarzenia w rodzaju "Infinite Crisis", "Flashpoint" a w Marvelu od dekady kolejne crossovery to także zmiany alternatywnej rzeczywistości - "House of M", "Age of Ultron" i obecne "Secret Wars". Rzeczywiście nie można jednak wrzucać wszystkich scenariuszy do jednego worka, niektóre pomysły alternatywnych linii czasowych zostały rozegrane dość udanie i weszły już do klasyki. Poniżej kilka przykładów historii, które nie były próbą zmiany status quo, a opowieścią samą w sobie. Jako były redaktor serwisu obecnie znanego jako marvelcomics.pl skupię się na komiksach Marvela, które znam nieco lepiej.
"Days of the Future Past" to klasyczna i trącąca już myszką historia z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, która swego czasu wstrząsnęła komiksami o X-Men realizując okładkową zapowiedź, iż w tym numerze wszyscy zginą. Zeszyty 141 i 142 opowiedziały o alternatywnej przyszłości, gdzie mutanci ścigani są poprzez postapokaliptyczną rzeczywistość, wysyłając w przeszłość Rachel Summers, by nie dopuściła do wydarzeń jakie spowodowały narodziny robotów zwanych Sentinelami. Komiks ten miał swoje reperkusje w kolejnych latach, o jego wadze i nośności świadczy fakt, iż ostatni film kinowy o X-Men był jego adaptacją, którą jakiś domorosły polski tłumacz przetłumaczył jako "Przyszłość która nadejdzie", choć "Dni przyszłej przeszłości" są tytułem znakomitym. Obecnie opowieść ta po ponad 30 latach trąci już myszką, ale w swoim czasie była jednym z najlepszych dokonań tandemu Claremont - Byrne.
"Crossover" to historia jaka rozegrała się dekadę temu na łamach Ultimate Fantastic Four, wychodząc spod ręki Marka Millara. Opowieść została zapowiedziana jako pierwsze spotkanie liniii Ultimate (czyli przedstawiającej odmłodzoną wersję bohaterów Marvela) z inną rzeczywistością, na okładce Reed Richards spoglądał na swą dorosłą wersję z normalnego świata. Wszyscy byli przekonani, że po raz pierwszy dwie linie komiksów ze sobą się spotkają. Zapowiedź i reklama została wykonana perfekcyjnie, aż do ostatniej strony czytelnik czekał na spotkanie dwóch Reedów, tymczasem na niej Ultimate Mr Fantastic trafiał do zniszczonego świata, w którym wybuchła epidemia zombie. Co gorsza zmienili się w nich również wszyscy z bohaterów. Koncepcja zombie w trykotach przyćmiła wszystko, okazała się nośna i świetna, a wkrótce ich historię opisał Robert Kirkman, jako największy znawca Żywych Trupów. Marvel Zombies w rozmaitych inkarnacjach powracają po dziś dzień, a drużyna Zombie Avengers poluje na świeże mięsko.

Skoro jesteśmy już przy Marku Millarze, w tamtym okresie wziął się także za odnowienie Fantastic Four.  Jego historia ciągnąca się przez kilkanaście numerów zebrała wreszcie żniwo w postaci opowieści o Marquise of Death, który niszczył alternatywne wszechświaty, dla samej przyjemności. W historii tej okazało się, że wróg łączy się z miniserią Millara pod tytułem "1985". A tę historię warto już przeczytać, bo jest opowieścią o chłopcu, który wychowuje się w naszej rzeczywistości, usiłując zmierzyć się z rozwodem swych rodziców ucieka w świat komiksów i trwających właśnie "Secret Wars" Marvela. Niespodziewanie odkrywa, iż do naszego świata przedostały się postacie z Uniwersum Marvela planując go zniszczyć. Przez długi czas nie wiemy czy nie jest to wytwór wyobraźni chłopca, wreszcie gdy odnajduje portal prowadzący do Marvelowej rzeczywistości udaje się po posiłki. Pada tam jeden z moich ulubionych tekstów autorstwa Millara, gdy chłopiec prosi o pomoc Avengers, Edwin Jarwis oświadcza, iż "równoległe rzeczywistości leżą w jursydykcji Fantastic Four".
Oczywiście to jedynie krótki przegląd, bo w Marvelu mieliśmy wiele innych historii, a nawet całą serię "Exiles" opowiadającą o wędrówce przez równoległe rzeczywistości komiksowe, na zasadzie podobnej do serialu "Quantum Leap" czy "Sliders". Wspomnę jeszcze, że choć bardzo lubię komiksy Millara, zderzenie komiksowej rzeczywistości z naszą dużo lepiej przedstawili Grant Morrison i Keith Giffen w "Authority". Ale o tym innym razem.

piątek, 21 sierpnia 2015

Muza na manowcach

Miałem nadzieję, że pobloguję sobie za jakiś czas spokojnie o światach alternatywnych, ale w oczy rzuciła mi się informacja, iż Muza wydaje książkę Ann Leckie "Zabójcza sprawiedliwość", reklamując ją jako najlepszą space operę ostatnich lat. Ręce opadają na klawiaturę, bo skoro powieść nazwano space operą, to na podobnej zasadzie "Kompleks 7215" winno się zakwalifikować jako powieść klaustrofobiczną. Przede wszystkim jednak geniusz marketingu, który postanowił wydać w Polsce książkę pod tytułem nie mającym wiele wspólnego z oryginałem, zaś kopiującym tytuł pewnego thrilera prawniczego i filmu sensacyjnego, powinien sobie pogratulować.

"Ancillary Justice" zasłużenie w roku 2014 otrzymała nagrody Hugo i Nebula. Ann Leckie debiutowała opowieścią wykraczającą daleko poza SF. W przyszłości tak odległej, że daty nie mają znaczenia, Imperium Raadch podbiło większość swych ludzkich pobratymców. Raadchai przypominają nieco Rzymian, stosując podobnie do nich system adopcji rodowej, dającej awans społeczny, co w szybkim tempie prowadzi do akulturacji podbitej ludzkości. Na czele Radch stoi funkcjonujący w wielu ciałach Anander Miaanai, posługujący się sztucznymi inteligencjami, sterującymi statkami bojowymi trzech klas - Justice, Mercy i Sword. Największe z nich prócz statku kierują także symultanicznie jednostkami ludzkimi pozbawionymi osobowości, rekrutującymi się spośród klonów i jeńców. To właśnie tytułowe "ancillary", czyli jednostki wsparcia. Z zapowiedzi książki wynika, że tłumacz przełożył to słowo tłumacząc je jako serwitor, choć nie wiem czy to najlepsze słowo. Właśnie taka jednostka jest bohaterką książki, przyjąwszy imię Breq jako ostatnia ocalała ze statku "Sprawiedliwość Toren", rozpoczyna realizację swej zemsty na władcy Imperium. Jej los poznajemy na dwóch planach. W przeszłości, przedstawiającej los statku i wydarzenia jakie pchnęło Breq na tę drogę i w teraźniejszości, gdzie plany wchodzą w fazę realizacji. I bynajmniej jej celem nie jest zabójstwo, bo Breq doskonale wie, że nie rozwiąże to kwestii tego, co zamierza uczynić. Stąd nie jest to zabójcza sprawiedliwość, lecz "Sprawiedliwość Serwitorki" jeśli będziemy trzymać się tego słowa, zwłaszcza że kolejne części tworzą trylogię tytułowej Ancillary z podtytułami "Mercy" i "Sword", nawiązującymi w warstwie znaczeniowej do statków Raadchai.

Nie jest to na pewno książka dla szukających akcji, mimo szufladkowania jako space opery, niewiele tu walk czy bitew. Poznajemy za to doskonale motywację bohaterów, ich uczucia, wreszcie patrzymy na świat oczami ocalałej w ciele serwitora sztucznej inteligencji, prowadzącej narrację w pierwszej osobie. Co nie oznacza, iż Breq jest kobietą, Raadchai nie używają w mowie rozróżnienia między płciami, co wyróżnia ich Imperium. W języku angielskim zabieg ten sprawdził się doskonale, choć dopiero po jakimś czasie czytelnik zaczyna się orientować, że nie wszystkie postacie są kobietami, co wyjaśnione zostaje dzięki podkreśleniu różnicy między Raadch a resztą ludzkości.
Jeśli ktoś szuka nietuzinkowej SF, od której trudno się oderwać, będącej jednocześnie bardzo dobrą książką, polecam lekturę Ann Leckie. Ta powieść to jedna z perełek, która mimo swej okładki i tytułu po wpisaniu w googla dającemu wynik w postaci filmu sensacyjnego, wejdzie do kanonu SF. Doskonałe ukazanie odrębności kulturowej Raadchai i spojrzenie na świat oczami sztucznej inteligencji opisywanej w pierwszej osobie, odkrywającej powoli manipulację na wielu poziomach jakiej dopuszczono się stulecia wcześniej, z tajemniczymi obcymi zwącymi się Presgerami w tle, jest czymś co warto poznać. O ile oczywiście marketingowcy wraz z tłumaczem (nie doszukałem się informacji kto zacz) nie zarżnęli całości tekstu. Sposób ten wpisuje się doskonale w tradycję, w której "Terminator" stał się Elektronicznym Mordercą, a "Dirty Dancing" przetłumaczono jako Wirujący Seks. Swego czasu mistrzem takich działań było nieistniejące już gdańskie wydawnictwo Phantom Press, któremu zdarzało się mylić okładki i tytuły, a Clive Barkera ze Stephenem Kingiem, zaś ich tłumacze nie byli w stanie zachować spójności redakcyjnej. Po dziś dzień pamiętne jest pierwsze tłumaczenie "Najdalszego Brzegu"  Ursuli Le Guin, w którym zmieniły się w stosunku do poprzednich części nazwy własne, imiona Mistrzów, a na pierwszej stronie złamano podstawową regułę Ziemiomorza pytając Arena : Jak ci na imię? (w oryginale "How are you called?"). Komiksy TM Semic miały swego pana Matusika, który z tytułu będącego parodią Indiany Jonesa "Raider of the Lost Temple" potrafił zrobić "Jeźdźców ostatniej świątymi" przeczytawszy "Riders of the Last Temple". Nic to, dosięgnie ich może wszystkich kiedyś zabójcza sprawiedliwość.

środa, 19 sierpnia 2015

Ministerstwo głupich kroków

Może nie tylko ja znam ten klasyczny skecz Monty Pythona, w którym John Cleese porusza się sposobem jakiego nie zdołam opisać, korzystając ze swych długaśnych nóg, następnie jako urzędnik Ministerstwa o powyższej nazwie podejmuje petenta pragnącego otrzymać stypendium na rozwój swoje głupiego kroku. Skecz skojarzył mi się z tytułem komiksu jaki wpadł mi właśnie w ręce - „Ministry of Space”, opowiadającego o podboju Układu Słonecznego przez Wielką Brytanię w alternatywnej rzeczywistości.

Za scenariusz odpowiada Warren Ellis, który lubuje się w alternatywnych kwantowych światach, o jego mechanikach eterycznych już kiedyś pisałem. „Ministerstwa Kosmosu” wcześniej nie znałem, choć nie jest to jego najlepsze dzieło, bo brak tu rozwiniętej mechaniki fabularnej. Nie trzeba się zresztą wczytywać we wstęp Marka Millara by zorientować się, że komiks jest swoistym hołdem złożonym dla opowieści na której wychowali się Brytyjczycy po wojnie – komiksach o kapitanie Danie Dare, pilocie RAF walczącym w kosmosie z obcym Mekonem. Komiks taki publikowano w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a dzielny kapitan w swej kurtce pilota i czapce z daszkiem bronił Ziemi. Moja znajomość z nim sprowadza się wyłącznie do gry komputerowej o tym tytule, wydanej pod koniec lat osiemdziesiątych, w którą zagrywaliśmy się na osiedlu. Czytając „Ministry of Space” niektóre odwołania stały się dla mnie jednak czytelne mimo nieznajomości oryginału, choćby fakt, iż główny bohater John Dashwood lecąc jako pierwszy Anglik w kosmos oświadcza, że uczyni to jak przystoi pilotowi, w kurtce lotnika, a nie w jakimś skafandrze.
Mimo, iż nie jest to najlepsze dzieło Ellisa czyta się je niezwykle dobrze, nie tylko dzięki realistycznym rysunkom Chrisa Westona. Scenarzysta lekcję historii opanował dobrze, alternatywna rzeczywistość bierze swój początek w roku 1945 w Peenemunde, gdzie docierają wojska USA w ramach operacji „Paperclip” dokonując ewakuacji niemieckich naukowców, nim wpadną w ręce Rosjan. Jak niektórzy wiedzą dzięki nim USA w roku 1969 stanęły na księżycu, czemu wydatnie przyczyniły się eksperymenty na więźniach podczas wojny sprawdzające ich wpływ na ciśnienie oraz przede wszystkim rakieta Saturn V, będąca spadkobierczynią osławionych V1 i V2. W komiksie Amerykanie odkrywają, iż ośrodek jest pusty, ktoś porwał naukowców i dokumentację, po czym zostają zbombardowani przez RAF, nim uda im się przekazać wiadomość dalej. Po tej mistyfikacji mającej na celu ukrycie, kto ma niemieckich naukowców, John Dashwood przekonuje Churchilla do powołania Ministerstwa Kosmosu, które da szansę upadającemu Imperium na powrót do pierwszej ligi. Wkrótce ramię w ramię z Wehnerem von Braunem (nie wymienionym z nazwiska, ale łatwo rozpoznawalnym) opracowują rakietę V3. To dopiero początek podboju przestrzeni, w komiksie na 80 stronach śledzimy kolejne pół wieku, podczas którego Wielka Brytania wysyła misje na księżyc, zakłada kolonie na Marsie i opanowuje cały Układ Słoneczny. Gdy kończy się wiek ze swą tanią elektrycznością i żywnością Imperium jest przodującą siłą, w świecie, w którym USA po upadku ZSRR i końcu zimnej wojny zaczyna myśleć o locie w kosmos. Wówczas wychodzi na jaw sekret brudnej przeszłości początków Ministerstwa, który pozwala zadać pytania czy warto było płacić taką cenę. Główny bohater nie ma wątpliwości, uczynił Wielką Brytanię WIELKĄ, a ostatnie kadry ukazujące Układ Słoneczny i mieszkających tu ludzi zdają się to potwierdzać. Nawet jeśli cena jaką zapłacono stawia Anglików na równi z nazistami.
Lecz rozterki moralne nie są osią akcji. Jest nią alternatywny podbój kosmosu, ciekawa wizja, którą warto poznać, przedstawiona w klimacie pionierskich czasów. Gdy ZSRR i USA ścigali się w atomowych zbrojeniach, Brytyjczycy ukradli im księżyc. Dzięki sir Johnowi Dashwoodowi, czyli Danowi Dare.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Siedemew

Wczoraj wieczorem postanowiłem zajrzeć do telewizji, bo miał wystąpić jeden mój kolega. Telewizora w domu nie posiadam, telewizja mnie potwornie nudzi, nie jestem w stanie śledzić nawet programów na kanałach Discovery i National Geographic, gdzie kojący głos Krystyny Czubówny opowiada o okropieństwach dzikiej przyrody. Jedynie moje dzieci czasem oglądają w CN Ninjago i Rebeliantów na Disneyu. Mi jak zwykle nie było dane obejrzenie czegokolwiek, bo we wsi wyłączyli prąd. W ten sposób zyskałem godzinę na rozmyślaniach o zagładzie cywilizacji. W zasadzie nie trzeba nikogo przekonywać, że w obecnych czasach długotrwały brak prądu przyczyni się do śmierci 60 - 70% mieszkańców kraju takiego jak Polska, korzystającego z dobrodziejstw cywilizacji hi-tec. Problemem nie będzie tu brak ładowania dla komórek czy tabletów, lecz prozaicznie trudności w rodzaju nie działających kas fiskalnych, lodówek, na przemyśle kończąc. Chaos spotęguje brak dostępu do informacji. Welcome to the postapo. Scenariusz taki zdaje się opisuje książka "Blackout", której nie czytałem. Za to w moje ręce wpadły ostatnio dwie książki opisujące zagładę Ziemi, przy której wojna atomowa czy przewrócone linie wysokiego napięcia to kaszka z mleczkiem.
Jedna z nich to "Nemesis Game" Jamesa S. A. Coreya, piąty tom cyklu Ekspansja, który zdaje się nie przyjął się w Polsce, bo Fabryka Słów w bólach wydała jedynie pierwszy tom. Szkoda, bo to bardzo dobra space opera, gdzie ukrywający się pod tym pseudonimem autorzy opisują czas diaspory i opuszczenia przez ludzkość Układu Słonecznego. Może sytuacja zmieni się  w przyszłym roku, bo na grudzień zapowiedziano serial w Sy-Fy, choć zdaje się w Polsce więcej zwolenników mają tunele metra i zombie niż "Battlestar Galactica". Druga książka o zagładzie jest dużo ciekawsza, bo zaczyna się w obecnych czasach, to "Seveneves" Neala Stephensona, którą zapewne tłumaczy już niestrudzony Wojciech M. Próchniewicz dla wydawnictwa Mag. Ponieważ nie piszę recenzji, w tym miejscu uprzedzam przed dalszym czytaniem, tych którzy planują lekturę tej książki, bowiem poniżej w ramach wrażeń uczynię jeden olbrzymi spoiler.
Neal Stephenson pisze książki bardzo grube, na dokładkę czyni to ręcznie, każda w zasadzie ma inny i niepowtarzalny styl i pozostawia olbrzymie wrażenie. To człowiek, który użył po raz pierwszy terminu Avatar, pisząc cyberpunkową "Zamieć", skąd następnie przeszedł on do świata wirtualnego. Swego czasu popełnił także najlepszą chyba powieść o światach alternatywnych i fizyce kwantowej, wydaną w Polsce pod tytułem "Peanatema". Wreszcie z cyklu barokowego dowiedzieć się można, iż internet narodził się w XVIII wieku, zresztą jak mówi sam autor to książka S-F dziejąca się w przeszłości. Najnowsza jednak powieść wprawiła mnie w konsternację i przyznam, że mam z nią spory problem. Początkowo nie wiedziałem nawet jak przełożyć tytułowy palindrom "Seveneves", z biegiem czasu okazuje się, że to tak naprawdę "Seven Eves". Ale po kolei.
Na pierwszej stronie zagładzie ulega księżyc, wybuchając od środka i rozpadając się na szereg fragmentów o różnej wielkości. Szybko okazuje się, że w ciągu dwóch lat wejdą one w atmosferę, powodując "biały deszcz", gdy miliony odłamków płonąc w atmosferze zaczną uderzać w Ziemię powodując jej całkowitą sterylizację na kolejne 5000 lat. Opracowany zostaje plan ratunkowy dla przedstawicieli poszczególnych krajów wybranych w losowaniach, bazujący na wystrzeleniu szeregu modułów wirujących wokół ISS. Tu kończy się część pierwsza, chyba najnudniejsza, część druga przynosi nam opowieść o zniszczeniu Ziemi. Ginie ona na oczach uciekinierów w kosmos, gdzie jak zwykle bywa dochodzą do głosu różne racje i przeciwstawne opinie, tworzą się grupy i koterie, gdy okazuje się, że kilku osobom udało się uciec z Ziemi choć nie mieli do tego prawa. Wkrótce wybuchają walki, dochodzi do kanibalizmu i pojawia się niewolnictwo, plan ucieczki na Marsa nie wypala. Przyznam, że to najciekawsza część, włącznie z fragmentem gdy prezydent USA wskutek umieszczenia w języku metalowego bolca zostaje ukarana za swe polityczne wypowiedzi. Jednak autor pisze oszczędnie, bo jego celem nie jest opisanie społeczeństwa czasów upadku, po 3/5 książki i 500 stronach docieramy do punktu, w którym dowiadujemy się o czym jest powieść. Na ISS w 5 lat po wybuchu księżyca z ludzkości pozostaje jedynie 8 kobiet, z których 7 decyduje się na partenogenezę by na nowo odbudować ludzkość, bowiem podczas walk zostaje utracone archiwum DNA ludzkości. Sprawia, to że Siedem Ew tworzy siedem całkowicie odrębnych genetycznie ras ludzkich, z których każda posiada inne cechy (nie tylko fizyczne). I w ten sposób zaczyna się część trzecia, minęło 5000 lat, ludzkość zasiedla wnętrze największego fragmentu księżyca, spiralę w jaką zmieniło się ISS a Dinanie, Julianie, Moiranie, Aidanie, Kamici, Iwianie i Teklanie (nazwani tak od imion swych założycielek) toczą ze sobą wojny i tworzą sojusze, biorące swój początek w czasach sprzed 5000 lat. Między Czerwonymi i Niebieskimi trwa zimna wojna. Powoli powracają na terraformowaną na nowo Ziemię, choć różni się ona do tej którą poznaliśmy, gdzie niespodziewanie odkrywają, że ludzkość zdołała przetrwać, choć ukryta z dala od powierzchni przez ten okres zmieniła się nie do poznania.
Przyznam, że mam problem z tą książką, bo o ile wizja całości jest niesamowita, włącznie z częścią dziejącą się w przyszłości, gdzie wahadłowe podniebne pociągi łączą habitaty z powierzchnią oraz opisem siedmiu ludzkich ras, książka nie porywa. Zapewne wpływ ma na to jej konstrukcja, gdzie 3/5 służy zawiązaniu właściwej akcji, co powoduje również, iż autor pobieżnie relacjonuje wydarzenia na ISS, uwypuklając wątki w postaci przejęcia meteorytu zawierającego wodę. Zagadka zagłady księżyca nie zostaje niestety wyjaśniona, ani nawet nie jest podjęta przez żadnego z bohaterów książki. Jednak całość sprawia, że warto książkę przeczytać, bo w 2015 roku zapewne lepszego utworu ze stricte rozumianego science fiction nie będzie.
Brak prądu i apokalipsa zombie są niczym w obliczu katastrof w makroskali.