Wczoraj wieczorem postanowiłem
zajrzeć do telewizji, bo miał wystąpić jeden mój kolega. Telewizora w domu nie
posiadam, telewizja mnie potwornie nudzi, nie jestem w stanie śledzić nawet
programów na kanałach Discovery i National Geographic, gdzie kojący głos
Krystyny Czubówny opowiada o okropieństwach dzikiej przyrody. Jedynie moje
dzieci czasem oglądają w CN Ninjago i Rebeliantów na Disneyu. Mi jak zwykle nie
było dane obejrzenie czegokolwiek, bo we wsi wyłączyli prąd. W ten sposób
zyskałem godzinę na rozmyślaniach o zagładzie cywilizacji. W zasadzie nie
trzeba nikogo przekonywać, że w obecnych czasach długotrwały brak prądu
przyczyni się do śmierci 60 - 70% mieszkańców kraju takiego jak Polska,
korzystającego z dobrodziejstw cywilizacji hi-tec. Problemem nie będzie tu brak
ładowania dla komórek czy tabletów, lecz prozaicznie trudności w rodzaju nie
działających kas fiskalnych, lodówek, na przemyśle kończąc. Chaos spotęguje
brak dostępu do informacji. Welcome to the postapo. Scenariusz taki zdaje się
opisuje książka "Blackout", której nie czytałem. Za to w moje ręce
wpadły ostatnio dwie książki opisujące zagładę Ziemi, przy której wojna atomowa
czy przewrócone linie wysokiego napięcia to kaszka z mleczkiem.
Jedna z nich to "Nemesis
Game" Jamesa S. A. Coreya, piąty tom cyklu Ekspansja, który zdaje się nie
przyjął się w Polsce, bo Fabryka Słów w bólach wydała jedynie pierwszy tom.
Szkoda, bo to bardzo dobra space opera, gdzie ukrywający się pod tym pseudonimem
autorzy opisują czas diaspory i opuszczenia przez ludzkość Układu Słonecznego.
Może sytuacja zmieni się w przyszłym
roku, bo na grudzień zapowiedziano serial w Sy-Fy, choć zdaje się w Polsce
więcej zwolenników mają tunele metra i zombie niż "Battlestar
Galactica". Druga książka o zagładzie jest dużo ciekawsza, bo zaczyna się
w obecnych czasach, to "Seveneves" Neala Stephensona, którą zapewne
tłumaczy już niestrudzony Wojciech M. Próchniewicz dla wydawnictwa Mag.
Ponieważ nie piszę recenzji, w tym miejscu uprzedzam przed dalszym czytaniem,
tych którzy planują lekturę tej książki, bowiem poniżej w ramach wrażeń uczynię
jeden olbrzymi spoiler.
Neal Stephenson pisze książki
bardzo grube, na dokładkę czyni to ręcznie, każda w zasadzie ma inny i
niepowtarzalny styl i pozostawia olbrzymie wrażenie. To człowiek, który użył po
raz pierwszy terminu Avatar, pisząc cyberpunkową "Zamieć", skąd
następnie przeszedł on do świata wirtualnego. Swego czasu popełnił także
najlepszą chyba powieść o światach alternatywnych i fizyce kwantowej, wydaną w Polsce
pod tytułem "Peanatema". Wreszcie z cyklu barokowego dowiedzieć się
można, iż internet narodził się w XVIII wieku, zresztą jak mówi sam autor to
książka S-F dziejąca się w przeszłości. Najnowsza jednak powieść wprawiła mnie
w konsternację i przyznam, że mam z nią spory problem. Początkowo nie
wiedziałem nawet jak przełożyć tytułowy palindrom "Seveneves", z
biegiem czasu okazuje się, że to tak naprawdę "Seven Eves". Ale po
kolei.
Na pierwszej stronie zagładzie
ulega księżyc, wybuchając od środka i rozpadając się na szereg fragmentów o
różnej wielkości. Szybko okazuje się, że w ciągu dwóch lat wejdą one w atmosferę,
powodując "biały deszcz", gdy miliony odłamków płonąc w atmosferze
zaczną uderzać w Ziemię powodując jej całkowitą sterylizację na kolejne 5000
lat. Opracowany zostaje plan ratunkowy dla przedstawicieli poszczególnych
krajów wybranych w losowaniach, bazujący na wystrzeleniu szeregu modułów
wirujących wokół ISS. Tu kończy się część pierwsza, chyba najnudniejsza, część
druga przynosi nam opowieść o zniszczeniu Ziemi. Ginie ona na oczach
uciekinierów w kosmos, gdzie jak zwykle bywa dochodzą do głosu różne racje i
przeciwstawne opinie, tworzą się grupy i koterie, gdy okazuje się, że kilku
osobom udało się uciec z Ziemi choć nie mieli do tego prawa. Wkrótce wybuchają
walki, dochodzi do kanibalizmu i pojawia się niewolnictwo, plan ucieczki na
Marsa nie wypala. Przyznam, że to najciekawsza część, włącznie z fragmentem gdy
prezydent USA wskutek umieszczenia w języku metalowego bolca zostaje ukarana za
swe polityczne wypowiedzi. Jednak autor pisze oszczędnie, bo jego celem nie
jest opisanie społeczeństwa czasów upadku, po 3/5 książki i 500 stronach
docieramy do punktu, w którym dowiadujemy się o czym jest powieść. Na ISS w 5
lat po wybuchu księżyca z ludzkości pozostaje jedynie 8 kobiet, z których 7
decyduje się na partenogenezę by na nowo odbudować ludzkość, bowiem podczas
walk zostaje utracone archiwum DNA ludzkości. Sprawia, to że Siedem Ew tworzy
siedem całkowicie odrębnych genetycznie ras ludzkich, z których każda posiada
inne cechy (nie tylko fizyczne). I w ten sposób zaczyna się część trzecia,
minęło 5000 lat, ludzkość zasiedla wnętrze największego fragmentu księżyca,
spiralę w jaką zmieniło się ISS a Dinanie, Julianie, Moiranie, Aidanie, Kamici,
Iwianie i Teklanie (nazwani tak od imion swych założycielek) toczą ze sobą
wojny i tworzą sojusze, biorące swój początek w czasach sprzed 5000 lat. Między
Czerwonymi i Niebieskimi trwa zimna wojna. Powoli powracają na terraformowaną
na nowo Ziemię, choć różni się ona do tej którą poznaliśmy, gdzie
niespodziewanie odkrywają, że ludzkość zdołała przetrwać, choć ukryta z dala od
powierzchni przez ten okres zmieniła się nie do poznania.
Przyznam, że mam problem z tą
książką, bo o ile wizja całości jest niesamowita, włącznie z częścią dziejącą
się w przyszłości, gdzie wahadłowe podniebne pociągi łączą habitaty z
powierzchnią oraz opisem siedmiu ludzkich ras, książka nie porywa. Zapewne
wpływ ma na to jej konstrukcja, gdzie 3/5 służy zawiązaniu właściwej akcji, co
powoduje również, iż autor pobieżnie relacjonuje wydarzenia na ISS, uwypuklając
wątki w postaci przejęcia meteorytu zawierającego wodę. Zagadka zagłady
księżyca nie zostaje niestety wyjaśniona, ani nawet nie jest podjęta przez
żadnego z bohaterów książki. Jednak całość sprawia, że warto książkę
przeczytać, bo w 2015 roku zapewne lepszego utworu ze stricte rozumianego
science fiction nie będzie.
Brak prądu i apokalipsa zombie są
niczym w obliczu katastrof w makroskali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz