wtorek, 4 kwietnia 2023

Blask Ciemności: Dzikie Pola na północ od Warszawy (II)

 

DZIKIE POLA NA PÓŁNOC OD WARSZAWY

<< Sochaczew

Gdy minęli kolejną od dawna opuszczoną budowlę, zniszczoną zębem czasu zaczął się zastanawiać skąd zna tych ludzi. Wiedział, że spotkał ich gdy wyszedł z zony, lecz nie mógł sobie przypomnieć, kiedy mogło to nastąpić. Być może wędrował z nimi od lat lub miesięcy, nie był w stanie dokładnie powiedzieć. Zdolność jasnego myślenia znikała, im bliżej znajdował się Warszawy, choć nie był w stanie powiedzieć z jakiego powodu tam zmierza. Nasilał się także ból głowy, im bardziej pragnął się tam dotrzeć, odpowiadając na płynące stamtąd wezwanie, zagłuszające coraz bardziej odległy zew zony.

Wędrowali przez pustkowia, pod jego przewodem, czasem schodząc z prostej drogi i nadkładając trasy. Początkowo mu nie ufali, jednak rzucając kamieniem pokazał im przed czym ich ratuje. Na ich oczach rozdzielił się on na wiele części, które przemieniły się w deszcz. Zmienną wyczuł z oddali, snuła się powoli niczym mgła, z dala od zony, niewidoczna i niewyczuwalna dla kogoś, kto nie spędził tu wielu lat. Oni najwyraźniej byli nowicjuszami, choć potrafili posługiwać się bronią. Tak samo jednak jak nie miał pojęcia gdzie ich poznał, nie wiedział skąd przyszli. Zastanawiał się jednak nad innymi rzeczami, nie tylko nad tym, kim są jego towarzysze. Dziwny twór jakiego spotkali miał czerwoną krew, a fioletowe światło, o którym opowiadała kobieta, mająca na imię Haka, znikając pozostawiło po sobie zmienną, w postaci zakłóceń przyciągania i grawitacji. Nie pojmował tego, zmienne przybywały wraz z zoną i Polakami, ta jednak była nieco inna. To sprawiało, że jego świat stawał się coraz bardziej tajemniczy i niezrozumiały.

Usiłowali pokazać mu mapę, on jednak ledwie rzucił na nią okiem i powiódł ich przez wertepy, nieopodal drogi, śladem przechodzących tędy Polaków, wprost ku wzywającej go Warszawie. To spowodowało, że szli za nim powoli, nie korzystając z utartych szlaków, potykając się pośród chaszczy. Gdy dotarli do miejscowości, która zgodnie z mapą nosiła nazwę Rembelszczyzna, Merynos był już poddenerwowany.

- Stalker, poczekaj! – zawołał. Łowca obejrzał się. Szli za nim gęsiego, choć nie miał pojęcia przed kim chcą ukryć ślad swojej obecności. Ostatnimi czasy jednak Dzikie Pola były pełne ludzi, przynajmniej wydawało mu się, że spotyka ich coraz częściej. Dyszeli ciężko przez swe maski p-radgaz, które nadawały im dziwaczny wygląd. Przywódca grupy zbliżył się do niego – Odpocznijmy – powiedział. – I tak nie dotrzemy do Warszawy przed wieczorem. Trzeba będzie gdzieś stanąć.

- Wiecziera dziś nie będzie – poinformował go Łowca.

- Co? – nie zrozumiał tamten.

- Słońce zdies nie zajdzie – wyjaśnił.

- Zalewasz! – rzucił zza swej maski Mechcina. Stalker nie mówił nic, spoglądał na Złoja, którego wzrok czuł przez cały czas plecach podążając przed nimi, a także na Hakę, która zamykała pochód, zdając się mieć ze wszystkich najwięcej pojęcia o wędrówce przez Dzikie Pola.

- Nie możesz tego wiedzieć – powiedziała Haka.

- Po prostu tak budziet – powiedział, po czym zapytał: - Pocziemu wy w protiwradgazach?

- Żeby się nie zarazić polactwem – zza swej maski rzuciła Olimpia, a Łowca pokręcił głową, dając wyraz temu co o tym sądzi, po czym odwrócił się i ruszył ku rozstajowi dróg, dając im komfort nieprzebywania w jego obecności, by po zdjęciu masek mogli odetchnąć powietrzem, które nie śmierdziało stalkerem. Tak jak podejrzewał, nie mieli do czynienia z Dzikimi Polami; zachowywali się jak amatorzy, detoksując się tabletkami na wyrost, chroniąc twarze, by nie zacząć podlegać łysenkowskiej przemianie. Robili wszystko co konieczne i jeszcze więcej, nawet jeśli nie było to potrzebne.

- Taki z niego ruski jak ze mnie Królowa Wileniaka – usłyszał jeszcze zza plecami głos Haki, nim dotarł do drogi biegnącej z zachodu na wschód, środkiem zrujnowanych domostw. Nieopodal kolejna ledwie widoczna nitka dawnego szlaku nikła wśród trawy, wiodąc dalej na południe. Panującą ciszę przerywały jedynie hałasy, jakie czynili tamci.

- Pojdziem? – odwrócił się ku podchodzącemu ku niemu Merynosowi. Tamten nie posłuchał jego rady i nie zdejmował maski, a Łowca doszedł do wniosku, że powoduje to przede wszystkim jakaś wrodzona nieufność, zakładająca, że przewodnik chce go oszukać. Czuł poprzez skórę, iż tamten założył, że nawet wiodąc ich prosto do celu, będzie się starał pozbawić ich życia. Lecz gdyby Łowca chciał to uczynić, nie miałby z tym najmniejszego problemu, znajdując jakąkolwiek zmienną i wprowadzając ich wprost w pułapkę bez wyjścia, gdzie mógłby później powrócić zbierając to, co pozostawili.

- Daj chwilę, Stalker – powiedział Merynos. – Potrzebujemy odpoczynku. Może ty nie, ale my tak. Ty uważasz, że dotrzemy dzisiaj do Warszawy?

- Za dnia – sprecyzował Łowca, nie dodając, iż będzie on bardzo długi.

- Którędy dalej? – stalker w odpowiedzi wskazał drogę prowadzącą na południe. Merynos zaprotestował – Idąc na Białołękę dojdziemy do tego wielkiego cmentarza – pokazał mu mapę, gdzie pośród znacznych rozmiarów obszaru opisanego jako Cmentarz Bródnowski znajdowały się dziesiątki małych krzyży. – Jeśli coś wiem o zonie, to że należy omijać cmentarze.

- Eta nie zona, eta Dzikie Pola – powiedział Łowca. – To pod samym Kordonem. Ten cmentarz wypalony do gołej ziemi, mnogo liet nazad.

- A ta droga? – nie ustępował Merynos wskazując trasę wiodącą na wschód.

- Tam zona – odparł stalker.

- Nie ma fioletowego nieba – zaprotestował mężczyzna.

- Ale tam zona. Wielikaja bitwa, dawno. Sałdaty i Paliaki, cały teren radioaktywnyj. Marki, Ząbki zniszczone.

- Słyszałem o bitwie warszawskiej – odparł Merynos. – W mieście było o niej wtedy głośno. Brałeś w niej udział jako żołnierz?

- Nie znaju – odparł zupełnie szczerze Łowca, lecz mężczyzna chyba mu nie uwierzył. Spoglądał jeszcze przez chwilę na stalkera, po czym cofnął się do swoich ludzi. Łowca słyszał jak szepczą, ściszając mocno głosy, nie mając pojęcia, że doskonale rozróżnia wszystkie słowa, nawet z tej odległości. Nie interesowało go jednak co knują, tak długo, jak nie planowali strzelić mu w plecy. Wiedział, że nie uczynią tego dopóki będzie prowadził ich ku Warszawie, trzymając się w bliskiej odległości, choć nie wzbudzał ich zaufania. Sam do końca nie był pewien co właściwie z nimi robi, nie pamiętał dokładnie jak ich spotkał, prócz faktu, że zgodził się zaprowadzić ich do miasta, nie wiedząc zupełnie dlaczego. Było tam coś, co go przyciągało i sprawiło, że chciał tam dotrzeć.

Korzystając z chwili przerwy sprawdził swój łuk i uzbrojenie, przejrzał strzały i oczyścił pociski z ładunkami wybuchowymi. Z jakiegoś powodu część z nich była wilgotna. Kiedy się tym zajmował padł na niego cień wielkiego mężczyzny, którym był Złoj. Nie usłyszał go jak podchodzi, skradając się cicho jak kot. Nie okazał lęku i nie wstał. Spoglądał w górę, wprost w płonące oczy tamtego.

- Ty kacap – powiedział  wreszcie tamten. – Ale bombę to masz fest.

Skinęli sobie głowami, nim siłacz oddalił się i ustawił na straży, zgodnie z tym, co poleciła mu Haka. Na razie było to niepotrzebne, Łowca był pewien, że w pobliżu nie ma żadnego Polaka, ani też zmiennej. Z drugiej strony było to dziwne, od dłuższego czasu nie natrafił na żadnego twora, nie ujrzał go nawet z oddali, odnajdywał jedynie ich tropy wiodące ku Warszawie, zaś okolice tego miasta powinny być pełne tych stworzeń, które pokonały ludzi doprowadzając cywilizację ludzi ukrytych w tunelach do upadku.

Gdy skończył, wstał i znowu zaczął wpatrywać się w Warszawę, wieża PAST była wciąż daleko. Nad nią zdawała się trwać noc, kontrastująca mocno z fioletowym niebem, którego odcienie mieszały się z szarością tuż nad nim. Kolejną osobą, która do niego podeszła była Olimpia, choć nim odwrócił się ku niej, usłyszał jak się zawahała i przystanęła, jakby cofając się przed falą smrodu jaki od niego poczuła. Wreszcie ruszyła ku niemu.

- Chciałam podziękować – powiedziała, a on spojrzał jej w twarz. Zdjęła maskę i odsłoniła swe blond włosy i wyraziste rysy. Lecz niebieskie oczy nie zrobiły na nim żadnego wrażenia, należały do spraw świata, o którym dawno zapomniał. Nie zrażona kontynuowała: - Ocaliłeś nam życie.

- Da – przyznał, lecz nie drgnął.

- Nie mówisz jak Rosjanin – powiedziała. – Czasem twoje słowa są poprawne, czasem nie, wymawiasz często nieprawidłowo, nie mówisz też dobrze po naszemu. Ja nasłuchałam się rosyjskiego dobrze, kiedy leżałam pod żołnierzami na Wileniaku… Nie patrz tak na mnie, nie domyśliłeś się kim jestem?

- Bladz – powiedział, bez cienia pogardy w głosie.

- Tak – odparła spokojnie. – Tym się zajmowałam, kiedy Warszawa jeszcze istniała. Ciebie nie interesuje kim jesteśmy?

- Wy apasze, ja stalker – wzruszył ramionami. Milczała przez chwilę.

- Dziwny jesteś. Inny od tych, których poznałam, gdy musieliśmy opuścić Warszawę, od kiedy zaczął rządzić tam mrok. To było takie piękne miasto, z tymi podziemnymi tunelami, metrem, światłami, kinami, pionierami… brakuje mi tego wszystkiego – powiedziała. – To było życie. Żołnierze wydający swoje ruble, bazar… Bezpieczne wnętrze metra, a nie ta straszna przestrzeń – powiodła wzrokiem po okolicy. Łowca przypomniał sobie, że przecież ludzie kryjący się całe życie w tunelach, obawiali się powierzchni.

- Wy tu długo? – zapytał.

- Od kiedy musieliśmy uciec – odparła. Przez chwilę zastanawiał się ile lat minęło dla nich, podczas gdy on wędrował przez dziesięciolecia, błąkając się poprzez pustkowia i ruiny. Być może zona pozwoliła mu wędrować nie tylko poprzez przestrzeń, lecz również czas. Nie miało to żadnego znaczenia. Olimpia zmieniła temat rozmowy. – Byłeś żołnierzem? – zapytała.

- Ja nie pomniu.

- Dawno nie widziałam żadnych żołnierzy.

- Ja także – przyznał, nie pamiętając kiedy po raz ostatni widział jakąkolwiek armię.

- Walczysz jak żołnierz… komandos, tak mówią moje antki – powiedziała. – Ale nie jesteś jak jeden z nich. Oni nigdy nie przychodzili, tylko kiedy milicjanty zabierali dziewczyny podczas łapanek… Wiedzieliśmy, że są w mieście. Większość nie wracała… Te, które wracały, nie potrafiły mówić, po tym co im zrobili. Ich gusta… - otrząsnęła się. -  Masz jakieś tatuaże? Żołnierze często pokazywali mi swoje tatuaże i mówili co znaczą. Pokażesz mi?

Łowca zastanawiał.

- Niet – pokręcił wreszcie głową.

- Czyli szef miał rację – odparła. – Ty nie chcesz byśmy wiedzieli, kim jesteś.

- Niet – powiedział. – To nie tak. Ja był ranien. Nie pomniu – pokazał na swą głowę. Nie zbliżyła się, lecz przyjrzała się bliżej zasklepionej ranie w jego czole.

- To kula? – zapytała. – Prosto w arbuz. Miałeś ty dużo szczęścia, że wyszła z drugiej strony i przeżyłeś.

- Nie wyszła.

- Co?

- Ana nie wyszła. Jeszcze tam. Ja nie pomniu, ja nie znaju czy ja ruskij czieławiek czy polskij. Ja nie znaju po jakiemu ty gawarisz a po jakiemu ja. Ja pomniu tolko siewodnia.

Wyraźnie nie znajdowała słów.

- Czy to boli? – spytała. Nie wiedział co odpowiedzieć. Nie miał pojęcia jak wyjaśnić, że ból nasila się, gdy wzywa go zona, gdy słyszy ten głos, który wpędza go w szaleństwo, będący jej zewem. Że stara się na niego odpowiedzieć, lecz ona go nie chce, zawsze go odrzuca, nie chcąc przygarnąć i zakończyć jego żywota. Że może łaskawsze okaże się to drugie wezwanie, które przyciągało go od strony Warszawy, powodując chęć poderwania się z miejsca i pomknięcia ku zniszczonemu miastu, nad czym wciąż jeszcze panował. Ból mieszał mu w głowie, sprawiając, że nie pamiętał, dni, godzin, lat, nie wiedział co przydarzyło mu się naprawdę, a jakie wspomnienia sobie jedynie wyobraził.

- Jak to możliwe, że przeżyłeś? – spytała z niedowierzaniem.

- Zwiezdy – wyjaśnił.

- Co? – lecz on znowu zamilkł, nie wiedząc jak powiedzieć jej o dwóch płonących gwiazdach, stanowiących oczy ciemnej sylwetki, która go stamtąd zabrała, z tuneli i przeniosła w jakiś sposób na Dzikie Pola, ratując od śmierci. Wtedy narodził się ponownie i rozpoczęło się jego życie. Nagłym ruchem podciągnął do góry rękaw swej kurtki, nie mogąc jej podwinąć, ukazując swe brudne przedramię. Olimpia przybliżyła się nieco, marszcząc nos.

- Dziwne – powiedziała po chwili, spoglądając na wyblakłe, ukryte pod warstwą dawno nieumytego brudu, wizerunki. – Tu masz symbole Armii Czerwonej i białe gwiazdy. Walczyłeś na wojnie z imperialistami?

- Możiet byt.

- Ale tutaj są też symbole Drugiej Armii… mało. Byłeś w wojsku ludowym i walczyłeś z Polakami? Może byłeś jednym z kacapskich doradców? Albo oficerów? Ale oni mówili, że znasz sistiemę, a w ten sposób walczy specnaz…

Cofnął rękę i naciągnął rękaw.

- Dowiedziałaś się? – zapytał. – To mu powtórz – nim zdołała odpowiedzieć wstał i zaczął gotować się do drogi, przygotowując plecak. Olimpia nie wiedziała jak się zachować, więc odeszła, a jego po chwili doleciało ciche pytanie rzucone przez Hakę, czy zdołała go wybadać. Uśmiechnął się do siebie. Najwyraźniej jego sposób zachowania, fakt iż zdawał się niczym nie przejmować, mocno ich niepokoił. Nie pytał także kim są, bowiem zupełnie go to nie interesowało, ale najwyraźniej nie mieściło się w ich ciasnym sposobie pojmowania świata, płynącym wprost z podziemnej Warszawy, gdzie zapewne prowadzili jakieś lewe interesy i musieli ukrywać się przed licznie rozpowszechnionymi szpiclami i donosicielami.

Po dłuższej chwili ruszył przed siebie, nie sprawdzając czy idą za nim. Słyszał ich wystarczająco dobrze, kiedy zebrali się i usiłowali go dogonić, choć wiedział, że nie zdołają utrzymać tempa. Musiał zwolnić, co przyprawiało go o irytacje, bowiem pragnął jak najszybciej znaleźć się w Warszawie, skąd dobiegało wezwanie.

Droga wiodła teraz pośród pól, z dawna nieuprawianych i porzuconych. Porastały je suche krzewy, z rzadka przechodząc w pasma czerwonej, mięsistej roślinności. Wczepiła się w mury stanowiące pozostałości budowli, wysysając z nich łapczywie resztki życia. W tym miejscu jak nigdzie indziej poczuć można było, iż era człowieka bezpowrotnie minęła. Jednak ku nim nieubłaganie zbliżał się pomnik jego triumfu, pochodzący z czasów, gdy miasta wznosiły się ku górze, nim człowiek zszedł pod ziemię i zaszył się w jej trzewiach, skąd wygnali go Polacy. Warszawa nie była pusta, Łowca był o tym przekonany, choć nie był w stanie stwierdzić czym jest coraz lepiej słyszalne wezwanie, przyciągające go swym dźwiękiem i śpiewem. Jedynie ból głowy, pulsujący i narastający, przypominał mu, iż powinien twardo stąpać po ziemi. Lecz szedł w kierunku miasta, nie czując zmęczenia.

Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie zachowały się resztki starego mostu, pozwalające przeprawić się na drugą stronę bez zanurzenia nogi. Gdy popatrzył w dół, na mętną czerwoną wodę płynącą od strony Marek, dostrzegł poruszające się w niej kształty węgorzy. Taką nazwą zwiadowcy określali zawsze te żywiące się mięsem białe podłużne twory, o pyskach zakończonych paszczami pełnymi ostrych jak igieł zębów, pozbawione oczu. Bezwiednie oblizał się, jednak uznał, że to nie czas i miejsce na wędkowanie, zwłaszcza iż doganiali go już pozostali. Podwinął rękaw i przyjrzał się nacięciom na przedramieniu, zastanawiając się od kiedy je nosi, był przekonany, że gdy niedawno pokazywał rękę Olimpii, jeszcze ich tam nie było. Nie wiedział, czy złożyć to na karb dziwacznego oddziaływania Dzikich Pól, czy też swej niepamięci. W zasadzie nie mógł sobie przypomnieć już nic z tego co wydarzyło się przed wędrówką ku Warszawie, wzywającej go i przyciągającej, o słodkim zapachu miodu.

Przeskoczył przez dziurę w moście i skierował się na południowy wschód. Teren dziwacznie fałdował się i wybrzuszał, jednak nad nim wciąż górowała ciemność. Tkwiła nieruchomo nad miastem, nie poruszając się. To nie była chmura, stwierdził, lecz nie potrafił stwierdzić z czym miał do czynienia, zawieszonym między fioletem zony, a stalowym niebem Dzikich Pól. Wciąż nie pozbył się niepokoju, związanego z tamtym miejscem. Wiedział, że wezwanie jest nazbyt miłe, ciągnie go do siebie niczym do pułapki. Ból głowy przypominał mu jednak, że powinien mu się oprzeć sugerując, iż powinien udać się w przeciwnym kierunku. Ciekawość była jednak nazbyt duża.

Nacięcia na przedramieniu zdawały się pulsować, jednak część z nich zasklepiła się, a zielona krew zniknęła. Opuścił rękaw niżej i pochylił się ku ziemi, węsząc. Na wprost niego teren wyraźnie się zmieniał, znajoma roślinność ustępowała miejsca dziwnym formacjom korali i polipów, widomy znak, iż zona zdeformowała okolicę, nim cofnęła się za Nieporęt i płynącą tam rzekę. Tu jednak wszystko podległo przemianie, a dziwaczne formacje wysokich narośli kołysały się mimo, iż nie było wiatru.

- Omijamy to – raczej stwierdził, niż powiedział Merynos, który zbliżył się do niego dysząc ciężko. Wreszcie postanowił zdjąć maskę i oddychał ciężko, co sprawiało, że był słyszalny z daleka. Łowca spojrzał w jego stalowe oczy, nie dostrzegając tam zaufania, lecz zimne wyrachowanie.

- Niet – powiedział.

- Nie pójdziemy tamtędy – oznajmił Merynos.

- Jak wy chcecie. Ja idu.

Mierzyli się wzrokiem. Wciąż stał nad nim, przygotowując się do konfrontacji, lecz Łowca stracił zainteresowanie. Znowu powąchał grunt, sięgnął ręką po leżące na wprost odchody Polaków i włożył je do ust. Po chwili wypluł, lecz prócz faktu, iż pochodzą sprzed kilku godzin wiedział już, że zostawiła je odmiana twora mająca w swych wnętrznościach jadowity ogień. Merynos wciąż tam był, nie zniechęcił się, lecz spoglądał na niego wzrokiem pełnym gniewu.

- Kim ty jesteś, stalkerze? – zapytał.

- Ty dumajesz, szto ja z psychóżki? – zachichotał Łowca. – Możiet być…

- Nie wiem czy poproszenie ciebie, byś doprowadził nas do Warszawy, to był dobry pomysł – powiedział tamten. – Zjadasz ludzi, liżesz ziemię, masz w głowie kulę. Ty jesteś wariat, może prowadzisz nas na śmierć.

- Te nie sledujtie mienia.

- Może powinniśmy cię rypnąć teraz.

Łowca popatrzył nań rozbawionym wzrokiem, pokazując mu, co sądzi o tym pomyśle. Merynos stał nieruchomo, jakby usiłując znaleźć definicję człowieka rodzaju stalkera, funkcjonującego w jego własnym świecie, pełnym zysków i strat, ludzi których kontrolował. Łowca wręcz czuł jego myśli, gdy upewniał się, że przed nim znajduje się wariat, poza kontrolą. A jeśli Merynos nie mógł nad kimś w taki lub inny sposób panować, wolał się go pozbyć. Stalkera zupełnie to nie obchodziło.

- Ja idu – powiedział, wskazując na koralową formację.

- Omińmy to miejsce – naciskał Merynos. – Może dla ciebie to wygląda normalnie, ale moje chłopaki… - nie dodał nic więcej, nie chcąc przyznać, że Dzikie Pola wzbudzają w nich strach. Łowca nie wiedział skąd się tu wzięli, lecz miejsce z którego przyszli nie chciało ich na każdym kroku zabić, używając do tego metod jakich nie rozumieli. Nie musiał nawet patrzeć w kierunku, gdzie chciał pójść Merynos, a trawa i krzewy wyglądały znajomo i zachęcająco, by wiedzieć, co w tamtym miejscu czeka. Niech idą, stwierdził, chcąc już ruszyć do Warszawy.

- Wy uwidzieli Paliaków? – zapytał.

Merynos obruszył się.

- Do cholery, tak, jesteśmy…

- Siewodnia – sprecyzował Łowca.

Tamten zastanowił się i pokręcił głową.

- Dzisiaj nie, ale ten dzień trwa już tyle godzin… Powinniśmy odpocząć dłużej.

Lecz Łowca już nie słuchał jego słów. Zignorował informację o zbyt długim dniu, do których zdołał już przywyknąć, gdy czas na rubieży zony stawał w miejscu, lub pędził jak oszalały. Postanowił im nie mówić, że najprawdopodobniej idą przez zmienną, która sprawiła, iż światło stoi w miejscu, lub też zwyczajnie niczym parasolem osłoniła ich od wędrówki słońca po niebie. Czuł ich napięcie i lęk, a także narastające rozdrażnienie Merynosa, nie miał ochoty by strzelili mu w plecy. Tamten nie był głupi i wyraźnie podejrzewał, że stalker może ich w koralowych zaroślach wprowadzić wprost w pułapkę, bądź porzucić, nad czym zresztą  Łowca się zastanawiał. Instynkt podpowiadał mu jednak, że coś się do nich zbliża, nie zamierzał więc tracić czasu na konfrontację. Usłyszał jak do Merynosa podchodzą Kruszyna i Złoj, a on powtarza, iż mają ominąć to, co znajduje się przed nimi. Sięgnął więc ponownie po odchody, po czym rzucił je szybkim ruchem, w stronę miejsca, które wskazywał Merynos.

Powietrze nagle zafalowało, ściągnęło się jakby naciągnięte w kierunku środka i ożyło. Pojawiły się w nim znikąd wypustki, które sięgnęły po lecący w jego kierunku obiekt, chwyciły go i wepchały do otworu gębowego, znajdującego się pośrodku, gdzie przez chwilę można było dostrzec przełyk, do którego zostało włożone to, czym rzucił stalker. A po chwili wszystko zniknęło i  wyglądało normalnie, jak gdyby nic w tym się nie znajdowało.

- Za mnoj – powiedział stalker, lecz nie drgnęli.

- To niewidzialne – odezwała się Olimpia. – Jak tamto.

- Niet – Łowca podniósł się. – Ja to wiżu. Miesza wam w głowach, gawari szto nicziewo tam nie ma.

- A tobie nie miesza? – zapytała Haka z wyraźnym powątpiewaniem.

Ja już mam namieszane wystarczająco, chciał odpowiedzieć, lecz zamiast tego wyjaśnił jej:

- Boli mnie – zmrużył oczy i raz jeszcze przyjrzał się rozpiętemu między krzewami Polakowi, który przypominał rozlaną plamę, wczepioną w cienkie pnie, przypominającemu sieć cienkich nitek, czekającemu, aż coś zbliży się doń na tyle, by mógł owinąć się wokół niego i momentalnie pozbawić życia. A potem strawiwszy swe pożywienie, wspiąć się powoli na inne drzewo, bądź przykryć jakiś dół, niczym pajęcza sieć, czekając na kolejne ofiary. Głowa rozbolała go bardziej, więc odwrócił wzrok pozwalając, by tamten zniknął mu z oczu. Spojrzał na tamtych, wciąż z niedowierzaniem spoglądających na siebie, po czym sięgnął po manierkę. Pociągnął głęboki łyk i podał Kruszynie. Ten odmówił, ale Mechcina powąchał, po czym napił się i zaczął kaszleć.

- Z czego to ? – zapytał, gdy był już w stanie się odezwać.

- Z Paliaków – wyjaśnił usłużnie Łowca, a tamten jakby się zakrztusił. Zgrabnym chwytem manierkę przejął Złoj, który napił się od serca. Bez cienia reakcji oddał napój Łowcy.

- Charoszyj spirit – odezwał się niskim i chrapliwym głosem, kalecząc rosyjski. Stalker spoglądał przez chwilę na jego obitą facjatę, zastanawiając się, kto był w stanie pokonać takiego wielkoluda. Zdawało się to na pierwszy rzut oka niemożliwe. Zakręcił manierkę, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku polipów.

Podłoże zmieniło się i było teraz złożone z niewielkich kulek o rozmaitej wielkości, gąbczastych i sprężynujących przy każdym kroku. Mieniły się różnymi kolorami, lecz były przygaszone. Dziwaczne formacje pochylające się w ich kierunku złożone były z podobnego materiału, który zdawał się narastać i łączyć, by tworzyć skomplikowane układy. Gdy weszli pod dziwaczne łuki, biegnące pod rozmaitymi kątami, Łowcy skojarzyły się nieodparcie z budowlami jakiegoś miasta, lecz nie mógł dopatrzyć się żadnego sensu w konstrukcji. Odwrócił się akurat na czas, by dostrzec jak Olimpia sięga ręką, ku jednemu z  pni i dotyka go zafascynowana jego właściwościami.

- Żadnego dotykania! – zawołał, a ona cofnęła gwałtownie rękę, jak gdyby przyłapana na czymś zakazanym. Łowca domyślał się, że miejsce, w którym się znaleźli ma jakieś właściwości wpływające na zachowania tamtych, lecz on pozostawał na nie odporny. Na pewno nie stanowiło bezpośredniego zagrożenia, jakim była próba przejścia pustkowiem zasiedlone przez plamopodobne twory, których dostrzegł tam niezliczoną ilość, nawet jeśli o tym nie wspomniał.

Zagłębili się w dolinę niesamowitości, otoczoną z każdej strony przez formacje kolorowych kulek. Łowca jakimś cudem był w stanie wśród nich odnaleźć drogę, krocząc pewnie pod podłużnymi wypustkami sięgającymi nieba. Niektóre z nich tworzyły sklepienia, niczym dachy, ukrywające przed ich oczami niebo, które zmieniło swój kolor w tym dziwacznym miejscu, stając się teraz zielonkawym. Stalker nie przeglądał mu się zbyt uważnie, skupiając się na tym, by jak najszybciej opuścić ten obszar. Zaczęło się zmieniać, gdy tylko tu wkroczyli, lecz wolał im tego nie mówić. Szybko dostrzegł jak polipy zaczynają pojawiać się na lufie jego kałasznikowa i przyjrzał się im z zainteresowaniem, po czym starł szybkim ruchem. Zniknęły bez problemu, lecz po chwili odrodziły się ponownie, porastając powoli karabin. Proces nie był szybki, lecz wciąż postępował. Łowca dokonując szybkiej kontroli posiadanego uzbrojenia stwierdził, iż na razie dotyczy wyłącznie metalu, a koralowe formacje pojawiają się na sprzączkach od pasa i metalowych okuciach jego butów.

Po jakimś czasie zatrzymał się na chwilę i zaczął węszyć, gdy podeszła do niego gniewna Haka.

- Chodzimy w kółko! – warknęła.

- Niet – zaprzeczył.

- Tak. Kompas krąży bez opamiętania i nie pokazuje, żadnego kierunku. Nie wiesz, gdzie idziemy!

- Wiem – odparł, nie mówiąc jej jednak, że podąża za dziwacznym wezwaniem Warszawy, które prowadzi go pewniej, niż jakikolwiek inny drogowskaz. Kobieta jednak nie ustępowała.

- Zobacz – pokazała mu nacięcie na jednej z formacji. – Zrobiłam je pół godziny temu. Krążymy w tym samym miejscu! – spojrzała na pozostałych, kierując swe słowa do Merynosa. – Mówiłam, ten pomysł, żeby on nas wiódł…

- Ja gawarił żeby nie dotykać – powiedział spokojnie Łowca. – Ile zrobiłaś nacięć?

- Co? Dwa…

Podszedł do kolejnej formacji, następnie jeszcze jednej, po czym wskazał jej inne. Na każdej z pionowych wypustek widniał głęboki ślad cięcia od noża, który zdawał się powiększać. Powiódł ręką wokół, wskazując im pozostałe korale, każdy z nich miał zadaną głęboką ranę.

- Ja gawarił – podkreślił. – Eta kak w zonie.

- Haka, ty idiotko – syknął Merynos, bezbłędnie wyczuwając zagrożenie. – Co dalej?

- Idziemy – polecił Łowca, nie dając im odetchnąć. Po prawdzie nic go na razie nie niepokoiło, lecz poczuł znowu ból głowy.. Choć Haka miała rację i zdawał sobie sprawę, że chodzą w kółko, teren zmieniał się. Gdy zataczał kolejne okręgi nie trafiał w te same miejsca, jednocześnie wiedział, że zbliżają się do źródła wezwania. Zona rzeczywiście podeszła blisko do miasta, po tym jak Polacy uderzyli i spowodowali jego upadek, po czym z wyłącznie znanych sobie przyczyn cofnęła się i zajęła pierwotny obszar, na części okupowanego wcześniej terytorium nie powodując zmian. W tym miejscu jednak przekształcenia Dzikich Pól zaszły za daleko, czas i światło poruszały się innym torem i trybem, choć nadal działały ich karabiny, a oni sami byli w stanie oddychać.

W pewnym momencie Łowca natrafił na ślady, przyjrzał się zagłębieniom w koralach i rozpoznał widziany już wcześniej wzór, odcisk buta należący do jednej z osób wchodzących w skład jego grupy. Ta jednak zdawała się iść samotnie, choć obejrzawszy się stwierdził, iż wszyscy podążają wciąż za nim, wspinając się na koralowe zbocze, ku szmaragdowemu niebu. Odciski były znacznie powiększone, jak gdyby but urósł co najmniej dwukrotnie. Trop przeciął ich ślad w jednym miejscu, co zaciekawiło Łowcę, lecz nie zaniepokoiło. Wciąż byli tu sami, choć w pewnym momencie instynkt zaczął podpowiadać mu, że gdzieś nieopodal znajduje się znaczna ilość Polaków. Zwolnił więc. Ich obecność była odległa, jak gdyby znajdowali się gdzieś blisko, lecz w innym miejscu. Uważnie przyglądał się teraz formacjom, czekając na wroga, który mógł się pojawić, lecz jedyne co widział, to coraz większe ślady cięcia, już dawno zbyt powiększone, by uznać je za zadane nożem. Wewnątrz migotało przytłumione światło.

- To mnie porasta! – krzyknęła nagle Olimpia, a on omal nie syknął. Krzyk nie zwrócił uwagi Polaków. Obejrzał się, a kobieta pokazała swoją rękę, którą pokrywać zaczęły narośle tworzące dziwaczne wzory.

- Inhibitor! – Merynos podbiegł do niej i wyciągnął ze swojego plecaka, coś co przypominało strzykawkę, następnie przyłożył to do jej ramienia. Rozległ się syk, a on wyrzucił pustą tulejkę i spojrzał gniewnie na Łowcę – To był ostatni!

- I zużyłeś go na swoją latawicę – powiedziała Haka.

- Coś ci się nie podoba? – ruszył w jej stronę.

- Tylko stwierdzam fakt, Krepiny jakoś nie chciałeś uratować – powiedziała spokojnie, podczas gdy on sięgnął do pasa i chwycił za rękojeść pistoletu, po czym zaczął gwałtownie wycierać dłoń, uświadomiwszy sobie, że jego broń pokrył nalot.

- Kto jeszcze dotykał? – Łowca złożył zdanie w całości po polsku.

- Kiedy dojdziemy do perypetii Warszawy? – Haka zignorowała jego pytanie, lecz Łowca powiódł wzrokiem po pozostałych. Mechcina cofnął się i opuścił wzrok, lecz stalker miał już pewność.

- To twoja wina – rzucił Merynos do Haki. – Nie trzeba było kazać mu schodzić z tego wiaduktu. Tak chciałaś prowadzić i pokazać co potrafisz. Chcesz spróbować teraz? – w jego głosie czaiła się niewypowiedziana groźba.

- A ty prowadzisz nas niby lepiej? – stanęła na wprost niego. – Zobacz dokąd przywiódł nas twój stalker! – powiodła ręką dookoła, przez morze korali i polipów, przez ocean niezrozumienia. – Prosto w ich pułapkę!

- Nie jest z nimi – odparł Merynos. – Nie ktoś taki.

- Nie możesz tego wiedzieć!

- Chcesz spróbować odebrać mi władzę? – zapytał spokojnie. – Tu i teraz?

- Twoje przywództwo skończyło się wraz z Kudłatym! – wypaliła.

- Więc podnieś sobie władzę skoro leży u twych stóp – rzekł z ironią, powtarzając jej gest, ręką pokazując całkowicie obce otoczenie i szmaragdowe niebo. – A potem wyprowadź nas z tego miejsca, skoro kompas ci nie działa.

- Wy nie bojties. Eta nie straszno – powiedział Łowca, który już dawno przestał rozumieć cokolwiek z ich rozmowy. Jedyne co pojmował, to fakt, iż boją się Dzikich Pól, nie znają ich, znaleźli się w kompletnie obcym i niezrozumiałym dla nich środowisku, w którym wszelkie znane im zasady nie mają racji bytu, a ich sposób widzenia świata i zmieniania go na swój sposób i podobieństwo po prostu nie działa. Merynos wytarł raz jeszcze rękę i spojrzał nań gniewnie.

- Gdzie nas przywiodłeś stalkerze? – spytał. – Jeśli to pułapka… - przez chwilę Łowca spodziewał się, że usłyszy groźbę, lecz tamten był na to zbyt inteligentny i nie poddał się panice. – Miej odwagę to powiedzieć – dokończył.

- Nie lowuszka – powiedział spokojnie Łowca. – Wy nie bojties – spoglądał na nich przy tym jak gdyby tłumaczył coś dzieciom, z cierpliwością i bez pośpiechu.

- Się nie boimy, kurwa – rzucił Kruszyna.

- Boimy – powiedział Merynos. – Może nie? Masz rację. To Dzikie Pola. Widzieliśmy co potrafią. Nie chcemy tu być. Zabierz nas stąd. Do Warszawy.

- I co dalej? – rzuciła Haka. – Jak dalej prezentuje się teraz ten twój świetny plan? Skoro nie potrafiliśmy przejść nawet kilkunastu wiorst, jak chcesz przedrzeć się na południe?

- Idźmy, stalkerze – powiedział Merynos, zaciskając pięści. Haka pokręciła głową, a Kruszyna wytarł z narośli swój pistolet. Złoj wydawał się nieporuszony, zaś Olimpia wpatrywała się jak urzeczona w swoją rękę. Zapach Mechciny się zmienił, pocił się i nic nie mówił, pachniał Polactwem i czymś jeszcze, kręcił głową, jak gdyby usiłując zrozumieć, co gra w jego żyłach, co do niego mówi i woła swym syrenim głosem. Zona budziła się w nim, działając bardzo szybko, wchodząc w reakcję na poziomie komórkowym, szybciej niż uczyniłby to szlam i kilkudniowy pobyt na Dzikich Polach. Stalker czuł to i wręcz widział jak przemianie podlegają poszczególne części jego ciała, przekształcając się zgodnie z zasadą łysenkowskiej transformacji, podlegając natychmiastowemu przystosowaniu do otoczenia. Sięgnął po nóż by zadać tamtemu cios i odciąć mu głowę, nim zmieni się do reszty, po czym wizja zniknęła. Mechcina znowu był sobą, Olimpia nie oblizywała rozwidlonym językiem swej jaszczurzej paszczy, planując spożyć otaczających ją ludzi, nieświadomych tego, co właśnie się z nią stało. Wszystko było na powrót normalne, koralowe, w przytłumionych barwach. Stalker odwrócił się bez słowa i skierował tam, gdzie wyczuł Polaków.

Szedł, a otoczenie zdawało się zmieniać jedynie pozornie, gdy wyrośnięte polipy zacieśniały się, a zadaszone konstrukcje stawały się głębokimi jamami, w których czekało na nich coś gotując swe soki trawienne. Stalker kroczył pewnie, aż pośród korali natrafił na ślady Polaków. Zdawało się, że przeszedł tędy twór, mający wiele nóg i czułek, a jego tropy zadeptali pozostali. Kierowali się ku wezwaniu, jakie niosło ku nim mroczne miasto, które widział wcześniej na horyzoncie, teraz istniejące gdzieś w odległym świecie, gdzie niebo nie było szmaragdowe. Ruszył ku niemu, sprawdzając jedynie, czy idą za nim pozostali.

Szli, choć dyszeli coraz ciężej, jak gdyby nie byli w stanie oddychać. Łowcy zaczynało się kręcić w głowie, gdy oddychał zapachem porastających polipy fraktali, otwierających się ku niemu swymi płatkami niczym kwiaty. Wreszcie zatrzymał się i obejrzał. Pozostali przystanęli, Olimpia oparła się o Merynosa, starając się zetrzeć kulki, porastające jej ramię. Na jej twarzy malowała się coraz większa panika.

- Uże niedalieko – powiedział Łowca.

- Przestań pitolić po rusku! – podniósł głos Kruszyna. – Ty nawet dobrze nie mówisz po kacapsku!

- Zamknij się Kruszyna – burknął Merynos. Złoj stal beznamiętnie wpatrując się w stalkera, jak gdyby wyczekując chwili gdy staną się wrogami. Haka wyjęła licznik Geigera- Petroszyna, kręcąc nim dookoła. Merynos spojrzał na nią pytająco, więc wzruszyła ramionami.

- Nadal najbardziej świeci ten – burknęła wskazując na Łowcę. – Promieniuje jakby miał za chwilę wybuchnąć. Mówiłam żebyście do niego nie podchodzili.

- Nie zaczynaj znowu – uciął krótko Merynos. – A to miejsce?

- Nie wiem, on zakłóca wszystko, jest źródłem – odparła.

- Kiedy stąd wyjdziemy stalkerze? – zapytał mężczyzna, wyraźnie dając do zrozumienia, że tym razem oczekuje odpowiedzi.

- Ja gawarił, szto wy nie bojitie. Wasza piat’ idi za mnoj.

- Piat? – drgnęła Haka. – Jaka piątka? Nas jest więcej… Kurwa, Mechcina! – podniosła głos.

Pozostali dopiero teraz spojrzeli do tyłu. Jeden z wędrowców zniknął, w ciszy i znienacka, przepadł wraz ze wszystkim co posiadał, nie pozostawiając nawet plecaka ani butów. Jeszcze przed chwilą był tuz obok, teraz pośród gęsto kołyszących się wypustek, nie było po nim śladu. Rozglądali się nie mając pojęcia co się wydarzyło, lecz to Haka domyśliła się pierwsza, patrząc na słup fraktali wyrosły w miejscu, z którego nadeszli i dostrzegając pomiędzy kulkami oczy. Podbiegła bliżej, wyraźnie chcąc rozerwać porastający go kożuch bladych kolorów, przez chwilę się wahała, by wreszcie sięgnąć po nóż, porośnięty białym nalotem, lecz wciąż funkcjonalny i mocnym ruchem cięła.

Mechcina zaczął wyć, krzykiem nieludzkim, wydawanym bez otwierania ust, który wbił się w ich głowy, sprawiając, że omal się nie skulili. Z rany trysnęła krew, ciemnozielona o barwie szmaragdu, po czym korale się zasklepiły i zapadła cisza.

Łowca podszedł bliżej i chwycił Złoja za ramię, gdy usiłował wyciągnąć z gąbczastej masy u pasa swą broń.

- Nie strielajtie – poprosił. – Obudzicie ich – wskazał na pozostałe wypustki, tysiącami porastającymi ten obszar, kołyszące się mimo braku wiatru, mając wzrostu dorosłego mężczyzny. Już dawno nie ludzi, a także nie Polaków jakich poznali tamci, będących tworami jakie czekały w głębi zony na nadejście swojego dnia. Stalker sięgnął po zapalniczkę i wytarł ją z porostów, zapalając ogień. Zapach benzyny rozszedł się wokół, a ogień sprawił, że narośl jakby zmarniała i cofnęła się. Łowca wpatrywał się jak urzeczony w płomień, zastanawiając się od kiedy posiada metalową zapalniczkę z wygrawerowanym orłem, którą widział po raz pierwszy. Po chwili przypomniało mu się, nim spotkał tych ludzi uciekał z jakiegoś mostu, potem trafił do opuszczonej stacji kolejowej, gdzie kręcili się dziwaczni żołnierze, jakich nie widział nigdy wcześniej, mówiący niezrozumiałym językiem. Zabrał zapalniczkę i uciekł na powrót w zonę. Przebłysk jednak momentalnie zniknął, a on podpalał już strzałę i naciągał łuk. Po chwili wystrzelił, trafiając w oko Mechciny. Grot wszedł głęboko, a ogień wybuchł w mózgu, nadzwyczaj szybko powodując pożar. Mechcina zaczął wyć. Haka odskoczyła i zaczęła gwałtownie łapać oddech, a Olimpia zwymiotowała, trąc swoją ręką o resztę ciała. Stalker spoglądał na to wszystko beznamiętnie, aż ujrzał jak Haka ściąga narośl z pistoletu, chcąc w niego wycelować.

- Nie wróci – wyjaśnił jej powód, dla którego przed chwilą postąpił tak, a nie inaczej. Zdawała się jednak tego nie słuchać.

- Ty nas tu przyprowadziłeś! – wrzasnęła.

- Nie ja ciąłem i dotykałem – odparł.

- To absurd! – krzyknęła. – Kiedy użyłam noża nic nie krzyczało i nie wyło, to niemożliwe żeby…

Łowca wzruszył tylko ramionami. Patrzył na płonący wewnątrz polip, ze środka którego unosił się dym. Krzyki już umilkły. Dostrzegł na sobie skoncentrowane spojrzenia Złoja, Kruszyny i Merynosa. Przywódca apaszy obejmował Oliwię.

- Pytam ostatni raz – uprzedził. – Kiedy stąd nas wyprowadzisz?

- Skoro – odparł stalker. – Pajdiom.

Ruszył w głąb koralowego królestwa, zupełnie nie zainteresowany, czy udadzą się za nim. Jedna dłoń mocno go bolała, miał na niej ranę, lecz nie mógł sobie przypomnieć skąd. W drugiej ściskał metalowy przedmiot, myśląc o tym, jak w ciemnościach ukradł zapalniczkę, pośród krzyków tamtych i ich gwałtownych poruszeń, w trzasku wijącego się metalu, tak bardzo obcego w tym miejscu. Całkowicie o tym wydarzeniu zapomniał.

- To nadeszło – powiedział nagle do siebie, nie wiedząc dlaczego wypowiada te słowa i popatrzył w niebo. Lecz dostrzegł tam jedynie szmaragdową i nieprzeniknioną przestrzeń. A jednak coś tam było i znajdowało się coraz bliżej. Gdy potknął się o wystający polip, ponownie skierował spojrzenie ku ziemi.

Wezwanie Warszawy było teraz bardzo silnie, podobnie jak poczucie obecności Polaków. Stalker nie mylił się, zbliżali się do końca dziwnego obszaru, w którym spędzili ostatnie godziny, bądź dni, jak zawsze nie był tego pewien, nie mogąc przypomnieć sobie chwili gdy weszli do jego wnętrza. Wypustki zaczęły się przerzedzać i odsłaniać znajdujący się przed nimi półmrok.

W pierwszej chwili Łowca sądził, że zapada noc, gdyż zielone światło wypełniające przestrzeń między koralami zaczęło znikać, ustępując miejsca zmierzchowi. Jednak po chwili stwierdził, że jest to coś innego, przypominając sobie o cieniu wiszącym ponad miastem. Zorientował się, że sięgał samej ziemi, nad którą macki zdawała się rozpościerać ciemność. Jednak wciąż nie zobaczył wiele, bowiem pośród zmierzchu ujrzał poruszające się kształty.

Kucnął, dając znak ręką, aby pozostali pochylili się i zaczekali, po chwili odwrócił się, uświadamiając sobie, iż mogą nie znać tego wojskowego znaku, jednak zrozumieli go dobrze. Choć widział, iż najchętniej ruszyliby biegiem, chcąc jak najszybciej opuścić zdradliwe korale, powstrzymali się. Powoli zbliżyli się doń Haka i Merynos. Stalker spojrzał w półmrok, gdzie ciemność zdawała się zagęszczać. W jej kierunku, poprzez widoczne szkielety ruin przemieszczali się Polacy. Szli i pełzli, czołgali się i sunęli, a także lecieli. Każdy możliwy rozmiar i typ, twory przypominające węże, glisty, z przezroczystymi czaszkami, dwoma, sześcioma, dwunastoma odnóżami. Plamy przemieszczające się po ziemi, dziwaczne istoty wyposażone w pazury, wreszcie olbrzymie twory o długich wygiętych odnóżach, wlokących swój odwłok, z którego ciekł jad. Koralowe istoty i o błyszczącej fakturze, przypominającej kamień. Pochód ciągnął się bez końca.

Łowca był bezpiecznie schowany między koralami i po prostu czekał, aż twory przejdą i znikną w mroku, w którym wciąż dostrzegał odległy budynek PAST. Lecz był już blisko, ledwie kilka wiorst, po drugiej stronie rzeki o czerwonych wodach, której nazwy nie mógł sobie przypomnieć.

- Co to jest? – wyszeptał Merynos.

- To jest kurwa twój wspaniały plan – syknęła Haka. – A to Polska właśnie! – dodała histerycznie spoglądając na twory. Łowca zaciskał dłoń na zapalniczce, mając przemożną ochotę dołączyć do pochodu i odpowiedzieć na wezwanie mrocznego miasta.

- Dokąd one idą? – zapytała Olimpia.

- Do Warszawy – powiedział stalker. – Na drugi brzeg – lecz nie potrafił powiedzieć skąd to wie.

- Ale dlaczego?

Nie odpowiadał. Coś je wezwało, podobnie jak wołało jego. Na razie był jednak w stanie zignorować to wezwanie, rozbrzmiewające w jego głowie coraz silniej.

- Tam jest ciemno! – Haka wskazała widniejące w odległości wiorsty od nich wieże.

- Mówiłem ci już wcześniej, problemy z zasilaniem. Albo ukrywają swoją obecność – rzekł po chwili Merynos. – Nie chcą zwracać uwagi tylu Polaków. Są tam.

Łowca popatrzył na ciemny Kordon, po czym przestało go to obchodzić.

- Wy chcieliście odpocząć – powiedział do Merynosa. – To dobra chwila.

Popatrzyli na niego z niedowierzaniem, lecz on zdjął plecak, po czym podczołgał się nieopodal ostatnich wypustek, skąd zza zrujnowanego muru, jaki wyrastał z piachu, któremu korale ustąpiły tu miejsca, miał widok na Polaków.

Nie zasnął, już dawno tego nie potrafił, po prostu odłączył część swej świadomości i zapadła ona w sen. Jakaś część jego umysłu pozostała aktywna i przetwarzała wszystko co ostatnio przeżył, począwszy od dnia, gdy obudziła go spadająca gwiazda. Wiele lat temu, lecz nie potrafił powiedzieć kiedy, w dniach, gdy nie widział już ciemnej sylwetki o płonących oczach. Bowiem to, co miało przyjść, już nadeszło. Obudził się i sięgnął po nóż, wpatrując w niebo, po czym przekręcił się, sprawdzając, czy tamci wykorzystali jego pozorną beztroskę.

Byli jednak zbyt zmęczeni, jedynie Haka zdawała się czuwać, kończąc czyścić swą broń. Łowca wiedział, że powinien uczynić to samo, lecz gdy spojrzał na karabin i pistolet zorientował się, że dziwny nalot zniknął. Jak zawsze nie był pewien, czy to co widział wcześniej przydarzyło mu się w rzeczywistości, czy też było po prostu wyobrażeniem.

Polacy odeszli, pozostawiając po sobie ślady, które znikały na wietrze szybko, jak gdyby pochód nigdy nie nastąpił, bądź miał miejsce lata temu. Łowca nie wyczuwał już ich obecności, poszli ku rzece wezwani przez miasto. Wstał i spojrzał za siebie, ujrzawszy pustkowia Białołęki, których nie porastały żadne dziwaczne koralowe formacje, jedynie zwykła trawa. Odwrócił się i uczynił kilka kroków, w stronę znajdujących się pół wiorsty od niego ruin, za którymi widział już wysoki mur i czarne szkielety wież strażniczych dawno martwego i opuszczonego Kordonu.

- Przyprowadziłem was do Warszawy – powiedział w kierunku zmierzającego w jego stronę Merynosa.

- Zgadza się. Więc najwyższa pora się rozstać – powiedział tamten unosząc w jego stronę broń, z palcem na spuście gotowym do oddania strzału.

Dzikie Pola na południe od Warszawy >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz