piątek, 31 marca 2023

Blask Ciemności: Sochaczew

 

SOCHACZEW

<< Dzikie Pola

Skelajno wyłapała nikły ślad promieniowania nieopodal budynku dworca, lecz Deveraux nie namierzyła niczego przez lunetę karabinu. Czujniki ruchu także milczały, podobnie skanery Sojuszu nastawione na najmniejszą zmianę temperatury czy ciśnienia. Matematyka dostrojona na wykrycie aberracji wyłapała zakłócenia na północy, były one jednak zupełnie innej natury, niż niknący ślad radiacji. Za miastem panowały zupełnie inne zasady fizyczne, co potwierdzał fioletowy horyzont wypędzający noc. Powoli świtało, choć Deveraux dałaby sobie uciąć rękę, iż zgodnie z tym co usłyszała na odprawie lądować mieli w ciągu dnia. Uprzedzano ją jednak by do tej informacji się nie przywiązała, w miejscu gdzie się znaleźli pory dnia nie miały stałej długości, choć nie dawała temu wiary. Świt wstawał szary, wokół ciągnęła się przygnębiająca pustka i połacie trawy oraz zarośli, które w świetle dziennym zdawały się mieć dziwaczne geometryczne kształty. Przesunęła ręką po pobliskiej gałązce, stwierdzając iż to co wzięła za szron, jest w rzeczywistości czymś lepkim, przywierającym do palców. Natychmiast pożałowała tego co zrobiła, bowiem zaczęły ją swędzieć. Podniosła broń i raz jeszcze skontrolowała teren, sprawdzając pozycję Baumanna, który rozstawił moździerze, oraz strzelców SBS zamykających okrążenie ruin domów oddzielających ich od torowiska. Zerknęła na pozycjometr wskazujący pozycję wojska, stwierdzając, iż większość marines jest na szpicy wyciągniętej w kierunku Sochaczewa, podczas gdy SBS zabezpiecza lotnisko, na które pozostali ściągają sprzęt rozrzucony w promieniu pół mili. Na szczęście współrzędne lądowania zasobników matematyka wyliczyła precyzyjnie, na tyle dokładnie, iż dwa spośród szybowców zdołały siąść na swych kołach i dotrzeć do końca pasa startowego. Wykonane wcześniej zdjęcia wskazały, iż brak na nim wraków bądź żelastwa. Trzeci wyrył głęboką bruzdę, pozostawiając ślad widoczny doskonale z powietrza. Przeciwnik wciąż jednak nie posłał w ich kierunku myśliwców szturmowych i bombowców z lotniska w Poznaniu, o ile się orientowała na przeszkodzie stała im nie tyle dziwaczna fizyka i drony wstrzeliwane w atmosferę z przestrzeni kosmicznej, co brak odpowiedniego sprzętu. Atak jaki przeprowadzili był na granicy szaleństwa, Związek nie przewidział, iż Sojusz zrzuci desant wprost w jego terytorium w strefę anomalii, gdzie nie dysponował siłami zdolnymi stawić czoła technice aliantów. Tutejsze wojska jak pamiętała z odprawy nie były formalnie częścią Armii Czerwonej, lecz jako oddzielne siły republiki służyły do walki ze stworami jakie rodziły się w anomaliach.

Na razie jednak Skelajno wciąż nie wykryła żadnego przeciwnika, krążyła wokół zgodnie z procedurą podpowiadaną jej przez matematykę, gotowa by przesłać sygnał, który poderwie w powietrze Harpie bojowe klasy Furia. Wciąż jednak panowała cisza, a pustka wzmagała jedynie niepokój.

- Co my tu właściwie robimy, Dev? – zatrzeszczał Baumann. Najwyraźniej miał te same odczucia, bo było to zachowanie do niego niepodobne.

- Wiem tyle co ty – odparła. – Mamy dotrzeć do Warszawy.

- I co dalej? Jak my się stąd wydostaniemy?

- Więcej zaufania dla armii – wtrąciła się Vasquez. – I nie gadać na indywidualnym.

Rozmowę przerwał dźwięk silnika. Drogą nieopodal której znajdowała się Deveraux zmierzały dwa mocykle, w przyczepie jednego z nich, przy działku dostrzegła Sokolińskiego. Najwyraźniej pędził w stronę dworca. Była to znaczna lekkomyślność z jego strony, choć po namyśle stwierdziła, że raczej dawał w ten sposób pokaz swojej brawury.

- Dziwka do przodu – usłyszała głos Vasquez. – Osłoń tego… pana pułkownika.

- Przyjęłam – potwierdziła Deveraux i poderwała się z miejsca. Zaczęła podążać w kierunku dworca, a chwilę później minął ją motocykl. Nie rozwinął pełnej prędkości, w wysokiej trawie kierowca nie był w stanie dostrzec wszystkich kamieni. Drugi pojazd jechał równolegle poprzez trawę, w której zniknęła całkiem pochylona Deveraux. Vasquez wydawała kolejne rozkazy swojej drużynie, pozycjometr wskazywał, że swoją młodzieżą ruszył Kowalski, bowiem odczyty  Groucho, Chico i Harpo zaczęły się zbliżać. Odpowiednio marines Henriksen, Weyland oraz Yutani, stanowiący uzupełnienie wcielone do oddziału na ISS, obecnie w swej pierwszej wspólnej misji bojowej. I choć dotychczasową karierę mieli pełną walki oraz poświęcenia, jak zwykle nie byli jeszcze do końca częścią grupy, dopóki nie stawią wraz z nimi czoła niebezpieczeństwu ramię w ramię, żrąc ten sam piach i kurz. Na razie stanowili co najwyżej obiektem rozmaitych dowcipów, mimo iż żaden nie był nowicjuszem. Ale zasady w korpusie były takie same, czy to na lądzie czy w kosmosie.

Devereaux co kilka kroków dokonywała kontroli sytuacji, mimo iż Skelajno nie alarmowała o niebezpieczeństwie. Jednakże jej dotychczasowe doświadczenia z anomaliami nauczyły ją by nie do końca dowierzać urządzeniom. Co zresztą zaczęło się sprawdzać im bliżej była dworca, bowiem łączność trzeszczała coraz bardziej, nawet jeśli na szczęście nie została przerwana. Choć nie widziała tego na pozycjometrze, informacje jakie uzyskała mając na nasłuchu Vasquez nie pozostawiały dużej wątpliwości. Kilka mil na północ od Sochaczewa zdawała się przebiegać niewidoczna ściana, w której bez śladu znikały wszystkie fale radiowe, nieskuteczny okazywał się skan podczerwienią i inne próby dokonania odczytów. Co było informacją doskonale czytelną, nawet jeśli nie natrafili na manifestację innej fizyki, musiała tam znajdować się anomalia i multiniestałość fizyczna.

Nie wywołało to jednak znacznego alarmu, bowiem Jackson i Evergreen wbici w lekkie kombinezony bojowe hardimana nadal pozostawali nieopodal lotniska osłaniając punkt zborny. SBS w ogóle nie miało żołnierzy w pancerzach, wszyscy spadochroniarze nosili lekkie kamizelki i karabiny oraz strzelby, co przypominało Deveraux, iż ma do czynienia z oddziałami specjalnego przeznaczenia, wojskiem zrzucanym za linię wroga, gdzie wykonywały zadania właściwe komandosom. Kompanie SBS lądowały i paraliżowały określone obiekty przeciwnika, utrzymując je zgodnie z rozkazem do momentu uzyskania wsparcia, lub otrzymania rozkazu ewakuacji. SBS nie było piechotą przeznaczoną do prowadzenia regularnych działań wojennych, jakie miały miejsce podczas bitew ciężkozbrojnego wojska.

Wreszcie udało się jej wydostać z trawy i wyjść z zarośli. Przeszła przez gruzowisko i znalazła się nieopodal dworca, gdzie sytuację oceniła natychmiast in minus. Jego znaczną część przesłaniały wagony i lokomotywa znajdująca się na torowisku. Nie było to nic zaskakującego, o ile jednak na zdjęciu satelitarnym wykonanym z góry był to jedynie rząd figur geometrycznych, na płaszczyźnie rzeczywistości przesłaniały widok na miasto. Skelajno krążąca nad ich głowami przekazująca informacje o barierze kilka mil od nich, nie dawała wcale poczucia bezpieczeństwa.

Sokoliński klęczał nieopodal motocykla, wyraźnie czegoś szukając wraz z kilkoma strzelcami. Nie starała się nawet zapamiętać ich nazwisk, bynajmniej nie z powodu spojrzeń i komentarzy jakie posłali na jej temat. Nie musiała znać ich dziwnego języka, by zrozumieć ich wydźwięk. Po prostu nazwiska jakie nosili wypisane na naszywkach, tuż obok orła w koronie i biało czerwonej flagi, były kompletnie niemożliwe do wymówienia.

Pod nogami ujrzała ślady i przestała na chwilę zwracać uwagi na otoczenie. Szła teraz tropem odciśniętych głęboko tropów istoty, która zdecydowanie nie była człowiekiem ani zwierzęciem. Odcisk był długi, z rozcapierzonymi palcami, zakończonymi pazurami, których długość znaczyły dziury w gruncie. Deveraux nie była w stanie domyślić się co mogło pozostawić taki trop, na myśl przychodził jej jedynie potężnych rozmiarów gad. Jednak nim zdążyła oswoić się z tą myślą, odciski zaczęły się zmieniać. Z każdym krokiem ślady zdawały się skracać, przestawać być wydłużone, a pazury znikać. Stawały się coraz krótsze, spodziewała się, że za chwilę zmienią się w odcisk bosej stopy, kiedy dotarła do miejsca, gdzie znajdował się Sokoliński i zatrzymała się wprost nad odciskiem protektora. Ślad nie pozostawiał wątpliwości, był charakterystyczny dla wojskowego buta oddziałów Armii Czerwonej.

- I co o tym powiecie, marine? –zapytał pułkownik patrząc na nią. – To samo co wasza kapral? Brak śladów aktywności wroga?

- Zajmę pozycję, sir – odparła zaciskając dłoń na snajperce. Nie ulegało wątpliwości, że ślad był świeży.

- Dajcie mi stąd osłonę – polecił, więc oddaliła się nieco, po czym oparła karabin o kamień i klęknęła. Wagon przesłaniał jej widok, podobnie dworzec, który jak mogła teraz dostrzec był zbudowany z ciemnoczerwonej cegły. Nie wiedziała dokładnie gdzie ma szukać celu, odcisk protektora był jednym z ostatnich, ślady podążały w kierunku dworca i znikały.

- Sierżancie, długo mam czekać? – usłyszała zirytowany głos Sokolińskiego, który nawoływał Kowalskiego na jego indywidualnym kanale. Któryś ze strzelców skomentował coś po polsku, Deveraux nie była w stanie wyłapać kontekstu. Zorientowała się zresztą, że nikt od niej tego nie oczekuje, SBS uważało ten język za należący wyłącznie do członków oddziału, gdy Kowalski odpowiadał im w ten sam sposób udawali, że go nie rozumieją, zmuszając go by powtarzał zdanie po angielsku. Wyraźnie dawali mu odczuć, że nie jest już jednym z nich, nawet jeśli coraz bardziej zakrawało to na dziecinadę.

Wreszcie pojawili się bracia Marx prowadzący Budzyńską i Waltera. Devereaux nie musiała się odwracać by to stwierdzić, jej zmysły zwiadowcy były na tyle wyczulone, że usłyszała ich z daleka. Sokoliński nie czekał, zaczął bez ogródek:

- Zapytam tylko raz. W jaką pułapkę nas wpakowaliście?

- A ja odpowiem zawsze to samo – odparła Budzyńska. – W żadną.

Usłyszawszy jej krzyk, Deveraux obejrzała się, by ujrzeć jak pułkownik szarpie kobietę za włosy. Wywołało to reakcję Waltera, który szybkim ruchem złapał Sokolińskiego za ramię, co z kolei wywołało reakcję łańcuchową. Jeden ze strzelców sięgnął po broń, zaś Groucho przeładował ostentacyjnie garanda. Nim sytuacja zdążyła bardziej się zaognić włączył się cywil:

- Proponuję trzymać nerwy na wodzy, pułkowniku. Sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli.

- Nie pozwolę by…

- Możemy porozmawiać na osobności?

Deveraux ze zdumieniem dostrzegła jak Sokoliński wycofuje rękę, rzuca wrogie spojrzenie Walterowi, po czym odchodzi na bok. Stanęli w oddaleniu od pozostałych, po czym cywil zwrócił się ściszonym głosem do oficera. Stali odwróceni, jednak słyszała każde słowo.

- Dziękuję – powiedział tamten. – Pułkowniku, pozwolę sobie mówić otwarcie. Wiem, że wybrano pana do tej misji, ponieważ jest pan doskonałym żołnierzem i udowodnił to już wielokrotnie. Jestem także świadom tego jak wiele ona dla was oznacza, podejrzewam że otrzymał pan swoje rozkazy od waszego rządu. I dopóki ograniczają się one wyłącznie do zaznaczenia obecności, pokazania Sojuszowi przynależnych praw do tej ziemi, wbicia flagi w skrwawioną ziemię waszych ojców, to wasze gierki z SACEUR, CINTER czy samym AFCOM nie mają wpływu na nasze działania – zawiesił na chwile głos. – Wiem, że dla was to główny cel misji, ale jesteście częścią Sojuszu. A ta misja nie jest indywidualną operacją SBS, ma znaczenie dla wszystkich.

- Do czego pan konkretnie zmierza? – głos Sokolińskiego był napięty.

- Jeśli mam być szczery… Te pana sztuczne zachowania są na poziomie komiksów o wyjących komandosach kapitana patrioty, gdzie ruski to wróg, którego należy trzymać krótko. Ale ponoszą pana emocje i usiłuje sobie pan po prostu odreagować na jeńcu, a wolałbym, żeby pan tego nie czynił – chrząknął cywil. -  Nie dlatego, że jest jeńcem, w którym pan widzi ucieleśnienie kogoś kto zniszczył pana ojczyznę. Obecnie zarówno major Budzyńska jak i lejtnant Walter są nam niezbędni– choć mówił prawie szeptem Deveraux słyszała wszystko doskonale. Nie próbowała się nawet odwracać i starała się pozostać niewidzialna, choć miała wrażenie, że cywil doskonale zdaje sobie sprawę z jej obecności.

- Ja też będę brutalnie szczery. Teraz jest pan na wojnie panie Rassmusen. NASW jest daleko. Tu obowiązują inne zasady i cokolw…

- Panie pułkowniku, proszę się nie zapominać – przerwał mu Rassmusen. – Tak, może pan robić co chce i przeszkadzać mi, tylko co dalej? Zablokuje mi pan kontakt z ISS? Na jak długo? Myśli pan, że marines nie mają swoich własnych poleceń od admirała? Nie posłucha pan rozkazu przesłanego ze sztabu bezpośrednio od swojego generała, polecającego panu popilnować lądowiska, a reszcie ludzi ruszyć pod dowództwem marine do stolicy waszego kraju? Pana duma wówczas ucierpi, gdy porucznicy polskiego wojska będą musieli słuchać sierżanta marines w wyprawie do serca Polski... Tylko, że do niczego to nie doprowadzi, wyłącznie sprawi, że zarówno wasze wojsko jak i rząd będą szukały winnego. Nie grożę panu, po prostu proszę się spokojnie zastanowić – Rassmusen znowu chrząknął jak gdyby był nieco zakłopotany. - Pułkowniku, nie jest pan głupi, jest pan niebywale odważny, dlatego pana wybrano, tak szaloną misję może wykonać tylko ktoś z – jak wy to mówicie – ułańską fantazją. Więc proszę aby pan dokładnie to uczynił, zapominając na chwilę o osobistych urazach. Wiem, co zrobili wam tamci. Ale Budzyńska i Walter są dość mało reprezentatywnymi przedstawicielami wroga. Obecnie stanowią zasób wojennych sił Sojuszu, mówiąc językiem wojskowym. Są nam potrzebni. A tym samym potencjału tego nie powinniśmy zmarnować od strony taktycznej. Proszę nad tym na spokojnie pomyśleć, dziękuję.

Najwyraźniej odszedł na powrót do pozostałych, bo usłyszała jak się przemieszcza. Sokoliński o dziwo nie miał ostatniego zdania.

- Ciekawa taktyka – usłyszała głos Budzyńskiej, która nie mogła słyszeć ich słów. – Rozmowa.

- Proszę dostosować się do rady pułkownika i nie odzywać bez pytania – odpowiedział Rassmusen. – My, podli imperialiści, mamy nieco inne sposoby rozwiązywania sytuacji. Lejtnancie Walter… proszę przyjrzeć się tym śladom. – po chwili powtórzył to samo zdanie w języku, który wyraźnie brzmiał jak rosyjski. Kimkolwiek był, skurwiel reprezentował jakiś wywiad lub siły specjalne, lecz Devereux wolała nie skupiać się za bardzo na tym fakcie. Przez lunetę zaczęła szukać potencjalnych celów, po chwili usłyszała jak Sokoliński zmierza w stronę swoich ludzi. O ile się orientowała, jedynie ona słyszała rozmowę jego i Rassmusena, który stanął plecami do pozostałych, oddalony na tyle, by nie dostrzegli co się stało. Budzyńskiej jakoś się udało, lecz innym nie, a Sokoliński nie został przywołany do porządku publicznie. Właściwie zbesztany jak mały chłopiec, choć trudno było powiedzieć, czy zorientował się, że to, co cywil wypowiadał tonem prośby, było raczej czymś więcej niż zaleceniem. Skrzywiła się. Na pewnym poziomie wszyscy żołnierze zachowywali się jak dzieci w piaskownicy, walczący o swoje zabawki i prymat w grupie. SBS było szczególnym przypadkiem, nie chcieli dzielić się nie tylko sukcesem, ale także i walką. Lecz Deveraux nadal jeszcze nie rozumiała do końca wszystkich uwarunkowań związanych z ich udziałem w tej misji.

Walter drgnął i spojrzał na Rassmusena wyraźnie zaskoczony. Przez chwilę mu się przyglądał, po czym pochylił się nad odciskiem protektora.

- Czeka. Lepiej go nie zawiedź – powiedziała po polsku swym zwykłym kpiącym tonem Budzyńska, a potem popatrzyła na cywila. – Lejtnant Walter wciąż ma pewne opory, natury moralnej.

- Zdrada nie leży w jego charakterze? – zapytał Rassmusen.

- W takim razie ma to coś, czego brakuje innym spośród obecnych – Sokoliński zakasłał, wracając do zebranych. Głos miał chrapliwy i zniecierpliwiony, lecz wyraźnie się uspokoił.

- Tą rzeczą jest honor, coś czego SBS ma w nadmiarze – przyznał Rassmusen. – I tego nikt wam Polakom nie odbierze – Sokoliński milczał.

Walter skończył przyglądać się śladom, podniósł się i popatrzył przez torowisko w kierunku ruin miasta, położonych za dworcem. Wreszcie powiedział:

- Zona – na co pułkownik prychnął.

- Z pewnością, co innego mógł powiedzieć nam żołnierz wroga, że ten kto zostawił ślady poszedł w zonę. Ja myślę natomiast, że ktoś miał jakieś pomysłowe urządzenie do zostawiania tak dziwacznych odcisków, tutaj szedł w swym normalnym obuwiu.

- W jakim celu? – zapytał spokojnie Rassmusen. – To bez sensu.

 - Na pewno ma to jakiś cel, tylko go jeszcze nie widzimy. Nie widzę powodu, by ufać żołnierzom przeciwnika, który wyraźnie odmawia współpracy.

 - Jest tu tylko jeden żołnierz wroga i on także nie ufa wam – powiedziała Budzyńska.

- Jeden?

- Ja nim nie jestem. Walter nie zmienił strony, której składał przysięgę. On także wam nie ufa. Chyba mu się nie dziwicie?

- Wiecie, że kompletnie nie wierzę w tę waszą historię? – warknął Sokoliński. – Nikt z mojego dowództwa również. Dla mnie pozostajecie zdrajcą na służbie specnazu.

- W takim razie mocno się rozczarujecie, bo całe życie służyłam Kompleksowi. A ten wasz honor zmusi was, by mnie przeprosić – jej ton był zupełnie poważny.

- Starczy. Możemy już porzucić kwestię zapalniczki i zająć się przemieszczaniem do Warszawy? – zapytał zniecierpliwionym tonem Rassmusen.

- Nigdy nie przestaliśmy się przemieszczać – odparł Sokoliński zachowując spokój. – Zwiad do przodu – rzucił. – Osłona, znaleźć miejsce do prowadzenia obserwacji. A ptaszek w ślad za odczytem promieniowania.

Deveraux czekała, aż w słuchawce usłyszała potwierdzenie od Kowalskiego.

- Dziwka, zająć pozycję – potem rozległ się trzask, gdy zmienił kanał nadawania z indywidualnego. Devereaux poderwała się i przeskoczyła przez torowisko, nurkując pod wagonem. Zaczęła czołgać się w kierunku peronu, słysząc pozostawiane za sobą głosy.

- Powiedziałem… - zaczął Sokoliński.

- Zgadzam się z sierżantem Kowalskim pułkowniku, przemieszczenie drona bliżej w kierunku anomalii oznacza jego stratę – wtrącił Rassmusen, pokazując że ma nasłuch na kanale dowodzenia we własnej słuchawce. – Będzie nam jeszcze potrzebny.

- Rozważyłem sugestię – odparł po chwili Sokoliński. – Ale sprawy nie odpuszczę. W mieście ukrywa się co najmniej jeden wrogi żołnierz i zamierzam go odnaleźć. Musimy zabezpieczyć teren nim ruszymy dalej. Poruczniku Gaworek, dwie grupy po trzech ludzi. Patrol rozproszony!

Deveraux nie słuchała już kolejnych rozkazów. Z logiką pułkownika trudno było dyskutować, jego działanie było w pełni zrozumiałe z wojskowego punktu widzenia, zwłaszcza że mieli spędzić jeszcze na dworcu nieco czasu. Dopiero z tego miejsca mieli ruszyć ku Warszawie, w zależności od tego co uda im się dalej zdziałać. Na razie w świetle poranka wydostała się powoli na peron, dla pewności sprawdzając informacje przekazane przez czujniki ruchu na pozycjometr. Mimo wyraźnego zdystansowania ze strony Waltera i przekonania pułkownika, iż był wrogiem, który mógł z łatwością na swoim terenie wciągnąć ich w pułapkę, z jakiegoś powodu była gotowa mu zaufać.

Rozejrzała się wokół. Betonowa płyta peronu była szara i spękana, zupełnie inna od stacji kolejowych jakie widziała w swym życiu, zarówno tym cywilnym jak i będąc przerzucaną w kolejne strefy walk. Przez chwilę nie potrafiła określić na czym polega ta odmienność, po chwili jednak zrozumiała, że nie wynika z funkcjonalności dworca, z którego już dawno wyeliminowano przeznaczenie inne niż wojskowe. Nie chodziło nawet o brak ławek czy dachu rozpiętego nad peronem, lecz o fakt, iż dostrzegała rozpięte wokół ścisłego terenu dworca druty kolczaste oraz podmurówkę i dawną wartownią. Drut zdążył już zardzewieć i zostać przerwany w wielu miejscach, nikt teraz już dworca nie strzegł, jednak jeszcze kilka lat temu pełnił on funkcję wyłącznie militarną. Nikt prócz wojska nie miał tu wstępu, podejrzewała, że podobnie jak w innych osadach i miastach Związku życie toczyło się pod powierzchnią. Z całą pewnością był to kraj, w którym nie było od dawna swobody podróżowania. Dopiero ujrzenie ruin na własne oczy pozwalało jej to sobie uświadomić, choć wciąż nie mogła sobie wyobrazić jak można spędzić większość życia pod ziemią.

Mur z czerwonej cegły wydawał się solidny, rzuciła więc plecak i wspięła się w górę, po zniszczonej okiennicy, znajdując na dachu. Mimo widniejących w nim dziur był stabilny, rozłożyła podpórkę i zajęła stanowisko strzeleckie, przygotowawszy karabin. Przez lornetkę przyjrzała się otoczeniu.

Świt rozgościł się już na dobre, za plecami miała pustkę i lotnisko, na którym widziała krzątające się sylwetki, pakujące do motocykli wyposażenie. Krążyły teraz one między trzecim szybowcem a miejscem lądowania, skąd ruszały już ku peronowi. Najszybsza i najprostsza droga do Warszawy biegła po torowisku i nasypie, w ten czy inny sposób zamierzali ją wykorzystać, lecz najpierw należało przerzucić tu wszystkie siły i środki, co nie powinno zająć dłużej niż dwie godziny. Przez ten czas jej zadaniem była obserwacja otoczenia, zwłaszcza, że za pół godziny Skelajno będzie musiała lądować by wymienić akumulatory. Na razie patrolowała okolicę na perymetrze wyznaczonym przez matematykę, której Vasquez pozostawiła w tej fazie proceduralne wyznaczanie trasy dronowi. Koniec końców w przypadku utraty sygnału kontaktowego, natychmiast pomknie w kierunku zaprogramowanego miejsca kontaktu, po drodze szukając wrogiej aktywności. Na razie przysiadała co jakiś czas zgodnie z procedurą oszczędności energii, której dron nie był w stanie uzupełnić w krainie całkowicie pozbawionej słońca. Fioletowy horyzont nie dawał możliwości naładowania paneli, choć działała tam jakaś forma energii, była ona całkowicie niezrozumiała.

Deveraux wpatrywała się w tamtym kierunku, stwierdzając iż jest w tym jakieś piękno, a jednocześnie i groza. Fioletowa aura wyznaczała nieznane, coś kompletnie obcego powstałego wskutek wojny toczonej do ćwierć wieku, gdy zdestabilizowano orbitę ziemską, a wyzwolone energie jądrowe rozdarły stałą naturę wszechświata. Przynajmniej tego ją nauczono, nie żeby zbytnio ją to obchodziło, ale był to kolejny powód by walczyć z tamtymi. W końcu to oni rozpętali wojnę i dążyli do tego by zniszczyć świat, trwając samemu w swych bunkrach. Dopiero w miejscu takim jak to Deveraux zaczynała rozumieć jak bardzo muszą być szaleni.

Przez lornetkę dostrzegła w głębi miasta strzelców SBS, ich namierniki i osobiste radia pokazywały się na pozycjonometrze, lecz zaczynały migotać i znikać. Była pewna, że urwała się już łączność, im bardziej zbliżali się do granicy zabudowań, gdzie znajdowało się nieznane. Z tej odległości mogła dostrzec, że teren w tamtym rejonie nie jest stały, zdawał się zmieniać i falować, czasem piętrząc się niczym góry. Ponieważ uprzedzano ją, że może natrafić na takie zjawiska, postanowiła na razie nie informować Vasquez ani Kowalskiego, pozostawiając podniesienie alarmu na wypadek wykrycia wrogich jednostek. Co pół godziny zgłaszała się trzymając harmonogramu, podobnie pozostali marines, jednocześnie sprawdzali wzajemnie łączność. Dopóki działała, mogli być pewni, że cholerstwo blokujące radiowe transmisje jest w wystarczającej odległości. Przyglądała się strzelcom, do czasu aż zniknęli wśród parterowej zabudowy, ćwierć mili od niej.

Kowalski dotarł na dworzec dość szybko. SBS zabezpieczyło otoczenie, a Sokoliński oddelegował spadochroniarzy by zbadali, czy uda się im wykorzystać zaplanowaną możliwość transportu. Zwiad przeprowadzony przez phaetony się nie mylił, z jakiegoś powodu wróg porzucił lokomotywę, do której przyłączono kilkadziesiąt wagonów. Co istotne, stała ona przodem w kierunku Warszawy. Z tej odległości Deveraux nie była w stanie jeszcze dostrzec miasta, lecz gdy spoglądała w stronę, w którą podążały tory, wydawało się jej, że szaleć tam musi jakaś burza, a wśród szarości widnieje smuga cienia w postaci ciemnej chmury. Jednak podobnie jak wokół, także w tamtym rejonie nie zdołała zaobserwować żadnego ruchu.

Po godzinie Vasquez poleciła jej zejść na dół, posyłając ponownie w górę Skelajno. Wymieniwszy akumulatory wysłała drona wyżej, na wysokość większą, niż określana jako bezpieczna przez znane podręczniki taktyki. Harpia kręciła się wokół własnej osi, kręcąc czujnikami.

- W ten sposób pokryjemy szerszy obszar – wyjaśniła.

- To nie za ryzykowne?

- Na razie nie wykryliśmy tu nikogo i niczego  - odparła tamta. – Sielanka. Po za tym, że coś okradło pułkownika, ale zdaje się zaczyna już podejrzewać, że to był jakiś durny żart z naszej strony. Powiedz, że nie zrobił tego Baumann.

- Po to mnie ściągnęłaś? Żeby nie gadać przez radio – pokiwała głową Deveraux. – Nic nie wiem o udziale któregoś z naszych. Po za tym, sytuacja jest i tak wystarczająco napięta – streściła jej po chwili zastanowienia scenę, której była świadkiem. Vasquez zmrużyła oczy i rozejrzała się. Stały na peronie, nieopodal fasady budynku. Nieopodal znajdowały się skrzynie przywożone motocyklami, które z warkotem swych silników przemieszczały się między lotniskiem a dworcem.

- Wiesz, że on zrobił to specjalnie? – zapytała po chwili.

- Trudno, żeby to był przypadek – odparła Deveraux.

- Miałam na myśli to, że wiedział, iż słuchasz – Vash wciąż głośno myślała. – To była też informacja skierowana do nas. Kowalski mówi, że działamy na ścisłe polecenie Admirała.

- A nie jest tak? – zapytała Devereux.

- Nie wiem – odpowiedziała Vasquez. – Wyjątkowo nie jestem pewna.

- Co my tu właściwie robimy?

- Wiem tyle co ty. Mamy dotrzeć do Warszawy i dopilnować, żeby dotarła tam ta puta ze specnazu – Vash nadal się zastanawiała. – Musimy powiedzieć Tedowi. Ten Rassmusen chciał, żebyśmy wiedzieli, kto rozgrywa karty.

- Co to zmienia? – żachnęła się Deveraux.

- Na razie nic – odparła Vash. – Ale w praktyce oznacza, że to nie pułkownik dowodzi.

Deveraux rozważała to tylko przez chwilę.

- Pieprzony wywiad – powiedziała w końcu.

- No właśnie.

Srać na to, pomyślała, nie mój problem, tylko tego, kto nas tutaj zrzucił, w tak wybuchowej mieszance. Ktoś uznał, że marines są zbyt niewielką siłą, by stawić czoła zagrożeniom i posłał kilkudziesięciu żołnierzy SBS, co rzeczywiście nie było najlepszym pomysłem. Być może jednak ich zachowanie było wyłącznie pewną konwencją, podobnie jak szarżowanie Sokolińskiego. Na razie nie miała jeszcze okazji sprawdzić jak walczą, jednak w ich zdolności bojowe nie mogła wątpić.

Korzystając z chwili przerwy napiła się wody i przyjrzała ręce, która wciąż ją swędziała, lecz nie dostrzegła na niej niczego podejrzanego. Przypomniała sobie, iż w wypadku kontaktu z jakąkolwiek substancją w rejonie strefy anomalii, niezbędne jest dokonywanie samokontroli, lecz nie wiedziała jakie przyjąć w tym wypadku interwały czasowe. Zdaje się, że ta część broszury poszła do kibla, lub została wykorzystana do zrobienia skręta.

Na razie nie dostrzegła nigdzie Kowalskiego, lecz z przodu lokomotywa nagle ożyła, wypuszczając z sykiem kłęby dymu. Powietrze przeciął warkot silnika, a machina zniknęła pośród spalin. Najwyraźniej mechanicy SBS wykazali się prawdziwym kunsztem uruchamiając toporny pojazd Związku całkowicie pozbawiony elektroniki, pełen dziwnych rozwiązań i połączeń elektrycznych z piekła rodem, wraz z zastosowanymi tu prądnicami zamiast alternatorów. Kwestię niższego napięcia i naładowania generatorów na szczęście dało się rozwiązać, mimo iż oba obozy stosowały dwa zupełnie różne systemy technologiczne, a wielu rozwiązaniom przeszkadzała zmieniona fizyka, podstawowe stałe wciąż pozostawały niezmienne. Stąd nieważne jakich urządzeń używano, czy maszyn opartych na zwykłej mechanice, czy skomplikowanych dronów, zasada zasilania i inercji wciąż musiała być taka sama. Pociąg był ich celem od początku, uruchomienie go oznaczało możliwość ruszenia do Warszawy torami i przerzucenie całego sprzętu oraz ludzi w przeciągu dwóch kolejnych godzin. I najwyraźniej wykonanie tego stawało się coraz bardziej realne.

Lecz gdy podeszła bliżej, dowiedziała się, że czas misji uległ zakłóceniom i stał się nieokreślony.

- Jesteśmy przesunięci – mówił Kowalski. – Dokładnie tego mieliśmy się spodziewać i obawiać.

- Przypomnijcie mi – powiedział Sokoliński. – Wiem, było w tej broszurze, którą dostałem przed startem. Skupiłem się jednak na zagrożeniach militarnego rodzaju.

- To jak najbardziej zagrożenie o charakterze militarnym – włączył się Rassmusen. – Występuje jako manifestacja niestałej fizyki na obszarach anomalii. Czyli tu gdzie jesteśmy. Sierżant Kowalski zna już to z autopsji. Czas na części obszarów biegnie innym tempem niż w pozostałych miejscach. Co oznacza, iż w okolicy dworca i lotniska czas upływa szybciej, niż na ISS. Dlatego żądają informacji z jakiego powodu pozostajemy tu od 12 godzin. Gdybyśmy mieli łączność radiową zauważylibyśmy to dużo szybciej, ale w wypadku transmisji danych…

- Czyli dla nas czas płynie wolniej – skonstatował Sokoliński. – Tylko dla nas, czy dla całego obszaru wokół Warszawy?

- Dobre pytanie – powiedział Kowalski. – Jeśli my jesteśmy spowolnieni w tej manifestacji, to tangosi mieli czas podjąć działania.

- Dylatacja czasu – odezwała się stojąca obok Budzyńska. – To nie jest zmienna, to odrębne układy pola. Zjawisko to było badane w zespole zajmującym się ciemną energią.

- Proszę mówić dalej – polecił Rassmusen.

- To co nazywacie manifestacją jest obszarowym wystąpieniem innych stałych fizycznych – powiedziała. – Dylatacja zachodzi w dwóch różnych układach odniesienia. Jednym jest stacja Deep Space, drugim my. W obu układach czas biegnie do przodu, jednak zachodzi wyraźna różnica…

- Czy to stanowi dla nas zagrożenie? – przerwał jej Sokoliński.

- Chyba już sierżant Kowalski zwrócił uwagę na niebezpieczeństwo od strony wojskowej – powiedziała. – Dla przeciwnika czas biegnie szybciej niż dla nas, im więcej będzie miał czasu, tym większe siły zdoła zmobilizować. W końcu naprawi most nad uskokiem i…

- Jak temu przeciwdziałać? – zapytał Rassmusen.

- Wynieśmy się stąd jak najszybciej – poradziła. – Te zjawiska mają ograniczone obszarowo zasięgi występowania, nasi naukowcy nie zdołali mimo najszczerszych chęci poznać ich natury. Jedyna teoria jaką wypracowali przez te lata dotyczyła grawitacji, została potwierdzone w zmodyfikowanej teorii Einsteina. Im bliżej ośrodka grawitacji, takiego jak jądro planety, czas płynie szybciej. W kosmosie nawet wasze NASW zdaje sobie sprawę, że dylatacja jest czymś normalnym, w Kosmflocie nasi astronauci zarejestrowali przesunięcia czasu rzędu milisekund jako coś normalnego…

- Mówimy o 12 godzinach a nie milisekundach- zauważył cierpko Kowalski.

- O ile się nie mylę na całej powierzchni planety odległość od jądra jest podobna – mruknął Rassmusen.

- Więc coś innego przyśpiesza czas – odparła.

- Co takiego?

- Coś o dużej masie, zakłócające grawitację w sposób odczuwalny wyłącznie jako upływ czasu – powiedziała. – Niewidoczne dla obserwatora. Czyli nas.

- Wspaniale. Ta wasza ciemna energia, z powodu której tu jesteśmy – prychnął Sokoliński.

- Nie mówiłam o energii – powiedziała. – Lecz o czymś bardziej materialnym.

- Ciemna materia – mruknął Rassmusen.

- Sami to powiedzieliście – odparła tamta.

A zatem Budzyńska była kimś więcej niż zwykłym żołnierzem specnazu. Wiedziała to już wcześniej, już na Marsie okazało się, że należy do GRU, wojskowego wywiadu Związku, realizującego zadania z niezwykłą precyzją. Nic dziwnego, że Sokoliński jej nie ufał, ponoć ani do specoddziałów tamtych ani do ich grup wywiadowczych nie trafiało się bez całkowitej lojalności, zapewnionej praniem mózgu i instalacją specjalnych wszczepów, które w  wypadku braku posłuszeństwa uaktywniały się powodując wylew w mózgu, w konsekwencji prowadząc do śmierci. Nie miała pojęcia jak było naprawdę, lecz Budzyńska była z pewnością kimś więcej niż zwykłym oficerem wroga, miała dość sporą wiedzę na temat zjawisk, które ich otaczały. Łatwo było wyciągnąć wniosek, że ich misja i konieczność zapewnienia jej bezpieczeństwa muszą mieć z tym coś wspólnego.

- Jeszcze jedno – mówiła tamta. – Nie tak dawno temu te zjawiska były dość rzadkie, od czasu ewakuacji Warszawy zaczęły się nasilać. Obszarowe występowanie tych dylatacji na Dzikich Polach… w miejscu, które nazywacie strefą anomalii, stało się bardzo częste, kiedyś pojawiały się z rzadka, wyłącznie na rubieży. Teraz są prawie wszędzie. Po drodze do Warszawy możemy natknąć się na jeszcze kilka takich niespodzianek.

- Tym bardziej się pośpieszmy – powiedział Sokoliński.

Devereaux wyjęła pakiet żywnościowy i przegryzła, podchodząc do pozostawionego przy ścianie plecaka. Upiła łyk energosoku z manierki i przetarła zmęczone oczy, po czym popatrzyła na pociąg. Krzątało się przy nim kilku żołnierzy SBS, a silnik pracował głośno, wyrzucając w górę kłęby spalin. Pracował nierówno, krztusząc się, lecz mimo to nie gasnąc. Zdołano już podłączyć prądnice do generatorów, które w tym celu przywieźli z ISS i po uruchomieniu ładowały wciąż rozładowane akumulatory maszyny. Kontener z paliwem zrzucony kilka mil na południe wciąż jeszcze nie dotarł. Grupa desantowa nie ryzykowała. Mimo iż nieopodal na zdjęciach wykonanych przez drona klasy Phaeton matematyka rozpoznała cysternę transportową założono, iż oddziaływania anomalii mogły zmienić ją w wodę. SBS oczywiście nie zamierzało przepuścić tej okazji, lecz gdy udało im się otworzyć zardzewiały kran, z wnętrza wysypał się zielonkawy piasek. Okazał się przy okazji całkowicie niepalny. Właściwości paliwa zostały zmienione, lecz najwyraźniej udało się wypłukać jego resztki znajdujące się w układzie paliwowym lokomotywy. Na szczęście ta którą tu porzucono była zwykłym pojazdem spalinowym przeznaczonym do wsparcia, a nie ciężką maszyną ze stosem atomowym, przy którym po kilku latach lepiej było nie gmerać, gdyż rdzeń zapewne i tak samoistnie się zdestabilizował, nie wymagając do tego oddziaływań zony. Mogli więc użyć lokomotywy i znaleźć się w Warszawie w ciągu dwóch godzin, a następnie nią powrócić na znajdujące się tu lotnisko, bowiem najwyraźniej na nim opierał się plan ich odwrotu, choć wciąż nie miała pojęcia, jak NASW czy też siły naziemne zamierzają wyrwać ich z samego serca terytorium przeciwnika. Na razie przyglądała się maszynie, która była zupełnie inna od tych jakie znała. Pociągi wyglądały zupełnie inaczej na kontynencie amerykańskim, na którym ostatnio bywała najczęściej, przemieszczając się między lądowiskiem Cape Caneveral a bazą i ośrodkiem szkoleniowym w Chattanooga w Tennessee. Tam przygotowywano ich do działań w przestrzeni kosmicznej, a także pozwalano odpocząć na krótkim urlopie i zdemolować kilka barów, nim MP zdołała obezwładnić Baumanna i zamknąć go do paki. Uśmiechnęła się odruchowo, szczęśliwe czasy, które odeszły bezpowrotnie od kiedy utknęli na ISS. W sumie powinna być wdzięczna temu, kto postanowił posłać ją na Ziemię. Lepiej na pewno nie było, ale za to ciekawiej. Skupiła się ponownie na lokomotywie, w całości opancerzonej, włącznie z osłonami założonymi na tłoki, jakich dawno nie widziała w żadnych pojazdach. Wewnątrz na pewno użyto lamp, które świetnie sprawdzały się w strefach anomalii i miejscach eksplozji atomowych. Cały czas podświadomie wyczekiwała chwili, gdy zawiedzie Skelajno, na razie jednak wisiała w powietrzu, mimo iż ekranik pozycjonometru na nadgarstku migotał już kilka razy. Wciąż jednak matematyka bojowa działała, śląc do nich wzajemne odczyty.

Z wnętrza lokomotywy dobiegł gniewny głos po polsku. Drzwi przesunęły się i po drabince w dół zszedł jeden z żołnierzy SBS, na którego naszywce znajdowało się nazwisko z dużą ilość niemożliwych do wymówienia SZ i CZ. Jego twarz była czarna od oleju, a Deveraux nie musiała nawet zgadywać jakiego rodzaju słownictwem się przed chwilą posłużył.

- Co się popsuło? – zapytała spokojnie.

- Lokomotywa się popsuła – odpowiedział swym ciężkim akcentem. – Nie martw się, pojedziemy.

- Wiesz, że mogę ci pomóc? – zapytała.

- Raczej nie – powiedział taksując ją wzrokiem od stóp do głów. Uznał tak bynajmniej nie dlatego, że była marine.

- W takim razie sam ustal sobie, gdzie w tym układzie znajduje się odma, a potem przetkaj ją do końca i dolej oleju. W tej lokomotywie zastosowano rozwiązanie z układem osiowym, więc może być ci ciężko ją znaleźć – powiedziała najsłodszym głosem na jaki była się w stanie zdobyć, w myślach dodając ty dupku. Następnie odwróciła się i ruszyła na powrót wzdłuż peronu, nie widząc powodu by tłumaczyć mu, iż w ich oddziale wszyscy mieli za sobą zaawansowane szkolenie z mechaniki wroga, nawet jeśli nie każdy się w niej specjalizował. Przejmując wrogie instalacje musieli szybko i sprawnie rozpoznawać ich przeznaczenie, by móc je neutralizować bądź wykorzystać, w zależności od potrzeb.

Minęła budynek, z którego wychodzili Rassmusen, Budzyńska i jeden z braci Marx, marine Weyland. Wewnątrz pozostał Kowalski z Sokolińskim, którzy zdaje się ustalali jakieś priorytety. Na końcu peronu dostrzegła Waltera, który spoglądał zamyślony na fioletowy horyzont, w towarzystwie Yutaniego i Henrikssena. Z jakiegoś powodu uznali go za dużo bardziej niebezpiecznego od Budzyńskiej, co było złudne. W jej wypadku Deveraux całkowicie zgadzała się walniętym pułkownikiem, kobieta była podstępna bardziej niż żmija, na Marsie wodziła ich za nos, na końcu zaś nie zawahała się zabić żołnierzy ze swojego oddziału, w zimny i wyrachowany sposób, nie tracąc ani na chwilę swojego opanowania.

W jej stronę zmierzała Vasquez.

- Na górę – powiedziała. – Odpoczęłaś już, a muszę wymienić akumulatory.

- Strasznie szybko się zużywają.

– Matematyka pracuje na całego – wyjaśniła Vash..

- Nie bez przyczyny – odezwał się Rassmusen. – I jak wyniki?

- Nieco zgłupiała. To oprogramowanie bojowe, nie przywykło do tego rodzaju obliczeń – powiedziała Vasquez. – Ta procedura zużywa za dużo mocy na zdejmowanie punktów pomiarowych. Oznaczyłam dwa, na lotnisku i tutaj, pomiędzy nimi następuje rzeczywiście odchylenie. Coś robię źle, bo wychodzi na to, że odległość nie jest taka, jak pokazuje pomiar pozycjonometrów.

- Ależ nie, wszystko się zgadza, po prostu przestrzeń też się w tym miejscu zagina – stwierdził Rassmusen. – Bardzo dobrze. Proszę gromadzić dane tak długo jak będzie to możliwe.

- Jakiego rodzaju pomiary wykonujecie? – zapytała Budzyńska. Była wyraźnie zaciekawiona.

- Nie jesteśmy aż takimi dyletantami, za jakich nas uważacie – powiedział Rassmusen. – Mapujemy otoczenie na diagramie Minkowskiego. Dylatacja daje ciekawą możliwości badań, zapewne sami usiłowaliście to ugryźć w tym waszym zespole w Moskwie, nieprawdaż? Albo też w innym miejscu?

- Następnym krokiem będzie transformacja Lorenza? – odpowiedziała pytaniem. – Za każdym razem uzyskacie inne wielkości fizyczne. Już tego próbowaliśmy, cały czas zapominacie o jednym. Założeniem tego przekształcenia jest przyjęcie, że prędkość światła jest stałą wartością. W tym miejscu przez cały czas się ona zmienia, podobnie jak każda stała fizyczna. Nawet wasze mózgi elektronowe będą wobec tego co się tutaj dzieje bezradne.

- Nie jest możliwe, abyśmy nie odczuli zmiany prędkości światła, bo zmieniłoby inne wartości, sprawiające, że nasze ciała się nie rozpadają. Może źle do tego podchodzicie, z waszą zmodyfikowaną teorią względności – powiedział.

- O ile mi wiadomo, wasza teoria kwantowa nie dała tu lepszych odpowiedzi – przypomniała. – Możemy nadal sprawdzać swoją wiedzę, ale nic nie wymyślimy. Nie jesteśmy fizykami, każde z nas ma tylko niezbędne wiadomości, potrzebne do pracy w komórkach do jakich nas przydzielono, z których żadna nie zdołała jeszcze złamać tej tajemnicy.

- Na razie nie próbuję niczego złamać – powiedział. – Po prostu gromadzimy dane. Kto wie, może uda się w ten sposób zbadać coś ciekawszego?

- Mianowicie?

- Stożki czasu – powiedział patrząc na nią uważnie. Nie odwróciła głowy.

- Nie ja wam o tym opowiedziałam – odpowiedziała spokojnie. – Miejcie pretensję do niego – wskazała ruchem głowy w kierunku miejsca, gdzie znajdował się Walter. – Napakowaliście go zapewne taką ilością chemii, że plótł co ślina na język przyniosła.

- A major GRU za to nie powiedziała zbyt wiele. To nieco utrudnia wzajemną współpracę – zauważył.

- Macie wystarczająco wiele, by potraktować mnie poważnie – powiedziała. – Na początek to wystarczy.

- Zdajecie sobie sprawę, że jeśli ktoś nie wróci z tej misji, będziecie to wy? – zapytał.

- Macie Sokolińskiego, żeby mi o tym przypominał, nawet jeśli jego styl jest nieco teatralny – odpowiedziała ze spokojem, po czym zamilkła.

Deveraux była już na dachu. Rozmowy słuchała piąte przez dziesiąte, dotyczyła spraw, o których nie miała pojęcia. Wiedziała jedynie, że jak zawsze w przypadku misji realizowanych z udziałem wywiadu, bierze udział w grze, w której nie mówi się jej prawdy. A w tym wypadku najwyraźniej przechytrzyć się wzajemnie usiłowało wiele osób, lecz co na planszy robiły piony oznaczone jako marines, nie miała zielonego pojęcia. Nie był to jej problem, ona po prostu wykonywała rozkazy.

Skelajno z warkotem siadła wytracając powoli prędkość. Przyziemiła precyzyjnie na peronie, wezwana sygnałem kontaktowym, po tym jak przekazała informację o rozładowaniu baterii. Vasquez czekała już z kolejnymi, choć nie miała nieograniczonego zapasu, zabrali ich wystarczająco dużo, by umożliwić dronowi zwiadowczemu wielogodzinny lot, uwzględniający panującą w tym miejscu temperaturę. W zimnym powietrzu akumulatory rozładowywały się dużo szybciej. Lecz na zwiadzie oparli swą taktykę szybkiego przemieszczenia, dzięki przesłanym przez dron informacjom zamierzali przedostać się szybko przez zonę.

Dach był zimny i twardy, miejsce które zajmowała uprzednio zdążyło już ostygnąć. Mimo, iż zrobiło się już całkiem jasno, słońce nie było w stanie przeniknąć przez grubą warstwę chmur, wiszącą ponad horyzontem. Obłoki zdawały się brać swój początek wprost w fioletowej warstwie nieboskłonu, przechodząc w szarość. Oba kolory wydały się jej nagle ohydne, im dłużej wpatrywała się w niebo nad strefą anomalii, tym bardziej miała wrażenie, że coś tam się przemieszcza i porusza, niczym w gotującym się garnku z bulgoczącą zupą. Horyzont był jedną wielką niewiadomą. Wreszcie odwróciła wzrok i przysiadła na dachu, dbając aby pozostać niewidoczną. Ponownie zagłębiła się w dziurze wśród dachówek, opierając na krokwiach, przygotowała stanowisko strzeleckie i sięgnęła po lornetkę, wodząc wokół wzrokiem. Od strony lotniska przemieszczała się spora grupa żołnierzy SBS, zaś pozycjometr pokazywał, iż w stronę miasta podążają także marines. Motocykle wciąż krążyły starą drogą, na której w ciągu  ostatnich dwóch godzin wygnieciono trawę. Zauważyła także, iż z pasa startowego ściągnięto szybowce, wokół nich rozstawiając kilka moździerzy i działek. Zabezpieczali lotnisko, pozostawiając za sobą uaktywnioną pasywną sieć bojową, która tak długo, jak będzie działać, otworzy ogień do każdego obiektu, który w jej zasięgu nie poda odpowiedniego kodu wywołania. Szybko wyciągnęła z tego jedyne słuszne wnioski. Lotnisko było ich drogą odwrotu, którego utrzymanie pozostawili w rękach sieci matematycznej. Co oczywiście w przypadku zmasowanego natarcia wroga nie mogło wystarczyć, lecz zapewne aktywne wsparcie stanowić będą drony bojowe  spadające z orbity niczym drapieżne ptaki. Gdzieś nad jej głową Sojusz wytworzył sobie okno możliwości w przestrzeni Ałmaza, w zasięgu bojowej stacji Rewolucji i zapewne NASW toczyła właśnie bój aby utrzymać je otwarte. Na powierzchni zagrożenie mogło nadejść wyłącznie z zachodu, podążając na wschód natrafią na ewentualne kontrnatarcie, choć między nimi a Warszawą znajdowała się jedynie pusta przestrzeń i ruiny zniszczonej cywilizacji. Popatrzyła w tamtą stronę, zastanawiając się czemu ciemny pasek chmury budzi w niej tyle niepokoju. Podrapała się w swędzącą rękę, przyglądając uważnie palcom wystającym z rękawiczki, lecz nie zauważyła niczego istotnego. Wreszcie spojrzała ku zachodowi, zastanawiając się czy dostrzeże stamtąd most, który zniszczyły ponoć drony, a którym wróg mógł przysłać posiłki. Był jednak dwa razy dalej niż Warszawa, nie była w stanie go dostrzec, lecz zauważyła unoszący się dym. Ciągnął się pasem od strony fioletowego nieba ku południu, odgradzając tamten rejon kotarą. Połączony był w jakiś sposób z prześwitem w chmurach, który biegł tuż ponad nim wąskim pasem, wpuszczając do zimnej przestrzeni promienie słońca. Widziała wyraźnie ich blask padający na ziemię, z której unosił się dym i płomienie. Trawa paliła się długim pasem, a także wszystko co znajdowało się w tamtym miejscu. Usiłowała ocenić odległość.

- Cholera – powiedziała na głos. Wychyliła się, by zawołać do Vasquez, po czym zreflektowała się i uruchomiła nadawanie na kanale ogólnym. – Tu Dziwka. Około 15 mil w kierunku zachodnim pożar. Płonie obszar szerokości co najmniej 8 mil – odczytała podziałkę z lornetki, usiłując określić możliwe oddalenie obiektów. Pamiętała jednak, że w tym miejscu może nie być to tak oczywiste.

- Jakieś ślady aktywności przeciwnika? – usłyszała głos Kowalskiego zarówno w słuchawce, jak i w budynku poniżej.

- Negatywnie – odpowiedziała. Po chwili uświadomiła sobie, że nie widzi nawet zwierząt, które przed pożarem stepu powinny uciekać całą masą. W ogóle nie widziała żadnych istot, tym bardziej poworów, które powinni już napotkać. Spojrzała raz jeszcze przez lornetkę i zorientowała się, że nie dostrzega czarnego pasa wypalonej ziemi. Merde. Włączyła nadawanie. – Kontrola, ten pożar przemieszcza się w naszą stronę. Nie jestem w stanie określić szybkości ani orientacyjnego ETA.

- Przyjąłem – usłyszała. Wiedziała co teraz zrobi, Vash skieruje Skelajno na zachodnią granicę miasta, by nie tracić z oczu tej części dworca, lecz również by nie zostali zaskoczeni. Sprawdziła pozycjometr, na razie wszystkie kropki były w komplecie, włącznie z posłanymi w głąb miasta zwiadowcami. Ponownie zaczęła przyglądać się pożarowi, zastanawiając się co jest w nim nienaturalnego. Pojawił się znikąd, jeszcze kilkadziesiąt minut temu w tamtym kierunku wstawał świt, widoczność się poprawiała, dostrzegała tam burzowe chmury, lecz na pewno nic się nie paliło. Pożar zdawał się zacząć momentalnie, a trawiaste pustkowie stanąć w płomieniach w jednej chwili. Gdy rozległ się warkot silników startującej w tamtą stronę Skelajno, nagle zrozumiała.

- Tu Dziwka. Nie zbliżać się do pożaru, powtarzam nie zbliżać ptaszka do pożaru. W rejonie prawdopodobnie mocno podniesiona temperatura, ogień powoduje słońce.

- Wyjaśnij – zatrzeszczał Kowalski.

 - Kontrola, tam jest prześwit w chmurach. Słońce oświetla ziemię i wszystko podpala.

- Tu Jaskółka, potwierdzam – włączyła się Vasquez. – Podniesiona obszarowo temperatura, zaczyna wzrastać w odległości około 8 mil.

- Ile mamy czasu? – Kowalski przeszedł od razu do rzeczy.

- Potrzebuję chwili – odparła Vasquez. Skelajno manewrowała dzięki własnemu sterowaniu, nad zrujnowanym miastem. Vash nie musiała nią sterować, matematyka sprawnie prowadziła Harpię w kierunku wskazanych współrzędnych, zmieniając co jakiś czas kurs, by uniknąć niespodziewanego ataku. Niespodziewanie dron coś wystrzelił, długi pocisk, który pomknął przed siebie, zapłonąwszy ogniem silniczka rakietowego. Czujka poszła wprost w kierunku ściany ognia. Deveraux sprawdziła pozycjometr, skontrolowała otoczenie, po czym powróciła do jej obserwacji, wskutek czego dostrzegła eksplozję w powietrzu, w odległości nie mniejszej niż 10 mil. Nie usłyszała jednak żadnego dźwięku, gdy urządzenie zmieniło się w kulę ognia.

- Kontrola, temperatura 9000 Farenheita – Vasquez zawahała się na chwilę. – Dalej wzrasta jeszcze bardziej. Przesuwa się w naszą stronę.

- Kiedy tu dotrze?

- Wyliczam.

Trzaski w radiu wzmogły się i głosy stały się niezrozumiałe. Deveraux ponownie się rozejrzała, po czym sprawdziwszy pozycje punkcików, powróciła do obserwacji pożaru. Fala gorąca podpaliła obszar, na który padły promienie słoneczne.

- … to zmienna – usłyszała głos Budzyńskiej z dołu, na którym na chwilę się skupiła. – Słońce świeci przez nią, a właściwości światła się zmieniają i wyzwalają energię.

- Proszę mi nie tłumaczyć procesu termicznego – odparł Rassmusen. – Kiedy badaliście manifestacje czy zaobserwowaliście, aby wykraczały one swym występowaniem poza orbitę planety? Z powierzchni w przestrzeń kosmiczną?

Devereaux nie usłyszała odpowiedzi, bo właśnie sobie coś uświadomiła.

- Kontrola – zawołała do radia, lecz nie uzyskała odpowiedzi, więc zaklęła i krzyknęła. Budzyńska i Rassmusen zamilkli, lecz nie sprawdzała, czy spoglądają w jej kierunku. Teraz patrzyła przez lornetkę na północ, w kierunku fioletowego nieba.

- O co chodzi? – usłyszała z dołu głos Kowalskiego. Wyszedł z budynku dworca.  Wyglądał na zmęczonego.

- Macie łączność ze zwiadem? – zawołała. – Brak kontaktu wizualnego, pozycje nie zmieniły się od dłuższego czasu.

Przez chwilę spoglądał na nią, jak gdyby czekając czy ma mu do przekazania jeszcze jakąś wiadomość, zapewne spodziewając się, że nie będzie pozytywna. Doczekał się jej ze strony Vasquez.

- Czterdzieści pięć minut! – zawołała. – Potem temperatura zacznie się podnosić.

- Coś jeszcze? – zapytał wyraźnie zrezygnowanym tonem.

- Nie ma wiatru, a chmury przemieszczają się w naszym kierunku – odkrzyknęła. – Łączność siadła całkowicie, brak jakichkolwiek fal radiowych w powietrzu – ściszyła głos. – Zaczyna się. Sugerowałabym jak najszybszą zmianę pozycji…

- Nie używaj eufemizmów, spadamy – odparł i zaczął nadawać. – Vash, ściągaj Skelajno w kierunku miasta, spróbuj złapać namiar na zwiad. Wystrzel czujnik na perymetr, żebyśmy mieli wczesne ostrzeganie - polecił, po czym zniknął w budynku. Deveraux spojrzała w kierunku drona, który zatrząsł się posyłając kolejną czujkę w kierunku pożaru, tym razem jednak bez silnika rakietowego. Spadła gdzieś na przedpolu miasta, gdzie natychmiast się uaktywniła i zgłosiła sieci matematycznej gotowość, wizualizując się na perymetrze. Uruchomiła odczyt ruchu i temperatury, podczas gdy Skelajno podążała na powrót nad miasto, nabierając wysokości. Deveraux popatrzyła w kierunku lotniska, zastanawiając się, czy zdążą przerzucić resztę sprzętu w tak krótkim czasie. Zdaje się, że przy okazji szlag trafiał ich plan odwrotu, bowiem płyta startowa miała sporą szansę przestać istnieć, gdy lotnisko zacznie się roztapiać. Nieistotne, ciekawe czy zdążą się zapakować i stąd odjechać. Na razie do wszystkiego podchodziła ze stoickim spokojem. Punkciki na pozycjometrze oznaczające strzelców SBS w głębi miasta nawet nie drgnęły.

Po chwili musiała się ruszyć, bo zawołał ją Kowalski. Błyskawicznie opuściła stanowisko, a gdy zsunęła się na dół zobaczyła jak podbiega żołnierz SBS z lornetką zawieszoną na szyi. Nie powiedział do niej ani słowa, tylko zaczął się wspinać wykorzystując do tego jej plecak oparty o ścianę, by zająć pozycję obserwatora. Zmrużyła oczy, po czym weszła do budynku. Jak się spodziewała wewnątrz znajdowały się wyłącznie gołe ściany, porośnięte grzybem i zbutwiałe kawałki drewna, będące zapewne kiedyś meblami. Jeden stół przetrwał we względnej całości, na jego blacie leżała rozłożona mapa. W kącie krzątali się strzelcy, sprzątając szybko rozłożony sprzęt koordynacji sieci bojowej. Przy mapie stali Kowalski, Sokoliński i Rassmusen.

- … nie więcej niż dwadzieścia minut – mówił ten ostatni.

- Proszę posłuchać! – warknął pułkownik. – W tej chwili obecnej wszystko jest dla mnie priorytetem! Lecz najważniejszy to sprawdzenie dlaczego moi ludzie nie odpowiadają!

- Pułkowniku wiem, że sieć radiowa leży, ale sam pan powiedział, że wciąż nie udało się uruchomić ostatecznie pociągu i zacząć nawet ładowania, jeśli…

- Panie Rassmusen – wtrącił się Kowalski. – Proszę dać spokój. Tracimy tylko czas, my po prostu nie zostawiamy naszych ludzi. Pułkowniku, niech wezmą ze sobą Waltera. Może i nie chce z nami współpracować, ale nie wydaje mi się, żeby wciągnął ich w pułapkę. To, co się tutaj dzieje… wykracza poza konwencjonalne metody prowadzenia wojny.

Sokoliński wyraźnie się wahał. Wreszcie zaklął. Spojrzał w kierunku strzelca, który wbiegł właśnie do budynku.

- Nie śpieszy ci się, Gmurczyk? – warknął. – Bierz czterech ludzi. Macie znaleźć Gaworka – westchnął, wyraźnie poirytowany. – Nastaw czas. Dwadzieścia minut, jeżeli na nic natraficie, wracacie tutaj. Zrozumiałeś?

- Tak, panie pułkowniku – odparł żołnierz z naszywkami sierżanta.

- Zostawimy was, jeśli nie wrócicie – powiedział zmęczonym głosem Kowalski. – Pociąg odjedzie, bo miasto stanie w płomieniach – lecz żołnierz nie spojrzał nawet w jego kierunku.

- Jeszcze jedno, Gmurczyk. Przodem idą marines – polecił Sokoliński. – Zadowoleni, sierżancie? Jeżeli coś tam napotkają to ten wasz jeniec ma wejść w to pierwszy.

- To nasz jeniec, pułkowniku – przypomniał Rassmusen, lecz nie doczekał się komentarza.

- Bierz Baumanna i Yutaniego – polecił Kowalski patrząc na Deveraux. – Osłaniasz i rozpoznajesz teren. Już! – polecił, a pułkownik kiwnął głową. Gmurczyk obrócił się i wyszedł, lecz ona pozostała w miejscu. – Jeszcze coś?

- Jeżeli mamy stąd odjechać, to niech Di Stefano pokaże tym domorosłym mechanikom którędy biegną przewody olejowe – poradziła. – Na razie robią co mogą, żeby zatrzeć silnik – dopiero wtedy postanowiła opuścić budynek, mając nadzieję, że może nie dała Kowalskiemu amunicji, ale przynajmniej małego prztyczka w ich imieniu od pułkownika.

Na peronie było więcej wojska. Krzątali się zajmując wrzucaniem skrzyń do wagonów, kilku z nich usiłowało rozczepić skład. Brali w tym udział Jackson i Evergreen wykorzystując chwytaki hardimanów. Mimo, iż ruchy uległy wyraźnemu przyśpieszeniu, nie dostrzegała śladów paniki. Zlokalizowała Waltera i resztę marines, przekazała Vasquez dyspozycje, ta natychmiast wykrzyknęła rozkazy. Po chwili Harpo i Kretyn stanęli przed nią, prowadząc Waltera.

- Dlaczego ja? – zapytał Baumann.

- Bo jesteś ulubieńcem moim i sierżanta – powiedziała Vasquez i wskazała na Waltera. – Wytłumacz mu, co ma robić, tylko bez żadnej brawury. W naszą stronę idzie manifestacja, mamy trzy kwadranse by się stąd zabrać, oddalacie się jedynie na dwadzieścia minut.

Kiwnęli głowami, Baumann chciał wyraźnie coś dodać, ale postanowił milczeć. Devereaux dorzuciła swój plecak do pozostałych, po czym ruszyła w kierunku Gmurczyka, stojącego ze strzelcami za fasadą dworca. Minęli budynek i ujrzeli morze ruin, które obserwowała z góry, nad nimi górowało fioletowe niebo. Gmurczyk czekał na nich, po czym powiedział coś po polsku.

- Va te faire enculer – odcięła się Deveraux  z uśmiechem na ustach. Gmurczyk popatrzył na marines i odezwał się do Baumanna,

- Naprzód – jego angielski również miał twardy akcent. Dodał coś po polsku, przeznaczonego wyraźnie dla jego ludzi, bowiem roześmieli się.

- Czekaj ty… - zaczął Baumann, lecz przerwał mu Walter.

- Powiedział, że marines będą szli przed nimi, a oni będą pilnować, żebyście nie uciekli, bo wam brak odwagi – przetłumaczył swym łamanym angielskim. Strzelcy umilkli.

- Tracimy czas – powiedziała głośno Deveraux. – Do przodu, bo inaczej nasi sojusznicy nie ruszą się z miejsca, jeżeli nie zapewnimy im osłony i wsparcia.

- A pewnie – podchwycił Yutani. – Trzeba oczyścić teren dekownikom bez jaj.

- Tylko nie trafcie nam w plecy, jeśli zobaczycie z przodu wroga – rzucił Baumann. – Bez paniki dziewczynki, marines was ocalą!

Kolejne słowa od Gmurczyka skierowane były do Waltera, lecz ten je zignorował. Minęli strzelców, którzy za ich plecami zaczęli się rozpraszać, przechodząc przez ulicę znajdującą się przed budynkiem. Sprawdziła odczyt, który zamigotał i wskazała ręką azymut.

- Dziękuję – powiedziała do Waltera, lecz ten nie zareagował, więc kontynuowała – to jakieś ćwierć mili stąd – uświadomiła sobie, że zdaje się posługiwał sięinną miarą odległości. – Szukamy naszych żołnierzy, zwiad przepadł. Mamy mało czasu, z powodu zbliżającej się manifestacji.

- Wiem, czuję ją – powiedział. – Mówiłem pułkownikowi, żeby po tych śladach nie iść. To poszło w zonę.

- Zabierzesz nas do nich? – spytała, nagle czując się głupio, wiedząc że nie powinna o nic go prosić, tylko po prostu go zmusić. Popatrzył na nią uważnie i kiwnął głową, po czym ruszył powoli przed siebie.

- Tylko niczego nie próbuj – poradził Baumann. – Kula w nogi, ja nie chybiam. Mamy cię nie zabijać, nikt nie mówił nic o nie okaleczaniu!

- Trzymacie się blisko niego – powiedziała Deveraux do swoich ludzi. – Zachowujemy kontakt wizualny, łączność znakowa.

- Nie zachowuj się jak nasza latynoska domina – odparował Baumann.

- Zawsze możesz pomarzyć – odparowała, patrząc w ślad za nim i Yutanim, który ze swoim niskim wzrostem Azjaty prezentował się dziwnie na tle pozostałych mężczyzn. Poprawiła snajperkę na plecach, wypatrzyła nieodległy budynek, po czym ruszyła w jego stronę, oddalając się nieco od pozostałych. Za nimi szła rozproszona pikieta, a ona zastanawiała się jakie ma szanse, jeśli natrafi na jakąś lokalną manifestację. Lecz problemem była ta zmierzająca w ich kierunku, nie wiedziała czy istnieje szansa, że ominie lotnisko. Na razie i tak nie mieli żadnego odwrotu.

Szła w stronę ruin, a fioletowy nieboskłon rósł jej w oczach.

Dzikie Pola na północ od Warszawy >>

środa, 29 marca 2023

Blask Ciemności: Dzikie Pola

 


DZIKIE POLA

<< Rubież

Skoro świt wydano wojsku kawę zbożową zaprawioną obficie chemią i inhibitorami łysenkowskimi, co większości dało już podpowiedź, dokąd się udają. Cel misji wciąż pozostał dla wojska nieznany, a Maksyma przestała już dziwić ta tajemniczość, zakrawająca na paranoję. Nie słyszał nigdy o imperialistycznym wojsku na terenie LKPRR, walki z wrogiem toczyły się z dala od rejonów opanowanych przez Polaków, bowiem imperialiści mieli wystarczająco dużo rozumu w głowie, by trzymać swe siły z dala od miejsc opanowanych przez zonę, gdzie ponoć nie działały ich zdehumanizowane automaty. Kwestia ewentualnego starcia nieco go niepokoiła, bowiem mimo swej bitności Druga Armia nie walczyła dotąd z wrogiem, który uzbrojony był w broń palną. Problem ten odłożył jednak na później, rzucając się w wir obowiązków. Ku zaskoczeniu kwatermistrza naskoczył na niego, grożąc postawieniem do raportu za przekazanie prowiantu nie spełniającego wymagań. Dopilnował, aby wojsko dostało ten, który spryciarz Feszet przeznaczył na czarny rynek Lublina, wydając zamiast tego przeterminowaną żywność. Teraz, kiedy Gerber wiedział dokąd zmierzają, zamierzał sprawić, aby pluton dotarł tam z pełnym brzuchem. Tyle przynajmniej mógł zrobić i nie wynikało to z faktu, iż przestraszony rozmową z Afanasjewą zamierzał wykonywać obowiązki sierżanta plutonu nienagannie. Getow obserwował go przez chwilę z marsową miną, wreszcie wyciągnął wnioski z tego co zobaczył, polecając Feszetowi współpracować, najwyraźniej uznając, iż Gerber prowadzi jakąś skomplikowaną rozgrywkę z Kalicińskim, w którą lepiej się nie mieszać, by nie wiedzieć zbyt dużo. Lejtnant przyglądał mu się podejrzliwie, żadnemu Maksym nie dał poznać, że zna cel ich misji. Wciąż mocno go niepokoił.

Wiedział, że Afanasjewa wiele przed nim przemilczała, choć fakt, że odsłoniła przed nim aż tyle był dlań zagadkowy. Ale mogła przynajmniej w części być szczera, sposób jaki znalazła by z nim porozmawiać, sprawił, że daleki był od jakichkolwiek prób przechytrzenia Kalicińskiego, a w szczególności jej. Z Akwarium się po prostu nie zadzierało, a fakt, iż poinformowała go wprost, że dzięki niej ma szansę przeżyć sprawił, że wiedział od kogo przyjmować rozkazy. Nie obiecała mu niczego więcej, doskonale zdawał sobie sprawę, że nie może jej ufać, jednak skoro zmierzali do Warszawy, wyłącznie dzięki niej mógł się stamtąd wydostać. Samo to sprawiło, że w jednej chwili uznał, że nie widzi problemu, by poświęcić to, co dotychczas osiągnął, ze swoimi ludźmi włącznie. Choć rzecz jasna pomogą mu oni w osiągnięciu każdego celu i przetrwaniu. Nie wiedział pod jakimi rozkazami działa Afanasjewa, podejrzewał jednak, że niekoniecznie spodobać się one mogą pełnemu ideałów Kalicińskiemu albo cynicznemu Kraftowi.

Wszystko to sprawiło, że choć po rozmowie z Afanasjewą był mocno wstrząśnięty, ostatecznie doszedł do wniosku, że wszystko potoczyło się w sposób dla niego pozytywny. Z tym co mieli bez problemu mogli posłać go do łagru, bądź uczynić coś gorszego, co wyraźnie dała mu do zrozumienia. Gdy wrócił do plutonu, polecił natychmiast przyprowadzić sobie Gruzinkę, by podładować sobie baterie. Ku swemu zadowoleniu dostrzegł, iż odrobiła lekcję i stała się całkowicie uległa, dokładając starań, aby mógł dostrzec jej zaangażowanie, choć w oczach wciąż miała czystą nienawiść, przemieszaną z bólem powodowanym przez znamię wycięte na jej ramieniu i to, co przeszła do tej pory. Kolejna lekcja nadejdzie niebawem, gdy stanie na wprost jakiegoś nieposłusznego żołnierza bądź zagubionego cywila, który nie będzie potrafił się wykupić. Na razie jednak wciąż pozostawała pod czujną obserwacją jego ludzi, którzy wcześniej przeszli podobny trening wyzbywając się jakichkolwiek uczuć i rozumiejąc, iż trzymanie z Maksymem Gerberem będzie dla nich szansą na przeżycie, a z czasem stanie się zyskowne.

Przespał się kilka godzin, a gdy nadszedł świt, wstał i otrzepał z naniesionego wiatrem wrześniowego śniegu. Poderwał swych ludzi, zajął się zaprowiantowaniem, wydał polecenia dowódcom drużyn, polecając dopilnować, by każdy z żołnierzy pobrał dodatkowe wyposażenie, nie zapominając o wodzie, prowiancie na minimum tydzień i amunicji. To dało wszystkim do myślenia, on jednak nie dał po sobie nikomu poznać, że wie dokąd zmierzają, choć po obserwującym ich z oddali Getowie wyraźnie widać było, że to podejrzewa. Nie mogli się jednak w żaden sposób porozumieć, bowiem gdy rozwidniło się, odkryto iż teren obstawiony został przez milczących żołnierzy specnazu, którzy nie wypuszczali na zewnątrz nikogo, do środka dopuszczając jedynie ludzi kwatermistrza i obsługę lotniska. Z drugiej strony Maksym nie zamierzał nawet ryzykować, podejrzewając zapewne słusznie, że znalazł się pod obserwacją. Drobne grzeszki w postaci poskromienia Gruzinki były czymś, co jak był pewien, Afanasjewa była skłonna tolerować, przekazanie informacji było czymś innym. W przypadku imperialistów Akwarium nie stosowało taryfy ulgowej, choć dotychczas Gerber traktował ich nieco mitycznie, jak potwory z bajek, którymi straszy się dzieci, a jemu w pionierskim dzieciństwie wbijano do głowy, że czyhają tam z cybermaszynami knując zagładę wolnego świata. Dużo bardziej realne i prawdziwe były twory zony, Polacy ze swym jadem, kłami i milionami odnóży, jednak dla specnazu liczył się tylko jeden wróg. Należało przyjąć, że jest dużo bardziej niebezpieczny niż to, z czym zmierzyli się w Chełmie.

Na lotnisku dołączyło do nich jeszcze czterech młodszych lejtnantów, dowodzących tankami oraz sprawujący dowództwo nad drużyną tankistów. Był jeszcze chorąży kierujący ogniem z haubic. Wszystkie maszyny zaczęto wtaczać do klatek transportowych, przygotowując je do podjęcia przez wiertaloty. Wojsko zajmować zaczęło BWP, oba plutony zmieściły się w sześciu pojazdach, które zajęły również swe miejsca. Kraft i Kaliciński planowali siąść wraz ze swymi ludźmi, Maksym również chciał udać się do jednego z wozów, gdy poczuł na ramieniu ciężką rękę żołnierza specnazu. Chcąc nie chcąc podążył za nim, nieco żałując, iż nie znajdzie się wśród swego wojska. Z jednej strony choć lot w kołyszącym się pojeździe nie należał do przyjemnych, a desant bojowy rozpocząć się mógł od połamań i potłuczeń, gdy BWP gwałtownie przyziemiał, pozwalało to na pobyt w ciasnej zamkniętej przestrzeni, która dawała możliwość odpoczynku i kojarzyła się z domem. Jak każdy urodzony po wybuchu wojny i wychowany w tunelach, na otwartej przestrzeni Maksym czuł się niezbyt pewnie. Po dobie pobytu w Chełmie miał już nieco dość, odruchowo sprawdził jeszcze swe ciało, czy po wybuchu, którego był świadkiem nie zaczęło się ono zmieniać. Nie obawiał się choroby popromiennej lecz efektów łysenkowskiej ewolucji, której prędzej czy później podlegało wszystko, co przebywało w zonie, cofającej się po jej opuszczeniu, jeśli przemiany nie zaszły za daleko. Najwyraźniej jednak inhibitory spełniały swe zadanie, teraz jednak udawali się w środek łysenkowskiego piekła. Jedyną szansą ocalenia była dla niego rzeczywiście Afanasjewa.

Zaprowadzono go do Mi-8, których pięć znajdowało się na płycie lotniska, kątem oka dostrzegł, że do innych maszyn zmierzają Kaliciński, Kraft i Dowgiłło. Afanasjewa rozdzieliła oficerów i głównych podoficerów od siebie i plutonów, być może ze względów bezpieczeństwa, najwyraźniej nie do końca przekonana, że wszystkie wiertaloty dojdą do celu w całości. O ile w przypadku oficerów miało to sens, z jakiego powodu znaleźli się tam również główni podoficerowie plutonu było jej tajemnicą. Być może uznała, za naturalne, że zastępujący dowódców winni również podlegać tym samym zasadom. W przypadku tanków nie było takiego problemu, bowiem każdy miał własnego dowódcę. Rzucił okiem w ich stronę, ku stojącym na swych ciężkich nogach w oczekiwaniu na transport, lekkim PT-81 i T-87, najnowszym modelom wyposażonym w niekierowane rakiety, działka oraz wyrzutnie. Nic nie mogło ich zatrzymać, choć nie były w stanie pokonać więcej niż 40 wiorst na godzinę. Za nimi znajdowały się dwie mobilne haubice Grad, zmodernizowane wersje Pionów, z potężnymi armatami kalibru 203 mm, mogące wystrzeliwać granaty odłamkowo-burzące na odległość prawie 50 wiorst, z dodatkowymi granatami o napędzie rakietowym, chemicznymi, choć te w przypadku Polaków sprawdzały się kiepsko. Nawet gdyby ktoś dotychczas zastanawiał się co może być celem tej operacji, teraz nie mógł już wątpić. Szli na wojnę.

Usiadł w MI-8, w jednym z foteli ustawionych w dwóch rzędach na wprost siebie. Przy włazie po obu stronach dostrzegł dwa nieobsadzone stanowiska najnowszych karabinów PK Pieczenieg, kalibru 7,62 mm, zdolne wystrzelić w ciągu minuty 650 pocisków. Jak mógł się spodziewać operację traktowano niezwykle poważnie. W środku miejsca zajmowali milczący żołnierze specnazu, mierzący go beznamiętnym spojrzeniem. Wzrok jak zawsze mieli mętny, jak gdyby zażyli właśnie endorfiny bojowe, lecz nie wątpił, że w ciągu ułamka sekundy byliby w stanie poderżnąć mu gardło. Zdjął swój plecak, kładąc go u swych stóp i dostrzegł jak wymieniają pogardliwe spojrzenia, na widok wielokilogramowego ładunku, zawierającego prowiant i wodę. Zgodnie z czarną legendą podtrzymywaną zresztą przez nich samych, żołnierzowi specnazu winna wystarczyć saperka, przy pomocy której obroni się, okopie i zdobędzie pożywienie. Ich uzbrojenie stanowiły karabiny kałasznikowa, zaś siedzący na krawędzi trzymali lufy długich karabinów snajperskich SWD. A jednak przed oczami miał widok sprzed kilku lat, kiedy specnaz wycofywał się z tunelu na Mokotowie, tuż przed upadkiem Warszawy. Z szaleństwem w oczach, jakby pobity, choć później udało się w jakiś sposób sprawić by południowa zona przestała istnieć. Lecz nastąpiło to niedługo przed ewakuacją, a wydarzenia te objęto najwyższą klauzulą tajności, zakazując o nich mówić.

Zdjął hełm, kiedy jeden z żołnierzy podał mu słuchafon. Nałożył go na uszy, gdy w otoczenie wdarł się dźwięk rozkręcających się wirników, a wiertaloty uruchamiały swe silniki, zaś śmigła zaczynały przecinać powietrze.

- Tu major Afanasjewa – usłyszał. – Towarzysze! Mówię do oficerów, podoficerów oraz dowódców drużyn – zatem łącznościowcy w BWPach musieli otrzymać polecenie odbioru transmisji. Tajemnica właśnie przestawała nią być, gdy poznawali cel operacji. – Udajemy się w jednej z najważniejszych misji tej wojny. Lecimy do Warszawy – zawiesiła głos, pozwalając by informacja rozeszła się wśród żołnierzy. Prawie słyszał przekleństwa jakie zaczęły padać w pojazdach, kiedy wojsko przestało baczyć na zasady i reguły. Podjęła przemowę kilka sekund później, dając wystarczająco dużo czasu, by przywrócono porządek. – Wiem, co słyszeliście. W Warszawie panuje zona, Polacy opanowali cały teren, zmienne uniemożliwiają oddychanie. Lecz tak nie jest! Przez ostatnią dobę nasze działa ostrzeliwały całą strefę buforową, a lotnictwo zmieniło obszar wzdłuż Wisły w metanapalmowe piekło! Nic nie miało tam szansy przeżyć, co daje nam bezpieczną szansę wejścia! Towarzysze! Dwa plutony zmiechpiechoty, drużyna tanków i artylerii, do tego szwadron szturmowych wiertalotów zapewnią osłonę oddziałowi specnazu, który udaje się z misją, mogącą zakończyć tę wojnę! Dokonamy tego, w imię przewodnika narodów i zbawcy ludzkości, który osobiście zatwierdził tę operację! Niech jego żelazny duch wiedzie nas do celu! Beria!

- Beria! – mimowolnie podjął Gerber, podobnie jak żołnierze Drugiej Armii skryci w pojazdach. Żołnierz specnazu uśmiechnął się cierpko.

- Za rodinu! – zawołała Afanasjewa, a wśród zgromadzonych podniósł się gromki okrzyk.

Wiertalot pochylił swój dziób, wznosząc się do góry. Specnazowcy nie zasunęli bocznych drzwi, choć nie chwycili jeszcze za karabiny. Maksymowi zakręciło się w głowie, gdy spojrzał w dół, dostrzegając obóz, a za nim dwa wzgórza, na których leżały ruiny miasta, w którym w czasach kapitalistycznej niewoli żyli ludzie. W tym przypadku całkowicie zgadzał się z doktryną, dobrze, że Ławrientij Beria wyzwalając ludzkość dał jej możliwość życia w bezpiecznych tunelach pod ziemią. Powierzchnia była zagrożeniem, widziana z tej wysokości wydawała się jeszcze straszniejsza. Nie miał pojęcia jak widok ten mogli wytrzymać piloci, podejrzewał, że szkolono ich w tym celu od urodzenia, wspomagając czymś jeszcze mocniejszym niż endorfiny bojowe.

Wiertalot obrócił się pozostawiając Chełm za sobą, ruszył do przodu z pochylonym dziobem. Przez drzwi w szarym świetle poranka Maksym dostrzegł pozostałe  pojazdy, lecące powoli naprzód z ciężkim ładunkiem. Mi-12 cięły powietrze swymi czterema wirnikami umieszczonymi na skrzydłach, stabilizowane potężnymi wirnikami na ogonie. Gerber poczuł się nieco oszołomiony widząc jak unoszą i suną przed siebie niosąc wielotonowe tanki, choć z perspektywy ziemi wydawało mu się oczywiste, że wiertaloty transportują pojazdy opancerzone, teraz kiedy widział jak lecą, a powierzchnia przesuwa się poniżej, nagle poczuł się przytłoczony. Nieopodal inny pilot zajmował miejsce w szyku, a zaczepiony w kołysce transportowej BWP kołysał się na lewo i prawo. Mimo niesamowitej precyzji z jaką pilotowano pojazdy, pomyślał, że wojsko w pojazdach odczuje wszelkie niedogodności związane z tym rodzajem transportu, choć rekompensuje je pobyt w bezpiecznym zamknięciu. Poczuł nagle wdzięczność do Afanasjewej za umieszczenie go w zwykłym transportowcu, z resztą żołnierzy Specnazu, którzy w ten sposób zachowywali pełnię sił.

Na skrzydle eskadry dostrzegł przelatujące z większą prędkością dwa śmigłowce szturmowe, jednym z nich był Mi-24, drugiego nie rozpoznał, choć ilość uzbrojenia w jakie go wyposażono, była olbrzymia. Nie miał pojęcia czemu do operacji o takiej wadze wyznaczono akurat dwa plutony Dziewiątej Kompanii, lecz liczba sprzętu i broni jaką użyto, robiła wrażenie. Kilkanaście wiertalotów, osłanianych przez szturmowce, do tego zapewne jeszcze wsparcie myśliwców. Z drugiej strony w pełni rozumiał takie środki, skoro na terytorium ich kraju pojawili się Imperialiści. Nie mógł sobie przypomnieć czy kiedykolwiek wcześniej tu przybyli, czasy początków wojny stanowiły odległą dlań historię tuż przed jego urodzeniem, pamiętał jedynie, iż postanowili zniszczyć cały kraj, spustoszony wcześniej wybuchami atomowymi wskutek buntu faszystów, stłumionego przez marszałka Rokossowskiego. Polska stała się miejscem eksplozji dziesiątek rakiet, lecz wyszła z tego cało, w przeciwieństwie do Niemiec, po których pozostała jedynie spustoszona ziemia, którą zaludniły wkrótce twory, z którymi walczono zaciekle na froncie zachodnim.

Poczuł zimno na policzkach, gdy wiatr ze śniegiem wpadły do środka, lecz nie powiedział nic, widząc że desantowcy mają nieporuszone twarze. W słuchawkach ponownie usłyszał głos Afanasjewej.

- Towarzysze! Stanowimy awangardę, która zabezpieczy przyczółek, na który zostaną przerzucone pozostałe wojska! Jesteśmy trzonem, który umożliwi odzyskanie Warszawy i nie dopuszczenie by wpadła we wrogie ręce. Naszym przeciwnikiem będą nie tylko Polacy – znowu zamilkła, dając chwilę by wiadomość ta uczyniła odpowiednie wrażenie na słuchaczach. – Na Warszawę idą imperaliści! Nie dopuścimy, by zajęli dawną stolicę polskiego komunizmu! Powstrzymamy ich! Beria!

Gerber tym razem nic nie powiedział, myśląc o implikacjach tego co usłyszał. Nie mógł pojąć z jakiego powodu mityczny przeciwnik, którego nigdy dotąd nie spotkał, zaciekle atakujący na wszystkich frontach, usiłując zniszczyć pokój, wysadził desant w środku zony, gdzieś między Poznaniem a Warszawą. Ani tym bardziej jak to uczynił, skoro cybermaszyny nie potrafiły działać w warunkach jądrowego spustoszenia, takich jakie panowały na większości ziem LPKRR. Nie zamierzał się jednak nad tym zastanawiać, bardziej nurtowało go jaką broń posiada wróg, a przede wszystkim w jakiej sile przybywa. Oni dysponowali co najmniej 70 ludźmi, do tego pięcioma tankami, dwiema armatami i śmigłowcami szturmowymi. Jakie machiny miał wróg, a także uzbrojenie, nie zostało mu na razie wyjawione. To zaś było dlań najważniejsze, nigdy dotąd nie stawał na wprost takiego przeciwnika, mgliście przypominał sobie z opowieści frontowych wiarusów, że karabiny tamtych miały większy zasięg. Być może Afanasjewa w stosownej chwili im to wyjaśni. Na razie jednak mówiła o czym innym.

- Towarzysze! Wylądujemy na Polu Mokotowskim, na granicy oddziaływań zmiennych! Trasa prowadząca w to miejsce wolna jest od nieznanych zjawisk, od wczoraj na bieżąco prowadzony jest ciągły zwiad przy użyciu Suchoji, które na bieżąco patrolują trasę naszego lotu, namierzając zmienne. Nieopodal Warszawy zrzuciliśmy 12 godzin temu dwie drużyny zwiadu, które mają rozpoznać teren. Po przybyciu nawiążemy z nimi kontakt i ustanowimy bazę wypadową, następnie odnajdziemy imperialistów i ich zniszczymy! Ku chwale ojczyzny!

- Za rodinu – mruknął Gerber. Job twoju mat, pomyślał. Jeden ze specnazowców sięgnął za pazuchę i podał mu swoją manierkę. Uśmiechnął się, ukazując  powybijane zęby. Maksym odkręcił, powąchał, po czym spodziewając się co nastąpi dalej, pociągnął solidnego łyka. Następnie zaczął kasłać, a łzy stanęły mu w oczach. – Spasiba – zdołał powiedzieć, a ktoś poklepał go po plecach.

Gdy odzyskał wzrok, poniżej pojawiły się już opuszczone budowle Lublina. Nie wiedział nawet kiedy zostawili za sobą trakt wytyczony w błocie i śniegu przez jadące do Chełma BWP. Zorientował się, że było to ledwie wczoraj, a od wyruszenia z bazy mijały dopiero 24 godziny. Teraz był tu z powrotem, a największe miasto Ludowej Komunistycznej Polskiej Republiki, obecna stolica kraju, pogrążone było w ciszy i ciemności. Przemknęli nad południową strażnicą, śledzeni z wieżyczek lufami karabinów, odprowadzani przez czujne oczy żołnierzy. Spostrzegł pancerny pociąg, wyjeżdżający właśnie z podziemi, kierujący się w stronę Chełma, w ślad za posłaną tam dzień wcześniej lokomotywą bojową, która wzięła udział w walkach o miasto. Powoli wracała normalność, o ile można nią było nazwać atak Polaków głęboko za linią frontu, w terenie wolnym od działalności zony i wroga. Pewnych rzeczy nadal nie rozumiał, nie wiedział jak mogło do nich dojść, lecz się nad nimi nie zastanawiał.

Spoglądał na przemykające poniżej opuszczone dziesiątki lat temu budowle, położone przy ulicach przecinających się pod kątem prostym. Część z nich rozebrano, wykorzystując cegły do budowy sieci podziemnych tuneli. Jak wszędzie w Polsce, także i tutaj, po wydarzeniach roku 1956 kiedy zbuntowani faszyści zaatakowali miłujących pokój komunistów, a marszałek Rokossowski powstrzymał ich używając bomby atomowej, zrozumiano, że nadchodzącą wojnę przetrwać będzie można jedynie w schronach. Gdy w roku 1962 zaatakowali imperialiści, uderzając na maszerującą przez teren republiki Armię Czerwoną, wszyscy przetrwali dzięki sieci podziemnych tuneli i kolejek w każdym mieście. Kolejne lata umożliwiły przeżycie pod ziemią, podczas gdy na powierzchni szalała atomowa zima, jaka nastąpiła po tym, jak znaczna część kraju spłonęła żywym ogniem, wskutek tego co wróg spuścił tutejszym mieszkańcom na głowy. Gdy okazało się, że na powierzchni narodziły się dziwne rejony zwane zonami, gdzie zaczęły obowiązywać inne prawa natury, dając początek ewolucyjnym przekształceniom wszystkiego co żyje w dziwaczne twory, jakimi stali się Polacy, podziemie stało się naturalnym miejscem zamieszkania. Lublin nie mógł równać się Warszawie i jej sieci tunelów metra, jednak od trzech lat ulegał gwałtownej rozbudowie, kolejne korytarze kopano w głąb, by dać miejsce kolejnym urzędnikom i mieszkańcom stolicy. Nie był największy w republice i z pewnością nie mógł równać się Stalinogrodowi i położonej nad Odrą Twierdzy Berii, ostoi zwycięstwa komunizmu, gdzie zęby połamały sobie miliony Polaków, spływających na południe z zachodniego frontu podczas pierwszego wyrojenia. Tamte walki znał jednak tylko z legend, macierzystą bazą Dziewiątej była zawsze Warszawa, do czasu jej upadku operowali głównie na Mazowszu.

Wiertaloty z hukiem wirników przemknęły nad zamkowym wzgórzem, ruin dawnej siedziby kapitalistycznych władców, pozostawionych aby upadły, podczas gdy nieopodal wznosił się olbrzymi spiżowy pomnik Berii, dowód triumfu ręki człowieka pracy nad dawnymi wypaczeniami rasy ludzkiej. Co dzień konserwowany przez zeków, nawet gdy padał kwaśny deszcz, widoczny z daleka, przypominał każdemu z żołnierzy garnizonu, że Przewodnik Narodów czuwa. U jego stóp leżały dawne kościoły i inne podobne budowle, których przeznaczenia w trzydziestym pierwszym roku istnienia polskiej republiki radzieckiej nikt już nie pamiętał.

Zostawili za sobą obszary powierzchniowych upraw, mknąc nad opuszczonymi ziemiami. Nikt już tu nie mieszkał, ludzie nie mieli po temu powodu, bowiem przenieśli się pod ziemię. Ślady kolein jasno wskazywały, że zapuszczają się w ten rejon jedynie żołnierze, podążający tędy na linię okopów. Stalkerzy nie pozostawiali widocznych tropów, lecz obszar ten spenetrowali i oczyścili już wiele lat temu. Od jakiegoś czasu nie wiodło im się zresztą najlepiej, gdy wojsko ustanowiło linię kordonu na Wiśle. Biegła ona teraz od Puław w kierunku Starachowic, gdzie placówka graniczna stanowiła forpocztę kieleckiego garnizonu, stamtąd ku Radomsku osłaniającemu Częstochowę, następnie do Kępna, będącemu wysuniętą strażnicą Twierdzy Berii i ku Wrześni, stanowiącej przedmurze Poznania. Całość stanowiła przemyślny system zasieków i okopów, obstawiony artylerią, która prewencyjnie bombardowała i paliła do gołej ziemi to co znajdowało się na północy. Choć skupiska zony poszerzały się powoli, zwłaszcza w większych miastach takich jak Łódź, Radom czy Warszawa, po upadku tej ostatniej przyjęto taktykę ani kroku w tył. Umocniono się, zniszczono wszystko w zasięgu kilkudziesięciu wiorst, zaciekle atakując każdy rodzaj ruchu, jaki pojawił się na perymetrze bezpieczeństwa. Zmienne w sposób chaotyczny przemieszczały się po utraconym obszarze, lecz nie przekroczyły go, a Polaków udało się w ten sposób zamknąć w żelaznych kleszczach. Sporadycznie próbowali się przedzierać, lecz wojsko im na to nie pozwalało, co jakiś czas macając przeciwnika, przygotowując ofensywę wyzwoleńczą, którą jak mówiono miał rozpocząć atak na Podlasie. Zona czekała, jak zawsze bezrozumna i niepojęta, wraz z rozciągającymi się wokół niej Dzikimi Polami, lecz jeśliby spytać starego wiarusa bądź stalkera, odpowiedziałby, że czuje i przewiduje, wypatrując nadejścia przeciwnika. Przyczaiła się wyczekując lub po prostu się z nimi bawiąc. Jednak zabobon taki tępiono w wojsku bez litości.

Zrobiło się jaśniej, zapewne słońce wzniosło się wyżej, ponad odwieczną, zawieszoną nisko warstwę chmur sprawiającą, że świat na powierzchni pogrążony był zazwyczaj w półmroku, rozjaśnianym jedynie przez cienką warstwę śniegu, padającego podczas lata. Zimy na powierzchni bywały ciężkie, armia rzadko opuszczała wtedy swe leże, nawet aktywność Polaków w niskich temperaturach zamierała. Do lekkiego mrozu jaki odczuwał wskutek otwartego wciąż włazu wiertalota przywykł już dawno temu.

W oddali dostrzegł Puławy, bastion wojskowy, skryty w żelbetonowych podziemiach. Kanciaste zabudowania twierdzy leżały nad Wisłą, której kwaśne wody pełne niebezpiecznych stworzeń toczyły swój czerwony nurt wzdłuż fosy. Tuż nad brzegiem znajdowała się linia zasieków, liczne pułapki, ciąg drutów pod napięciem i liczne wieżyczki obsadzone przez żołnierzy Drugiej Armii. Tu znajdowała się linia oddzielająca cywilizację od dzikiego kraju Polaków, którego znaczne części opanowała zona, nieprzeniknione zjawisko zmieniające przestrzeń. Z niej przybywali Polacy, ewoluując nie do poznania w trakcie nieskończonego czasu jaki mieli do dyspozycji, który płynął w zonie i w jej okolicach nierównomiernie. Rozliczne hordy pozwalały przypuszczać, że podczas gdy ledwie kilkadziesiąt lat minęło od pierwszego pojawienia się tych dziwacznych obszarów, których istnienie było skutkiem nuklearnej wojny, w ich przypadku minęły już dziesiątki pokoleń, podczas których zgodnie z zasadami łysenkizmu dokonali adaptacji pokoleniowej, wykształcając swe drapieżne cechy. Zajmowali dla zony kolejne terytoria, powoli i stopniowo przesuwając jej granice. Dopiero ustanowiona przed trzema laty linia zasieków i okopów, za którą na wiele wiorst wypalono ziemię, zdołała ich powstrzymać. W jaki sposób pojawili się w Chełmie w tak olbrzymiej liczbie, niezauważeni przez nikogo, podczas gdy dotąd z rzadka widywano za okopami pojedyncze sztuki, było tajemnicą. Wraz z nimi zniknęła zona, o ile w ogóle tam się wcześniej pojawiła.

Niebo rozjaśnił gwałtowny rozbłysk, na którego tle widziane przez niego pozostałe wiertaloty zmieniły się w czarne cienie. Puławy strzelały, działa odpaliły trzy pociski, które wspomagane ogniem rakietowym wznosiły się po paraboli znacząc niebo. Obserwował je jak szły po łuku na zachód, wspinając się na wiele wiorst w górę, nim zaczęły opadać. Śledził je przez kolejne minuty, aż osiągnęły ziemię, gdzieś w połowie drogi między Puławami a Radomiem, który znaczył widoczny w oddali fioletowy poblask. Na horyzoncie ujrzał metanapalmową eksplozję, obejmującą ogniem szeroki teren, zapalającą na długim odcinku suchą roślinność. Mimo, iż w teorii nic nie miało prawa wegetować w niskich temperaturach, wypalane do gołej ziemi przynajmniej raz w miesiącu, zona zawsze znajdowała sposób by się odrodzić, a dziwaczne pnącza odrastały w błyskawicznym tempie. Ogień był jedynym znanym sposobem by na jakiś czas się ich pozbyć, zarówno rośliny jak i Polacy zdawali się być nieczuli na jakiekolwiek próby rozwiązania problemu przy pomocy chemii. Rozmaite głowice i bomby, którymi próbowano ich powstrzymać, nie odniosły nigdy skutku. Była to ponoć kwestia ich adaptacyjnej biochemii, która na szczęście wciąż nie uodporniła się na metanapalm oraz elektryczne granaty Mazura.

Gdy skończył wpatrywać się w płonący horyzont zorientował się, że musieli minąć już Dęblin. Szli nad czerwonymi wodami Wisły, a desantowcy wstali, zajmując miejsca przy działkach. Dwaj snajperzy także przygotowali karabiny, gotowi do oddania strzału. Gdy przechylił się nieco i spojrzał ku Wiśle, dostrzegł przenikające pod wodą białe i obłe kształty. Dostrzegał ich grzbiety uświadamiając sobie, że niektóre z nich są niewyobrażalnie długie. Nie miał ochoty wiedzieć czym były, podejrzewał, że olbrzymią wersją tworów zwanych węgorzami, zamieszkujących zbiorniki wodne, żywiącymi się wszystkim czego tylko mogły dosięgnąć. Z niepokojem stwierdził, że twory zdawały się uświadamiać sobie, że nad nimi przelatują wiertaloty i starały się dotrzymać im tempa, jakby mając nadzieję, że któryś z nich stanie się ich ofiarą. Nagle jeden z nich wynurzył się ukazując białą paszczę pełną tysięcy małych zębów ostrych jak igła, w kilku rzędach. Łeb pozbawiony był oczu. Nie zdołał dosięgnąć żadnego wiertalotu i opadł bezsilnie w wodę, rozbryzgując ją wokół. Żaden ze specnazowców nie otworzył ognia, nie było to na razie potrzebne.

Lecieli nad ziemiami jałowymi, szarymi od pokrywającego je popiołu, ciągnącymi się na zachód jak okiem sięgnąć. Wypalane regularnie ostrzałami artylerii, bombardowaniem Suchoi przynoszącym metanapalm, z rzadka pokryte śniegiem,  głównie szarym pyłem. Mimo swej odległości od ziemi wiertaloty wzbudzały swym przelotem strumień wiatru, który podnosił drobne cząsteczki w górę. Świat kończył się w tym miejscu, pokryty wypaloną substancją, która drapała gardło. W niektórych miejscach ogień płonąć musiał długo, bowiem zdołał zeszklić znaczne fragmenty ziemi.

A jednak coś tu żyło, ze zdumieniem stwierdził, że widzi jak przez popiół sunie smuga. Niczym robak bądź wąż skryty pod powierzchnią, przemieszczał się w kierunku, z którego nadlatywali, po czym zniknął im z oczu nie objawiając swej natury. Potem nie poruszało się już nic, jedynie widoczna przez prawy właz Wisła, wzdłuż której leciała eskadra. Szturmowce oddaliły się i wykorzystując swą szybkość zataczały teraz szerokie kręgi, gotowe do oddania strzału lub odpalenia rakiety. Na razie jednak nie było ku temu powodu, nic nie stanowiło dla nich zagrożenia w tym spustoszonym świecie. Czasem pośród pyłu poruszało się coś człekokształtnego, być może Polak, lub jakiś człowiek, bowiem nie wszystkich zdołano ewakuować podczas wielkiego odwrotu. Niektórych do tej pory zdarzało odnajdywać się patrolom rozpoznania, choć nie wszyscy chcieli wracać i poddawać się przymusowej reedukacji, po utracie kontaktu z wartościami komunistycznymi.

Powoli tracił rachubę czasu, nie wiedząc od jak dawna już lecą. Oceniał, że powinni dotrzeć do mokotowskiego lotniska w ciągu dwóch – trzech godzin. Niepokoił go ich cel. Nie słyszał aby ktokolwiek dotarł do Warszawy w ciągu ostatnich trzech lat, choć patrole zapuszczały się aż pod Radom i Warkę. Powtarzana plotka, tępiona przez zampolitów, głosiła, że nikt nie wraca z dawnej stolicy, lecz do tej pory nie traktował jej poważnie. Armia nie miała powodu zapuszczać się w tamte strony, zony i tak nikt nie zdołał dotąd spenetrować z uwagi na jej odmienne warunki, uniemożliwiające podtrzymanie ludzkiego życia, nie warto było tracić sił, okopawszy się i ustanowiwszy nieprzebytą linię obrony. Z drugiej strony niektórzy powtarzali cichaczem, że wygląda to tak, jak gdyby z zoną zawarto rozejm, zupełnie jak gdyby osiągnięto porozumienie z siłą natury. Pozostając z dala od zajętych przez nią stref i nie atakując ich bezpośrednio, osiągnięto konsensus. Walki trwały na peryferiach, podczas gdy centrum pozostawało nie niepokojone. Zupełnie jakby zona ten stan respektowała, przynajmniej do czasu Chełma, gdy Polacy wyroili się jakby znikąd. Nie był w stanie zrozumieć gdzie mogło wyrosnąć to coś, co zdawało się wysysać miasto i pochłaniać jego mieszkańców, z jakiego powodu nikt tego nie zauważył.

Nie lubił zastanawiać się nad takimi rzeczami. Do wczoraj problemy Maksyma były stricte przyziemne. Jego egzystencja została zaburzona z powodu śmierci Jeleńskiej, sugestie Afanasjewej jakie by nie były w tym przypadku, nie były możliwe do udowodnienia, gdyż fala gorąca spopieliła ciało lejtnant. Gdyby nie to, jego plutonu nie spotkałby niepojęty zaszczyt udania się w misję, jak wszystko wskazywało, bez powrotu. Z jakiego powodu rzucali tam wyczerpane bitwą dwa plutony Dziewiątej, zamiast świeżych wojsk szykowanych na Podlasie, pozostawało tajemnicą Stawki.

Spopielony świat powoli ustępował i nieśmiało nabierał barw w postaci granatowych roślin, o długich i mięsistych liściach, które nie przypominały mu niczego, co znał. Pośród listowia dostrzegł ślady pojazdów i chwilę później znaleźli się nad zrujnowanymi domostwami, dawno pozbawionymi dachów i opuszczonych kilkadziesiąt lat temu. W ruinach dostrzegł pomarańczowe rozbłyski, przez chwilę sądził, że to ślad obecności stalkerów, posiadających koncesję na odzyskiwanie przedwojennych towarów, kiedy zorientował, się iż patrzy na wystrzały. Chwilę później dostrzegł skryte za załomami małe figurki, strzelające w kierunku wspinających się po ścianach czarnych istot o wielu odnóżach. Jeden z budynków runął, wskutek ostrzału prowadzonego z działka BWP przemieszczającego się główną ulicą, jednak na pojazd skakali właśnie Polacy.

- Nie, towarzyszu lejtnancie – usłyszał w słuchawkach głos Afanasjewej, która najwyraźniej nie zwróciła uwagi, iż odpowiada na otwartym kanale, lub też czyniła to celowo, by coś wszystkim uświadomić. – Nie będzie w tym temacie żadnej dyskusji. Nie będziemy im pomagać, to drużyna dalekiego zwiadu, ich dowódca powinien być świadom, że należy się wycofać, a jeśli nie, zapłaci za to życiem. Głupota zostanie ukarana na miejscu, nie trzeba będzie poddawać jej reedukacji. Nasza misja jest zbyt ważna, nie będziemy tracić czasu. Skończyłam.

W słuchafonie znowu rozległ się szum, który zniknął w głośnym hałasie wirników. Porzuciwszy żołnierzy Drugiej Armii i pozostawiwszy ich własnemu losowi, eskadra mknęła dalej na północ. Maksym nie poczuł nic, był przekonany, że rozmówcą Afanasjewej był Kaliciński, w swym wnętrzu buntujący się przeciw takiemu postępowaniu. Miała rację, będą z nim kłopoty, jak z każdym, kto zasady i reguły z czytanek dla pionierów usiłował wprowadzić w życie. Na szczęście świat nie opierał się na takich jak oni.

Za Kozienicami odbili w kierunku Wisły, lecąc wzdłuż jej biegu. Przyczyną był dziwaczny las, jaki wyrósł na horyzoncie, do którego prowadziła zarośnięta droga, wiodąca wzdłuż rzeki na północ. Maksym pilotom zupełnie się nie dziwił, także w nim wysokie drzewa wzbudziły niepokój. Ich korony wystawały z mgły, która pokrywała cały obszar, zdawało mu się, że kłębi się w sposób nieprzypadkowy, zaś jej opary gęstnieją. Specnazowcy wyraźnie się napięli, po raz pierwszy od kiedy wyruszyli w drogę, zaczęli wypatrywać niewidzialnego przeciwnika. Gerber bezwiednie zacisnął dłoń na kałasznikowie, gotów do oddania strzału. Przechylił się i wpatrywał w dziwaczne szczyty drzew, pokryte czymś, co nie przypominało liści ani igieł. Na pniach zdawało się coś poruszać, małe czerwone kropeczki, przemieszczające się w górę i w dół niczym mszyce na łodygach roślin. Nie miał ochoty sprawdzać czym były, zwłaszcza gdy drzewa zaczęły się miarowo kołysać, w jednym rytmie przesuwając się z lewej strony na prawą. Desantowiec specnazu miał już przy oku snajperkę, a napięcie udzieliło się wszystkim. Jednak nic się nie wydarzyło, mgła zniknęła, a poczucie zagrożenia ustąpiło równie nagle jak się pojawiło. Zaczął się odprężać, a w oddali dostrzegł mknącego szybko niczym strzała Suchoja, który odpalał rakiety w kierunku, z którego nadlecieli. Od eskadry oderwał się krążący Mi-24 i ruszył w stronę lasu, który zostawili za sobą. Maksym czekał na jego powrót, lecz nie dostrzegł już szturmowca, nie usłyszał także żadnego wybuchu, choć zapewne oddalili się już znacznie od tego, z czym walczyli właśnie piloci.

Dopiero teraz poczuł się bezbronny, zamknięty w metalowej puszce, która niosła go w powietrzu, gdzie nie mógł dostrzec swojego wroga. Zacisnął mocniej dłonie na karabinie. Specnazowcy czujnie wodzili działkami poszukując celów. Znaleźli się na terytorium przeciwnika, o czym przypominał im fioletowy blask, który narastał, widoczny w oddali, gdzie leżał Radom. Teraz mogli liczyć jedynie na precyzję czujników posiadanych przez Suchoje krążące na tej trasie, a także aparaturę zainstalowaną w wiertalotach lecących na czele eskadry. Żaden z pilotów nie dokonywał dotąd gwałtownej zmiany kursu, co świadczyło o niewykryciu zmiennej. Obszary odmiennych stałych fizycznych były śmiertelne, dla wszystkiego co żyje. Materia nieożywiona zmieniała jedynie swoje właściwości, nierzadko na zabójcze, w przypadku organizmów, śmierć była najlepszym co mogło spotkać człowieka, mającego nieszczęście trafić na zmienną. Teraz starał się o tym nie myśleć, wolał skupić się na czymś przyjemnym. Jego myśli uciekły ku Gruzince i tego co dla niej zaplanował, nim stanie się dlań bezużyteczna, po tym jak awansuje i zostanie dopuszczona do niektórych z jego przedsięwzięć, stając się częścią zaufanego kręgu żołnierzy. Po chwili się zreflektował, uświadamiając sobie, że nie jest w stanie przewidzieć tego jak potoczą się dalej jakiekolwiek sprawy, nie wspominając już o jego sytuacji.

Las zniknął ustępując miejsca wysokiej trawie koloru płowej zieleni. Znowu odeszli nieco od Wisły i mijali pojedyncze zrujnowane zabudowania, z których ostały się wyłącznie ściany, porośnięte przez pnącza. Gdzie niegdzie przemykali pojedynczy Polacy, nie wiedzieć kiedy pojawiła się skarpa, wznosząca się ponad Wisłą. Wiertaloty podążały wzdłuż niej, trzymając się nieco z dala od jej krawędzi. Gerber spoglądał na porastającą ją roślinność, uświadamiając sobie, że powoli zbliżają się do celu. Ta sama skarpa biegła wzdłuż nadziemnej Warszawy, na jej szczycie znajdowało się zrujnowane miasto, poniżej pola uprawne, na południu znikała w czerwonej mgle wyznaczającej granicę południowej zony. Przeszedł go nagle dreszcz. Kurs jaki przyjęli prowadził ich wprost właśnie w to miejsce. Choć wiedział, że nie został po niej żaden ślad, a gdy została zniszczona przez specnaz, pozostała tam jedynie pustka, której nic nie porastało, nie czuł się komfortowo na myśl, iż przelecą nad tamtym miejscem. Przeciwnik, nawet pokonany, potrafił im wówczas odpłacić, skutkiem czego była utrata Warszawy, kiedy Polacy wyroili się w niespotykanej liczbie. Z jakiegoś powodu południowa zona wzbudzała w nim obawy, a on nauczył się ufać swym przeczuciom. Sięgnął do słuchafonu, by skontaktować się z Afanasjewą, choć wiedział jak śmiesznie zabrzmi to, co powie, kiedy nagle świat stanął dęba, a wiertalot runął ku ziemi.

Nagle został rzucony w przód, na desantowca siedzącego tuż przed nim. Zawył silnik, wszystko stało się w ułamku sekundy, chwycił się oparcia fotela, omal nie uderzając w karabin tamtego. Ciężki plecak poleciał w przód, spostrzegł jak żołnierzy specnazu przy włazie trzyma się działka, aby nie wypaść, gdy maszyna przechyliła się w bok, wyrównując gwałtownie lot i zatrzymując się praktycznie w miejscu. Został wciśnięty w oparcie.

- Z wiertolietów! – usłyszał jeszcze w słuchafonie, nim zerwał go z głowy, wciskając na nią hełm, który podniósł z podłogi. Szarpnął plecak, widząc przed sobą jak desantowiec ze snajperką rzuca się do przodu i wyskakuje, a jego głowa znika. Musieli wisieć nad ziemią. Chwilę trwało nim założył plecak, poszturchiwany i popychany przez przeklinających specnazowców, którym blokował drogę. Nie zamierzał jednak porzucać sprzętu, wyposażenie omal go nie przeważyło, lecz zdołał odzyskać równowagę i pchnięty poleciał do przodu, mając jedynie ułamek sekundy by zeskoczyć. Na szczęście pilot zawisł dosłownie kilka arszynów nad ziemią, skok nastąpił więc z wysokości nie większej, niż wzrost dorosłego człowieka. Nie miał zupełnie czasu podziwiać kunsztu siedzącego za sterami maszyny, bo po kolana zagłębił się w grząskim błocie, a bagnista woda zaczęła wlewać mu się do butów. Znalazł się po pas w zielonkawej roślinności, porastającej rozlewisko, w którym coś zdawało się poruszać, chwilowo jednak zignorował ten fakt..

Tuż obok niego w bagno spadali desantowcy, podobnie jak on natychmiast schodząc do pozycji klęczącej, zanurzając się w czarną maź, usiłując zmienić jak najszybciej pozycję, co skutecznie utrudniało ukształtowanie terenu. Nad nimi huczał wiertalot, lecz dźwięk zaczął się przemieszczać, po tym jak opuścili pokład. Pilot odlatywał, lecz w warkot silnika wdarł się dźwięk działka. Widocznie któryś ze specnazowców został na pokładzie i otworzył ogień. Wysoko nad głową Gerbera poszła ognista seria, znikając w wysokich drzewach i zaroślach, leżących na wprost, gdzie widocznie znajdujący się wyżej żołnierz coś dostrzegł. Maksym nie miał wyboru, z kałasznikowem uniesionym na wysokość piersi zaczął przemieszczać się w tę stronę, korzystając z osłony jaką właśnie dał mu strzelec. Jeżeli miał mieć jakąkolwiek szansę, musiał jak najszybciej opuścić grząskie bagno, krępujące jego ruchy, nie dające możliwości ukrycia się. Zorientował się już, że w błocie poruszają się wielkie pijawki grubości jego ramienia, unosząc kałasznikowa jedną ręką, sięgnął po nóż i ciął zbliżające się doń z przodu. Jednocześnie brnąc przed siebie, usiłował zorientować się w sytuacji.

Nie wyglądało to najlepiej. Towarzyszący mu desantowcy, podobnie jak on przemieszczali się w kierunku zarośli, czyniąc to w parach, osłaniających się nawzajem. Na lewo dostrzegł przyziemiające inne Mi-6, dwa z nich zawisły podobnie jak ich nad bagnem, jeden z nich tuż przy linii zarośli. Bliżej siebie dostrzegł Krafta i Dowgiłłę, przy zaroślach Afanasjewę. Rozproszeni byli na linii kilkudziesięciu arszynów. Z obu wiertalotów otwarto ogień z działka, siekąc znajdujące się na wprost drzewa. Gdy spojrzał w prawo, zauważył Mi-6 z dymiącym wirnikiem zagłębionym w bagnie, zalewanym przez wodę, napływającą ze znajdującego się za nimi jeziora. Z satysfakcją stwierdził, że z maszyny wydobywa się całkowicie ubłocony Kaliciński, otrząsając się od pijawek wraz ze specnazowcami. Najwyraźniej pilot siadł prosto w grząskiej mazi, niewidocznej z góry pośród zielonych roślin o szerokich liściach, które pochwyciło jego maszynę na dobre. Ponownie popatrzył w przód, usiłując zorientować się co się właściwie wydarzyło.

Działka z odlatujących nisko Mi-6 cięły listowie, szarpiąc je na strzępy, a on wciąż nie mógł dostrzec śladu wroga. Ponad zaroślami i drzewami dostrzegł wzgórze porośnięte wysoką trawą, a na nim budowlę z czerwonej cegły, nadszarpniętą zębem czasu. Od owalnej wieży z lewej strony wiódł mur, prowadząc do kolejnej wieży o kształcie prostopadłościanu. Za nimi dostrzegł nieco w oddali jeszcze jedną wieżę, zorientował się, że ma przed oczami jakąś dawną budowlę obronną, nazywaną zamkiem. Wieża z prawej strony kryła wejście, do którego wiodło coś w rodzaju mostu na łukach, posiadającego obronne spiętrzenia. Wszystkie odcinały się brudną czerwienią na tle nieba, za mostem, za drzewami, dostrzegł biały budynek, wzniesioną w innym stylu, będącą najprawdopodobniej kościołem. Tyle podpowiadało mu jego doświadczenie zebrane podczas patroli w zonie, choć nie był w stanie wskazać przeznaczenia obu budowli. Na razie jednak interesował go bardziej zamek, bowiem na murze dostrzegał poruszające się sylwetki. Rzut oka na niebo sprawił, że zrozumiał, iż wpadli w bagno nie tylko w sensie dosłownym.

Na niebie eskadra się rozpraszała. Mi-6 były mimo swego ciężaru zwrotne i były w stanie zanurkować, na ich pokładach wciąż pozostawali specnazowcy odziani w ciężkie pancerze, nie chcąc wyskakiwać w grząski grunt, w którym mogliby zatonąć. Mi-8 niosące BWP zeszły niżej i usiłowały oddalić się od zamku, nie będąc w stanie opuścić pojazdów w bagno. Piloci nie chcieli ryzykować, choć Gerber był pewien, że dzięki swym potężnym kołom maszyny zdołałyby się wydobyć na brzeg. Zaklął w myślach, nie mając żadnej łączności. Najwyraźniej planowanie strategiczne nie było mocną stroną podpułkownik Afanasjewej, skoro nie przewidziała sytuacji, że zostaną zaatakowani.

Ktokolwiek to uczynił, zdołał zestrzelić już dwa wiertaloty. Jego ofiarą stały się dwa bezradne Mi-12,  nieruchawe i niezwrotne. Jeden uderzył w ziemię tuż przed jego skokiem, teraz płonął i dymił, zmiażdżywszy niesioną przez siebie maszynę, której załoga zginęła w eksplozji. Ku górze wznosił się ogon maszyny, wystając pionowo ku niebu, na którego końcu wciąż kręcił się wirnik. Drugi Mi-12 eksplodował na jego oczach, uderzając w ziemię oddali na granicy drzew, daleko z lewej strony. Najwyraźniej szedł na końcu eskadry, gdy coś go dopadło. Wciąż jednak nie miał pojęcia co się wydarzyło, nie wiedział do czego prują z działek specnazowcy osłaniając ich, aby mogli wydostać się na brzeg. Nie przerywał cięć zadawanych pijawkom, spod czarnej i oślizgłej skóry ukazywały się białe wnętrzności. Jednocześnie szukał na niebie śladów wroga, wypatrując złowrogich cybermaszyn imperialistów, o których tyle słyszał. Nie dostrzegał jednak żadnego śladu rakiet ani pocisków. Z jakiegoś powodu jednak pozostałe pięć Mi-12 schodziło powoli niżej, zatrzymawszy się w miejscu. Piloci gwałtownie szukali skrawka terenu, na którym mogli dokonać desantu tanków, z których jak zauważył przetrwały cztery, wraz z jedną haubicą. Jednocześnie w stronę zamku odpalono właśnie rakiety, a szturmowe Mi-24 mknęły w jego kierunku prując z działek.

Pociski dosięgły dwóch wież i eksplodowały, w chmurze pyłu rozrzucając  czerwone cegły. Do walki włączały się dwa pozostałe szturmowce, nadlatując nisko nad ziemią i wystrzeliwując pociski. W tym momencie wróg odpowiedział.

Z zarośli ostrzeliwanych przez Mi-6 wyleciał jeden pocisk, kolejne dwa odpalono zza zamkowego muru. Gerber zdążył dostrzec, iż nie są to rakiety, lecz poruszające się niezmiernie szybko kule zielonego koloru, które nie pozostawiały za sobą śladów smugowych. Wystrzelony z zarośli miał najkrótszą drogę do przebycia i trafił przelatującego nad nimi wiertalota. Maszynę przeszły zielone wyładowania, po czym runęła na ziemię, wbijając się wprost w podstawę wzgórza, gdzie eksplodowała. Dwa pozostałe wiertaloty gwałtownie odeszły na boki, uciekając przed nadlatującymi pociskami. Piloci odpalili zmyłki płonące czerwonym ogniem, lecz w żaden sposób one nie pomogły, gdyż zielone pociski płynnie zmieniły kurs, zupełnie jakby ktoś nimi sterował. Choć oba Mi-24 przypadły ziemi i odlatywały najszybciej jak mogły, a Gerber stracił je z oczu, chwilę później usłyszał eksplozję. Pieprzona broń imperialistów pokazała swoją przewagę. Dwa pozostałe szturmowce wyhamowały, nieznane Maksymowi wiertaloty wycofywały się, odpalając w stronę zamku rakietę za rakietą. Pociski trafiały w mury i eksplodowały, wybijając w grubych murach dziury, wyrzucając w powietrze stojące tam sylwetki. Chwilę później zamek zniknął zasnuty dymem i pyłem.

Gerber wydostał się wreszcie na brzeg, z powodu ciężaru niesionego na plecach poruszał się wolniej, więc stało się to chwilę po desantowcach. Schował nóż i pochylony ruszył przed siebie, z kałasznikowem gotowym do oddania strzału. Po obu stronach miał specnazowców, wszyscy rozstawili się w linię i parli na przód. W tej samej chwili ogień z działek zamilkł, a gdy nie było już ryzyka wpadnięcia pod ostrzał własnej broni, ruszyli do ataku. Prawie jednocześnie poleciały granaty, a Gerber padł na ziemię i pochylił głowę. Na szczęście udało mu się nie wiedzieć kiedy włożyć na głowę hełm. Świat przed nim nadal był skryty za strzępami posiekanych liści i fragmentów drzew, uniemożliwiając ujrzenie czegokolwiek, gdy eksplodował wyrzucając w górę ziemię. Jak na komendę poderwali się i popędzili do przodu.

Przeskakując korzenie i połamane pnie, ruszył przed siebie szukając możliwych zasłon. W dymie dostrzegł jak cos się porusza, w ułamku sekundy skonstatował, że nie jest to żaden z jego ludzi, po czym oddał strzał. Seria weszła w ciało przeciwnika odrzucając je do tyłu, kolejną posłał w sylwetkę leżącą na ziemi. Wokół rozbrzmiały strzały pozostałych specnazowców. Ze zdumieniem zauważył, iż wystrzelone przez nich kule zdają się nie robić krzywdy potężnej istocie, która wyłoniła się dymu. Trzymała w ręku broń jakiej wcześniej nie widział i zaryczała gniewnie, gdy kule uderzyły w jej ciało pokryte czarnym pancerzem. Maksym odruchowo wymierzył i strzelił, a jego kule przeszyły głowę przeciwnika i położyły go trupem. Rozejrzał się wokół. Pył wzniesiony przez wybuch opadał, a oni znaleźli się wśród przeciwnika. Wokół leżało wiele ciał, wszystkie przypominały ludzi, choć ich ciała miały jakieś dziwne proporcje, każdy miał na sobie czarny strój. Na głowach nosili coś przypominającego hełmy. Wielu z nich zostało zabitych przez ostrzał z pokładu Mi-24, sporo rozerwał na strzępy wybuch granatu. Na nogach wciąż pozostało kilkunastu, a ostrzał rozpoczęty przez specnaz rykoszetował od ich mundurów. Gerber padł na ziemię i zmienił magazynek, po czym strzelił do następnego, wprost między jego ciemne i wydłużone oczy. Kolejny padł zastrzelony przez Krafta, a Maksym wiedział już, że z jakiegoś powodu rany zadają im tylko pociski Dziewiątej. Co gorsza pojęli to tamci, kierując broń w stronę jego pozycji. Jeden z nich zdołał już wymierzyć, gdy trupem położył go Kaliciński. Z plecakiem krępującym jego ruchy nie miał jak się przeturlać, więc krzyknął jak mógł najgłośniej, usiłując przekrzyczeć strzały:

- Grianatom! – specnazowcy pojęli. W stronę wroga, który usiłował się właśnie rozproszyć poleciały granaty Mazura. Maksym spojrzał w kierunku rozbiegającego się wroga, przelotnie usiłując zrozumieć z jakiego powodu imperialiści wyglądają tak dziwacznie, zawsze zakładał, że wciąż są ludźmi, lecz najwyraźniej propaganda nie kłamała. Ich zdeformowane ciała wskutek zepsucia zmieniły ich nie do poznania. Ten celował w niego z jakiejś dużej rury, przypominającej wyrzutnię. Gerber nie doczekał się eksplozji granatów, usiłował wymierzyć, lecz wiedział, że już nie zdąży. W tej samej chwili wroga przecięła salwa z wielokalibrowego działka. Jednocześnie wszystko skryło się w błysku wyładowań elektrycznych.

Mrużąc oczy obejrzał się do tyłu, gdzie na brzeg wyjeżdżał z błota BWP. Nieopodal ślizgając się po bagnie w stronę zarośli zmierzał kolejny. Najwyraźniej piloci zdecydowali się dokonać desantu nieopodal brzegu, aby specnaz mógł otrzymać posiłki. Gerber zaczął dawać gwałtowne znaki kierowcy, podrywając się z ziemi, To samo czynił Kraft, pozostałych nie dostrzegał pośród dymu, w jakim zniknęła atakująca linia żołnierzy i wrogowie. Koła pojazdu buksowały wyjeżdżając z błota, zachlapującego opancerzony front maszyny. Działko znalazło się wyżej i strzały umilkły, jednak wróg najwyraźniej został już zdziesiątkowany. BWP zdołał wreszcie wjechać w zarośla i zatrzymał się, a boczny właz otworzył się ze zgrzytem uderzając o bok pojazdu. Ze środka zaczęli wyskakiwać żołnierze, wchodzący w skład jego plutonu.

- Karabasz, ustawić się w linię, walić z kałasznikowa we wszystko co nie przypomina ci sałdata! – krzyknął. Pierwsza drużyna opuszczała już wóz, zajmując pozycje obronne. Za nim wyskakiwała druga, ustawiając się w tyle. Starszy szeregowy Drzewiak wysuwał właśnie antenę, aby przygotować się do nawiązania i podtrzymania łączności. Wojsko działało zgodnie z wyszkoleniem i doświadczeniem bojowym. Pierwsza drużyna ruszyła już do przodu pod osłoną BWP, snajperzy z drugiej poszukiwali celów. Strzedziński wyrzucał na zewnątrz ciężkie uzbrojenie. Zniszczone zarośla niosły się pojedynczymi strzałami z kałasznikowów. Gerber miał właśnie wydać kolejny rozkaz, gdy ubiegł go Kaliciński.

- Drużyny, k’mnie! – zawołał. Wojsko natychmiast ruszyło w jego stronę.

- Kurwa – powiedział Gerber, uświadomiwszy sobie, co zapewne zaplanował krewki lejtnant.

- Tawariszcz sierżant! – wołał tamten, na szczęście zagłuszył go dźwięk silnika kolejnego BWP, więc Maksym mógł przyłożyć rękę do ucha i pokręcić głową. Chwilę później problem rozwiązał się sam, gdy wóz wjechał między nich, a on stracił swego dowódcę z oczu. Pojazd zatrzymał się i puścił serię nad głowami desantowców. Przypadli oni do ziemi, przekazując sobie sygnały rękami, najwyraźniej widząc, że z jakiegoś powodu ich strzały nie wyrządzają wrogowi szkody, postanowili zaczekać na odsiecz ze strony Dziewiątej, która przy tej okazji się wykrwawi. Ich niedoczekanie.

Właz BWP otworzył się w jego stronę i na ziemię zeskoczył Domagarow, a tuż za nim pozostali. Gołkowski wyskoczył ze swoim ciężkim karabinem, a wojsko nadzwyczaj szybko dokonywało desantu. Klapa od strony wewnętrznej sprawiała wrażenie zarzyganej, choć Gerber nie mógł być tego pewien, bo chwilowo czuł zapach prochu.

- Ziemlia, rodinu, ludzia! – zawołał radośnie Dżigit.

- Jak tam? – zapytał Gerber Domagarowa.

- Sam się kurwa bujaj parę godzin jak małpa w moskiewskim zoo, to zobaczysz – burknął tamten wyraźnie poirytowany. Z rzadka ponosiły go emocje. Szybko zmienił temat: - Jak nam idzie?

- Nie mam pojęcia – odparł Gerber. – Kogoś rozbiliśmy. Ale pozostali siedzą w tamtej twierdzy i napieprzają do wiertalotów.

- Zrobimy coś z tym?

- Właśnie zamierzamy. Znajdź sobie stanowisko.

Domagarow kiwnął głową i rozejrzał się, szukając gniazda snajperskiego. Zamek powoli wyłaniał się z dymu, a zza muru ponownie wyleciały zielone pociski, kierując się w stronę miejsca, z którego nadleciały rakiety, trafiające właśnie w wieżę. Z innego miejsca most ktoś pokrywał ogniem z działka. Gerber ocenił odległość.

- Pluton, k’mnie, dawaj! – rozległo się gdzieś zza BWP. – Do ataku, ura!!!

- Stać! – warknął Gerber. – Olej tego idiotę – rzucił do młodszego sierżanta Krasuskiego, który drgnął. – Dawać moździerze! – podniósł głos. – Minomiety!!! – krzyknął na użytek specnazowców.

Wokół dym opadał i nic się nie poruszało, pośród szczątków ciał. Specnazowcy trzymali pozycję, pojawiało się coraz więcej żołnierzy, na brzeg docierały kolejne wozy bojowe. Dostrzegał Krafta, a w oddali Dowgiłłę, którzy wydali podobne rozkazy do niego i zmierzającą w ich stronę Afanasjewą. Działonowi pruli seriami w szczyt muru i wieży, uniemożliwiając wrogowi wychylenie się. Za chwilę zacznie nadawać i zostanie ustanowiona łączność. Na razie wciąż nie mieli wsparcia artylerii i tanków, lecz podejrzewał, że zostaną one za jeziorem, skąd otworzą ogień w stronę zamku, by zrównać go z ziemią. Na razie jednak, nim to nastąpi, musieli uporać się z wrogiem sami. Niestety nie mogli czekać, skoro Kaliciński wpadł na genialny pomysł. Gerber zaczął poganiać swoich ludzi.

- Odpalać, kurwa, namiar za mur, w środek! – wrzeszczał, podejrzewając, iż tam musi kryć się wróg, strzelający z bezpiecznej pozycji do wiertalotów. Żołnierze zdejmowali namiar, o on pośpieszał ich, widząc jak lejtnant ukazał się u podstawy zbocza, nieopodal zestrzelonego wiertalota. Nad jego głowami szły serie pocisków z wozów bojowych, gdy wiódł swój pluton w stronę wyłomu w murze, całkowicie wystawiony na atak przeciwnika. Maksym chętnie by pozwolił by tamten zginął, nie zamierzał poświęcać jednak wraz z nim swych ludzi. Obejrzał się z irytacją licząc upływający czas, potrzebny na zmontowanie i rozstawienie na stalowej płycie SM-78. Do aganioków, jak je popularnie zwano, znoszono już pociski. Obie drużyny, które miał koło siebie umocowały wreszcie broń na nierównym podłożu. Przez chwilę Gerber walczył z pokusą oddania przypadkowego strzału w pędzącego z APSem w ręku ubłoconego lejtnanta. Nie powiedział nic. Mijały cenne sekundy, podczas których atakujący wspięli się do połowy zbocza. Nie było sensu poganiać żołnierzy, wiedział, że wykonują czynności najszybciej jak potrafią, praktycznie automatycznie, jednak rozstawienie moździerzy zajmowało prawie minutę. Jedno z dział BWP zamilkło, nie wiedział czy się przegrzało, czy działonowy musiał zmienić taśmę. Wreszcie usłyszał świst, gdy praktycznie jednocześnie wystrzeliły pociski. Cztery odłamkowe wyleciały wysoko w powietrze, zatoczyły łuk i zaczęły spadać. Pierwszy wybuchł tuż przed murem, wyrzucając w powietrze ziemię. Kaliciński wciąż jeszcze miał sporo do przebycia i znajdował się poniżej podstawy muru, więc nie znalazł się w zasięgu eksplozji. Drugi trafił w wieżę, jednak pocisk kalibru 98 mm nie był w stanie wyrządzić jej wielkiej szkody. Dwa pozostałe upadły za murem gdzie wybuchły, a Gerber zauważył, ze przynajmniej jeden trafił w coś więcej niż podłoże, wyrzucił bowiem w górę jakieś postacie. Odwrócił się, wykrzykując polecenia poprawy namiaru, jednak trzy osobowa obsługa każdego z moździerzy wiedziała co robić, nie musiał zaznaczać swojej obecności. Jego krzyki wynikały raczej z irytacji. Zorientował się, że stoi jako jedyny, jak zupełny idiota. Desantowcy leżeli celując w kierunku zamku, pozostali żołnierze jego plutonu zajęli pozycje za osłonami. BWP z rykiem silnika ruszył powoli do przodu, przedzierając się przez krzewy, zasłaniając ich od strony zamku. Po chwili rozległy się kolejne świsty, a pociski spadły tym razem tam gdzie miały trafić. Z prawej strony wystrzeliły kolejne pociski, gdy ostrzał rozpoczęły drużyny Krafta. Wybuchły na moście.

Kaliciński zatrzymał się w połowie wzgórza, gdy zamilkło drugie działo z BWP. Gerber przez chwilę myślał, że tamten coś sobie uświadomił, widząc wyrzucane w powietrze strzępy ziemi zza muru, jednak zorientował się, że jedynie się przegrupowuje, wysuwając naprzód żołnierzy z miotaczami metanapalmu, na flankach rozstawiając ciężkie karabiny. Zamierzał szturmować przez wyłom. Wystrzeliły kolejne pociski z moździerzy, a Maksym mrużąc oczy i patrząc na szykującego się do ataku lejtnanta odwrócił się, by wydać rozkaz zaprzestania ognia, gdy tylko ten zbliży się do muru i wsparcia jego dzielnego dowódcy.

Plany zepsuł mu gwizd jaki rozległ się nad jego głową, po czym jedna z owalna wieża eksplodowała w  połowie, a wokół z olbrzymią siłą zostały rozrzucone cegły. Artyleria waliła z odległości co najmniej dwóch wiorst, gdzie musiała zostać zdesantowana. Zapewne stamtąd zmierzały już tanki, szukając drogi wokół jeziora.

- Łączność – zawołała Tekagawelidze. Podała mu słuchafon, unikając jego spojrzenia. Chwycił ją za rękę i zmusił, by na niego popatrzyła, ściskając ją mocno. Ostatnie 24 godziny były dla niej dość ciężkie, o czym świadczyły podkrążone oczy, w których wciąż płonął gniew. Musiał jej przypomnieć, że w walce obowiązują te same zasady co wszystkich. Wygrał ten pojedynek, po czym przyłożył słuchawkę do ucha.

-  Gerber – rozległ się głos Krafta. – Nie idziesz na zamek, dajesz wsparcie ogniowe dla Kalicińskiego i drużyny Dowgiłły. Ja idę z trzema wozami osłonić tanki i haubice.

- Przyjęto, tawarisz lejtnant – powiedział. Chwilę później z prawej strony dobiegł warkot odjeżdżających BWP, okrążających bagno. Nad nim przeleciał kolejny pocisk, po raz kolejny trafiając w wieżę, stanowiącą łatwy cel dla artylerii. Kaliciński zatrzymał się i zaczął wycofywać do podstawy wzgórza, aby uniknąć odłamków. Nad nimi przemknęły rakiety wystrzelone z wiertalotów, które zatoczyły koło, a teraz, gdy przeciwnik został przyciśnięty pod ogniem artyleryjskim, mogły dołożyć swoją niszczycielską siłę do dzieła zniszczenia. Gerber cofnął się.

- Norberciak, bierz swoich i rozstaw się między nami a Dowgiłłą! – zawołał. – Dajecie mu osłonę! Domagarow! Pilnujcie towarzysza lejtnanta i naszych. Stasys, weź powiedz Kubicy, żeby podjechał do nich i dał zasłonę ogniową, Jeleń niech nie spuszcza z oka wyłomu! – polecił. W jego bezpośredniej bliskości nadal wszędzie leżały ciała zabitych przeciwników, podszedł i przyjrzał im się uważnie. Nie byli Polakami, lecz ich ciała były mocno nieproporcjonalne. Rysy twarzy były podobne, dziwacznie wydłużone. Zmarszczył brwi, gdy na ramieniu jednego z nich dostrzegł czerwoną gwiazdę.

Rozległ się huk i eksplodowała druga wieża.

- Zniszczymy Czersk do gołej ziemi – usłyszał głos Afanasjewej. Powoli wstał znad ciała, przy którym przykląkł. Przyglądał się dziwacznej broni, wygiętej i osmalonej, zdawała się być wytworzona z jakiegoś dziwnego metalu.

- Nie powinniśmy wziąć któregoś z nich żywcem, towarzyszko major? – zapytał.

- Nie powinniście wesprzeć swojego lejtnanta? –usłyszał w odpowiedzi.

- Świetnie daje sobie radę – burknął. – Dostał osłonę jakiej potrzebował. Gdyby nie artyleria, byłby już w wyłomie. Jeśliby przeżył, pewnie wziąłby jeńców, dowiedzielibyśmy się co tu się dzieje.

- Ależ doskonale wiemy co tu się dzieje – odparła. – Nie wiemy tylko dlaczego. Od nich się niczego nie dowiemy – popatrzyła na ciała leżące u ich stóp, przykryte liśćmi.

- Broń desantowców nie zadziałała – powiedział Gerber. – Chciałbym wiedzieć czy nasza odniesie skutek w dalszej walce z imperialistami, towarzyszko major – starał się nadać swemu głosowi jak najbardziej obojętny ton. Zdecydował się dodać jeszcze jedno zdanie, starannie dobierając słowa: - Na mundurach tych tutaj znajduje się nasz znak. Godło zwycięskiej rewolucji.

- Nie, towarzyszu sierżancie – mimo, iż starannie panowała nad sobą, po raz pierwszy usłyszał z jej ust coś na kształt emocji i skrywanego gniewu. – To nie jest znak rewolucji, tylko wiarołomstwa. I doskonale wiem, z jakiego powodu nasza broń nie zadziałała. To nie imperialiści, wysłała ich ta bladz’, która kiedyś była towarzyszką tego chińskiego odstępcy. Zaatakowali nas zdrajcy ludzkości, maoiści.

Sochaczew >>