poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Blask Ciemności: Epilog

EPILOG

<< Stacja Unii Lubelskiej

ISS "DEEP SPACE"

Admirał czekał ze spokojem, choć o dziwo zajęło im więcej czasu niż zakładał, nim po niego przyszli. Było ich trzech, a gdy weszli wpatrywał się w migające ekrany, przedstawiające sytuację taktyczną w przestrzeni ISS, zastanawiając się, czy jego kody dowodzenia jeszcze działają. Nie chciał tego sprawdzać, na ich miejscu pozostawiłby sobie dostęp do konsoli, lecz zablokował możliwość przekazywania poleceń. I tak nie był w stanie sam wprowadzić żadnych procedur do sieci matematycznej, musiał korzystać z operatorów CINSPAC. W takich chwilach mógł docenić elegancję rozwiązania bazy relacyjnej zbudowanej na „Von Braunie”, która w dużym stopniu eliminowała ludzki czynnik odpowiadający za poszczególne procedury. Pozwalała jednak na zbyt wiele i dlatego nie mogła zostać nigdy wdrożona w warunkach demokracji kontrolowanej Sojuszu.

Pierwszy szedł Willoughby-Jones III, jego adiutant, starając się nie patrzeć mu w oczy, z głową spuszczoną nieco w dół. Za nim kroczył admirał Glenn, należący do wielkiej trójki dowódców NASW, która właśnie skurczyła się do dwójki, gdy zabrakło w niej odpowiedzialnego za wywiad, rozpoznanie i naukę. Za jego plecami stał mężczyzna, którego Aldrin nie znał, ale doskonale wiedział kim jest.

- Admirale, ja… - zaczął Willoughby-Jones III, pochodzący z rodziny z tradycjami morskimi doskonały urzędas, którego kiedyś Aldrinowi wciśnięto, a on z czasem zdołał zapomnieć o bufonowatości adiutanta, doskonale zorganizowanego i dbającego o jego porządek dnia.

- Nic nie mów, wiem, że jedynie ich tu wpuściłeś.

- Możecie zostawić nas samych? - zapytał Glenn.

- Obawiam się, że nie mogę się na to zgodzić, admirale – głos Gleesona był niski i ochrypły. Doskonały śledczy, stwierdził od razu Aldrin, wyraźnie nie zdradzający emocji.

- Proszę nas zostawić, poruczniku – polecił Glenn. Willoughby-Jones III popatrzył na Aldrina, a ten kiwnął głową.

- To był zaszczyt z panem służyć – powiedział.

- Wiem, synu.

- Proszę pozostać w swej kwaterze, mam jeszcze sporo pytań – zepsuł chwilę Gleeson. Glenn rzucił mu gniewne spojrzenie, po czy ruszył w kierunku biurka Aldrina, czekając aż adiutant opuści pomieszczenie.

- W co ty właściwie pogrywasz, Buzz? - wybuchnął.

- W co pogrywam, John? - Aldrin wstał i się przeciągnął. - W to samo co zawsze. W zapewnienie nam bezpieczeństwa.

- Trudno mi w to uwierzyć.

- A jednak. Wiesz co jest za moimi plecami? Zawsze to samo, przestrzeń kosmiczna, a w niej wróg. Z setką rakiet gotowych do wystrzelenia, z tysiącem kolejnych na ziemi – powiedział Aldrin wychodząc zza biurka. - My mamy ich więcej, może tyle samo, już dawno straciliśmy rachubę. Symulacje dość jasno pokazują co się wydarzy, jeśli postanowimy je wystrzelić. A tym właśnie skończy konfrontacja naszych statków w pobliżu Ziemi. Polecą w kierunku planety, jeśli nasza sieć matematyczna będzie działać, przechwycimy 99 % z nich, ich artylerzyści zdołają zestrzelić 70 %. Wiedzą o tym i nie próbują takich numerów, od czasu gdy spopieliliśmy wszystkie ulubione dacze Berii. Ale kiedyś wystrzelą je naraz, wtedy my ich zniszczymy, oni przetrwają pod powierzchnią, my w kosmosie, bowiem opad nuklearny zmieni temperaturę, zasnuje chmurami niebo i kontynent amerykański przestanie nadawać się do życia. Siedzimy tu na beczce prochu, wiesz o tym?

- Mówisz bez sensu. Wiesz co zrobiłeś, Buzz?

- Wiem. Lecz co, jeśli cały czas walczyliśmy z niewłaściwym wrogiem? Co jeśli od początku przegapiliśmy to, co mieliśmy przed oczami?

Glenn westchnął.

- Jesteś zmęczony, Buzz. Nie myślisz logicznie.

- Wprost przeciwnie, nigdy nie myślałem jaśniej.

- Wiesz co zrobiłeś? - warknął Glenn. - Może i twoje obsesje jeszcze jakoś by uszły, ale sfałszowałeś rozkazy, złamałeś wszelkie możliwe przepisy i przeprowadziłeś desant na powierzchnię planety. Jednocześnie posłałeś okręty i drony, by osłoniły tę operację, podając nam fałszywe powody tych działań!

- Powiedziałem ci, że to najważniejsza operacja wywiadowcza tej wojny.

- Nie powiedziałeś, że to desant! Bóg jeden wie, jak zdołałeś go ukryć!

- Przecież tym się zajmuję, zapomniałeś? Przyznasz, że doskonale zamaskowałem rzeczywisty cel działań.

- Kto wie, jak wiele jeszcze pan ukrył admirale – wtrącił się Gleeson. Aldrin przyjrzał mu się uważnie. Stalowe oczy wpatrywały się w niego zimnym spojrzeniem znad twarzy skrytej za przyciętą bródką, która wywołała proste skojarzenie.

- Należało się spodziewać hiszpańskiej inkwizycji – stwierdził.

- Nie jestem inkwizycją – odparł Gleeson. - Interesuje mnie jedynie prawda.

- Z pewnością.

- Admirale, komandor Hoener w pełni współpracuje i przekazuje właśnie moim ludziom wszelkie materiały, nie mogę jednak nigdzie znaleźć doktora Everetta. Gdzie jest?

- Tam gdzie powinien być – odpowiedział spokojnie Aldrin. Glenn uderzył pięścią w stół.

- W co ty do cholery grasz?

- To już nie gra, to coś więcej – rzekł Gleeson. - W kontekście siatki szpiegowskiej ujawnionej niedawno na tej stacji, staje się to jasne.

- Komandorze! Znam Buzza od…

- Nie wątpię. Ale proszę nie zapominać, że pana przyjaciel na własną rękę rozpoczął militarną operację w sercu wrogiego terytorium. To coś więcej niż zwykła samowolka. Posłał na dół ludzi, którzy nigdy nie powinni się tam znaleźć. A wraz z nimi oficera GRU i żołnierza wrogiej armii, którzy powinni trafić na przesłuchanie na Ziemię, a następnie zostać rozstrzelani. Proszę sobie odpowiedzieć na pytanie, admirale.

- Wiem jedno, synku – rzucił Glenn. - Jeśli ci się wydaje, że pozwolę…

- Pozwoli pan, admirale. Widział pan, jakie mam kompetencje. We trzech dowodzicie NASW, ale nad wami jest ktoś jeszcze. A wielu ludzi niepokoi co tu się się dzieje, w kontekście sytuacji jaką mamy na orbicie. Wielu pana kapitanów uważa, że to świetna okazja, a wy jej nie wykorzystujecie.

- Ach, więc i ja jestem podejrzany? - Glenn był wyraźnie wściekły.

- Nie, admirale. Ale w trosce o wyjaśnienie tego szaleństwa, mam nadzieję na współpracę z pana strony – powiedział dyplomatycznie Gleeson. - Nie da się ukryć, że admirał Aldrin jest pewnym symbolem. Nikomu nie zależy, aby pewne rzeczy ujrzały światło dzienne.

- Proszę zauważyć, że wciąż tu jestem – mruknął Adrinn. - Zdrada. To mocne słowo. Proszę najpierw przeczytać materiały, które pan zabezpieczy. I wyciągnąć wnioski.

- Przeczytam. Na razie wyciągam wnioski z tego, co widzę. Admirale, co pan właściwie sądził, posyłając żołnierzy Sojuszu prosto w ręce wroga?

- Nie wiedziałem, że w nie wpadli.

- Ostatnie informacje pochodzą sprzed kilku godzin – przyznał Gleeson. - Nie odpowiadają na próby wywołania, od kiedy zniknęli w białej plamie, w miejscu, gdzie znajduje się Warszawa. Są tam oni, siły przeciwnika przybyły z południa, a do tego Kolektyw, który lądował na północy, gdzie zarejestrowaliśmy przebicie.

- I wszyscy śpieszyli się do Warszawy – pokiwał głową Aldrin. - Proszę zastanowić się, co to oznacza.

- Nie wiem czy to szaleństwo, zmęczenie, czy co innego – Gleeson zawiesił głos. - Ale się dowiem – na biurku zadzwonił telefon. Admirał drgnął, ale komandor go wyprzedził i sięgnął po słuchawkę. - Proszę wybaczyć, to chyba do mnie.

- Widzę, że już czuje pan jak u siebie – rzekł Glenn z wyraźną furią. Gleeson odłożył słuchawkę, a jego oczy zmieniły się w szparki.

- Admirale – zapytał. - Gdzie jest Satya Nayada? - zapytał.

- Nie w swojej celi? - odparł Aldrin.

- Dobrze się pan bawi – rzekł Gleeson. - Myślałem, że odpowie pan, że jest tam, gdzie powinna być.

- Myli się pan, wcale się dobrze nie bawię.

- Ja również – Gleeson popatrzył na Glenna. - Widzi pan co się tutaj dzieje? Uważa pan, że nadużywam słów? Żandarmeria nie może zlokalizować dwóch osób na pokładzie tej stacji, z których jedna powinna być w celi, pod strażą 24 godziny na dobę. Ciekawe kogo jeszcze brakuje?- Glenn bez słowa podszedł i chwycił słuchawkę, po czym zaczął wywoływać sztab. Gleeson stanął na wprost Adrinna.

- Porozmawiamy – zapewnił.

- Czekam – odparł wyzywająco Adrinn.

- Nie mogli opuścić stacji – powiedział po chwili Glenn, wciąż trzymając słuchawkę.

- Proszę sprawdzić jednak wszystkie odloty – rzekł Gleeson. Wciąż obserwował Aldrina, ten jednak zachował kamienną twarz.

- W jakiś sposób opuściła pomieszczenie – powiedział po chwili Glenn.

- Podobno była w katatonii! Czy to kolejne kłamstwo, jakie mi zaserwowano?

- Monitoring przestał działać, zaobserwowano fluktuację mocy… ciebie to śmieszy, Buzz? Co ty co cholery zrobiłeś?

- Nic, John – odparł Aldrin poważnym tonem. - Ale mam wrażenie, że zaczynają działać tu siły, o których nie mam pojęcia ani ja, ani nikt z obecnych.

- W takim razie powiem ci coś jeszcze – Glenn spoważniał. - Ten twój obiekt, o który tak suszyłeś głowę. Zdaje się, że posłałeś „Von Brauna” w okolice Marsa, żeby dowiedział się czym jest. Właśnie przyszła wiadomość, że Związek nie bawił się w obserwację. Otworzyli do tego czegoś ogień.

- Co?

- Przed chwilą utraciliśmy kontakt z Arciniegas. Ostatnim co nadała, była informacja, że tamci wystrzelili w stronę tego czegoś pociski jądrowe.

 

STACJA UNII LUBELSKIEJ

Deveraux z trudem otworzyła oczy i wypluła krew. Nie była w stanie się poruszyć, lecz dostrzegła Waltera, który przewiesił sobie przez plecy jej karabin, kałasznikowa, a do boku przytroczył pistolet. Przeglądał właśnie jej plecak, kiedy zorientował się, że na niego patrzy.

- Odchodzisz – wyszeptała.

- Zostawiam cię przy życiu – odparł. - To już i tak wystarczająco wiele, imperialistko.

- Nie sądzę, byś mnie chciał zabić – powiedziała. Nie była się w stanie poruszyć, bolała ją rana w nodze, obojczyk, twarz i żebra. Ręka dotąd swędząca, teraz piekła jak oszalała. Poruszyła nią i przez chwilę wydawało się jej, że spowija ją ciemność, lecz po chwili wrażenie zniknęło.

- Zabiłaś moich towarzyszy broni – rzucił z gniewem, po czym odetchnął głęboko. - Twoi ludzie cię znajdą.

- Jeśli żyją – zauważyła. Zdawał się zastanawiać, a ona dodała: - Zostawisz mnie tym cieniom?

Zaklął głośno i uczynił krok w kierunku schodów. Chwilę stał tam, po czym odwrócił się i poczuła jak podnosi ją, po czym w swych ramionach niesie wprost w nieznane.

 

Gerber znalazł major w budynku nieopodal Puławskiej, opartą o ścianę i oddychającą ciężko. Afanasjewa spojrzała na niego, gdy opadł koło niej brocząc obficie krwią z ręki. Skurwysyn Arkuszyn wygryzł mu jej spory kawałek, strzała wystawała z jego ramienia, a on nie miał siły jej wyjąć. Uciekł z pistoletem w ręku, a teraz nie był w stanie iść dalej.

- Co wam się stało, Gerber? - zapytała z zainteresowaniem. Chętnie by jej nie odpowiadał, lecz nie miał szans wzruszyć nawet ramionami. Miał dość wszystkiego.

- To i owo – odpowiedział oględnie. Afanesjewa przyglądała mu się badawczo.

- Nie przypominam sobie, żeby tamci nosili łuk – powiedziała, lecz nie zareagował. - A jednak miałam rację. Jesteście typem, który przeżyje wszystko. To dobrze, bo jesteście mi potrzebni. Zbierzcie siły, niebawem ruszamy.

- Ruszamy?  - głos miał pełen niedowierzania.

- Uważacie, że oszalałam? Że przywiodłam wszystkich do zguby? - warknęła. - Może i macie rację… Ale gdyby nie te cienie, wygralibyśmy bitwę.

- Nie mieliśmy szans ich pokonać – mruknął, a przed oczami znowu stanęły mu twarze zmarłych towarzyszy.

- Imperialistów?

- Nie. Tamtych.

- Macie rację – powiedziała po dłuższej chwili. Gerberowi wydawało się, że coś usłyszał, lecz nie dostrzegł niczego. Zacisnął dłoń na rękojeści i delektował się bólem. Afanasjewa mówiła dalej: - Dlatego trzeba przekazać informację.

- Komu do cholery?

- Zapominacie o formie – przypomniała mu delikatnie.

- Sądzicie, że Dowgiłło żyje, towarzyszko major? - spytał z goryczą. - Artyleria milczy. Ich też dopadli.

- Nie myślałam o Dowgille – odparła. - Jesteśmy tylko szpicą.

- Co?

- Zrozumcie Gerber – powiedziała. - Wyruszyć miała cała Druga Armia. I nie tylko ona. Lądowanie imperialistów zmusiło nas do gwałtownego przerzucenia sił, by ich powstrzymać. Tylko was byliśmy w stanie tu rzucić, po tym jak odcięli nam zachodnią linię kolejową.

- Słabo nam poszło – burknął.

- Pójdzie nam lepiej – powiedziała. - Przybędzie tu cała Druga Armia. I kilka batalionów Armii Czerwonej. Są już w drodze, przemieszczają się prosto z Moskwy. Z tego pieprzonego miasta nie pozostanie kamień na kamieniu.

- Do cholery, nie łatwiej walnąć atomówką? - nie wytrzymał. - Czemu nie wzięliśmy żadnych  bomb?

- Bo to nie takie proste – powiedziała. - Próbowaliśmy już zniszczyć miasto z powietrza i pociski nie zadziały. Coś w tym miejscu blokuje reakcję jądrową, może ten mrok, nie wiem. Nie zadziałały nawet detonatory w pancerzach specnazu – widząc, iż patrzy na nią dziwnie dodała – powinny aktywować się pięć minut po ich śmierci i uruchomić reakcję łańcuchową.

- Ale po co? - nie wytrzymał. - Co tu się dzieje? Imperialiści, maoiści, żołnierze przybici do krzyży… Te cienie atakujące ludzi w Górze Kalwarii, bo to były one! O co tu chodzi, do cholery?

Wpatrywała się w niego uważnie.

- Ta gra toczy się o wysoką stawkę, Gerber – westchnęła. - Zostaliśmy zaatakowani. Związek został napadnięty. Nie przez imperialistów, czy maoistów. Mamy nowego wroga. Bardzo potężnego, posiadającego władzę nad zoną.

- Co takiego? - nie mógł uwierzyć w to co usłyszał.

- Dwa tygodnie temu nad Moskwą otwarło się niewielkie przejście w strukturze czasoprzestrzeni – powiedziała. - Takie samo, jakiego używają maoiści. Lecz to nie był atak. Przysłano nam list. Skierowany do Przewodnika Narodów.

Poczuł drżenie.

- List?

- Ktoś zapowiedział zniszczenie trzech miast Związku, do których sprowadzi Polaków – wyjaśniła. - Powiedział, że przybędzie i je nam odbierze. Następnie to uczynił. Nad Chełmem, Mińskiem i Smoleńskiem otwarła się znikąd i wbrew regułom zona. A wraz z nią przybyli Polacy. Polacy, którzy od jakiegoś czasu zdążają ku Warszawie i znikają, gdy tylko tu dojdą. Coś ich tu ciągnęło, czy też raczej ktoś ich wezwał, a potem przemieścił do Chełma. Gdzie z nimi walczyliście.

- Kto taki?

- To nie wszystko. Tam, gdzie się pojawił zgodnie z zapowiedzią przemienił ludzi – w jak to ujął swoich poddanych. Wywołał u nich zmianę ewolucyjną, choć nie byli w zonie. Zapewne podobną do więzi kolektywnej. Jej objawem są czarne oczy, napotkaliśmy ją już wcześniej… w południowej zonie i nazwaliśmy Mrokiem. Eliminujemy wszystkich, którzy mają takie objawy i kontakt ze zmienionymi, lecz to nie wystarczy. Ten wróg rzucił nam wyzwanie i ogłosił, że czeka na nas w Warszawie. Bomby nie wybuchają, więc rzucamy tu armię. To miasto przestanie istnieć, a my go dopadniemy – mówiła z coraz większą zaciekłością.

- Kogo?

- Naszego przeciwnika. Kogoś, kto rzucił osobiste wyzwanie Przewodnikowi Narodów – odparła. - Sami rozumiecie, że nie możemy dopuścić, by porozumiał się z naszymi śmiertelnymi wrogami. Imperialistami i maoistami. Dlatego nie czekaliśmy, aż armia przygotuje się wymarszu, my byliśmy awangardą.

- Rozbili nas bez najmniejszego problemu! - zauważył.

- Myślicie, że dadzą radę potędze całej armii Związku? - uniosła się. - Tysiące żołnierzy są już w drodze, piechota, lotnictwo, siły pancerne. Spalimy go w tunelach, w których się ukrył, skąd posyła swe cienie! Przygotujcie się Gerber, ruszamy na południe, potem musimy przejść przez Wisłę.

- Wisłę?

- Od strony Lublina jadą pociągi, oczyszczono korytarz z Brześcia i ich śladem podążają następni – powiedziała. - Cała armia przybędzie i zajmie Dworzec Wschodni! W ciągu najbliższej doby dotrą pierwsze siły! Dziesiątki tysięcy żołnierzy! Wstawajcie, Gerber!

Nie mieli jednak szansy się ruszyć. Nim zdołał jej odpowiedzieć, by się odpieprzyła, bo jest mu już wszystko jedno, znalazły ich cienie. Wychynęły zza rogu, spojrzały swymi płonącymi oczami, a potem rzuciły się w ich kierunku i wszystko ogarnął mrok.

 

Kowalski wyrzucił ostatni magazynek, lecz cienie zniknęły równie gwałtownie, jak się pojawiły. Wycofały się, znikając z pola walki i pozostawiając je puste, gwałtownie pogrążające się w ciszy. Pośród zmierzchu unosił się jedynie pył, płonęły zniszczone wozy bojowe, a większość zrujnowanych budynków została obrócona w gruzy. Odetchnął głęboko i spojrzał po raz ostatni na cienie znikające w wejściu do tuneli, dokąd niosły poległych wrogów, po czym odwrócił się ku Budzyńskiej i wyciągnął ku niej rękę. Po chwili podała mu karabin, z którego strzelała.

- Kowalski, zadziwiasz mnie – powiedziała. - Nie sądziłam, że dasz mi do ręki broń.

- Nawet ty nie zasługujesz na śmierć z ich ręki – mruknął.

- Sądziłam, że to raczej dlatego, iż ocaliłam ci życie – powiedziała. Pięć minut wcześniej gdy zaatakowały ich cieniste istoty, a on cofając się poleciał do tyłu, chwyciła jego pistolet strzelając do cienia, który błyskawicznie przemieścił się i stanął tuż ponad nim. Poczuł się upokorzony, lecz nic nie powiedział.

- Chyba nie tego spodziewałaś się w Warszawie – powiedział po prostu.

- Nie – odparła. - To coś nowego.

- Dlaczego działa na nie nasza broń? - zapytał bez ogródek, lecz ona po prostu rozłożyła ramiona.

- A dlaczego działa na maoistów? - zapytała. - Nie wiem, nasze kałasznikowy muszą mieć modulowaną i zmienną prędkość pocisków, żeby przebić ciała pieprzonych Polaków! Maoiści dostosowali się do normalnych magazynków, ale wy nie stosujecie takich sposobów! Nie mam pojęcia!

Kiwnął głową, po czym obejrzał się na swoich ludzi.

- Idziemy – zastanawiał się, ile amunicji mu jeszcze pozostało. Musieli wycofać się do Fortu i uzupełnić zapasy. O ile się orientował część żołnierzy wroga zdołała uciec, gdzieś tam mieli ukrytą artylerię, która być może nadal stanowiła zagrożenie. Na razie musieli się jednak przegrupować i poczekać na pozostałych, bądź odnaleźć ich, jeśli zajdzie potrzeba.

Ku ocalałemu budynkowi schodzili z placu ludzie, wyraźnie zmęczeni i umorusani, niektórzy kuleli, inni zakładali sobie opatrunki. Nie wyszli z tej walki cało, Sokoliński czekał w środku, pijąc łapczywie z manierki. Spojrzał na nadchodzącego Kowalskiego, za którym szli Di Stefano, Yutani i Henrikssen, a wraz z nimi Budzyńska i Rassmusen.

- To wszyscy, którzy ci pozostali? - zapytał pułkownik.

- Nie mam na razie kontaktu z piątką marines – odparł Kowalski. - Łączność wciąż nie działa, czekam aż się zameldują.

- W takim razie masz szczęście, że jedynie nie masz z nimi kontaktu – mruknął Sokoliński. - Ja straciłem dwunastu. Domaradzki, Wiśniewski… Pięciu odniosło rany wyłączające z walki. Musimy się cofnąć i uzupełnić zapasy. Umocnimy się w forcie, cholera, pozostał jedynie tuzin zdolnych do walki, parszywa dwunastka i dwójka w forcie, kolejnej takiej bitwy możemy nie przeżyć – popatrzył na Budzyńską i zmrużył oczy. - Chyba czeka nas rozmowa, na temat tego, co tu się przydarzyło.

- Wyeliminowaliście wielokrotnie silniejszy oddział wroga – powiedziała. - Proszę o tym nie zapominać.

- Wyeliminował go ktoś inny, a przez chwilę zanosiło się raczej na to, że pokonają nas – powiedział Sokoliński. - I wyjątkowo tym ruskim sukinsynom współczuję, po tym, co zobaczyłem. Dlaczego…

- Panie pułkowniku! - rozległ się głos Gmurczyka. Po chwili ruszyli w jego stronę i spojrzeli na plac. Na jego środku, pośród półmroku stał jeden z cieni, a obok niego powoli szedł ktoś, kto wyglądał jak człowiek, odziany był w zwykłe ubranie, a w ręku trzymał białą flagę.

- Na pozycje! - zawołał Sokoliński. - Przygotować się! - lecz wówczas mężczyzna się zatrzymał i spojrzał w ich kierunku. Kowalski ujrzał, iż oczy tamtego są całkiem czarne.

- Mówicie po polsku? - zawołał chrapliwym głosem, z akcentem charakterystycznym dla mieszkańców Związku.

- Czego chcesz? - odkrzyknął pułkownik po chwili wahania.

- Rozejmu!

- Rozejmu?

- Na początek proponujemy wam rozejm, imperialiści!

Sokoliński przez chwilę milczał.

- Kim ty w ogóle jesteś? - zawołał.

- Przedstawicielem ludu – zawołał tamten. - W imieniu Konwentu witam was i zapraszam na spotkanie, aby omówić warunki rozejmu!

- Jakiego ludu?

- Jedynego który tu panuje! Witajcie w wolnej i niepodległej Warszawie! - krzyknął tamten, a Kowalski widząc blask nocy w jego oczach poczuł jak przechodzi go dreszcz.

 

GDZIEŚ

Pozostaje w ciemności długo, to dobra ciemność, cicha i kojąca, pełna spokoju, w którym można się zanurzyć i nie istnieć. Znowu można być dzieckiem, nie mieć problemów, które mają dorośli, nie wiedzieć o świecie na zewnątrz, w którym toczy się wojna. Jest tu także jej babcia, która ją wychowuje, bawi się z nią i sprawuje nad nią opiekę. A teraz nachyla się nad nią, jej ciemna sylwetka stoi tuż obok, a spojrzenie płonie jasnym światłem.

- Ahāna āndhaḷā mahilā – mówi. - Moja mała, pora się przebudzić. Asurowie stoją na wprost siebie, ogień zstępuje z niebios. To nadeszło, stań się tym, kim miałaś zostać. Ocal nas.

W prawdziwym świecie Satya Nayada budzi się z długiego snu i otwiera oczy.

 

 

W tym miejscu kończy się „Blask ciemności”. Zakończeniem opowieści będzie „Czarna symetria”, w której Sojusz i Związek zmierzą się w swej ostatniej bitwie, a ludzkość stanie na wprost nieznanego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz