RUBIEŻ
Łowca nie potrafił określić ile czasu minęło od kiedy
wmaszerował dziarskim krokiem do zony, zostawiając za sobą śnieg i mróz Dzikich
Pól, zniszczony most i tory wiodące donikąd, niknące w oddali. Wprost w którą
spadały gwiazdy, ciągnąc za sobą ogony ognia odrzutowych silników, które
rozpoznał niemal natychmiast. Niezliczona ilość trutni, jakiej nigdy wcześniej
nie widział, świadcząca o ataku jaki wróg przypuścił na terytorium, które od
zawsze zdawało się dlań niedostępne, gdzie jego machiny przestawały działać.
Lecz widywał je często w kraju zwanym Wietnamem, gdzie gwizd wydawany przez ich
silniki natychmiast sprawiał, że wojsko kryło się jak najgłębiej, w
prowizorycznych tunelach, a odziane w ciężkie zbroje bojowe oddziały pelot
otwierały ogień wystrzeliwując rakiety Strieła, nie chcąc dopuścić by
bezpilotnaje machiny rozpyliły ponownie swe pomarańczowe gazy, niszczące
całkowicie roślinność i powodujące ślepotę u ludzi. Brał udział w walkach
podczas święta Tet, gdzie tamci dokonali zrzutu wojsk ze swojej stacji
orbitalnej, a on ujrzał po raz pierwszy prom transportowy siadający na
lotnisku. Dzięki wsparciu przeciwnik odparł ofensywę, sprawiając, iż próba
zajęcia południowej części półwyspu spełzła na niczym. Pchnęło to planistów ze
sztabu do przygotowania działań związanych z użyciem bomb atomowych.
Rozmieszczając kilka sztuk o sile nie większej niż kilotona mogli zakłócić
pracę wrogich maszyn, których eliektronika nie była odporna na gwałtowne
wyładowania. W późniejszych latach stworzono granaty i pociski wywołujące taki
efekt dzięki gwałtownemu wzrostowi natężenia prądu, okazujące się niezwykle
przydatne w walkach z Polakami. Lecz wtedy w dżungli, w latach
siedemdziesiątych, nie mogli tego jeszcze wiedzieć. Świat był wtedy inny, dużo
prostszy, nie wszędzie dotarły jeszcze wieści o tym co wylęgło się w miejscach
eksplozji atomowych sprzed dekady. Byli tylko oni i imperialiści.
Właśnie, imperialiści. Przypomniał sobie tę nazwę,
choć zdawało mu się, że minęło co najmniej pół wieku od czasu gdy kazano mu z
nimi walczyć. Tamte czasy, sprzed dnia gdy został ocalony i ujrzał dwie płonące
gwiazdy przeszywające go na wskroś, wciąż pamiętał bardzo mgliście.
Jednak gwiazdy, które ujrzał nad zoną, były zupełnie
czym innym. Imperialiści atakowali jakiś obszar, zwalczając rakiety, którymi w
nich strzelano, usiłując ochronić pojazd, schodzący w dół, rozpalony tarciem
atmosferycznym. Widział niegdyś takie lądowanie, choć w wykonaniu Burana,
bojowego promu zdolnego niszczyć samodzielnie imperialistyczne trutnie. Zejście
desantowe, pod możliwie najostrzejszym kątem, na granicy zmiażdżenia przez siły
grawitacji, w celu dokonania zrzutu kontenerów desantowych i szybowców
szturmowych. Imperialiści po latach pozostawiania wrogowi pustkowi i tego co w
nich żyło, przybywali na Dzikie Pola, lecąc na granicy zony, by wylądować. Nie
miał pojęcia czego tu szukali i zupełnie go to nie interesowało, rozumiał
przynajmniej z jakiego powodu posłano przez pustkowia pociąg pełen wojska. By
ich powstrzymać. Wiedział, że saperzy przystąpią do naprawy mostu, po tym jak
pokonają tajemnicze oddziaływanie kryjące się w uskoku. A nawet jeśli
lokomotywa nie zdoła przedostać się przez most uczynią to samodzielnie, na
własnych nogach, ruszą i pobiegną co sił by dopaść wroga nim zdąży się umocnić.
Mając żołnierzy zarówno za plecami jak i przed sobą,
wiedząc jaki los czeka go ze strony wojska, wybrał zonę i Polaków. Śmiało
ruszył w kierunku horyzontu o natężonej, fioletowej barwie i szybko w niej
zatonął. Zaczął się dusić, przestał oddychać, a jego skóra zapaliła się w
krainie oświetlonej przez dwa olbrzymie czerwone słońca, gdzie nawet powietrze
zdawało się być ogniem. Dziwaczna istota przypominająca olbrzymią stonogę
wpatrywała się w niego poruszając swymi szczękoczułkami, wydając odgłosy
mlaskania. Ból głowy i wbity w nią gwóźdź po raz kolejny uniemożliwił mu stanie
się częścią tego, czym byli Polacy, fragmentem ich wspaniałej jedności,
przekształcającej ich wraz z nowym wspaniałym światem.
A potem jak zawsze się obudził. Nad nim świeciło
słońce, ukryte gdzieś za chmurami, gdy zacisnął dłoń poczuł w niej piach, szorstki
i zimny. Ręka go rozbolała, przyjrzał się, by stwierdzić, że jest bardzo
spuchnięta. Wciąż jednak był w stanie ruszać palcami i chwycić broń. Mógł
strzelać, nawet jeśli przyjdzie mu to z trudem. Musiał przyczaić się na jakiś
czas, dopóki nie wydobrzeje. Patrzył na niebo i zmieniające się światło,
pozwalając by jego mózg wypełniło poczucie kierunków świata. Powoli usiadł,
resztę zmysłów nastawiając na otoczenie, starając się zapomnieć o zewie zony,
rozbrzmiewającym w jego czaszce, powodującym ból w miejscu, gdzie niegdyś
wszedł pocisk. Wyraźnie słyszał wezwanie, podobnie inne dwa głosy, jeden
podobny lecz inny, kolejny zupełnie obcy, lecz w jakimś stopniu wywołującym u
niego przemożną chęć by udać się w jego kierunku. Zew zony dobiegał z północy i
zachodu, gdzie niebo płonęło swym fioletem, tak samo jak nad nim. To wezwanie
było zupełnie inne i słabsze. Trzeci głos go nie wołał i nie przyzywał, po
prostu był obecny, słaby i ledwie słyszalny. Przypominał zonę, lecz nią nie
był. Nacisnął skronie i skontrolował swe ciało, orientując się, że jest mokry.
Przez chwilę sądził, że jak zazwyczaj oddał mocz, bądź w sposób niekontrolowany
wydalił wszystko, gdy był nieprzytomny. Miał nadzieję, że tak się nie stało,
bowiem odchody były łatwo wyczuwalne dla Polaków, z czego korzystał by
zastawiać pułapki. Zorientował się jednak, że siedzi w cienkiej warstwie
bagnistej wody, w której dotąd leżał. Uniósł się i znalazł swój plecak, maskę,
a w błotnistym podłożu karabin kałasznikowa. Wiedział, że to mu nie zaszkodzi,
konstrukcja AK była całkowicie mechaniczna i w zasadzie odporna na wszystko.
Wyczyści broń, także pistolet i będą w pełni sprawne. O granaty i kule nie
musiał się martwić, stworzono je w sposób uniemożliwiający zamoknięcie. Jednak
dopóki nie przejrzy i nie sprawdzi, a przede wszystkim nie wysuszy broni
palnej, będzie musiał polegać na łuku i strzałach, tych z normalnymi grotami.
Nie przeszkadzało mu to, wciąż pochylony rozejrzał się, by sprawdzić czy w
okolicy nie ma żadnego zagrożenia, choć tym razem zarówno zmysły jak i instynkt
nie ostrzegały go przed obecnością Polaków, bądź innego wroga.
Jak okiem sięgnąć ciągnęła się bagnista równina. W
fioletowym blasku mógł dostrzec jak przechodzi w rzekę, płynącą powoli na
zachód. Na jej drugim brzegu dostrzegał ruiny miasteczka, za nim na wzniesieniu
mury jakiejś twierdzy, bądź fortu. Wpatrywał się w nie przez chwilę, lecz nie
mógł dostrzec, aby cokolwiek się poruszało. Obracając się, zauważył zniszczone
filary mostu, rozpiętego nad rzeką, a na nim dwa wraki pojazdów. Sięgnął po
lornetkę i nakrył ją od góry dłonią, choć po chwili uświadomił sobie, że w tej
krainie nigdy nie widać przecież słońca, nie ryzykuje zatem, że jego promienie
odbiją się od szkieł. To był cały problem z takimi przebudzeniami, czasem
wydawało mu się, że nadal jest w dżungli, nierzadko zdawało mu się, że zona
wypluwa go w innym czasie niż wyruszył, że jest inna pora roku i wiele miesięcy
wcześniej, choć po Dzikich Polach błąkał się co najmniej pół wieku. Znowu
skierował się w zonę myśląc o śmierci, a ona ponownie mu jej nie dała, nie
pozwalając odejść, nie chcąc zmienić go w pełni w Polaka. Powrócił wraz ze swym
wyposażeniem i uzbrojeniem, choć zdawało mu się, że chwilami odzyskiwał zmysły
kopulując z istotą o szesnastu odnóżach posiadającą paszczę o ostrych zębach,
sam zaś jest nagi, ma racice i porasta go szczecina. Przypomniała mu się tamta
chwila, rozmarzył się wspominając jak wbił zęby w kark swej przerażającej
partnerki, po czym przez jej trzewia wyżarł drogę prowadzącą do jej
wnętrzności.
Teraz jednak musiał skupić się na tym, co miał przed
oczami. Miasto za rzeką było wymarłe, domy nie miały dachów, ich ściany
rozsypywały się za starości. Były nieliczne, więc nazywanie tej miejscowości
miastem było mocno na wyrost. Nie przypominał sobie, aby był tu kiedykolwiek
wcześniej. Nie rozpoznawał miejscowości położonej na wzgórzu nad rzeką, którego
szczyt zajmowała jakaś wojskowa budowla. Wiedział jednak, że tam się nie
skieruje, bowiem niknęła ona w fioletowej barwie. Nie miał tam czego szukać,
zona jak zwykle go wypluła wprost w nieznane. Nie miał pojęcia jak wiele czasu
spędził w niej tym razem i dokąd zawędrował, wiedział jedynie, iż znalazł się w
zupełnie innym miejscu, niż to które pamiętał ostatnio. Nie było tu śniegu,
uskoku ani pociągu. Most nie był kolejowy i był całkowicie zniszczony. Wraki
okazały się należeć do tanków starego typu, które pamiętać musiały jeszcze
czasy, w których przed upadkiem ludzkość toczyła swa walkę.
Ten ostatni pogląd musiał jednak zrewidować. Jak
okazało się ludzie wciąż przetrwali, najwyraźniej wiele się nie zmieniło. Jedni
przybyli pociągiem, inni z powietrza, by kontynuować swą bezsensowną walkę,
którą mogli wygrać wyłącznie Polacy. Jedyną niewiadomą było z jakiego powodu
stawką wojny stały się teraz nikomu niepotrzebne Dzikie Pola, pełne
przerażających stworzeń.
Wciąż myślał jasno, a jego umysł zdawał się
funkcjonować normalnie. Z nieznanego mu powodu go to ucieszyło. Przesuwał
lornetkę w bok, widząc kolejne ruiny opuszczonych domostw. Na południu
dostrzegł, że ziemia lekko się wznosi, prawdopodobnie biegła tam droga, bowiem
mógł dostrzec zapomnianą i porzuconą ciężarówkę, której plandekę już dawno
zabrał wiatr, a teraz straszyła pustym szkieletem swej konstrukcji. Jednak
zaniepokoiło go to, co dostrzegł za pojazdem, wznosił się tam nasyp kolejowy po
którym biegły tory. Widział także wiadukt, pod którym przebiegały krzyżujące
się drogi, biegnące na południe. Na wschodzie dostrzegł kolejne zabudowania i
las, który zupełnie mu się nie spodobał. Drzewa były czarne, wysokie i ostro
zakończone, złowrogie. Zamyślił się przez chwilę. Okolica była całkowicie
opuszczona, najwyraźniej zona sprawiła, że wyszedł w zupełnie innym miejscu.
Albo wędrował przez nią tyle dni, że zatracił poczucie rzeczywistości, albo
sprawiła, że pojawił się gdzie indziej i w całkowicie innym czasie. Na Dzikich
Polach wszystko było możliwe, choć gdy czasami orientował się, że musiał
przejść bezpiecznie przez zmienne podejrzewał, że oszalał. Być może zresztą
stało się to już dawno temu.
Nim ruszy w drogę, będzie musiał się posilić, bowiem
ssanie w żołądku stało się zbyt dokuczliwie. Sięgnął do plecaka i sprawdził
jego zawartość, ze zdumieniem stwierdzając, iż niczego nie stracił podczas
ucieczki z mostu. Wyciągnął ze swych zapasów suszone mięso i przyjrzał mu się.
Zasuszona rączka była niewielka, lecz wyraźnie dało się dostrzec pięć palców i
dłoń należącą do dziecka. Musiało być ono Polakiem skoro je upolował, choć nie
przypominał sobie tamtego dnia. Nie zastanawiał się nad tym, po prostu wbił w
nią zęby, żałując iż nie jest świeża, soczysta i ociekająca krwią.
Wizja przyszła bez ostrzeżenia, spadła nań nagle i
świat się zmienił. Wydawało mu się, że znajduje w wodzie, a wokół rozciąga się
jezioro, po którym pływają łodzie. Większość z nich miała maszty na których
rozpięto trójkątne kawałki płótna, niebo było niebieskie, a świat pełen życia,
na wzgórzu leżało miasteczko, u stóp którego rozlewała się błękitna toń
rozlewającej się w miejscu bagna wody. Zacisnął dłoń i poczuł ból, a gdy
otworzył oczy kończył właśnie jedzenie. Stracił na nie ochotę, a ręka smak.
Ogryzł ją jednak do końca by niczego nie pozostawić, po czym schował ponownie
do plecaka, wiedząc, że tak cennego materiału nie może zmarnować, choć nie
wiedział jeszcze do czego go wykorzysta. Popatrzył na niebo lecz dostrzegł
jedynie chmury. Nie widział nigdzie trutni, niczego także nie słyszał.
Popatrzył na okoliczne zabudowania, po czym skierował się na południe, wprost
na widoczny w oddali nasyp, przesłaniający mu widok. Najwyraźniej zaczynało się
zmierzchać, bowiem niebo za torami miało ciemną barwę, przechodząc z szarości w
delikatną czerń. Jakaś część umysłu podpowiadała mu, że noc powinna najpierw
zapadać w innym miejscu, lecz nie mógł wykluczyć, że zona odmieniła nawet
strony i kierunki świata. Ruszył w drogę.
Podłoże było miękkie, uginało się i sprężynowało gdy
stawiał na nim kroki, jednak nie dostrzegał tu żadnego życia. Nie było
dziwacznych tworów ani insektów, co jakiś czas mijał bielejące kości i
zardzewiałe karabiny, ślad jakiejś bitwy stoczonej tu lata temu. Grunt stawał
się coraz bardziej stabilny, aż wreszcie wyprowadził go na drogę, zarośniętą
przez trawy. Niegdyś była ubita, dostrzegał nieliczne kocie łby. Znajdujący się
nieopodal wrak ciężarówki świadczył, że była uczęszczana, lecz pochodził jeszcze
z czasów nim ludzie uciekli do podziemnych twierdz, gdy odkryli, że wraz z
końcem nuklearnej zimy powierzchnia stała się dla nich nieprzyjazna. Obejrzał
się raz jeszcze i przyjrzał murom budowli położonej na wzgórzu po drugiej
stronie rzeki. Obiekt ewidentnie wybudowało wojsko, choć musiało to nastąpić
jeszcze w przedwojennych czasach. Budynek nosił jednak znajome cechy prostoty,
funkcjonalności i toporności, mogącej służyć wyłącznie celom wojskowym. Nie
można było powiedzieć z jakiego powodu został porzucony i nie wszedł w skład
sieci twierdz rozproszonych na Dzikich Polach. Pamiętał jednak, że garnizony
utrzymywano jedynie w wielkich miastach, ograniczając się do nielicznych
placówek strażniczych obserwujących ruchy przeciwnika, którego początkowo lekceważono.
Dopiero gdy zona zaczęła się zmieniać w sposób erratyczny i niekontrolowany,
przesuwając się w niepojęty sposób, zagarniając niektóre obszary a inne
oddając, zaczęto wycofywać siły, pozostawiając rozpoznanie wyspecjalizowanym
patrolom zwiadu. Dzięki powziętym informacjom i wiadomościom uzyskanym do
stalkerów można było planować ofensywę, jednak w jakiś sposób przegapiono
zapowiedzi tego co nastąpiło. Atak od strony Radzymina stanowił zimny prysznic,
kontrofensywa odparła Polaków, uświadamiając wszystkim, że wróg urósł w siłę i
stanowi dużo większe zagrożenie, niż zakładano. Przeciwnik lekceważony w
sztabach wojskowych, okazał się nagle czymś bardziej niebezpiecznym niż
imperialiści. Nie można było go powstrzymać przy użyciu bomb atomowych, których
eksplozje zdawały się jedynie zwiększać rozrost zony, zawsze powracał z jej
wnętrza w zdwojonej sile. Po czym uderzył, powodując upadek ludzkości.
Tego ostatniego Łowca nie mógł być już taki pewien,
choć kroczył pośród ruin wymarłej cywilizacji, nie napotykając niczego prócz
szkieletów dawno zapomnianych budowli. Sądził dotychczas, że był jednym z
ostatnich ludzi, jednak teraz wiedział już, że nadal trwała wojna, ta sama,
która zmieniła w pustkowia kraj, w którym się znalazł. I z jakiegoś powodu
przenosiła się tutaj. Być może miało to miejsce dawno temu, bowiem nie miał
pojęcia ile czasu minęło, od chwili gdy oddalił się od uskoku i wszedł w zonę.
Nie pozwalała mu jednak zginąć ani dotrzeć do jej centrum, znowu sprawiła, że
znalazł się w innym miejscu, przenosząc go tam, lub dając mu kroczyć miesiącami
po rubieży. Wyglądało na to, że trafił na powrót na Dzikie Pola, tym razem
wizje nie były zbyt intensywne. Zdarzało się już, że pojawiał się na wypalonej
atomowej pustyni, gdzie piasek zmienił się w szkło, a powierzchnia błyszczała
odbijając promienie czerwonego słońca, gdzie ludzkość dawno umarła, a świat
prócz historii nie miał już niczego innego. Bywał także na polach niepojętych
bitew, gdzie dziwaczne urządzenia o obłych kształtach unosiły się w powietrzu nie
wydając żadnego dźwięku, atakując ludzi odzianych w pancerze jakich nigdy
wcześniej nie widział. Oczywiście wszystko to było wyłącznie przejawami jego
szaleństwa i bólu głowy zsyłającego takie obrazy. Uświadamiał sobie to w
chwilach gdy opuszczał zonę i zaczynał myśleć na powrót logicznie, choć zawsze
gdy usiłował sobie przypomnieć kim był wcześniej i jak wyglądało jego życie,
przed oczami stawały mu dwie płonące gwiazdy i chwila gdy wszystko dobiegło
końca. Starał się więc nie myśleć zbyt wiele na ten temat. Miał jednak
wrażenie, że wcześniej zona wyglądała zupełnie inaczej, choć chyba nie bywał w
niej tak często. Na pewno nie wędrował poprzez nią miesiącami, bowiem
przebywanie tu przez kilkanaście dni groziło nieodwracalną przemianą w Polaka.
Teraz jednak z jakiegoś powodu się nie zmieniał, choć znajdował się tu od
kilkunastu lat. Zew zony choć wciąż go przyzywał, nie mógł go zabrać do końca,
bądź nie chciała tego sama zona i to co się w niej kryło.
Jego myśli uciekły ku sprawom bardziej przyziemnym.
Temu co upoluje, by uzupełnić zapasy. Nie mógł mieć już nadziei, na napotkanie
Polaków ukrytych w podziemnych bunkrach, rodzin kryjących się przed grozą
czającą się na zewnątrz, jak zdarzało się to w pierwszych latach po upadku.
Wystarczyłoby wówczas, że pozwoliliby stanąć mu na popas, a on dzięki temu
mógłby ich dopaść i mieć zapas świeżego mięsa, z tych dzikich istot, które
wciąż wyglądały i zachowywały się jak ludzie. Przemianę wyczuwał bezbłędnie,
wiedział że obejmuje każdego, kto się tu znajdzie.
Zona wciąż była cicha i pozbawiona życia. Idąc w
kierunku wiaduktu dostrzegł jednak liczne ślady Polaków, przyjrzał się im i
ocenił głębokość wbitych w ziemię pazurów, stwierdzając, że pochodzić muszą
sprzed kilku dni. Trawa wygnieciona przez istoty, które tędy przechodziły,
zdążyła się już podnieść. Zastanowiło go tylko jedno, ilość śladów wskazywała,
iż szła tędy co najmniej horda, lecz nie pochodziły one z jednego dnia.
Najwyraźniej Polacy z jakiegoś powodu postanowili się przemieścić w jednym
kierunku, wprost na południe i zmierzali tam pojedynczo, miast jak zawsze
kierowani przez zonę, stworzyć masę, której nic i nikt nie zdoła się
przeciwstawić. Nie zamierzał sprawdzać dokąd szli, po przyjrzeniu się okolicy z
nasypu zamierzał wybrać trasę prowadzącą na zachód. Wciągnął głęboko powietrze
do płuc, lecz nie wyczuł żadnego zapachu. Nie pomógł mu wiatr, który
najwyraźniej nie wiał tu od dłuższego czasu, podobnie jak nie padał deszcz, co
sprawiło, że ślady były widoczne. Nie wyczuwał Polaków, nagle zaczął jednak odczuwać
jakiś podskórny niepokój. Wciąż jednak nie wykrył niczego prócz tropów i
zaschniętych odchodów, jakie pozostawiło przejście tworów. Odruchowo obejrzał
się za siebie, lecz nieliczne szkielety wciąż pozostawały w grząskim gruncie z
jakiego wyszedł. Zdecydował, iż żołnierze musieli zginąć na samym początku
wojny, nim na tereny te dotarła zona, która przyniosła ze sobą zasadę, iż
potrafi reanimować wszystko, co martwe. W tajemniczy sposób przekształcała
komórki nieżyjących sprawiając, że zmarli ożywiali, a jeśli tylko nie rozłożyli
się do końca, wychodzili z trumien i opuszczali cmentarze. O ile pamiętał w
świetle łysenkowskiej nauki było to całkowicie zrozumiałe i wytłumaczalne, choć
dla niego w żaden sposób nieprzydatne, jedną z pierwszych lekcji jakie odrobiono,
po wyjściu z podziemnych bunkrów na patrole, było to, że miejsca pochówków
należy omijać, jeśli nie chce się obudzić tego, co tam pochowano. Pozwalało to
unikać strat w ludziach i sprzęcie. Być może znajdujące się tu szkielety były
jeszcze widomym znakiem ognia atomowego, jaki spopielił tę część świata, gdy na
republikę spadły bomby imperialistów i rakiety krótkiego zasięgu, jakimi
dysponowali na początku wojny. Było to jednak dla niego całkiem nieistotne.
Ruszył powoli naprzód, orientując się, że porusza się
pochylony, starając jak najbardziej ukryć pośród traw. Zatem nawet instynkt
podpowiadał mu, że może znajdować się tu coś jeszcze, choć żaden ze śladów nie
był świeży. W ten sposób dotarł do nasypu kolejowego, gdzie rozejrzał się raz
jeszcze. Zdjął plecak, podrapał się po policzku, zdejmując zeń kawałek skorupy
brudu, po czym przywarł do wzniesienia i zaczął wczołgiwać się na górę. Po
chwili dotarł do jego krawędzi i poczuł zbutwiały podkład kolejowy, ujrzał
zardzewiałe szyny, którymi od dawna nic nie przejechało. Tor był pojedynczy i
nieco węższy niż ten, który prowadził przez uskok, co potwierdziło ostatecznie
jego podejrzenia, że znalazł się w zupełnie innym miejscu. Nie był jednak w
stanie określić gdzie, wiedział jedynie, że nie była to żadna z działających
niegdyś głównych linii transportowych wschód-zachód.
Za nasypem dostrzegł zarośniętą drogę prowadzącą
przez znajdującą się tu niegdyś wieś. Po obu stronach ciągnęły się zrujnowane i
dawno opuszczone domostwa. Droga znikała gdzieś pośród porośniętych przez
krzewy i trawy pustkowi, przetykanymi obszarami lasu. Roślinność zdawała się
zupełnie zwyczajna i normalna, nie tknięta przez zonę, w przeciwieństwie do
drzew znajdujących się na wschodzie, które emanowały swą obcością. Pośród nich
znikał nasyp i tor kolejowy, więc utwierdził się w przekonaniu, że należy obrać
inny kierunek wędrówki. Jednak tory prowadzące na zachód także znikały pośród
lasu. Choć tamtejsze drzewa nie były tak wysokie, Łowcy nie podobała się
znajdująca tam mgła. Musiał więc na razie powędrować na południe, więc spojrzał
tam raz jeszcze, choć na początku szybko odwrócił wzrok od horyzontu. To co się
tam znajdowało było źródłem jego niepokoju.
Kilkadziesiąt wiorst od miejsca w którym się
znajdował dostrzegał ciemne zarysy wysokich zabudowań. Niebo nad nimi zdawało
się być ciemne, jak gdyby nad miejscem tym zawisł jakiś mrok, ciemna burzowa
chmura, rzucająca na miasto cień. Bo było to miasto i nie potrzebował nawet
lornetki, by przyjrzeć mu się z bliska. Nim jeszcze uniósł ją do oczu mógł
podać jego nazwę i nie pomylił się, gdy ujrzał przez szkła odległy budynek
PASTy, najwyższego wieżowca stolicy republiki, Warszawy. Nawet nazwa ta
wywoływała u niego złe skojarzenia, tam, w podziemiach metra, podczas zaciekłej
walki o przetrwanie skończyła się historia ludzkości i zaczęło jego życie.
Polacy przedarli się do miasta wybijając dziury w żelbetonowych tunelach,
powodując upadek cywilizacji. Wojsko zostało pokonane, w chaosie walk większość
żołnierzy zginęła, chroniąc uciekających ludzi. Ci, którzy przetrwali uciekli
na Dzikie Pola, gdzie szybko padli ofiarą Polaków. Nawet jeśli przeżyli
pierwsze dni po upadku, wkrótce nieprzystosowanie do życia na powierzchni,
której nie widzieli w większości nigdy wcześniej sprawiło, że mimo ofiarności
stalkerów, większość zginęła. Jego ocaliły płonące gwiazdy, sprawiając, że
obudził się z dala od tuneli. Po miesiącach przestał spotykać kogokolwiek, co
spowodowało w nim przekonanie, że z dawnego świata nikt już nie przetrwał, a
zona objęła cały świat. Choć wiedział już, że gdzieś na Zachodzie przetrwało
wojsko, a pośród nieba kryli się imperialiści, Warszawa wyglądała na martwą i
opuszczoną. Przypomniał sobie, że powinien widzieć światła Kordonu, potężnej
bazy wojskowej i twierdzy na prawym brzegu Wisły, ciasnym murem chroniącej
wejścia do metra i wjazdu kolei do podziemnych tuneli, gdzie nic nie miało
szansy przeniknąć przez sieć obronną, skąd wiertaloty podrywały się do startu,
a tanki ruszały niosąc zagładę Polakom, jednak przecież Kordon już nie istniał.
Warszawa upadła, dziesiątki lat temu, a nad nią zebrała się ciemność, rzucając
na ruiny mrok.
Na razie nie miał jednak wyjścia i musiał udać się na
w tamtą stronę. Z jakiegoś powodu był przekonany, że znajduje się na północy,
instynktownie odczytał kierunki świata mimo niewidocznego słońca, skrytego za
chmurami i rzucającego na Dzikie Pola blade światło. Próbował przypomnieć nazwy
miejscowości położonych w tym rejonie, jednak przychodziła mu do głowy jedynie
nazwa Radzymin, a przed oczami stawały mu jakieś chaotyczne walki pośród nocy,
w żarze płomieni metanapalmu. Nieistotne. Przyjrzał się miejscowości widocznej
poniżej, wydawała się pusta i martwa, domy zapewne dawno opuścili stalkerzy.
Spojrzał w dal, lecz mógł dostrzec jedynie, iż zarośnięta droga prowadzi do
kolejnej miejscowości. Nic się tam nie poruszało, więc zsunął się w dół nasypu
i nałożył plecak. Podążył wzdłuż niego ku wiaduktowi. Wszedł na drogę, minął
zrujnowany dom i dotarł do miejsca, gdzie szlaki się krzyżowały, by przejść pod
betonowym sklepieniem, na którym znajdowały się tory. Wciąż brodząc pośród traw
po kolana przeszedł na drugą stronę, rozglądając się uważnie, z łukiem w ręku,
choć wolał na razie nie zaciskać na nim dłoni. Miał nadzieję, że nie będzie
musiał go używać. Ślady Polaków prowadziły ku Warszawie. Nie zamierzał iść w
kierunku miasta, nad którym zapadła ciemność. Niepokoiła go z jakiegoś powodu,
nie tylko dlatego, iż nie wyglądała na naturalną.
Budynki zaczynały się tuż za wiaduktem i choć
większość nie miała ścian i dachów, Łowca zachowywał czujność nie wiedząc, czy
wewnątrz coś się nie przyczaiło, choć jego instynkt milczał. Po kilku krokach
potknął się o coś, co przesunęło się ze zgrzytem po kamieniach. Przykucnął
szybko i przywarł do ziemi, lecz dźwięk nie wywołał niczyjej reakcji. Wokół
wciąż panował bezruch. Spojrzał pod nogi, by ujrzeć zardzewiałą tablicę, na
której widoczne były częściowo zatarte polskie litery. Najwyraźniej niegdyś był
to drogowskaz lub oznaczenie nazwy miejscowości, teraz już mocno nieczytelne.
Łowca był w stanie odczytać jedynie jej początek NIEPO i nic więcej. Wciąż nie
miał pojęcia gdzie się znalazł. Gdy chciał się unieść, rozejrzał się raz
jeszcze i zamarł.
Z góry nasypu nie widział jego drugiej krawędzi, nie
przyszło mu także do głowy by wychylić się znad torów i popatrzeć na torowisko.
Z łatwością zauważyłby wówczas, że tuż przy krawędzi ktoś wydeptał pośród traw
ścieżkę, wgniatając je w ziemię. Szlak wiódł od nasypu kolejowego do pobliski
domostw. Łowca zareagował instynktownie i błyskawicznie się przemieścił,
znikając z drogi, ku ścianie pobliskiego budynku. Potem zza rogu wyjrzał i czekał
na reakcję przeciwnika. Nikt się nie pojawił. Pochylony i ukryty za ruiną,
sprawdziwszy że nikogo nie ma w środku dotarł do miejsca, w którym dostrzegł
wygniecioną trawę.
Ktokolwiek ją wydeptał był tu niedawno, ledwie kilka
godzin temu. Trawa leżała płasko, z całą pewnością szła tędy więcej niż jedna
osoba. Większa liczba, wszyscy kroczący po własnych śladach, starając się nie
zostawiać śladów. Stary wojskowy sposób, używany także przez stalkerów. Zatem
nie mogli to być Polacy. W zonie wciąż byli ludzie.
Implikacje tego faktu podobały mu się coraz mniej.
Najpierw wojskowy pociąg, potem trutnie, teraz to. Dzikie Pola do niedawna
opuszczone i należące do niego okazywały się coraz bardziej pełne życia. Tego w
najgorszym wydaniu, Polaków się nie obawiał, zawsze był w stanie ich dopaść lub
przed nimi uciec. O ludziach nie mógł powiedzieć tego samego, zwłaszcza o tych,
którzy byli uzbrojeni i niebezpieczni. Nikt inny nie mógł się tu zapuścić.
Musiał jak najszybciej dowiedzieć się z kim ma do czynienia. Rozsądek
podpowiadał mu, by jak najszybciej oddalić się w przeciwnym kierunku, za
plecami miał jednak zonę, która wyrzuciła go w tym miejscu, obok dwa lasy, do
których wolał się nie zapuszczać. Najrozsądniej byłoby zawrócić drogą, którą
przyszli tamci, jednak nie mógł wykluczyć, że natrafi wówczas na jakąś ich
kryjówkę, gdzie przeciwników będzie zbyt wielu.
Jeśli ktoś usłyszał jak przesuwa tablicę z nazwą
miejscowości, mógł już tu zmierzać. Wojsko miało czujniki ruchu i temperatury,
wiedział jednak, że nie są doskonałe i może je oszukać. Technologia
imperialistów była nieco lepsza, ale skoro w dżungli była zawodna, a oni byli w
stanie przejąć wiele trutni, tu nie powinno być inaczej. Raz jeszcze rozważył,
czy nie spróbować udać się w kierunku zony, gdzie zginąłby lub został poddany
przemianie, lecz jakaś część jego umysłu podpowiadała mu, że zona na to nie
pozwoli, ześle na niego ból głowy i wizje, po czym ocknie się w jakimś nowym
miejscu, zastanawiając się jak wiele czasu wędrował poprzez pustkę i które z
rzeczy widocznych wśród przebłysków wspomnień wydarzyły się naprawdę.
Podstawowym problemem było jednak to, że za plecami miał rzekę, oddzielającą go
od miasta na wzgórzu, za którym panowała już inna fizyka i obca roślinność. W
wodzie zapewne żyły twory, których wolał nie spotykać, mające w swym środowisku
przewagę. Zdecydowanie słabo walczyło się z ciężkim plecakiem i bronią,
usiłując przeprawić nad powierzchnią, z której wynurzały się rozmaite macki i
wyskakiwały ślepe ryby o paszczach pełnych ostrych zębów. Najbardziej jednak
obawiał się wyschniętego rozlewiska. Wcale nie z powodu wizji jaką tam miał, iż
znajduje się wewnątrz jakiegoś jeziora bądź zalewu, a niebo jest niebieskie jak
w czasach jego zapomnianego dzieciństwa. Teraz, kiedy już wiedział, że nie jest
sam, wzdragał się by znaleźć się w miejscu, gdzie łatwo dostrzec go z daleka i
zdjąć pojedynczym strzałem.
Poprawił plecak, by dać ulgę zmęczonym ramionom,
które odwykły od noszenia i dawały o tym
znać bólem. Następnie ruszył tropem śladów, znikających we wnętrzu domostwa. Po
chwili odnalazł je w jednym z pomieszczeń, odciśnięte w zalegającym od lat
pyle. Nachodziły na siebie wzajemnie, w dużej mierze były wytarte poprzez dużą
liczbę ludzi. Krążył po pomieszczeniu, czujny jak zawsze, wąchając i dotykając
podłoża, w jednym miejscu zauważył, że oddawano mocz i szybko dotknął podłogi
palcem. Wciąż wilgotno, niedobrze. Gdy włożył palce do ust, ze zdumieniem
stwierdził, że była tu kobieta. Sprawdziwszy szybko resztę pomieszczenia,
polizawszy odchody jakie znalazł przy zejściu do piwnicy, przyjrzawszy się
śladom i powąchawszy miejsca gdzie załatwiali się pozostali, wiedział już z kim
ma do czynienia. Nie sprawiło to jednak, że stał się mądrzejszy, bowiem
pojawiły się nowe zagadki.
Wyprzedzali go co najmniej o godzinę. Kimkolwiek
byli, znali Dzikie Pola, lecz nie przebywali na nich na co dzień. Poruszali się
ostrożnie, lecz popełniali błędy płynące z braku doświadczenia. Zostawili po
sobie metalowe konserwy, z których wyjedli całą zawartość, lecz zapach
znajdującej się tu wojskowej żywności, przyciągnie z czasem Polaków, którzy
przy sprzyjającym wietrze, wyczuwali go z wielu mil. Zwiadowcy tak nie
postępowali, w czasach przed upadkiem, gdy krążyli jeszcze na patrolach,
poruszali się zwinnie i sprawnie niczym najlepsi stalkerzy. To właśnie było
podstawowe pytanie, na które nie znalazł odpowiedzi. Kim byli ci ludzie? Po tym
co zobaczył na moście, przekonany był, iż ma do czynienia z wojskiem, zapewne z
Drugiej Armii, której wreszcie przypomniał sobie nazwę. Żołnierzy walczących za
białego orła i czerwone gwiazdy na jego skrzydłach. Lub też imperialistów,
których pojazd podchodził do lądowania, choć nie był w stanie określić czy było
to dzień wcześniej, czy też lata temu, a także gdzie znajdował się rejon
Dzikich Pól, w którym desantowali. Ci tutaj jednak, choć mieli w dużej mierze
wojskowe wyposażenie, żołnierzami nie byli. Wyczytać to mógł choćby z układu
śladów, gdyż po wejściu do budowli grupa stanęła na popas, jednak nie wystawiła
patroli, zadowalając się wystawieniem czujek w postaci dwóch ludzi, którzy
ustawili się w miejscach, w jakich nie uczyniłby tego żaden zwiadowca, ani nie
posłałby ich szanujący się dowódca. Stalkerzy także nie popełniliby takich
błędów, wybierając kryjówki, z wnętrza których nie potrafiliby stwierdzić, co
dzieje się w najbliższej okolicy i reszcie miejscowości, a wroga dostrzegliby
dopiero, gdy znalazłby się kilka arszynów od nich. Nieśli ze sobą ciężkie
plecaki, które pozostawiły głębokie ślady w pyle, zaś z jednego z nich coś
wyciekało, czego najwyraźniej nikt nie zauważył. Nie sprawdzali więc nawet
swego wyposażenia, co było odruchem u każdego, kto szedł poprzez zonę i
wiedział, że czasem najłatwiejszym sposobem stwierdzenia, czy nie natrafiło się
na zmienną jest rzucenie okiem na posiadane rzeczy, które potrafiły pękać,
wyginać w dziwaczne kształty, bądź rdzwieć, a nieznane siły zmieniały stan
skupienia niektórych przedmiotów. Na dodatek tracili wodę, bowiem tym okazał
się płyn cieknący z jakiejś manierki. Łowca zaczął się powoli odprężać.
Wiedział jednak, że nie ma przed sobą kompletnych amatorów, bowiem potrafili
zachować zasady ostrożności, skoro szli gęsiego, jednak zapomnieli o nich już
we wnętrzu kryjówki, gdzie nie zatarli śladów. Postąpili jak żołnierze, którzy
dzięki swej przewadze czuli butną pewność, choć zona szybko uczyła ich, jak
mało ona w tych stronach oznacza. Jednak nie kryli się nigdy ze swą obecnością,
w przeciwieństwie do stalkerów, którzy nie przepadali za spotkaniami z innymi
na Dzikich Polach, a zwłaszcza z armią. Krążyły plotki, że niektórzy nie
wychodzili z nich cało, co tłumaczyło fakt, iż tak wielu nie wracało z łowów, a
znaczną część ofiar można było przypisać żołnierzom, a nie Polakom, czy
spotkaniu Ciemnej Pani.
Odciski protektorów wskazywały, iż grupa posiada
wojskowe buty, podobne do tych jakie na nogach miał Łowca, choć niczego to nie
oznaczało. Z pozostawionych w pyle odcisków mógł stwierdzić, że dysponują co
najmniej czterema kałasznikowami i zapewne jeszcze większą ilością broni.
Doliczył się co najmniej ośmiu osób, choć śladów było tak wiele, że zakładał,
iż osób może być o dwie więcej. Pośród nich co najmniej dwie były kobietami.
Nie wiedział co o tym sądzić. Uzbrojona grupa na Dzikich Polach, nie będąca
żołnierzami ani stalkerami. W dawnych czasach nie miała prawa się pojawić,
noszenie broni było zakazane, jedynie stalkerzy dysponujący licencjami mogli
wychodzić w zonę, lecz sprzedaż amunicji w faktoriach handlowych była
reglamentowana. Nie słyszał jednak, by nawet działający w spółdzielniach,
chodzili na rejzę w tak dużych grupach.
Po raz kolejny zastanowił się jak wiele czasu minęło
właściwie od chwili upadku na obszarze, gdzie właśnie się znalazł. Na Dzikich
Polach przeżył kilkanaście lat, był tego pewien, niektóre z nich spędził w
miejscach, które nie przypominały niczego co znał. Ludzi przestał spotykać lata
temu. Teraz jednak okazało się, że ludzkość przetrwała, zarówno w gwiazdach,
jak i na Ziemi. I nadal toczy swą wojnę, której niegdyś był częścią. Pytanie o
czas było dość istotne, bo nie wiedział, czego ma się spodziewać. Wkrótce po
ucieczce z Warszawy, gdy wciąż był ranny w głowę i na wpół szalony, kiedy uczył
się sztuki przetrwania na Dzikich Polach ludzi było jeszcze wielu. Usiłowali
gdzieś osiąść, z dala od miasta, którego tunele opanowali Polacy, lecz
większość z nich zaczęła się zmieniać. Pozbawieni tabletek i schronienia szybko
zatracali swe cechy stając się Polakami, aż
zaczęli zabijać siebie nawzajem, by zapobiec przemianie. Przetrwali
jedynie ci, którzy znaleźli schronienie, zabrali ze sobą zapasy, lecz z czasem
i oni wymarli i zginęli, a na Dzikich Polach rządzić poczęła cisza oraz Polacy.
Łowca nie miał pojęcia w jaki sposób wszystko to przerwał, mimo iż wydawało mu
się, że także on przechodził transformacje i przemiany, po czym wracał do swej
ludzkiej postaci, co przecież było kompletnie niemożliwe. Wiedział o tym, lecz
nie potrafił zupełnie odróżnić wizji od tego, co było rzeczywistością.
Teraz jednak myślało mu się wyjątkowo klarownie,
zaintrygowany i zaciekawiony ruszył tropem grupy idącej przed nim. Wciąż czuł
niepokój, bowiem leżała tam również Warszawa, z ciemnością zawieszoną nad
wymarłym miastem, jakiej nie widział nigdy wcześniej. A także z dobiegającym
stamtąd głosem, przyciągającym i wołającym go do siebie, w sposób inny niż zew
zony. To był ten drugi głos, który czasami słyszał, ten wzbudzający pożądanie i
chęć znalezienia się jak najszybciej przy jego źródle. Skupił się, wiedząc, że
i tak mu nie ulegnie, bo ostre szarpnięcie gwoździa wbitego w głowę, prędzej
czy później sprowadzi go na ziemię. Zdawało mu się, że gdzieś daleko pojawia
się jeszcze jedna obecność, tak bardzo
podobna, a jednocześnie inna. Zew zony brzmiał wszędzie i nigdzie, głos wzywał
go od strony Warszawy, lokalizacji trzeciej obecności nie potrafił określić.
Nagle z nieznanego powodu spojrzał w górę, na niebo, czując, że jest tam coś,
co go przytłacza. Pokręcił głową, a wrażenie minęło. Ruszył tropem ludzi,
którzy nie bali się Polaków.
Nie zamierzał ich odnajdywać, lecz utrzymać
bezpieczny dystans, a gdy będzie to możliwe, udać się w innym kierunku. Musiał
jednak przyznać, że jest zaintrygowany i zaciekawiony, kim są. Wiedział, że
skoro popełniają błędy, prędzej czy później natrafią na coś, co ich przerośnie.
Wówczas pozostawią po sobie uzbrojenie i sprzęt, gdy niektórzy z nich padną
ofiarą Polaków, a pozostali uciekną. Choć nie widział wciąż w tym miejscu
żadnych tworów, ślady wyraźnie świadczyły, że było ich tu sporo. Sąsiednie lasy
były ich pełne, stanowiły ich leże. Wystarczyło mu, że to czuł, nie musiał
nawet tego sprawdzać.
Trop wiódł poprzez kolejne domostwa. Swoje
niedoświadczenie nadrabiali instynktem, lub wiódł ich ktoś znający podstawowe
zasady przeżycia. Wciąż jednak poruszali się bezładnie, w ciasnym szyku
pozwalającym na łatwe dopadnięcie całej grupy. Najwyraźniej dawało im to dużo
większe poczucie bezpieczeństwa, niż fakt, że w dłoniach ściskali kałasznikowy.
Łowca swój własny przytroczył do plecaka, kołczan umieszczając z boku, tak aby
mógł sięgnąć po strzały. Łuk trzymał w dłoni. Nie zatrzymywał się, by wyczyścić
broń, najpierw chciał odnaleźć tajemniczych ludzi, by wykluczyć możliwość, iż
zajdą go od tyłu. Co jakiś czas oglądał się i sprawdzał, czy po śladach jakie
pozostawiają nie idzie ktoś jeszcze. Sam starał się wybierać podłoże, gdzie
jego tropy dla wprawnego oka nie będą widoczne, bądź stawiać stopy tam, gdzie
przeszli tamci.
Po jakimś czasie dostrzegł, że domy się kończą,
miejscowość o nazwie „Niepo” kończyła się równie szybko jak zaczęła. Jeszcze
kilka lat i po wsi nie zostanie żaden ślad. Trop wiódł dalej drogą. Gdy wyjął
lornetkę nie zauważył nikogo, uświadomił sobie jednak, że gdy spoglądał przez
nią poprzednio z nasypu, przez trawę porastającą szlak nie biegła wydeptana
ścieżka. Zwróciłby na to z pewnością uwagę, zatem wówczas ci, których tropił,
znajdować się musieli przy samym końcu miejscowości, w jednym z ostatnich
domów, jakie właśnie odwiedził. Niewiele brakowało, a by na nich trafił. We wsi
zmarnował nieco czasu, zatem musieli być nie dalej niż wiorstę przed nim. Nie
było trudno ich śledzić, wciąż tracili wodę i jeszcze się nie zorientowali,
zapewne niosący jej zapasy szedł jako ostatni. Wybrali drogę, która wyginała
się pośród traw i znikała między drzewami i zaroślami, uniemożliwiając
spojrzenie daleko naprzód. Z wiaduktu dostrzegł jeszcze jedną miejscowość,
niezbyt odległą, więc wiedział, dokąd się skierują. Ostrożnie ruszył wydeptanym
szlakiem, nieco skulony, nie zamierzając dać się dostrzec jako pierwszy.
Po prawej stronie czerniał las, po lewej ciągnęły się
pustkowia, a nieco dalej unosiła się mgła, stanowiący wyraźny znak istnienia
bagien, w których coś mogło narodzić się pod wpływem oddziaływań niezbyt
odległej zony. Zmieniała ona swój zasięg co roku, kiedyś podeszła bliżej
Warszawy, jednak teraz najwyraźniej znowu odsunęła się za rzekę. Najwyraźniej
zdobycze terytorialne miała za nic, opanowywała i porzucała kolejne terytoria
zmieniając je lub pozostawiając nienaruszonymi. Jednak zdawało mu się, że ten
obszar objęła już przez upadkiem, w czasach gdy toczyli przegraną bitwę po tym,
co wydarzyło się pod Radzyminem. Wydawało się wówczas, że pochłonie całe
miasto, jednak ponownie się cofnęła. Rubież stanowiły Dzikie Pola, pełne jej
dzieci i dziwacznych oddziaływań. Jak daleko teraz sięgały, nie był w stanie
stwierdzić. Sądził, że opanowały cały świat, jednak najwyraźniej gdzieś wciąż
istniały normalne warunki, bez zmiennej fizyki i niezrozumiałej biologii, skoro
przybywało stamtąd wojsko.
Jego niepokój narastał stopniowo, im bardziej zbliżał
się do Warszawy. Wiązał się z głosem, który stamtąd dobiegał, choć nadal był
mocno stłumiony, a śpiew zony mocniejszy. Potarł skronie i skupił się na
teraźniejszości, rozejrzał się i wpatrzył w fioletowe niebo, które przyniosło
mu ulgę. Jednocześnie poczuł, że świat wokół jest zaburzony. Wiedział co to
oznacza; zbliżał się do miejsca innej fizyki.
Tamci jednak nie mieli o tym pojęcia, a jeden z nich
wpakował się prosto w zmienną. Poczuł to już z daleka. Krzyku nie usłyszał,
zatem zapewne miało to miejsce co najmniej pół godziny temu. Zwolnił i
przyjrzał się wirującej w powietrzu powyginanej dziwnie sylwetce, porzuconej
przez własnych towarzyszy, którzy nie potrafili jej pomóc. Z oddali ujrzał
wirującą krew i zdeformowane ciało wiszące ponad drogą wbrew znanym mu prawom
grawitacji.
Postać w długim płaszczu, w długich wojskowych
butach, z założoną maską gazową kręciła się powoli w powietrzu, z brzuchem
wygiętym ku górze, jak gdyby zawieszona na haku. Ręce i nogi zwisały bezładnie
skierowane ku dołowi, co potęgowało wrażenie, iż człowiek został na coś nabity,
zwłaszcza iż z tułowia unosiły się drobiny krwi, pozostawiając wyraźny ślad
ruchu obrotowego. Krople krwi formowały kule, które zdawały się zawisać
oznaczając drogę, jaką przebył martwy człowiek. Poniżej leżał jego plecak oraz
karabin kałasznikowa. Nikt nie podjął próby ich odzyskania, czemu pozornie
można było się nie dziwić. Jednak Łowcę, gdy odjął już od oczu lornetkę i
przypadł ku ziemi, wszystko zaczęło zastanawiać jeszcze bardziej.
Martwy nie miał na sobie munduru, jego strój był
także mocno niepraktyczny, pod płaszczem ukrył ciężką kamizelkę, której na
Dzikich Polach nie założyliby stalkerzy czy żołnierze zwiadu, bowiem
ograniczałaby ich ruchy, odbierając szybkość, dającą nierzadko przewagę i
umożliwiająca przeżycie na rubieży zony. Z nieznanego powodu trup miał na sobie
maskę p-radgaz, której także nie założyłby nikt doświadczony nie mając po temu
wyraźnego powodu, gdyż ograniczała widoczność i nie pozwalała polegać na zmyśle
słuchu. Wreszcie pozostawiono tam plecak z zawartością, a nikt nie porzuciłby
takiego łupu, bez podjęcia próby jego odzyskania. Być może nie było to możliwe,
lecz należało spróbować, a przy pomocy rzucania zwykłych kamieni w kierunku zmiennej
można było spokojnie wyznaczyć jej zasięg oraz zachowanie. Tymczasem nikt tego
nie uczynił. Łowca uniósł się raz jeszcze i zamknął oczy. Lecz wciąż jedynym co
słyszał była cisza, nie był w stanie także wyczuć żadnego obcego zapachu, lecz
jego wrogiem w tym wypadku był wrak wiatru. Raz jeszcze przez lornetkę
przyjrzał się otoczeniu, nie dostrzegając żadnego ruchu. Nie mógł nikogo
dostrzec, być może zmienne zabrały tajemniczych ludzi bez śladu. Z pewnością
nie uczynili tego Polacy, wiedział bowiem, że nie ma ich w pobliżu.
Instynkt nadal jednak go ostrzegał. Ostrożnie ruszył
do przodu, starając się nie unosić ponad wysokie trawy, kierując ku pobliskim
krzewom. Otoczenie porastały iglaste pnie, które jak dotąd nie poddały się
przemianom. Piaszczysty teren przypominał mu czasy dzieciństwa, wrażenie psuło
jedynie fioletowe niebo za plecami i ciemny horyzont. Między drzewami wciąż był
w stanie dostrzec ścieżkę utworzoną z wydeptanych traw, znaczącą drogę
prowadzącą do położonej nieopodal miejscowości. Ludzie szli drogą i wpakowali
się prosto w zmienną, Łowca wyczuwał ją z oddali. Zwiadowcy wojskowi również z
czasem nabywali podobnego instynktu, mogąc się w tym momencie wspomóc
czujnikami ruchu i miernikami temperatury, wykrywającymi niestałości. On już od
dawna nauczył polegać się wyłącznie na zmysłach, a te wskazywały mu, iż przed
nim znajduje się obszar martwego powietrza, w którym panuje zupełnie inna
grawitacja. Nie był jedynie w stanie powiedzieć, co mogło zadać ranę
znajdującemu się tam człowiekowi, zmienne były wyłącznie strefami innej fizyki,
mającymi obszarowe działanie. Gdy ktoś wpadał w jedną z nich dusił się, jego
ciało płonęło, bądź oddzielało się od kości, które pękały gdy zostawał
przygnieciony do ziemi gwałtowną zmianą sił ciążenia. Zwykłe światło stawało
się zabójcze, zaś manierki z wodą eksplodowały, gdy uwięziona w nich ciecz
zmieniała się w śmiertelnie groźny materiał. Nie spotkał jeszcze niczego, co
zadać mogło ranę wlotową. Powietrze było
jednak przezroczyste i nieruchome. Prześledził spiralę nakreśloną przez
wirującą krew, usiłując odnaleźć jej początek. Przypatrzył się wiszącym w
powietrzu kroplom, dochodząc do wniosku, że coś trafiło mężczyznę, przebiło go
na wylot, a ciało wyrzuciło w powietrze, prosto w zmienną, która zawiesiła je na
wysokości arszyna nad drogą. Wciąż nie dostrzegał niczego, a instynkt w tym
zakresie milczał. Wykrywał jedynie zmienną, tuż nad podłożem, przesuwającą się
wąskim pasem kilkadziesiąt arszynów przed nim. Ruszył powoli w tamtym kierunku,
czujnie nasłuchując.
A jednak znaleźli go pierwsi, a on zorientował się
dopiero w połowie drogi do strefy obcej fizyki, biologii i chemii. Wyczuł ich
ruch. Byli przed nim, nieruchomi, lecz gdy znalazł się wystarczająco blisko
usłyszał ich oddechy. Byli wystarczająco nieostrożni i głośni. Trzech zaczęło
powoli się przemieszczać, by go otoczyć. Im bardziej zbliżali się tym lepiej
ich słyszał, najwyraźniej zmienna nie tylko łamała prawa grawitacji, lecz
również tłumiła rozchodzenie się dźwięku, również w swym otoczeniu. Tego nie
wziął pod uwagę, choć instynkt podpowiadał mu, że są gdzieś przed nim. Może i
byli niedoświadczeni, ale leżeli nieruchomo wystarczająco długo, by ukryć się
przed jego zmysłami, nim podszedł tak blisko, iż było już za późno.
Nie tracił czasu, zamierzając dać sobie szansę na
ucieczkę, nawet jeśli wymagało to poświęcenia posiadanych zapasów. Zrzucił
plecak, wyjął potrzebne rzeczy, które szybko umieścił wokół, na szczycie klapy
pozostawiając wystającego kałasznikowa, uniesionego kolbą do góry. Poniżej
położył maskę gazową, uznając, iż z daleka będzie można wziąć ją za
odpoczywającego człowieka, zwłaszcza, iż rozłożył też swój płaszcz, pozostając
jedynie w lekkiej kamizelce. W jednym ręku trzymał łuk, w drugim nóż, gdy
niczym pająk oddalał się na rękach i nogach od zastawionej pułapki. Słyszał jak
jeden zmierza w jego stronę, dwóch otacza miejsce, w którym go dostrzegli, w
pobliżu zarośli. Nieopodal poruszał się kolejny, dyszący ciężko i stąpający
głośno, większy od pozostałych. Co oznaczało również większe kłopoty. Pozostali
musieli znajdować się gdzieś nieopodal ciała i zmiennej. W jej kierunku zresztą
podążał. Jeśli mu się uda wpakują się w jego pułapkę, a on w tym czasie
ucieknie.
Jednak mu się nie udało. Jeden z nich skręcił w jego
kierunku, co Łowca ledwo zarejestrował, skupiony na kontrolowaniu własnego
oddechu. Powoli położył się na ziemi, zaciskając lewą rękę na ciężkiej
rękojeści noża. Wiedział, że jeśli będzie musiał pozbyć się mężczyzny, musi
uczynić to szybko i cicho, nim pozostali zorientują się co się dzieje. W
wysokiej trawie był w stanie przed nimi się ukryć, lecz nie pobiec. Uda mu się
wycofać po cichu, jeśli nie zaczną strzelać na oślep i rzucać granatami.
Przeciwnik pojawił się kilka arszynów przed nim,
pochylony ze strzelbą. Łowca w ułamku sekundy zorientował się, że ma przed sobą
jakąś samoróbkę, karabin kałasznikowa, któremu spiłowano lufę, czyniąc go
śmiertelnie niebezpiecznym na krótki dystans, lecz niecelnym z dalszej
odległości. Bezpośrednie trafienie z kilku arszynów przebiło by jego lekką
kamizelkę bez trudu i sprawiłoby, że pozostał w tym miejscu na zawsze. Przywarł
więc nieruchomo pośród traw, starając się nie poruszać. Człowiek jednak
zatrzymał się i pociągnął nosem. Łowca uświadomił sobie, że nie wziął pod uwagę
podstawowego faktu, który był w kontaktach z Polakami kompletnie nieistotny,
bowiem zapach jego od dawna niemytego ciała i zony, skutecznie maskował go
przed tworami. W wypadku ludzi było jednak odwrotnie.
Gdy mężczyzna odwracał się w jego kierunku, Łowca już
skoczył pośród traw, wyciągając nóż. Tamten miał ograniczone pole widzenia,
wciąż pozostając w masce gazowej i nie zorientował się, że ktoś leci w jego
stronę. W ostatniej chwili Łowca zmienił zdanie, choć sam do końca nie był
pewien z jakiego powodu. Cios pięścią wyprowadził w krocze, odwracając nóż.
Pięść weszła miękko, a człowiek jęknął męskim głosem i zgiął się w pół, wówczas
stalker pociągnął go ku ziemi, łapiąc zranioną ręką za maskę. Zapomniał już o
bólu, a gdy tamten zarył twarzą w ziemię, siedział już mu na karku. Mógł zabić
go momentalnie, jednak uderzenie trzonkiem noża spadło na potylicę tamtego. Pod
dłonią poczuł lepką i wilgotną krew, zeskoczył więc z leżącego i obrócił się,
lecz nie wystarczająco szybko.
Na wprost siebie ujrzał lufę, a trzymający broń
pociągnął za spust.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz