poniedziałek, 28 listopada 2022

Rozdział 10

 SPIS TREŚCI

10.

Zatrzymali się na krawędzi skarpy, nieopodal rozstaju dróg wiodących do Fortu. Dotarli do miejsca, skąd dalsza droga na południe stała się niemożliwa do pokonania dla pojazdu wyposażonego w koła. Znajdowały się tu ruiny nielicznych budowli, a okolicę porastały krzewy i wyrośnięte drzewka. Gdzie nie gdzie widoczne były ślady zmiażdżonej roślinności, pozostawione przez patrolujące sporadycznie ten teren tanki, nie mogące jednak zejść do ruin wsi leżącej poniżej, ani też wspiąć się po stromym zboczu, pozbawionym niwelacji terenu wykonanej przez saperów.  Las powoli odzyskiwał panowanie nad tym miejscem, niegdyś zajmowanym przez pola uprawne. Zapewne wyrósłby wszędzie, gdyby nie to, co położone było dalej. Na skarpę wpełzał czerwony opar, niczym ściana przesłaniający horyzont. Ciągnął się od strony Wisły, wzbudzając niepokój. Zmieniał się i kłębił, tuż nad nim powietrze falowało. Nie sposób było dostrzec, co kryje się za mgłą. Walter spoglądał na opuszczone domy poniżej skarpy, a potem na wprost, gdzie za linią drzew również unosiła się krwawa mgła. Im bliżej niej się podchodziło, tym bardziej stawała się intensywna. Podniósł lornetkę i popatrzył w kierunku rzeki. Między pasem mgły, a Fortem panował spokój.

- Co to za miasteczko, tawariszcz lejtnant? – Czeczen stanął obok niego, wskazując na ruiny zabudowań leżące w oddali, na drodze do Fortu.

- To nie miasteczko, to Wilanów – odparł Walter. – Kolejna zapomniana wieś.

Odwrócił się w stronę miejsca popasu. Żołnierze kończyli rozładowywać BWP, a Zachert wydawał rozkazy kierowcy pojazdu, mającemu powrócić do Stacji Unii Lubelskiej. Wciąż nie powiedział im, jakie ma plany. Tamara opatrywała ramię Rudego, czyniąc to wyraźnie w sposób bardzo obcesowy. Między nimi snuli się bez ładu i składu naukowcy. Walter skierował swe kroki ku Suworowowi, który siedząc na plecaku czyścił swój dziwny nóż.

- Spasiba, tawariszcz – powiedział. Ten nawet nie zaszczycił go spojrzeniem – Piękne ostrze – nie ustępował.

Suworow uniósł je w górę.

- Kabar – odparł. – Eta jewo zawod. Kabar. Imperialisty takie mają. Ja zdobył go na wrogu – pokazał Walterowi niewielkie znaki na klindze, które okazały się polskimi literami. USMC.

- Co to znaczy?

- Ja nie znaju – powiedział Suworow. – Ja ubił swołocz, z ichniejszego specoddziała, kak my forsowali Gwadalkiwir. Ja mu zabrał ten nóż, kabar.

- Ciężko było?

- Ubić? Da, charoszyj wrog.

- Nie, na Gwaldakiwirze?

- Jak my już rzucili bomby atomowe, to imperialisty się cofały. Wcześniej… dużo naszych padło – powiedział Suworow.

- Nie dziwota, że się cofali – wtrącił się przysłuchujący rozmowie Grzegorzewski. – Kiedy podczas wyzwalania bratnich narodów uda się użyć pocisków atomowych i bomb termonuklearnych, nie mają najmniejszych szans.

Suworow spojrzał nań spode łba.

- Niet tawariszcz, oni nadal się bronią. Pod miastami też mają metra i tunele. Tam walczą.

- Chodziło mi o coś innego – Grzegorzewski wyraźnie nie dostrzegł przebłysku w spojrzeniu Suworowa, który z niechęcią wspominał podziemne bitwy. Walter mógł sobie wyobrazić, przebijanie się wąskimi korytarzami, zaciekle bronionymi przez wyszkolone wojsko. Trwało to zapewne miesiącami, nieuświadomione masy stawiały opór w korytarzach wykopanych tempem podobnym do warszawskiego, po tym jak ludzkość pojęła brak skrupułów w użyciu tej broni przez przodujące narody świata. Już dawno jej większość zeszła pod ziemię. Grzegorzewski mówił jednak o tym, co działo się na jej powierzchni. – Chodzi mi o to, że ta ich elektronika daje im przewagę, dopóki nie uda się użyć broni jądrowej.

- Eliektronika im nie pomaga – stwierdził Suworow. – Nie, kiedy walczyć muszą z siłą komunistycznych rąk.

- No właśnie – Grzegorzewski popatrzył na Waltera. – Wiecie towarzysze, oni poszli w te rozmaite ślepe gałęzie nauki, przestali używać lamp i prądnic, mają te swoje układy scalone. My badamy je zawsze w naszych komunistycznych pracowniach, ale ich zastosowanie jest żadne po wybuchu bomb atomowych, kiedy powstaje impuls Mazura. Obwody po prostu się smażą, ich technika przestaje funkcjonować. Te ich wszystkie cybernetyczne machiny, precyzyjne systemy celowania, kierowane z odległości rakiety i mózgi elektronowe nie działają . Wtedy na pole walki wkraczają nasze oddziały, walczące bez użycia elektroniki, z rozwiniętą mechaniką precyzyjną, tanki z serwomotorami i osłoniętymi od impulsu akumulatorami. Nie mają żadnych szans.

- Ale najpierw trzeba te bomby i pociski odpalić – odparł Walter, spoglądając na naukowca promieniującego dumą z sukcesów komunistycznych wojaków. Myślał o tym ile to kosztuje, wiedział jak bardzo Imperialiści bronią się przed atakiem jądrowym, słyszał czasem opowieści o zaawansowanych systemach zwanych elektronicznymi, zastępujących człowieka, co stanowiło wyraźny regres społeczny i dowód ich upadku, gdy pozwalali, aby machiny wyręczały pracę ludzkich rąk, bądź wspomagały żołnierzy. Nie tak jak w komunizmie, gdzie nad machiną zawsze panował człowiek i nie miała ona ani jednego elektronicznego obwodu.

Odszedł od Grzegorzewskiego, który gotów był właśnie tłumaczyć przewagę techniki lampowej, praktycznie całkowicie odpornej na impulsy Mazura. Walter słyszał co prawda, że Imperialiści nauczyli się chronić swe urządzenia przed wybuchami bomb atomowych,  lecz zapewne naukowiec wiedział więcej niż prosty żołnierz. Ponoć teraz niezbędne było użycie pocisków termonuklearnych, niszczących całe połacie ziemi, aby ich urządzenia przestały działać w zjonizowanym powietrzu. Widząc, że tworzenie zon zaporowych nie powstrzymywało maszerujących wojsk komunizmu, zmienili taktykę i przestali tej broni w zasadzie używać, zastępując ją ładunkami konwencjonalnymi. Stała się ona natomiast główną siłą ofensywną komunistów, podczas walk o wyzwolenie ludzkości przez wojska Związku, prowadzonego przez Przewodnika Ludzkości.

Zbliżył się do stalkera, którego Tamara właśnie skończyła opatrywać..

- Boli – jęczał Rudy. Był ledwie kilka lat starszy od niego, zarośnięty, a jego twarz znaczyły blizny. Walter nie mógł zrozumieć jak ktoś mógł wybrać taką karierę, zamiast służby bądź pracy dla dobra państwa oraz komunizmu, ryzykując swe życie dla tych kilku rubli, które mógł zarobić w fabryce, lub gdzie indziej, bowiem płace były takie same.

- Miałam pomóc, towarzyszu – powiedziała niechętnie Tamara. – Nie było mowy o tym, że nie będzie bolało.

- Bardzo dobrze – pochwalił Zachert, który właśnie do nich podszedł. Rzucił siedzącemu Rudemu mapę – No dobra tawariszcz stalker, gdzie jest tunel?

- Tunel? – słabym głosem zapytał Rudy i w tym momencie otrzymał kopnięcie od Zacherta wprost w ranne ramię, zawył i zwinął się z bólu, chwytając za opatrunek. Na żołnierzach nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, jako że przywykli do reguł postępowania określonych w kodeksie cywilnym i wojskowym dla obszaru znanego jako Dzikie Pola, nawet jeśli Walter starał się ich unikać, ale Grzegorzewski i Markiewicz popatrzyli z wyraźnym niedowierzaniem.

- Tunel – powtórzył Zachert. – Ten, którym przeszliście przez mgłę. Pozwólcie towarzyszu, że coś wam wytłumaczę. Znaleźliście sposób, by przejść przez barierę zony i nie zgłosiliście tego władzom. To samo w sobie by wystarczyło, aby zarobić najwyższą karę, ale wy postanowiliście obszar tamten oczyścić ze znalezisk. Nikogo nie było tam od lat, wyobrażam sobie, domy pełne sprzętu, nic tylko brać. I handlować na czarnym rynku. Właśnie tak postąpiliście, przeszliście mgłę co najmniej kilka razy, wróciliście, sprzedaliście zdobycze kategoryzowane Państwowej Inspekcji Handlowej, a nadwyżki bokiem handlarzom. Ale wy zrobiliście coś głupszego. Otóż przynieśliście zabytek. Co gorsza obiekt zakazany.

- Zabytek? Zakazany? – zapytał łamiącym się głosem Rudy.

- A tak, zabytki, nie znacie tego słowa, to pozostałości dawnej cywilizacji, o wysokim kunszcie wykonania, stanowiąca o stopniu zaawansowania dawnych mas, mimo ich braku uświadomienia. Zabytki są dla was zakazane, mogą podziwiać je jedynie partyjne elity, przygotowane do kontaktu z wytworami ery przedkomunistycznej. Wszystkie znajdują się na specjalnych listach ewidencji, a listy te tworzono jeszcze przed wojnami. Więc powiedzcie mi, przynieśliście z ostatniej wyprawy, pewien obraz? Wiem jaki, może powiecie mi co na nim było?

- Kobieta. W czymś takim złotym na głowie – powiedział po chwili Rudy, kapitulując.

- Dobrze, nie wiecie co to jest, to was trochę ratuje, bo przynieśliście obiekt należący do zakazanej klasy opium dla ludu, jakim była niegdyś religia. Skoro nie wiecie czym był ten przedmiot, nie będę was uświadamiał, aby nie zaburzyć waszej, przynajmniej w tej części, właściwej postawy – powiedział Zachert. – Rzecz w tym, że służby monitorują wszystko, co pojawia się na czarnym rynku, nie wiedzieliście o tym, prawda? A gdy pojawił się obraz widniejący w ewidencji, jako pozostawiony w kościele w miejscowości Powsin, leżącej za czerwoną mgłą, zgadnijcie co się stało? – pochylił się w stronę Rudego. – Powiem wam. Stalker Rudy stał się bardzo pożądany dla naszych służb i bardzo niepożądany dla jego kolegów stalkerów, którym przysporzył tyle zamieszania i zwrócił na siebie uwagę, sprawiając że przez ostatnie godziny trzepano ich leża, patrzono im na ręce oraz łupy, w poszukiwaniu podobnych znalezisk. Większość uważała, że obraz był gdzieś zadekowany przez lata, ale niektórzy doszli do wniosku, że stalker Rudy do Powsina dotarł. Więc chyba nie dziwota, że brać stalkerska chętnie by takiego Rudego zabiła, oczywiście wcześniej na torturach poznawszy sposób przedostania się przez mgłę. Zaś władza ludowa w mojej postaci w zasadzie nie oferuje wam ratunku, bo zasługujecie wyłącznie na karę gorszą niż śmierć. I osobiście powinienem was w tej chwili we mgłę wrzucić, ale mam dla was ofertę. Zaprowadzicie nas na południowe Dzikie Pola, a ja uznam, że dla takich jak wy, nie szkoda kuli. A wasza śmierć będzie szybka i przyjemna, nie zamienicie się w Polaka. A zatem, gdzie jest tunel?

Rudy nie zastanawiał się. Wziął mapę do ręki i zaczął się jej przyglądać, usiłując zorientować się, gdzie się znajduje.

- Jaki tunel, towarzyszu pułkowniku? – Zapytał Walter. Zachert popatrzył na niego spokojnie.

- Tunel metra, oczywiście – odpowiedział, wyraźnie usatysfakcjonowany, że naukowcy oraz żołnierze Szpicy spoglądali nic nie rozumiejąc. Specnazowców zwyczajnie to nie interesowało. Zachert sięgnął do szynela i wydobył złożony na kilka części dokument, podając go Walterowi – Popatrzcie sobie, zdobyłem to na Dzikich Polach – powiedział.

Był to stary i zniszczony schemat, przedstawiający przebieg linii metra, nieco inny od znanego Walterowi. Na pożółkłym papierze widniały linie okrężna, marszałkowska, brak było części użytkowanych tras. Na południe od Unii Lubelskiej biegła prosta nitka, łącząca się z drugą, dochodzącą tu od strony obecnego węzła zachodniego. Stawały się jedną i kierowały dalej poprzez Służew, w stronę pustkowia.

- Co to jest? – zapytał Walter, wokół którego zgromadzili się powodowani ciekawością pozostali żołnierze jego oddziału oraz naukowcy.

- Pierwotny projekt linii metra – Zachert przyglądał się im uważnie. Nadieżdzie nie umknęło, iż wyraźnie obserwuje ich reakcje.

- Nie ma takich tras – powiedział Walter, podając mapę Grzegorzewskiemu. – Nie ma tej południowej.

- Nie ma – zgodził się Zachert. – Już nie ma. Widzicie projekt, na podstawie którego kopano tunele po wojnie z Polakami. Nim uderzyli Imperialiści, wykopano praktycznie wszystko, co tu widzicie. Dokładnie nie wiadomo ile powstało tuneli, bo ówczesne archiwa przepadły. Władze LPKRR zadbały aby ocalić ludzi i przeniosły ich pod ziemię, ale nie przypilnowały, aby znalazła się pod nią większość dokumentacji. Wszystkie archiwa pozostawiono na powierzchni i uległy zniszczeniu – powiedział, po czym dodał w zamyśleniu. – Wyjątkowa niefrasobliwość, nieprawdaż? – zawiesił głos, lecz nie doczekawszy się komentarza, kontynuował. - Z pewnego punktu widzenia, ma też swoje dobre strony, gdyż historię należy pisać na nowo, nie mogąc jej opierać na istniejących dokumentach. Dość, że po rozpoczęciu zimy atomowej, gdy wojsko umocniło się nieopodal lotniska i przeniosło je pod ziemię, zasypało korytarz biegnący na południe.

- Jak to zasypało? – Grzegorzewski był wyraźnie zdziwiony. – Ale towarzyszu, nikt o tym korytarzu w ogóle nie wie.

- Zgadza się – przyznał Zachert. – Próbowano go wykorzystać, ale okazało się że był już w dużej mierze zawalony, włąśnie gdzieś w tej okolicy. Co gorsza zaczęły nim przybywać fale Polaków, usiłując wlać się do metra. To były początki, nikt jeszcze nie wiedział, ze narodziły się właśnie Dzikie Pola, nie znano zmiennych ani zasad. Pierwsi Polacy wzbudzali przerażenie, mało kto wiedział jak z nimi walczyć – Walter nie mógł wyobrazić sobie tych czasów, choć było to w początkach jego dzieciństwa. – Tunel po prostu zalano betonem i z czasem o nim zapomniano. A on przetrwał.

- Ale dokąd prowadzi? – zapytała Markiewicz, przyglądając się nitce, która nie kończyła się na krawędzi mapy, tylko wyraźnie biegła dalej, na południe. – Przecież tam kompletnie nic nie ma i nic nie było. Tylko jakieś wsie, Natolin, Ursynów i same pola.

- No właśnie, nic tam nie ma – pokiwał głową Zachert. – Ale było.

- Co takiego tam było, towarzyszu? – zaczęła Markiewicz, ale Zachert uniósł dłoń, by zamilkła.

- Postaram się udzielić części odpowiedzi, gdy zatrzymamy się na noc, towarzyszko – powiedział – Teraz wykorzystajmy jak najwięcej z dnia, jaki nam pozostał. Wstawaj Rudy, zaprowadź nas do wejścia do metra, które znalazłeś. W sumie powinienem być ci wdzięczny, dopóki się o tobie nie dowiedziałem, planowałem samodzielnie odnaleźć to wejście w tych okolicach, ale na szczęście twoja głupota przysłuży się sprawie komunizmu. Prowadź!

Jeden ze specnazowców chwycił stalkera za kołnierz i brutalnie pociągnął w górę, wbijając jednocześnie lufę w nerki. Rudy zachłysnął się i jęcząc złapał za bok.

- Czy to naprawdę konieczne, towarzyszu? – zapytała doktor Markiewicz. – To przecież człowiek…

- … to zdrajca komunizmu – odpowiedział spokojnie Zachert. – Zapytajcie ludzi naszego młodszego lejtnanta, jak należałoby właściwie postąpić. Powiedzcie jej, żołnierzu.

- Oddać zonie – odezwał się Wszoła, na którego wskazał pułkownik. – Nagiego i pobitego. Aby zmienił się w Polaka, bo tylko na taki los zasłużył, gorszy niż śmierć.

- A teraz idziemy – rzucił Zachert.

Zaczęli podnosić swoje plecaki, które po wyładowaniu z BWP przypomniały o swym ciężarze, wypełnione prowiantem i wyposażeniem. Plecaki desantowców okazały się w dziennym świetle jeszcze większe, jednak zdawali się je podnosić bez trudu, mimo iż były mocno obciążone. Wszoła zastanawiał się, co mają w środku, bo nawet on niosąc amunicję do PKM i przenośną butlę podręcznego miotacza płomieni, wydawał się dźwigać mniejszy ekwipunek. Wzruszył ramionami, nie jego sprawa.

Walter założył swój plecak, wzrokiem skontrolował swych ludzi, gdy poczuł klepnięcie w ramię.

- Pilnujcie swych żołnierzy, towarzyszu młodszy lejtnancie – powiedział Adaszew wyjątkowo poprawnym polskim. – Za dużo gadają. Wy też – po czym odszedł, nim Walter zdołał zareagować. Patrzył za nim, zastanawiając się co chciał tamten mu powiedzieć. Myślał także nad słowami Zacherta. Nie musiał być tak sprytny jak Nadieżda, by zauważyć, że pułkownik nie powiedział im wszystkiego.

Jak zły duch pojawiła się Nadia, podając mu zapalonego skręta. Przyjął go, zaciągając się z przyjemnością.

- Nie uważacie, towarzyszu lejtnancie, że pułkownik zbytnio uwypukla pewne wersje wydarzeń? – zapytała półgłosem.

- Nie odzywacie się niepytani, towarzyszko szeregowa – odpowiedział. – Po prostu się zamknijcie.

Nadieżda odeszła bez słowa. Walter miał ruszyć już za pozostałymi, gdy dostrzegł koło siebie Czeczena.

- Okuniewa powiedziała mi, co ten Suworow potrafi – zaczął.

- Zmierzacie do czegoś?

- Mistrzowie sistiemy, desantowcy, jest ich sześciu, do tego dowódca, a nas tylko piątka – powiedział Czeczen. – Nie rokuje to dobrze, towarzyszu młodszy lejtnancie.

Walter spoglądał za nim w milczeniu. Następnie podążył przez zarośla trasą wydeptaną przez pozostałych. Zamykał pochód, spoglądając czujnie w tył, nawykiem wyniesionym z Dzikich Pól. Zauważył, że także desantowcy stąpają ostrożnie, zupełnie jakby spodziewali się ciosu w plecy.

Zarośla w tym miejscu nie były wysokie, pozbawione liści, które w temperaturze kilku stopni poniżej zera nie były w stanie rosnąć. Zmarznięta trawa wznosiła się na wysokość kolan. Napotykali opuszczone budynki, wybudowane w większej odległości od siebie. Warszawa nie zdążyła tu sięgnąć, znajdowały się tu jedynie dawne wsie i folwarki. Poniżej skarpy zostawili za sobą zrujnowaną osadę, noszącą ślady powojennych zniszczeń, gdzie dojść musiało do starć z Polakami, o czym świadczyły pordzewiałe łuski, świadczące o dawnych bitwach. Przemieszczali się wzdłuż czerwonej mgły, mimo iż pozostawała ona niewidoczna, skryta za drzewami.

Czoło pochodu zatrzymało się, a Walter wyminął Wszołę, który odwrócił się przejmując tylną czatę. Zachert i Adaszew wciskający lufę w brzuch Rudego stali przy piętrowym budynku, w większej części zawalonym. Dwóch specnazowców zdjęło plecaki, odbezpieczyło kałasznikowy i wkroczyło do środka. Nawet nie znam ich imion, pomyślał Walter. Zatrzymał się obok Zacherta.

- Dobrze, że jesteście – powiedział pułkownik. – Teraz kolej na Szpicę.

Jakbyśmy dotąd nic nie zrobili. Nie powiedział jednak tego głośno. Twarz Waltera i spuchnięty nos wyraźnie świadczyły o jego zaangażowaniu w misję. Każdy był w stanie przewidzieć co nastąpi dalej. Nie zdziwił się więc zupełnie, gdy z budynku wyszedł jeden z desantowców i powiedział:

- Charaszo. Jest pierechod.

- No to ruszajcie – powiedział Zachert do Waltera.

- Ja poprowadzę, tam bezpiecznie – zaoferował się Rudy, lecz umilkł pod świdrującym spojrzeniem Adaszewa.

- Nie pójdziecie przodem – powiedział Zachert. – Nie będziecie także szli na końcu. Podążycie pod lufą karabinu i jeśli spotka nas tam coś, o czym nie uprzedzicie, będziecie dalej szli z przestrzeloną nogą. I lepiej żebyście bezpiecznie przeprowadzili nas na drugą stronę.

- Taki mam zamiar – uśmiechnął się w wymuszony sposób Rudy, maskując uśmiechem zdenerwowanie. Czeczen popatrzył na doktor Markiewicz, która chciała coś powiedzieć, ale zamknęła usta. Widać frontowe zwyczaje były dla niej szokiem. Oj diewoczka, ja bym ci pokazał, co frontowy żołnierz potrafi zrobić z kobietą, może będzie jeszcze okazja… Nagle poczuł ból z prawej strony, gdy coś mu się wbiło pod żebro. Spojrzał na Nadieżdę, która dała mu kuksańca kolbą karabinu.

- Nie fantazjujcie na służbie, towarzyszu – szepnęła. – Zwłaszcza o rzeczach poza waszym zasięgiem – lecz nie słuchała tego, co zabełkotał w odpowiedzi, bo przyglądała się Rudemu. Zachert właśnie jasno uświadomił mu, że kiedy przejdą przez tunel, przestanie być im potrzeby. Trzeba będzie go pilnować.

- Podobno kiedyś w tych tunelach byli Polacy… Przechodzili przez zwałowisko, w stronę Lubelskiej- powiedział pułkownik do Waltera. – I dlatego je zamurowano. Sprawdźcie czy droga wolna.

- Czeczen, Wszoła, za mną! – polecił Walter, puszczając ciężki karabin przodem. Zachert podał mu wykrywacz ruchu, ale ten pokręcił głową.

- Jeszcze nie. Jeśli tam są, dużo szybciej ich wyczujemy i usłyszymy.

W budynku znajdowały się schody prowadzące w dół, do piwnicy, gdzie w półmroku przy ścianie stał drugi desantowiec. Pokazał na odsłoniętą częściowo wnękę w ścianie. Widoczne było, że ktoś użył do jej zamaskowania zbitych niedbale zbutwiałych desek. Dopiero z bliska widoczne było, że stanowiły całość, a nie przypadkowy zbiór szczątków. Wokół widoczne były także ślady prac, niedawno usunięto gruz i cegły, zasłaniające wnękę.

- Napracowaliście się, towarzyszu stalkerze – powiedział z widoczną ironią Zachert, za którym do piwnicy schodził eskortowany przez Adaszewa Rudy – Choć wyraźnie ta praca nie wpłynęła wychowawczo na waszą postawę. Jak wy w ogóle znaleźliście to miejsce?

- Kryłem się przed ogarami – mruknął niewyraźnie Rudy. Zachert zaśmiał się.

- Lubią was jak widać. Uważajcie, żeby nie skosztowały takiego przysmaku.

Walter przesunął dyktę i zajrzał do wnęki. Powietrze było zimne i suche, nie czuć było smrodu polactwa. Oparł plecak o ścianę, na broni zatrzasnął latarkę.

- Lina – odezwał się Rudy. Walter spojrzał nań pytająco, a ten wyjaśnił – Za załomem jest lina, schowana w kupie gruzu. Weźcie ją, dalej jest dziura prowadząca do środka, uważajcie żeby nie wpaść.

- Podoba mi się wasza postawa, towarzyszu stalkerze – powiedział Zachert. – Godna prawdziwego komunisty.

Walter wszedł we wnękę, świecąc przed siebie, za nim ruszyli Czeczen i Wszoła, lufy karabinów trzymając skierowane pionowo w dół. Znaleźli się w wąskiej przestrzeni między ścianami, jednak na tyle szerokiej, że nie musieli się przeciskać. Biegła nieco w dół, po chwili natrafili na stos kamieni. Walter pochylił się i wyciągnął spod nich linę, pociągnął ją by stwierdzić, że jeden z jej końców przywiązany jest do rdzewiejącej rury. Trzymając ją ruszył powoli przed siebie, by po chwili natrafić na miejsce, w którym podłoga u jego stóp niespodziewanie się otwierała, ziejąc dziurą. Poświecił, lecz nie mógł dostrzec niczego poniżej. Wrzucił do środka kamień i usłyszał po chwili jego uderzenie o beton.

- Niech żyje bohaterska Czeczenia – powiedział, podając linę Czeczenowi, który westchnął.

- Wiedziałem – oddał dowódcy karabin, by przepasać się liną. Po chwili odebrał broń i zaczął opuszczać się do dziury, oświetlany latarkami Waltera i Wszoły. Dostrzegli jak kilka sążni niżej dotyka ziemi i momentalnie obraca się, świecąc wokół w poszukiwaniu zagrożenia.

- Czysto – z dołu poniosło się echo. Odwiązał sznur.

- Wołaj pozostałych – polecił Walter Wszole, po czym podążył w ślady Czeczena.

Znalazł się w ciemnym niewielkim pomieszczeniu, za plecami mając zawalone gruzem schody. Z przodu, gdzie znajdował się Czeczen, zaczynały się za następną kondygnacją, ginąc w ciemności. Ruszył w tamtym kierunku, po czym obaj ubezpieczając się wzajemnie zeszli na dół. Znaleźli się w sali wyraźnie większej, a gdy poświecili okazało się, że stoją na platformie peronu, po jednej stronie mając torowisko.

- O bladz, toż to metro – powiedział Czeczen, który wyraźnie dotąd nie dowierzał opowieści Zacherta. Walter nie dziwił mu się, sam nie wyszedł jeszcze ze zdumienia. Linia, o której nikt nie wiedział, niewykorzystywana od lat? Rozumiał, że w pierwszych latach atomowej zimy ludzie mogli wystraszyć się Polaków, ale potem? Dlaczego nikt nie odzyskał tego terenu? Podszedł bliżej krawędzi peronu i pod jego nogami zachrzęściło. Gdy poświecił zauważył, iż nadepnął na kości. Walały się na nich strzępki odzieży, a czaszka leżąca obok była wyraźnie ludzka. Powietrze powinno zakonserwować ciała w całości, pomyślał, a są tu same szkielety. Pochylił się, by stwierdzić, że kości noszą ślady zębów. Odruchowo zacisnął dłoń na kałasznikowie, ale wokół panowała cisza. Słyszał jedyne swój oddech i echo kroków Czeczena. Cokolwiek zabiło tych ludzi, musiało opuścić to miejsce dawno temu. Nabrał głęboko oddechu. Wciąż nie czuł zapachu polactwa, instynkt także go nie ostrzegał. Przez chwilę zastanawiał się czy nie zgasić światła, ale nawet mimo jego lepszego widzenia w ciemności, nie dostrzegłby nic w miejscu, gdzie panował kompletny mrok.

- Pełno kości na stacji – Czeczen podszedł bliżej. – Ale to jakieś stare sprawy, sprzed lat. Nie ma nic, nawet odchodów. Cokolwiek ich zeżarło, odeszło.

- Ciekawe w którą stronę – szeptem odpowiedział Walter.

Podszedł do krawędzi platformy i zeskoczył w dół. Pierwszy raz widział peron metra, z jednym tylko tunelem. Wszystkie linie pod Warszawą miały po dwa, ze względów bezpieczeństwa, choć pociągi do jazdy wykorzystywały zazwyczaj jeden, gdyż kursy nie były zbyt częste. Popatrzył w ciemność w kierunku Warszawy i ruszył w tamtą stronę. Szedł po torach, na których ułożono szyny, mające nieco inny rozstaw niż używane w metrze. Powód wyjaśnił się, gdy zbliżył się do ciemnego kształtu majaczącego nieruchomo u kresu stacji. Był to niewielki wagonik z urobkiem. Tunel budowano tuż przed wojną i wywożono tędy wykopaną ziemię. Poświecił do wewnątrz, lecz wagon był pusty i nieruchomy. Ruszył dalej wychodząc poza krąg światła rzucanego przez latarkę Czeczena. Ciemność przed nim była absolutna i nieruchoma, gdy poświecił okazało się, że tunel jest zawalony, a przejście na północ zasłaniają zwały ziemi. Lecz prócz nich było tam coś jeszcze. Przed zwałowiskiem także bielały kości, w dużych ilościach. Początkowo Walterowi wydawało się, że zostały tu ułożone, ale gdy podszedł bliżej zorientował się, że spogląda na szkielety Polaków, znalazł ciała. Były nienaturalnie wysuszone i zmumifikowane, wykręcone w dziwnych pozach, ku górze, z wyciągniętymi szyjami. Kilku z nich jakby zastygło na stojąco, gdy Walter podszedł bliżej zauważył u szczytu ich głów dziury wielkości pięści. Przez chwilę spoglądał na nich w zamyśleniu, poświecił na ziemię, patrząc na ogryzione kości, potem na strop. Niczego tam nie znalazł. Przyjrzał się tworom. Nie znał tych typów, z wyglądu bardzo przypominali ludzi. Ale pierwsi Polacy, niewiele różnili się od ocalonych w podziemnej Warszawie, dopiero gdy zaczęli przybywać bezrozumnymi hordami, usiłując pożreć mieszkańców metra, zorientowano się, że pozostając na górze zatracili swe człowieczeństwo. Tych tutaj Dzikie Pola nie zmieniły jeszcze tak bardzo, pyski mieli wydłużone i zaopatrzone w garnitur kłów, lecz pozostali człekokształtni.

- Dziwna sprawa, tawariszcz lejtnant – powiedział Czeczen. – Ci zasuszeni zżarli ludzi i pozostałych Polaków, a potem co, umarli z głodu?

- Raczej ze starości – powiedział Walter, spoglądając na ich dziwne pozycje. Przyglądał się także kilku zasuszonym ciałom, których ręce wyciągnięte były w stronę zawalonej ziemi, jakby usiłowali kopać, chcąc znaleźć sposób by się wydostać z tunelu. Dlaczego wszyscy byli w tym jednym miejscu?

- Usiłowali przejść tunelem do metra – stwierdził Czeczen. – I zdechli.

- Teren z drugiej strony stacji czysty?

- Tak.

- Idź po pozostałych – zdecydował Walter. Popatrzył raz jeszcze na Polaków. Wciąż go coś trapiło. Nadal nie czuł żadnego zagrożenia, a znajdujące się tu ciała i szkielety musiały pochodzić sprzed wielu lat. Nie mógł się jednak oprzeć wrażeniu, że choć Czeczen miał rację, a Polacy zabili ludzi na stacji, a potem sami siebie zjedli, coś się nie zgadzało. Nie miał pojęcia, czemu zachowane ciała mają dziury w głowach i znajdują się tylko w tej części stacji. Zupełnie jakby uciekali przed czymś co nadchodziło z południa.

Tam panowały jednak wyłącznie cisza i ciemność.

 

Dłuższy czas zajęło nim wszyscy znaleźli się na dole oraz opuścili plecaki, schodząc schodami na peron, położony kilkadziesiąt sążni pod powierzchnią. Zachert przechadzał się nieco niecierpliwie po podeście.

- Musiało tu być wejście – stwierdził. Był wyraźnie zadowolony, gdy znalazł się na peronie. Spoglądał w tunel ku południu, a jego oczy błyszczały. Uruchomił oscyloskop, lecz nie zarejestrował żadnego ruchu, a wychylenia skaczącej na zielonym ekranie linii pozostawały w normie. Wskazówka licznika Geigera-Petroszyna, także nie przekroczyła skali.

- Jak dla mnie Polaków nie było tu od lat – stwierdziła Tamara.

Nadieżda w zamyśleniu wpatrywała się w trupy Polaków na końcu tunelu, stojąc w tym samym miejscu, w którym poprzednio zatrzymał się Walter. Także ona nie była w stanie znaleźć sensownego wytłumaczenia tego, co miała przed oczami i mimo braku zagrożenia, wyraźnie coś się jej nie podobało.

- Nie bojsia ty sucz – rzucił Suworow .– Ja budu was zaszisziet.

- Jeżeli ktoś obroni ciebie – odpowiedziała spokojnie. Desantowiec zaśmiał się obleśnie.

Grupa krzątała się przy krawędzi peronu, zeskakując na tory.

- Daleko stąd? – zapytał Zachert.

Rudy pokręcił głową.

- Dwie albo trzy wiorsty.

- Do następnej stacji?

- Nie, to raczej takie wyjście z drabiną, chyba jakiś wywietrznik – odparł Rudy.

- A dalej nie da się dojść?

Stalker zastanawiał się co powiedzieć.

- Nie próbowałem – przyznał w końcu.

- Dlaczego? – Zachert wychwycił wahanie w jego głosie.

- Na górze znalazłem miejsca z łupem – odparł Rudy, – Nie miałem powodu by łazić dalej tunelem.

Walter słuchając tej rozmowy poczuł, że umyka mu coś ważnego. Coś związanego z Rudym. Nie mógł jednak skojarzyć, co to mogło być.

- Pokażecie to miejsce – powiedział Zachert. – A tam zobaczymy, czy uda nam się pójść dalej. Idziecie obok mnie i lejtnanta Adaszewa. Jeśli zobaczę, że prowadzicie nas w pułapkę…

- Jaką pułapkę? – zdenerwował się Rudy. – Towarzyszu, ja tę trasę przeszedłem, nic tu nie ma…

- Mimo to, towarzyszu pułkowniku, proponuję zachować zasady patrolowe – wtrącił się Walter. Zachert skinął głową – Wszoła, Dżazijew, na dwie odległości taktyczne w przód, ubezpieczenie wzajemne, pełna gotowość. Okuniewa, odległość za nimi, w gotowości, osłona – polecił swym ludziom. – Pójdziemy za nimi. Proponuję, aby specnaz zabezpieczył tył, choć nie powinno nic stamtąd nadejść…

- Specnaz nie zabezpiecza tyłu młodszy lejtnancie – rzekł donośnie Adaszew. – Specnaz jest elitą natarcia.

- Być może, towarzyszu lejtnancie, jeśli chodzi o imperialistów – podjął rękawicę Walter. – Ale w przypadku Polaków, elity natarcia bywały całkowicie przetrzebiane.

- A ty znajesz, szto my z Poliaczkami zdziełajem? – rozległ się głos Suworowa. Ale uciszył ich Zachert.

- Spokój! -  spojrzał na obu dowódców. – Towarzyszu młodszy lejtnancie, mniej zaczepnie w stosunku do oficerów i żołnierzy bratniej armii. A ty daj pokój Adaszew, Walter ma rację. Nie zamierzamy tu się bić ani walczyć, tylko przedostać się na południe. Szpica idzie przodem i rozpoznaje teren, bo zna przeciwnika. Jak na coś natrafi, będziesz miał swoją wojnę. Panimali?

- Da – potwierdzili obaj.

Po chwili wszyscy założyli swe plecaki i ustalonym szykiem, świecąc latarkami, ruszyli naprzód. Ciemność ich pochłonęła.


czwartek, 24 listopada 2022

Rozdział 9

 9.

Magazyny handlowe rozłożyły się w szerokiej hali. Od bazy oddzielał je uzbrojony posterunek, sprawdzający przepustki, nieopodal znajdował się tunel łączący z cywilną częścią Stacji Unii Lubelskiej. Tam z kolei wchodzących kontrolowali milicjanci, na których jak zwykle w miejscach gdzie dochodziło do styku wzajemnych uprawnień i kompetencji, żołnierze patrzyli z wyższością, zaś milicjanci odwzajemniali się niechęcią. W jednym i drugim przypadku dochodziło do przenikania towarów z punktu handlowego, przy czym w bazie największą popularnością cieszył się alkohol, wymieniany najczęściej za przydziałową neuronikotynę. Na teren sieci metra płynęły zaś rozmaite przedmioty, często artefakty z dawnych czasów, przynoszone z zony przez stalkerów. Kwitł także czarny rynek, z którym milicjanci nie byli sobie w stanie poradzić.

Krocząc wśród krążących tu ludzi, odzianych w szare wojłoki robotników, Walter zauważył, iż nie kierują się w stronę powierzchni handlowych. Zachert podążał ku bocznej części stacji, z dala od peronu, a bliżej wejścia na powierzchnię. W wydrążonych tam podczas atomowej zimy pomieszczeniach, gdy ludzie z trudem przystosowywali się do nowych warunków, nim w ich organizmach nie zaszły jeszcze łysenkowskie zmiany, ułatwiające życie pod ziemią, teraz mieściły się inne lokale. Były to zakłady szewskie, krawieckie, posterunek milicji, ale również lokale rozrywkowe. Zachert szedł pewnie ku jednemu z nich i wkroczył do środka niewyróżniającego się z zewnątrz pomieszczenia, przesuwając kotarę oddzielającą je od korytarza.

Wewnątrz panował półmrok, lecz Walter dostrzegł błyskające czujnie białka oczu. W bladym świetle klosza stojących dwóch lamp, dostrzegł mężczyzn siedzących przy stoliku, w długich płaszczach, niektórych zarośniętych i brodatych, z ogorzałymi twarzami. Nosili się po wojskowemu, choć niektórzy mieli na sobie odzienie uszyte ze skóry upolowanych zdziczałych zwierząt, biegających po pustkowiach graniczących z Dzikimi Polami. W ich dłoniach żarzyły się papierosy, na widok dwóch żołnierzy odstawili szklanki z czajem i umilkli. Choć nie byli uzbrojeni, a ich licencjonowana broń znajdowała się zgodnie z przepisami na posterunku nieopodal wyjścia, atmosfera w pomieszczeniu wyraźnie zmieniła się na wrogą. Zachert zdawał się tym nie przejmować, gdy kroczył między stalkerami, świadom, iż reprezentuje najwyższą władzę.

Walter miał do przedstawicieli tego zawodu stosunek nieco niechętny, bowiem nazbyt często natykał się na ślady ich działalności oraz ich samych na rubieżach Dzikich Pól. Pogoń za zdobyczą, czy to w postaci pamiątek po dawnych mieszkańcach, czy też nowych rodzajów Polaków nieznanych nauce, w zamian, za które to zdobycze płacono im rublami, jego zdaniem nie licowała z godnością komunistycznego obywatela. Stalkerzy niechętnie dzielili się informacjami o zonie ze zwiadowcami, mimo iż nie uważali ich za konkurencję. Strzegli jednak pilnie swych tajemnic. Z drugiej strony Walter musiał przyznać, że ich odwaga była olbrzymia.  Samotnie zapuszczali się na Dzikie Pola, badając zasięg jej rubieży, ryzykując przemianę bądź trafienie na zmienną, usiłując dotrzeć jak najbliżej serca zony, której jeszcze nikt nie spenetrował.

Zachert stanął między stolikami rozglądając się. Walter zatrzymał nieopodal wejścia, rozumiejąc, iż Sokół oczekuje, aby nie pozwolił nikomu odejść. Naliczył przy stolikach siedmiu stalkerów, za barem zaś jeszcze jednego mężczyznę.

- Nie widzę tutaj Rudego – powiedział Zachert. – A jego szukam.

Odpowiedziała mu cisza. Pułkownik nie wydawał się przejęty. Podszedł do jednego ze stolików i popatrzył na stalkera. Ten wytrzymał jedynie chwilę, nim odwrócił wzrok. Zachert uśmiechnął się, a jego twarz ginęła w półmroku.

- Towarzysze – powiedział. – Gwarantuję wam, że jeżeli wyjdę stąd bez żadnej informacji, to inspekcja handlowa będzie waszym najmniejszym problemem. Nie będziecie mieli okazji oglądać już powierzchni, na pewno odwiedzicie moje pokoje na Stacji Zwycięstwa. W normalnych okolicznościach poczekałbym teraz na pobliskim posterunku na zwyczajowe anonimowe donosy, ale nieco mi się śpieszy. O ile wiem nie przepadacie za Rudym. Gdzie on jest?

Ciszę przerwał barczysty stalker.

- Wyszedł wczoraj – powiedział. – Cholerny Jonasz. Towarzyszu oficerze, możecie sprawdzić w rejestrze. My niewinni.

- Mylicie się, wszyscy są winni, tylko jeszcze nie każdy zdał sobie z tego sprawę – powiedział spokojnie Zachert. – Wyszedł, mówicie, sprawdzę oczywiście. Jonasz… Dlaczego tak go nazywacie? Skoro już zaczęliście, mówcie dalej.

Mężczyzna sięgnął po czaj. Był świt, szykowali się do wyjścia na powierzchnię, stąd żaden z nich nie popijał zapoju.

- Trzy razy szedł ostatnio z innymi. I trzech nie wróciło. Tylko on – powiedział. – Nikt z nas już z nim nie chce chodzić. Musiał spotkać Ciemną Panią.

Walter skrzywił się, choć przesąd i zabobon został lata temu wyeliminowany ze społeczeństwa, ten jeden trzymał się dość mocno w stalkerskim środowisku. Ciemna Pani, twór wędrujący po pustkowiach, czający się w ciemnościach, dopadający bezszelestnie każdego, kto ją ujrzał i szepczący mu ostatnie słowa. Już to sprawiało, że Walter wątpił w jej istnienie, bowiem trudno przypuszczać, aby opowieści o niej mogły krążyć, skoro zabijać miała każdego z napotkanych ludzi. Wojsko nigdy nie natrafiło na ślad takiego Polaka, nie pojawiły się na ten temat żadne raporty. Stalkerzy jednak wierzyli, że to ona odpowiada za zniknięcia tych, którzy nie powracali z wypraw łupieżczych. Niektórym ponoć miało udać się przeżyć spotkanie z nią, wówczas jednak dopadało ich nieszczęście, prowadzące z czasem do śmierci.

- Tak, wracał sam, a jak słyszałem nieźle obłowiony? – pułkownik nie zwrócił na ostatnie słowa uwagi.

Mężczyzna nie odpowiedział.

- Towarzysze, przed nami nic się nie ukryje – powiedział spokojnie Zachert. – Także to, że Rudy usiłował sprzedać ostatnio dużo rzeczy na lewo. Ale powiedzcie, rozumiem, że znosił ostatnio nadmiar zdobyczy?

- Jakby trafił na nieruszoną sadybę. W której nikt inny nie był – odparł mężczyzna.

- Tak… - pokiwał głową Zachert. – Tak właśnie słyszałem. Powiedzcie mi, mówił, dokąd idzie?

- Wyszedł stąd po południu. Bardzo mu się śpieszyło – powiedział stalker spoglądając na swych towarzyszy. Wymienili między sobą spojrzenia.

- A miał jakiś powód? – zapytał wciąż uśmiechnięty Zachert.

Mężczyzna przełknął ślinę.

- Powiedzmy towarzyszu oficerze, że wiara dała mu do zrozumienia, że przynosi pecha.

- Tak. Rozumiem. Dziękuję w takim razie za postawę godną komunisty – pokiwał głową Sokół. – I pamiętajcie, partia czuwa – następnie skinął na Waltera i podążyli na posterunek. Tam Zachert zajrzał w rejestry i zażądał przepuszczenia ich do schodów prowadzących na górę. Milicjanci próbowali oponować twierdząc, iż wojskowi mają używać wyłącznie wyjścia w bazie, ale Sokół swym najuprzejmiejszym tonem zaproponował im przeniesienie do łagru w Rawiczu w charakterze strażników. Nie ryzykowali, wkrótce za żołnierzami zamknęły się wrota i stanęli u stóp schodów wiodących na powierzchnię. Padało tu blade światło poranka, więc zatrzymali się, aby ich wzrok stopniowo przyzwyczaił się do tych warunków.

- Towarzyszu pułkowniku, można zadać pytanie? – odezwał się Walter. Zachert wyrwał się z zamyślenia.

- Nie trzeba – powiedział. – Wyjaśnię. Ten stalker Rudy miał stawić się dzisiaj rano i udać razem z nami. Dowiedziałem się o nim wczoraj i posłałem wezwanie ze Zwycięstwa, miał czekać rano w bazie. Wiem, że wezwanie odebrał.

- Po co nam ten stalker, towarzyszu?

Zachert odezwał się dopiero po chwili.

- Mówiłem, że jest sposób, aby przedostać się za mgłę. Doszedłem do tego teoretycznie. A ten stalker praktycznie. I go znalazł. Jak myślicie, skąd miał ostatnio tyle łupów? Za mgłą jest dziewiczy obszar. Trafił na żyłę złota, pełno opuszczonych domów.  Niestety, czy też na szczęście dla nas, zgubiła go chciwość. I dzięki niej dowiedzieliśmy się, że tam był. Rychło w czas, akurat w sam raz, aby mógł pokazać nam drogę. Ale najpierw musimy go znaleźć. Zastanawia mnie co innego.

- Co takiego towarzyszu pułkowniku?

- A mianowicie lejtnancie – odpowiedział Zachert. – Jaki powód może mieć ktoś, ignoruje wezwanie na Stację Zwycięstwa. Nie spotkałem się jeszcze z tak wielką głupotą.

- Jeśli mówicie, ze ma dużo na sumieniu, mógł się przestraszyć. I ucieka przed sprawiedliwością – zasugerował Walter.

Zachert pokręcił głową.

- Wystraszył się to prawda, ale nie jestem pewien czego. Przed nami nie ucieknie i wie o tym, nigdzie nie będzie się mógł ukryć, dojdziemy go jak psa. Koledzy stalkerzy pewnie nieco go wytarmosili i wytłumaczyli, że nie powinien już tu wracać. Wystraszył się do tego stopnia, że wyszedł na zewnątrz przed wieczorem.

- Jeżeli jest na tyle głupi, żeby chcieć pozostawać tam w nocy… - zaczął Walter.

- Może go jeszcze dzięki temu dościgniemy – powiedział Zachert. – Musiał gdzieś się przyczaić i nie odszedł daleko. Pytanie tylko czy jest taki głupi, czy też zdesperowany.

 

Powierzchnia przywitała ich stalowoszarym niebem. Chmury wisiały nisko, a Walter z niepokojem sprawdził czy nie zbiera się na deszcz. Na razie na szczęście byli wśród ruin, gdzie w dobrym stanie zachowały się piętrowe budynki przedmieść Warszawy. Kwasowe deszcze nie padały zresztą w znacznym oddaleniu od zony. Ale południowe Dzikie Pola rządziły się nieco odmiennymi prawami.

Nieopodal znajdowały się zrujnowane i opuszczone budynki, w dużej mierze mające kilka pięter. Po lewej stronie skarpa opadała w dół, wprost na pola miczurinowskich upraw, gdzie widać było figurki krzątających się chłopów. Po prawej stronie piętrzył się zrujnowany budynek z czerwonej cegły, ustawiony tuż nad bazą wojskową, będący dawną siedzibą wojska. Daleko za nim znajdowało się lotnisko, znad którego wznosił się właśnie wiertalot kierując się na wschód. Zapewne pozostałe maszyny ukryto pod przesuwaną płytą ochronną, na czas przerwy w ofensywie. Wokół panowała cisza, przed nimi znajdowała się dawna droga i ślady nieistniejącego już torowiska. Prowadziły prosto na południe, nieopodal wysoka zabudowa ustępowała miejsca niskiej i rzadkiej. Tu przed wojnami sięgnęła odbudowywana stolica, mimo iż jej granice powiększono daleko na południe, nie sięgnęła ich przed zimą atomową. Gdzieś tam była mgła, a w niej Dzikie Pola pośród dawnych wsi i folwarków, takich jak Natolin i Ursynów, gdzie przed rozpoczęciem działań wojennych nie sięgnął postęp.

Zachert szedł szybkim krokiem, docierając do BWP zaparkowanego przed wyjazdem z podziemnej części bazy wojskowej. Czekała przy nim pozostała część grupy, stojąc na tle olbrzymich kół z lanej gumy, przewyższających wysokość dorosłego człowieka. Drabinka prowadząca do bocznego włazu była spuszczona, Walter dostrzegł na górze dwójkę naukowców. Tylne drzwi desantowe właśnie się zamykały, najwyraźniej grupa załadowała już swoje wyposażenie.

- Adaszew – zawołał Zachert, podchodząc szybko do desantowców i wyciągając z wewnętrznej kieszeni szynela mapę. Nawet w świetle dziennym Walter nie mógł dostrzec jego drugiej ręki, kryjącej się w rękawie – Spotykamy się na rozstaju dróg prowadzących do Fortu, między Szopami Polskimi a Niemieckimi – pokazał na mapie. – Zabierasz ludzi i pędzicie tam ustawiając blokadę. Wysyłasz stamtąd patrol wraz z BWP na kierunku Wyględów. Szukacie stalkera, wołają na niego Rudy, licencja wystawiona na imię i nazwisko Michaił Gelert. Znajduje się na tym obszarze – Zachert miał rację. Stalker nie uszedł daleko po ciemku, a wychodząc ze Stacji Unii Lubelskiej udać się mógł wyłącznie na południe w kierunku mgły, bądź na południowy zachód, bowiem musiał obejść wokół patrolowany teren lotniska. Mieli szansę jeszcze go dojść. Pułkownik mówił dalej – Suworow, Możejko k’mnie. Poszukiwania za celem na kierunku południe, rozproszyć się na prawo od drogi, patrol tempem desantowca.

- Weźmiemy lewą stronę drogi, od strony skarpy, towarzyszu pułkowniku – wtrącił się Walter. Zachert popatrzył na niego uważnie, po czym skinął głową. – Nie zaszkodzi sprawdzić, czy nie zadekował się gdzieś na tej linii.

- Okuniewa! – rzucił Walter, a Nadieżda poderwała się łapiąc karabin. – Łap trop!

Pędziła już wzdłuż drogi, w kierunku budynków na skarpie. Suworow nie potrzebował rozkazów, wraz z drugim desantowcem zniknął jak duch. Walter popatrzył w kierunku Adaszewa, który wydawał rozkazy pozostałym żołnierzom, w tym trójce jego ludzi.

- Współzawodnictwo bywa dobre, młodszy lejtnancie – powiedział cichym głosem Zachert. – Ale tolerowane będzie wyłącznie w sytuacjach, gdy będzie mogło się przysłużyć naszym celom. Czy to jest zrozumiałe?

- Tak jest, towarzyszu pułkowniku.

- Żeby było jasne – powiedział Zachert, jak gdyby wnikając w myśli Waltera, rozumiejąc z jakiego powodu postanowił wziąć udział w pościgu. – Nie będę tolerował przepychanek między wami, a lejtnantem Adaszewem. Jedynym dowódcą jestem tu ja. Gdy wejdziemy na Dzikie Pola, będę otwarty na wasze… sugestie. Ale będziecie mi bezwzględnie posłuszni. We wszystkim, chyba pamiętacie naszą rozmowę?

Ustawili zegarki. Zachert ruszył w kierunku BWP. Walter nie czekał aż wóz odjedzie, udał się w ślad za Nadieżdą.

Przemieszczał się szybko, wzdłuż szczytu skarpy, mijając domy i zarośla. Przeszedł obok miejsca, w którym zbiegały się drewniane zbutwiały podkłady. Niegdyś znajdowała się tu zajezdnia tego nadziemnego metra, zdaje się zwanego tramwajem, którego tory już dawno zabrano i przetopiono na inne cele. Podążał ulicą równoległą do głównej drogi wiodącej na południe, na mapie nazwanej Puławską. Przyglądał się uważnie mijanym kilkupiętrowym budynkom, wypatrując w pustych okiennicach jakiegoś ruchu. Droga była mocno zniszczona, a błoto w niektórych miejscach utrudniało mu przejście. Przechodząc przez zarośla spojrzał w dół, gdzie w oddali ciągnął się kwartał zabudowań, położony między ulicami Sobieskiego a Czerniakowską. Część ruin zaczęto już wysadzać, aby powiększyć obszar upraw, choć i tak ich gros znajdował się pod ziemią, bezpieczny przed atakiem imperialistycznych rakiet.

Droga, którą się przemieszczał, po jakimś czasie skończyła się, skręcając w kierunku Puławskiej. Przed nim znajdowały się porośnięte zaroślami obszary, wśród których widział zbiegającą ze skarpy drogę prowadzącą w kierunku dawnej ulicy Sobieskiego. Obszar zabudowań poniżej w tym miejscu się kończył, na szczycie skarpy znajdowały się ruiny biegnące w kierunku Królikarni. Walter skręcił w stronę Puławskiej, by zobaczyć jak trzypiętrowej budowli wynurza się Nadieżda.

- Widać was z daleka tawariszcz lejtnant – powiedziała. – Gdybyście byli imperialistą, już dawno bym was zdjęła.

 - Nie próbuj się mierzyć z tymi, którzy walczą z imperialistami – powiedział zbliżając się do niej. – Tacy jak Suworow są zbyt niebezpieczni. Nawet ja cię wtedy nie ochronię.

- O to chodzi? – zapytała. – Unikasz mnie, bo chcesz mnie ochronić? – nie czekając na odpowiedź wskazała na budynek. – To była szkoła. Nie przestanie mnie to nigdy zadziwiać, jest tak różna od naszych pionierskich szkół… Stalker był tutaj. Niedawno.

- Skąd wiesz, że to on? – zapytał Walter.

- Był tutaj ktoś noszący wojskowe buty – powiedziała. – Nocował w jednym z domów po drodze, jadł konserwę cywilną, nie palił ogniska, nie chcąc zwrócić na siebie uwagi, bardzo się śpieszył, tak bardzo, że zgubił nóż – pokazała mu długie ostrze, przydatne w wycinaniu krzewów, jakiego raczej nikt nie pozostawiłby z własnej woli. – Wszedł do tego budynku, gdzie miał skrytkę i pobrał stąd różne rzeczy, w tym uzbrojenie. Depczemy mu po piętach.

- To nie stójmy tak, Okuniewa – polecił, a ta skinęła głową i pochylona, z lufą snajperki skierowaną na wprost, ruszyła w kierunku Puławskiej. Walter chciał jej przypomnieć, że nie są przecież w zonie, ale po namyśle ściągnął z pleców kałasznikowa, odbezpieczył, zarepetował i podążył za nią. Nadieżda nie miała problemów z odszukiwaniem śladów, choć on biegnąc za nią nie dostrzegał niczego. Skręcili, podążając w kierunku Królikarni, przecinając drogę schodzącą ze skarpy. Od strony Puławskiej dobiegł ich dźwięk silnika, gdy przejechał tamtędy transport od strony Fortu. Mijali zrujnowany budynek kościoła, gdy usłyszeli strzały.

Odgłos pojedynczych wystrzałów rozległ się przed nimi. Nadieżda przypadła nisko do ziemi, przykładając lunetę do oczu, wychylając się zza rogu. Po chwili wycofała się.

- Mężczyzna, wbiegł do budynku – powiedziała cicho. – Gonią go ogary.

- Ile? – zapytał Walter, klękając przy ścianie.

- Siedem – spojrzała ponownie.

- Zdejmuj je po kolei – powiedział po chwili, po czym poderwał się i wybiegł zza węgła.

Ogary znajdowały się daleko przed nim. Między nimi był jeszcze zniszczony dom, porośnięta suchą trawą przestrzeń, a dalej dwupiętrowy samotny budynek, na którego ściany skakały bestie. Walter nie wierzył w opowieści, iż ludzie hodowali niegdyś te stwory i trzymali je w domach, tylko samobójca mógł chcieć przebywać z tymi potworami wielkości człowieka, z pyskami mogącymi odgryźć jednym kłapnięciem olbrzymich kłów całą głowę. Ciało pozbawione futra, guzowate narośle i mięśnie, niezwykle trudne do przebicia. Na szczęście nie dla kałasznikowa, którego pociski potrafiły nawet przejść na wylot przez grube bele drewna. Jeszcze go nie dostrzegły, nie były w stanie zmieścić się w drzwi budynku, w którym ukrył się mężczyzna, którego widziała Nadieżda. Ogary wybijały się na tylnych łapach skacząc na ściany, wydając warknięcia, usiłując dostać się do środka. Niektóre krążyły wokół. Siedem dorodnych sztuk, uciekinier nie miał najmniejszych szans. Takie duże stada z rzadka spotykało się na rubieżach Dzikich Pól, zazwyczaj krążyły po dwie –trzy sztuki poszukując pożywienia, którym były najczęściej mniejsze zwierzęta.

Jeden ze stworów go dostrzegł, pochylając głowę, przygotowując się do biegu w jego stronę. Wówczas jego łeb podskoczył, gdy w huku wystrzału trafił go pocisk wystrzelony z SWD. Trafienie w głowę dało pewność, że już nie powstanie. Ogar zatoczył się i upadł, a pozostałe zwietrzyły krew i odwróciły się od budynku. Zaczęły węszyć dostrzegając Waltera. Drugi strzał Nadieżdy trafił kolejnego, lecz ten zdążył przekręcić łeb i zawył z bólu, gdy dostał w ucho. Walter wyciągnął już zawleczkę z granatu i rzucił go dalekim łukiem w kierunku budynku, po czym przypadł do ziemi, z kałasznikowem wysuniętym do przodu. Nim granat upadł dwa ogary zdążyły skoczyć w jego kierunku i zerwać się do biegu. Znowu rozległ się strzał, lecz Nadieżda ponownie nie trafiła w podskakujący łeb biegnącego zwierzęcia, kula poszła w grzbiet, co przygięło go do ziemi. Walter nie czekał dłużej, otworzył ogień do drugiego ogara, trafiając go prosto w kłąb. Wówczas eksplodował granat. Wybuch wyrzucił w powietrze znaczną ilość ziemi, przesłaniając budynek wraz ze stworami.

Nim opadł dym opadł, wyskoczył zeń wprost na Waltera ogar raniony wcześniej przez Nadieżdę. Nie dała mu tym razem szansy, pocisk wszedł w głowę. Wielkie cielsko upadło na ziemię, krwawiąc zieloną posoką, a w powietrzu rozszedł się ostry zapach. Walter wtulił nos w rękaw munduru, nie zmieniając pozycji, wciąż trzymając na celu miejsce, w którym przed chwilą krążyło stado. Gdy dym się rozwiał dostrzegł, że dostał pozostałe sztuki, choć nie wszystkie zginęły na miejscu. Widział, jak co najmniej jedna z nich rusza kończynami i wyje. Ściana budynku była nienaruszona, choć cisnęło na nią zielonkawe szczątki.

- Kryj mnie! – zawołał do Nadieżdy i powoli się podniósł, z kałasznikowem gotowym do strzału, podążając w stronę budynku. Nic jednak nie tym razem nie próbowała nie go wyskoczyć. Zatrzymał się z dala od zielonego truchła, wymierzył i pociągnął za spust. Kula weszła w łeb ogara ucinając skowyt. Opuścił broń i naciągnął chustę na twarz, chroniąc się przed gryzącym zapachem, aby po truchle przejść do budynku. Nie spodziewał się zupełnie pojawienia innego rodzaju przeciwnika.

W ciemnym prostokącie okna dostrzegł sylwetkę mężczyzny i przez chwilę sądził, że ma do czynienia ze stalkerem. Ułamek sekundy minął, nim do Waltera dotarło, że ten mężczyzna z twarzą przesłoniętą czarną chustą celuje w niego z karabinu. Wówczas w futrynę uderzył pocisk wystrzelony przez Nadieżdę, która najwyraźniej również została zaskoczona, lub też zawahała się nie przywykłszy do strzelania do ludzi. Mężczyzna posłał w jej kierunku serię, jednocześnie zmieniając pozycję i przesuwając lufę w kierunku Waltera, unoszącego swą broń. Wówczas odzianego na czarno trafił pocisk wystrzelony z prawej strony. Walter padł na ziemię i przetoczył się, celując w kierunku, z którego padł strzał, dostrzegając nadbiegającego zza budynków po drugiej stronie Puławskiej Zacherta, a tuż obok podnoszącego się po oddaniu strzału Suworowa.

- Bierz Rudego! – krzyknął pułkownik, po czym przypadł do ziemi. Zza budynku, od strony niewidocznej dla Waltera padły w kierunku ulicy strzały. Suworow już leżał i odpowiadał ogniem. Z drugiej strony ulicy włączył się także ktoś jeszcze, puszczając przez Puławską serie z kałasznikowa. Zapewne Możejko ostrzeliwał osobę atakującą pułkownika z drugiej strony budowli, którą musiał do środka dostać się także zabity

Walter poderwał się i z bronią gotową do strzału dopadł ściany, następnie wskoczył przez okno. Wylądował obok trupa. Budynek nie posiadał drzwi ani okien, przy ścianach stały zbutwiałe meble. Nie dostrzegł nikogo. Przebiegł pochylony do następnego pomieszczenia, które również było puste. Wychylił się przez okno i otworzył ogień do leżącego za gruzowiskami mężczyzny, strzelającemu przez ulicę, w stronę Zacherta. Kule weszły w ciało z boku, a przeciwnik nie miał najmniejszych szans. Walter nie czekał, odwrócił się i pobiegł do kolejnego pomieszczenia, od strony ulicy, które również było puste. Wówczas usłyszał strzał z pistoletu ponad nim. Dobiegł do korytarza dostrzegając, iż po lewej stronie ma drzwi prowadzące wprost na ulicę, gdzie dostrzegł ruch. Chwile zajęło zorientować się, że w jego stronę biegnie Suworow, przecinając Puławską. Po prawej stronie miał schody prowadzące w górę, pobiegł nimi, dostrzegając powyżej wejście do pomieszczenia, przesłonięte jakąś sylwetką. Rzucił się w tamtą stronę i skoczył.

Wpadli do środka, ale mężczyzna nosić musiał kamizelkę, bowiem cios kolbą w nerki nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Walter upadł na niego, ale tamten przekręcił się, zadając mu cios łokciem w twarz. Głowa Waltera odskoczyła do tyłu, mężczyzna kopniakiem wytrącił z jego ręki kałasznikowa, podnosząc się jednocześnie na nogi. Walter sięgnął po swój pistolet, ale tamten był szybszy, zanurkował do środka pomieszczenia, gdzie upadła jego broń. Był tam ktoś jeszcze, oparty o ścianę mężczyzna w zielonym stroju, trzymający się za ramię, z ryżymi włosami. Rudy, zarejestrował Walter usiłując wydostać broń z kabury. Nigdy nie potrzebował dotąd tak szybko jej wydobywać, więc gdy wciąż szarpał rękojeść trzymaną przez paski, tamten już pociągnął za spust.

Wystrzału nie było. Walter nie miał pojęcia, czy broń się zacięła, czy też tamten nie przeładował, pociągnął mocno za swój pistolet przechodząc do klęku. Nim zdołał wystrzelić, mężczyzna już skoczył w jego stronę, rzucając pistolet i dobywając zza pasa wojskowy nóż. Nie doleciał jednak, bo uderzenie kantem dłoni posłało go wprost na podłogę.

Przeturlał się znowu, podrywając się z nożem trzymanym przed sobą, lecz między nim a Walterem stał już Suworow. Zrzucił kurtkę zostając w samej kamizelce, dobywając swego dziwnego czarnego noża, przyjmując lekko pochyloną pozycję. Tamten również się skulił i zamachał nożem w kierunku Suworowa. Desantowiec nie zareagował, jego oddech zmienił się i stał krótki. Mężczyzna z zasłoniętą twarzą błyskawicznie przemieścił się w jego kierunku, wyprowadzając cios nożem, jakiego Walter nie zdążyłby w żaden sposób zablokować. Suworow jednak odbił go własnym ostrzem, odpowiadając równie szybkim wyciągnięciem ręki, drugą wyprowadził szybkie uderzenie w miejsce, gdzie powinien znaleźć się brzuch mężczyzny. Ten jednak obrócił się, celując łokciem w plecy Suworowa. Desantowca już tam nie było, wykonał piruet i zaatakował, lecz jego ostrze napotkało nóż mężczyzny. Teraz obaj zaczęli wymieniać ciosy, które krzesały iskry, gdy oba noże stykały się ze sobą. Mężczyźni przeskakiwali z miejsca na miejsce, unikając jednocześnie wyprowadzanych kopniaków.

Walter spoglądał zafascynowany. Sistiema, widział ją po raz pierwszy w akcji, zabójczo skuteczny system walki specnazu, stworzony w celu pokonania oddziałów imperialistów. Wywodzący się wprost z sambo bojowego, którego podstaw go nauczono, jeszcze bardziej śmiertelnie niebezpieczny, do technik walki gołymi rękami oraz białą bronią, dokładający naukę pełnego panowania nad własnym ciałem, kontrolą oddechu i napięcia mięśniowego. Dotąd jedynie o niej słyszał, jako o czymś, co siało popłoch w szeregach wojsk nieprzyjaciela, gdy niczym duchy desantowcy pojawiali się znikąd i jak duchy zabijali przeciwnika. Opowiadano, że żołnierz specnazu może zabić jednym ciosem, po dziś dzień w to nie wierzył, aż do teraz. Problem polegał jednak na tym, że Suworow trafił na równorzędnego przeciwnika. Choć walczył w wyraźnie inny sposób, nie korzystając z sistiemy, bez problemu kontrował ciosy desantowca.

Walter przeniósł wzrok z szalonego tańca śmierci na stalkera, siedzącego pod ścianą, z którego ramienia sączyła się krew. Widać uchylił się w ostatniej chwili, nim jego przeciwnik go dopadł, kolejnego strzału już by nie przeżył. Brak w nim woli walki, oddychał ciężko, patrząc na starcie dwóch mężczyzn.

Suworowowi udało się wyprowadzić kopniak w nogi przeciwnika, dzięki czemu posłał go na ziemię. Skoczył, by zadać ostateczny cios, lecz ze schodów rozległ się głos Zacherta:

- Żywcem!

W ostatniej chwili Suworow odchylił nóż, co pozwoliło mężczyźnie uniknąć nadchodzącego ciosu. Gdy wstawał uderzył ostrzem wprost w ramię desantowca, raniąc go. Ten nie wydał okrzyku bólu, lecz piruetem obrócił się, zamachując na przeciwnika. Cios był mocny, podbił przedramię zamaskowanego, jednocześnie odsłaniając jego ciało. Suworow obrócił szybko rękojeść noża i wyprowadził uderzenie wprost w dół, wbijając ostrze głęboko w nogę przeciwnika. Ten krzyknął, lecz pchnął szybko własne ostrze wprost w brzuch tamtego. Desantowcowi udało złapać się go za rękę i przytrzymać ten cios, lecz musiał puścić własny nóż, aby go przytrzymać. Przeciwnik zaczął się z nim szarpać pchając ostrze w stronę desantowca, a Suworowowi udało się odwrócić ostrze w ostatniej chwili, gdy mężczyzna naparł swym ciałem. Ostrze wsunęło się mocno przebijając kamizelkę wprost w serce tamtego, gdy opadł na nie swym ciężarem. Otworzył usta i wypuścił ostatni oddech.

- Bladz – powiedział Suworow i pchnął ciało przeciwnika, które upadło na ziemię. Wstał i sięgnął po swój nóż, wyciągając go z nogi tamtego. – Szkolony – mruknął patrząc na Zacherta, który zaklął.

Walter wstał i schował pistolet. Pułkownik wszedł do pomieszczenia, a za nim pojawiła się Nadieżda. Spoglądała na Suworowa lekko zmrużonymi oczyma. Walter miał rację. Mocno go nie doceniła. Nie miała szansy równać się ze specnazem. Choć własna pewność siebie mogła desantowców zgubić.

- Sprawdź ich – polecił Zachert, podchodząc do stalkera. – Wy jesteście Rudy?

Mężczyzna popatrzył w górę i wyraźnie zastanawiał się, co ma odpowiedzieć.

- Ja – potwierdził w końcu.

Zachert pochylił się, by spojrzeć mu prosto w twarz.

- A kim byli wasi niedoszli zabójcy?

- Nie wiem – odparł Rudy. – Bandyci?

- A może koledzy stalkerzy? – zapytał Zachert. – Ponoć mocno im się czymś naraziliście – podniósł się i powiedział do Waltera – Przeszukać.

Suworow kończył właśnie sprawdzanie ubrania mężczyzny, którego zabił. Pod chustą tkwiła zwykła twarz, która nikomu nic nie mówiła.

- U niego nicziewo – powiedział. – Nawet wszczepa – zatem nie był żołnierzem, choć wskazywało na to jego wyszkolenie bojowe. Wszczepy przestawały działać po kilku latach, powodując komplikacje zdrowotne, więc usuwano je kończącym służbę poborową. Zawodowym żołnierzom po prostu wymieniano je raz na kilka lat.

- Zdziwiłbym się, żeby tamci mieli coś, co pozwoli ich zidentyfikować – powiedział Zachert. – Nikt nie jest taki głupi, żeby ryzykować czystkę ze strony władzy ludowej na wypadek wpadki. Ale sprawdź wszystkich – popatrzył w kierunku stalkera, którego Walter pozbawił już całej broni i sprzętu, rzucając je obok plecaka mężczyzny, ustawionego pod ścianą. Teraz nie bacząc na jego jęki bólu podnosił Rudego brutalnie za kołnierz.  Zachert podszedł bliżej – Wiecie co Rudy? A ja właśnie jestem władza ludowa. Nie chcieliście przyjść do mnie, to my przyszliśmy do was. W zasadzie popełniliście wszelkie możliwe przewinienia z kodeksu cywilnego, poza uniesieniem ręki na władzę ludową. A jeśli to zrobicie, to władza ta zwyczajnie ją odrąbie – uniósł nagle rękaw wysuwając z niego czarny kikut dłoni. Rudy krzyknął, a Walter zamrugał oczami widząc pociemniałe zakończenie ręki, które zniknęło równie szybko jak się pojawiło. Zachert mówił dalej – Ale coś wam powiem. Jesteśmy skłonni nieco wybaczyć. Bo będziecie z nami współpracować. A nawet nas pokochacie.

- Tak – powiedział szybko Rudy. – Zrobię wszystko, ja…

- Wystarczy, że zrobicie to, co wam każę – rzekł łaskawie Zachert. – Ale o tym porozmawiamy u celu – popatrzył na Waltera. – Pozbierajcie broń i rzeczy. Zaraz wezwę transport. Nie chcę już żadnych niespodzianek. Idziemy – odwrócił się i ruszył po schodach, by przez swoje radio skontaktować się z kierowcą BWP. Rudy potulnie ruszył za nim, wciąż trzymając się za ranną rękę, eskortowany przez Suworowa. Ten spojrzał na stojącą na schodach Nadieżdę.

- Nu dziewoczka, ty ostaw żołnierkę muszcziznom. Ty pójdź k’mnie, ja pakażu tiebia szto ty dziewoczka się nadawajesz – ruszył dalej.

- A ciała? – zapytał Walter. Zachert odwrócił się.

- Standardowo – powiedział. – Kula w łeb, aby nie wstały – zszedł po schodach.

Nadieżda podeszła i podniosła broń zabitego.

- Wytrzyj sobie krew z twarzy Walter – powiedziała. – Chyba masz szczęście, że żyjesz.

Walter wskazał jej rzeczy Rudego.

- To też zabierz.

- Ciekawa sprawa – powiedziała Nadieżda. – Zobacz, ta broń jest nowa. Kałasznikow nieużywany, a jego ręce nie wyglądają na dłonie żołnierza.

- Chcesz mi coś powiedzieć?

- Tylko tyle, że rozejrzałam się na dole. A raczej powąchałam – powiedziała. – Prócz martwych ogarów tam śmierdzi coś jeszcze. Taki dziwny zapach. Jakby ktoś rozlał tu coś, co pachnie jak suka z cieczką.

- Skąd wiesz jak pachnie suka z cieczką?

- Likwidowałam równie dużo gniazd ogarów jak ty.

Walter zastanawiał się nad implikacjami tych słów.

- Powiedz mi – rzekł wreszcie.

- Tylko tyle, że chyba ktoś ściągnął te stwory w to miejsce celowo – odparła. – A jak los postawił na ich drodze dwójkę żołnierzyków, to postanowił sam dokończyć roboty i pozbyć się stalkera. A twój przyjaciel Sokół nie wydawał się tym zupełnie zaskoczony.

- To nie jest mój przyjaciel. A ty przestań prowokować Suworowa. Nie masz z nim żadnych szans. Nikt z nas nie ma.

Przysunęła się bliżej.

- Walter – powiedziała szeptem – Nawet taki kozak jak on, mistrz sistiemy ma jedną słabość. Nie jest kuloodporny – uśmiechnęła się, po czym dodała. - Moim zdaniem to jakaś politiczeskaja sprawa. Nasz pułkownik Zachert zdaje się reprezentuje jakąś frakcję władzy ludowej, a ktoś ma inne zamiary. To są rzeczy z gatunku tych, w jakie uczciwy komunistyczny żołnierz nie powinien się pakować. Nic dobrego z tego nie wyjdzie.

- Nie mamy za bardzo wyboru – powiedział.

- Bardzo trzyma cię za jaja?

- Nadia, on wiedział o nas. I ma na to dowody.

- Mówiłam ci już ileś razy, nie ma żadnych nas – powiedziała, podnosząc plecak Rudego i zdobyczną broń, po czym skierowała się w stronę schodów. Walter stał w milczeniu, dotykając bolącego nosa i wycierając z twarzy krew. Następnie podszedł do leżącego i bez namysłu strzelił mu w głowę. Potem uczynił to w stosunku do pozostałych ciał.

Po dwóch kwadransach nadjechał wóz bojowy i zawiózł ich na południe.


poniedziałek, 21 listopada 2022

Rozdział 8

 8.

Po koszarach niósł się głos fałszującego i kaleczącego rosyjski Dowgiłły, akompaniującego sobie na gitarze.

Kto nie wieri zdies nie wieri

Kto tam był to wsio pajmał

czieławieka w pałatkie

padawali wiertalot

 

Dwatsat lietek eto mało

małysz w pałatkie paridiot

A szto z niego ostało

eta wsio położą w grob

Walter minął hale baraków, w których żołnierze odpoczywali na piętrowych łóżkach, grając w karty. Każdy z nich wiedział, co oznacza sierżant śpiewający swemu dowódcy. Było to niczym rytuał, powtarzający się przed każdą walką. Musiały przyjść rozkazy, a oni znowu mieli ruszyć do zony. Walter zastał Arkuszyna nad butelką, słuchającego śpiewu Dowgiłły.

- Naucz ty się wreszcie pa russkij – powiedział do niego kapitan swym łamanym językiem. Zobaczył wchodzącego Waltera - Siadajcie – rzekł. – Widziałem już papier, wy macie się zaopatrzyć i przemieścić w rejon Unii Lubelskiej. Kuda my idziem w boj, nam zabierają Szpicę.

- Przyszedłem się odmeldować, towarzyszu kapitanie – powiedział Walter.

- A ja powiedziałem, siadajcie – powtórzył Arkuszyn, wyciągając drugą szklankę – Dowgiłło! – zawołał, a sierżant odłożył gitarę. – Zamknij ty wrota. Ja budu żegnac mojewo sołdata –polał, wyciągając kawałek zaschniętego chleba – Izwienitie – powiedział. – Od kiedy my poszli na Radzymin, w tej ofensywie zapoju ci u nas brak.

Drzwi skrzypnęły, a nim Dowgiłło je zamknął, Arkuszyn rzucił za nim:

- A weź ty sprawdź, pacziemu u nas awaria elektryki na kompanii.

Dowgiłło skinął głową, a Walter popatrzył zdziwiony wokół.

- Towarzyszu kapitanie, ale prąd jest … - zaczął zastanawiając się ile dowódca wypił, kiedy nagle żarówki zamigotały i zgasły. Po chwili w dali uruchomił się generator, warcząc dźwiękiem silnika, a pomieszczenie zalało czerwone światło.

- A mówił ja, że awaria elektryki – uśmiechnął się chytrze Arkuszyn. – No to Kochowski zaraz się przekręci bo mu machinu nie zadziała. Nie pasłyszy, on szto my tu budziem gawarit. A teraz gadaj ty – podniósł szklanicę i Walter uczynił to samo. Stuknęli się wlewając w siebie alkohol. - Czego od ciebie chciał ten suczy syn Zachert? – zapytał kapitan, łapiąc powietrze.

Walter także przez chwilę nie mógł złapać oddechu.

- Towarzyszu kapitanie, ja nie mogę o tym mówić.

- Na pewno – chrząknął Arkuszyn i podkręcił wąsa. – A skurwysyn jeden, niedoczekanie jewo, zabiera mi najlepszego sałdata. A ja nicziewo nie zdziełam – popatrzył na pustą szklankę. – Wy uważajcie na siebie mładszyj lejtnant. Bardzo uważajcie.

- Ja…

Arkuszyn przerwał uniesieniem ręki.

- Nie możecie gawaric, nie dziwne, ale posłuszaj ty maładiec. On nie zampolit, ale to już wam pewnie wiadomo  - spoglądał na pustą szklankę. – Ja jewo już spotkał, choć on nie pamięta…. – głos mu spoważniał. – Eta gad. Żmija. On własną matkę by ubił – zamilkł. – Wy pasłuszajtie. Ja go poznał w Sajgonie, kak my w Wietnamie z maoizmem wojowali. Mój pluton w centrum, Sajgon przechodził z rąk do rąk.  Bili my się dzielnie, ale kitajcy pół miasta zajęli. No i przychodzi rozkaz ze sztabu, szto mamy udać się z młodszym lejtnantem Zachertem, bo specnaz nie może się do niego przebić – znowu nalał sobie do szklanki i wychylił jednym haustem. – No to my paszli mu na pomoc, przebijamy się do niego, przez kitajców, wtedy wołamy sztab, a oni mowią szto my pod rozkazami Zacherta. A on gawari, wam Arkuszyn mnie zwac Sokołem. Wy rozkaz wykonacie? Da, wykonam. A on podchodzi, pajmujesz ty, ze swoją gadką i mówi, sierżant Arkuszyn, mienia wiadomo, szto wy nie pilnował żołnierzy, szto ten i ten rabowali, ci duraki się spili, a tamci sztab prokriali. Ale ja zapomnę, gawari, jeśli wy mój czieławiek, jeśli wy wykonacie bez wahania rozkaz. Jeżeli wy będziecie mój wołk stepowy – spojrzał na Waltera. – Znacie te opowieść? Szto on wam powiedział? Ze zapomni szto wy i Okuniewa..

- Czy wszyscy o tym wiedzą? – zapytał Walter. Arkuszyn uśmiechnął się.

- Młody i durny. Kochowski wie, on mienia raban rewolucyjny, rozumiesz, chciał tu robić, kary pokazowe wam dawać. Ale Kochowskim wy się nie przejmujcie, ja już napisał do dowództwa, szto duch u nas rewolucyjny słabnie, bo zampolit nie walczy z nami na froncie, tylko on w koszarach uprawia komunistyczne praktyki. A sołdaty potrzebują wsparcia w polu. Więc się nie martwcie, już postanowione szto on do natarcia pójdzie w pierwoje szeriegu, szto my budziemy smatrili kak zampolit komunista walczy. Ale Zachert… - pokręcił głową. – On mnie wtedy miał. U niego taka metoda, znajdzie słaby punkt i uderzy. Kak żmija. Ukąsi, jadu wleje, on nie chce posłuchu, on chce wierności. On ciągle kłamie, skłóca ludzi, by nimi władać.

- Co wam kazał zrobić? – zapytał Walter.  Twarz Arkuszyna stężała.

- To najgorsza swołocz – rzekł. – My z nim poszli, a potem zabijali dla niego… nie Imperialistów, nie kitajców, tam były malcziki i dziewoczki… rebiata wietnamskich tawariszczi… - zamilkł na chwilę, po czym spojrzał błędnie na Waltera. – I tak wam za dużo rzekłem. Ja nie znaju, szto on miał za misję, eta polityka była. Ubić kak psów, komunistycznych tawariszczi z familiami. On nie miał specnaza pod ręką, stąd był Arkuszyn. A patom kurwij syn kazał nam poczekać. I my siedli i czekali… I wtedy pryszli kitajcy. On naszą kryjówką sprzedał. Żeby świadków u niego nie było…

- Ale jesteście tu – powiedział po chwili Walter.

- Ocalałem – odparł Arkuszyn. – Z całego plutonu tolko ja. Mnie znaleźli i przez tygodnie ja leżał ranny, nie mówił kak mienia zawod, on myślał pewnie że ja ubity z moja rotą. A ja wrócił na front. I nie widział go przez piatnatsat lat. On mienia zapomniał.

 - Nieprawda – odezwał się Walter. - On doskonale wie. Nazwał was wilkiem stepowym.

Arkuszyn pokiwał ciężko głową.

- Widzicie, to jego metoda… Myśli, że ma mnie w garści, że ja wciąż jego czieławiek. A zatem wiedział, że przeżyłem i pozwolił mi żyć… On przyjdzie jednego dnia i powie, ty mój, ty masz u mnie dołg, szto ja pozwolił tobie żyt… Wot, pszek z niego.

Światło zamigotało i czerwień ustąpiła miejsca żółtemu światłu lamp. Obaj zamrugali oczami, gdy półmrok zniknął z pomieszczenia. Arkuszyn odstawił szklankę.

- Wot i awaria eliektryki się skończyła… - spojrzał na Waltera. – Da swidanja, młodszyj lejtnant. Eta stakan. Radzieckij czieławiek pije stakana, bo na dorogę ruszał zawsze pieszo.

- Da – zgodził się Walter. – Zawsze stakana, nigdy strzemiennego, bo radziecki czieławiek nie jeździł nigdy na kapitalistycznym koniu, zawsze chodził pieszo, jak uczciwy chłop i robotnik..

Wypili.

- Wy na siebie uważajcie, maładiec – dodał jeszcze Arkuszyn. – Choć po prawdzie to nie wydaje mi się, szto ja was jeszcze kiedyś zobaczę.

 

Drużyna przyjęła rozkazy z niedowierzaniem.

- Kompania w bój, a my na kanikułę? – zapytał Czeczen – Co przeskrobaliśmy?

- Rozkaz ma priorytet czerwony, więcej nie powinniście wiedzieć towarzyszu szeregowy – powiedział oschle Walter, a oni spoważnieli, wyczuwając zmianę nastroju dowódcy. – Szczegółowe cele zostaną przedstawione w stosownym czasie – spoglądał na nich zastanawiając się, ile prawdy było w słowach Zacherta. Kto z nich pisał o jego nieprawomyślnym zachowaniu. Być może wszyscy. Nie mógł ich winić, był to zwyczajny sposób postępowania, sam się go nauczył i przed laty praktykował. Była to droga prowadząca do awansu. A jednak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że braterstwo broni, które jak mu się wydawało ich łączyło, w jakimś stopniu przestało istnieć. Choć, gdy wywietrzał już z niego alkohol, z drugiej strony rozmyślał nad słowami Arkuszyna, o tym jak Zachert manipuluje ludźmi, jak kłamie. Patrzył na swój oddział, jednak nie potrafił odpowiedzieć na pojawiające się pytania. Sposępniał.

- Pełne wyposażenie, amunicję uzupełnić, sprawdzić broń, wymienić uszkodzony sprzęt – rzucał poleceniami, po czym odszedł, zająć się papierkową robotą i przygotowaniem do misji. Unikał kontaktu wzrokowego z Nadieżdą, nie poszedł do składziku, więc nie zdziwił się, gdy zdybała go w wąskim przejściu, prowadzącym z baraków żołnierzy do części oficerskiej. Nie dał jej jednak dojść do słowa.

- Towarzyszko, przypominam o odpowiedniej postawie – powiedział. – I przypomnieniu sobie podstawowych zasad oraz norm komunistycznej postawy – po czym odszedł. Spoglądała za nim z nieco zdziwioną miną, ale Walter wiedział, że zrozumie. Rzeczywiście była od niego dużo bardziej inteligentna. Wszystko to razem wzięte sprawiło jednak, że stał się jeszcze bardziej ponury. Zignorował zaproszenia pozostałych oficerów, którzy pokroili w kostkę czosnek wielkości dyni, pochodzący z upraw miczurinowskich i przy akompaniamencie gitary pili przed nadchodzącą bitwą. Morale w kompanii było wysokie, dała się poznać w boju już wielokrotnie, ostatnio wyrywając Marki i Ząbki z rąk Polaków.

Sprawdził swą broń, wyczyścił, wypełnił wszystkie formularze i druki. W kancelarii tajnej odebrał paczkę przysłaną z Informacji Wojskowej. Były to kompletne mapy obszaru położonego na południe od Warszawy, sporządzone w latach pięćdziesiątych, tuż przed wybuchem walk z Polakami. Przedstawiały nieistniejącą już zabudowę oraz miejscowości, których od dawna nie oglądało ludzkie oko. W paczce znajdowały się także zdjęcia lotnicze, na których się skupił, choć nie na wiele mu się przydały. Studiował układ ruin na południe od Bazy Unii Lubelskiej, strzegącej pobliskiego lotniska na Polach Mokotowskich, przeniesionego w to miejsce ponownie z jego późniejszej lokalizacji, jako że Okęcie położone było zbyt daleko od podziemnej Warszawy. W latach zimy atomowej gdy w ruinach miasta pojawiali się pierwsi Polacy, atakując konwoje, miało to ważkie znaczenie. Na południe znajdował się obszar ruin i domów, przez lata solidnie spenetrowany przez stalkerów i szabrowników, wychodzących z placówki handlowe, położonej nieopodal Stacji, odsuniętej na wschód od lotniska ze względów bezpieczeństwa. Nieopodal tej osady znajdowały się uprawy łazienkowskie, gdzie na polach w dawnym parku wyrastały olbrzymie krzyżówki owoców i warzyw, żywiących całą Warszawę. Było to jedno z wielu miejsc upraw, wiele spośród nich znajdowało się także pod ziemią. Podobnie jak i ludzie, rośliny świetnie przystosowywały się do zmienionych warunków.

Walter przyglądał się mapie usiłując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Ze zdjęć lotniczych wynikało, że na południe od Stacji Unii wciąż prowadzi droga, wyraźnie oczyszczona, bowiem docierała, aż do miejsca opisanego na mapie jako Królikarnia, gdzie znajdowała się placówka strażnicza, w miejscu dawnego Fortu Legionów. Tworzyła ciąg umocnień wraz z Fortem Dąbrowskiego, dużo mniejszym od bazy przy lotnisku Mokotowskim, lecz stanowiącym fortecę i siedzibę wojska. Między placówkami biegł mur, lecz w przeciwieństwie do Kordonu, opasanego potężnym żelbetonowym pasmem umocnień, wyższym znacznie od człowieka, opatrzonym w liczne zasieki, na których rozbiła się horda jaka wyroiła się od Radzymina, ten był niski, lecz spełniał swoje zadanie. Na prawym brzegu Wisły, mimo licznych patroli Polacy od lat szturmowali Kordon, który powiększał swe fortyfikacje, by skutecznie się bronić. Na południu zasieki i umocnienia były mniejsze, liczba żołnierzy niższa, lecz metro pozwalało w każdej chwili posłać dowolną liczbę wojska, podobnie jak przerzucić je na północ do bazy Słodowiec. Choć południe usypiało swą niewielką liczbą Polaków wyłażących z mgły, niestanowiących tu plagi, twierdza Warszawa była bardzo dobrze broniona, w szczególności lotnisko mokotowskie, zarówno jego naziemna, jak i podziemna część.

Przyglądał się uważnie zdjęciom lotniczym. Teraz kiedy je oglądał docierało do niego, że Zachert ma sporo racji, bo rzeczywiście południowe Dzikie Pola były aberracją. Między Górą Kalwarią a Wilanowem rozciągał się podłużny owal, którego granice zostały sfotografowane i oglądał je teraz na zdjęciach, jednakże odcinały się wyraźnie od nich linią, za którą znajdowała się nicość, nieprzenikniona, przykryta jakby chmurą. Zdjęcia wykonano z samolotu, który podleciał najbliżej jak było to możliwe. Zona szła od Wisły, przecinając Wilanów, przez Służew, stopniowo skręcając na południe, dochodziła do bazy Lesznowola, skąd kierowała się ku Górze Kalwarii, gdzie biegła ku północy. Przesłaniała Wisłę obejmując swym zasięgiem Karczew, niewielką część Otwocka, zakręcając ponownie w kierunku Wilanowa, gdzie rzeka stawała się ponownie widoczna, nieopodal tamy czerniakowskiej, nieprzepuszczającej większych tworów wodnych do miasta. Centrum zony wypadało zaś gdzieś w miejscowości Konstancin. Waltera zmroziło, gdy uświadomił sobie, że przy samej granicy Warszawy znajduje się całkowicie nieznany obszar. Podobnie było na północnym zachodzie, lecz choć tamten rejon się często zmieniał, rozpoznawały go liczne patrole, a przede wszystkim nie był odcięty obszarem czerwonej mgły. Zawsze się mówiło o spokojnej południowej zonie, nigdy nie uświadamiał sobie jaki ma ona zasięg, że jest to obszar całkowicie wyłączony spod władzy człowieka. Jak to możliwe, że partia… uświadomił sobie, implikacje płynące z tego faktu. Właśnie dopuszczono go do wiedzy, do której dotąd nie miał dostępu. Zrobiło mu się gorąco. Jego prostego lejtnanta, zapoznano z tajemnicą spec przeznaczenia, do której sądząc po klauzuli, dostęp mieli tylko nieliczni. Znalazł się wąskim gronie osób wiedzących, że południowa zona jest jeszcze bardziej tajemnicza i potencjalnie bardziej niebezpieczna niż sądzono. Fakt całkowitej niedostępności zony celowo ukrywano. Wątpił, by takie informacje miał choćby Arkuszyn. Sięgnął po kolejne dokumenty znajdujące się w kopercie, przysłane mu niechybnie przez Zacherta. Były to także zdjęcia, lecz wyraźnie robione z dużej wysokości, a Walter tego rodzaju fotografii wcześniej nie widywał. Po chwili zorientował się, że ogląda zdjęcia wykonane ze sputnika. W miejscu zony znajdowała się ciemna plama. Były tam także inne zdjęcia, wykonane przy użyciu filtrów, o których nie miał najmniejszego pojęcia. Fotografie podpisano cyrylicą słowami „termograf”, „widmoszumu” i innymi niezrozumiałymi określeniami, a na każdej znajdował się napis „Rewolucja”. Pochodziły ze stacji bojowej zawieszonej nad Europą, której załoga wywodząca się z krajów związkowych monitorowała dzień i noc aktywność wroga, stanowiąc pierwszą linię alarmu i obrony przed nadlatującymi rakietami. Walter pamiętał z kronik filmowych, iż kosmonauci z LPKRR wielokrotnie dzielnie dała wyraz swej czujności, w module bojowym wykutym w fabrykach świętokrzyskich, stawiając czoła wrogom. Nie zmieniało to faktu, iż na każdym ze zdjęć zona występowała w postaci nieprzeniknionego obszaru o różnym kolorze, mimo iż wyraźnie nie było widać tam chmur. Dzikie Pola strzegły swych tajemnic.

Walter powrócił do map. Przestudiował rejon położony na południe od nich, zakładając, iż skoro punktem zbornym jest Stacja Unii Lubelskiej, Zachert wyruszyć będzie chciał na południe, chyba że skorzystają z transportu lotniczego. Nie zmieniało to faktu, że zonę penetrować będą z tamtego kierunku, inaczej wyruszyliby z Kordonu. Przyglądał się uważnie linii granicznej biegnącej przez ruiny wsi Służewiec, zastanawiając się jaki pułkownik ma plan. I jak zamierza przeżyć w czerwonej mgle pokrywającej cały obszar. I nie zmienić się przy tym w Polaka.

Waltera mimowolnie przeszły dreszcze.

 

Wyruszyli ze wschodniego węzła kolejowego, gdzie przedostali się siecią korytarzy i śluz Kordonu. Tu, prócz wprowadzonej niedaleko tego miejsca pod ziemię linii kolejowej, biegnącej do Mińska Mazowieckiego, gdzie rozdzielała się na linię brzeską i lubelską, znajdowała się także wojskowa linia okrężna, stanowiąca niezależny system transportowy, umożliwiający szybkie przerzucenie wojska. Nitki prowadziły do stacji Gdańskiej na północy i stacji Agrykola na południu. Tam łączyły się z liniami metra, lecz tylko w teorii, odrębny system torowisk biegł równolegle do właściwych tuneli, które w każdej chwili można było także wyłączyć z cywilnego ruchu, umożliwiając transport wojska.

Na stacji panował ruch, bowiem niedawno wtoczył się pancerny skład z Brześcia, wiozący świeże oddziały Krasnoarmiejców na front południowo-zachodni, a patrząc na twarze młodych wojaków i ich liczbę, Walter był pewien, że szykuje się kolejna ofensywa. Nie dało się ukryć krążących po Warszawie pogłosek o przerzucanych oddziałach, których ilość mogła świadczyć tylko o jednym. Nadchodził czas kiedy do Europy powróci znowu wojna, a zwycięskie oddziały Armii Czerwonej pomaszerują przez zony zaporowe, roznosząc w pył Imperialistów. Ich zacofanie technologiczne i ślepa gałąź nauki, w którą zabrnęli, zapowiadała nadchodzący upadek.

Żaden z żołnierzy nie opuścił pociągu, o co dbali rozstawieni wzdłuż stacji uzbrojeni żołnierze SOK. Zmieniali właśnie tych, którzy przybyli na pancernym pociągu, a ślady jakie nosiła lokomotywa oraz liczne stopień osmalenia działek, zamontowanych na platformach na dachach wagonów świadczyły, iż po drodze pociąg natknąć się musiał na twory włóczące się bezładnie na pustkowiach wschodniej części kraju, z dala od zony. Traciły tam swą żywotność, gdy jako pojedyncze jednostki znajdowały się poza środowiskiem, do którego były przystosowane, znajdując śmierć z ręki wojska.

Rozsiedli się na jednym z peronów, spoglądając na inne pociągi z odkrytymi platformami, przewożące sprzęt między Kordonem a pozostałymi rejonami umocnienia Warszawy. Patrzyli na rozmontowane tanki jadące do naprawy, noszące ślady niedawnej bitwy w Ząbkach, z uszkodzonymi elementami kroczącymi. Część jechała do huty warszawskiej, gdzie w podziemnych kuźniach musiała zostać przetopiona na nowo, wylana z surówki stopów metali o jakich jeszcze kilkanaście lat temu nie śniło się nauce. Spoglądali na jadące pociągi, z ulgą pozbywszy się ciężkich plecaków. Walter pozostawił ich w tym miejscu, by udać się do dyspozytorni celem okazania rozkazu dyslokacji.

- Tacy młodzi – powiedziała Nadieżda, spoglądając na twarze piętnasto i szesnastolatków, idących po przeszkoleniu podstawowym wprost na pierwszą linię frontu. – Szkoda.

- Szkoda ci żywotnej męskiej tkanki – zachichotał Czeczen. – Ale ja ci mogę pomóc spełnić twoje marzenia, towarzyszko Okuniewa, widać, że chyba dawno nie mieliście okazji, by…

- Niestety, żebym mogła spełnić z wami swoje marzenia, musielibyście mieć tam coś nieco większego, niż to, co macie między nogami, towarzyszu – odparła spokojnie, po czym zmieniła temat. – Nie uważacie, że to ciekawa sprawa, dyslokują nas przed ofensywą, a jeszcze odstajemy rozkaz zapewniający nam transport. Podstawią nam wagon, nie będziemy tu siedzieć godzinami i czekać, aż będzie tam szedł jakiś pociąg.

- Do tego nadmiarowe wyposażenie, amunicji więcej niż trzeba, zapas żywności na dwa tygodnie… Mamy przerąbane – Czeczen zaciągnął się skręconym papierosem, następnie podał go Nadieżdzie.

- A Tamara zapakowała cały plecak środków na wszystko co możliwe – dodał Wszoła. Spojrzeli na nią, siedzącą na swym plecaku, wpatrującą się w dym i parę, unoszące się miedzy torowiskami, którymi przemieszczały się pociągi.

- Tak – powiedziała po chwili. – Znowu tam wracamy – zamknęła oczy, mając nadzieję, że pulsowanie w skroniach ustąpi, lecz uporczywie się jej trzymało, ból głowy nie chciał jej opuścić. Oślepiały ją migające latarnie ścienne, odsłaniane przez przejeżdżające wagony. Popatrzyła na resztę drużyny, szukając ich w mroku stacji, gdzie żarzyły się pomarańczowe ogniki papierosów. Oni nie wiedzą o czym mówią, pomyślała, to jeszcze dzieci, żyją tylko chwilą, nie myślą co robią. Oni nie wypatrują chwili, kiedy służba dobiegnie końca. A ja jestem stara. Mam 27 lat. I trzynaście lat za sobą. Zostało jeszcze siedem. Mam już dość. Chcę przeżyć. Nie chcę tam wracać.

- Nie wiem o co w tym chodzi, ale mam złe przeczucia – powiedział nagle Wszoła, a Tamara popatrzyła na niego z nienawiścią, choć nikt tego nie dostrzegł w ciemności. Po co to powiedziałeś, pomyślała.

- Przeczucia to przeżytek minionej epoki – upomniał go Czeczen. – Ale myślę, że niestety niedługo się dowiemy, co zaplanowały dla nas partia i rewolucja. Wraca tawariszcz, lejtnant.

Nadieżda popatrzyła w kierunku nadchodzącego Waltera. W swoim czasie zamierzała dowiedzieć się z jakiego powodu jej unikał. Wydawało się jej dotąd, że doskonale go poznała i potrafi przewidzieć wszystkie jego zachowania, lecz mocno ją zaskoczył, robiąc wszystko by nie zostawać z nią sam na sam. Dowie się, w swoim czasie.

- Powstań – polecił Walter, sięgając po swą broń i plecak. Założyli cały swój osprzęt i ruszyli za dowódcą. Poprowadził ich poprzez ciemność wąskich kładek nad peronami, wśród semaforów wyświetlających kolorowe światła, między peronami, nad którymi rozłożył się kulisty dach bunkra, przykrytego zwałami ziemi i gruzów, w kierunku lokomotywy. Nie wyjeżdżała nigdy na powierzchnię, nie miała stalowych osłon, jedynie miejsca na zamontowanie stanowisk karabinów maszynowych na wypadek konieczności użycia ich w metrze. Wskoczyli na pokład, a po chwili maszynista ruszył, a elektryczny silnik pchnął machinę naprzód. Powoli rozpędziła się do prędkości kilkunastu wiorst na godzinę i zniknęła w tunelu prowadzącym pod Wisłą. Resztę drogi odbyli w ciemności, rozświetlanej z rzadka przez światła pozycyjne tunelu.

Wreszcie za Agrykolą dotarli do głównego tunelu metra, równolegle do którego biegły tory. Byli teraz głęboko pod ziemią, korytarze skryto wiele arszynów pod powierzchnią, z dala od wszechobecnej kurzawki. Prawdziwa ofiarność i poświęcenie robotników, którzy wykopali w tym miejscu tunele, zaprawdę była godna podziwu, czyniąc z nich bohaterów LPKRR.

Gdy dotarli do wojskowego peronu Stacji Unii Lubelskiej, stał tam już sierżant SOK. Zasalutował i doprowadził ich w kierunku śluzy, za którą znajdowała się baza mokotowska. Byli oczekiwani, młody, najwyżej piętnastoletni poborowy, poprowadził ich wąskimi chodnikami w kierunku schodów. Jak wszędzie służbę wartowniczą pełnili ci, którzy nie decydowali się na zawodową dwudziestoletnią karierę wojskową. Jednakże oddając im sprawiedliwość, przyznać trzeba było, że stanowili także trzony kompanii wojennych, takich jak Arkuszyna, gdzie do boju wiedli ich zawodowi podoficerowie, a walczyli wraz u boku zawodowych żołnierzy. To oni przekuwali rewolucyjny komunizm w czyn.

Zachert czekał już na nich w oświetlonej sufitowymi lampami sali. Drużyna nie dała się ponieść emocjom gdy go ujrzała. Nadieżda zmrużyła jedynie oczy, gdy wśród kilku znajdujących się wewnątrz ludzi dostrzegła Suworowa. Wystawił w jej kierunku palec formując w dłoń pistolet i uśmiechnął się.

- Nu diewoczka, zdrastwujcie – poruszył ustami. Walter nie zdążył się zameldować, bowiem Zachert od razu przeszedł do rzeczy.

- Szpica, spocznij. Skoro wszyscy są w komplecie, przeprowadzimy odprawę. Jestem pułkownik Iwan Stepanowicz Zachert z GRU, niektórzy z was znają mnie jako Sokoła, dalej mogą mnie tak nazywać. Towarzysze, przed wami niebywały zaszczyt, który zapisze się złotymi zgłoskami w historii komunizmu.

A potem wyjaśnił zgromadzonym z jakiego powodu.

 

Kiedy Zachert tłumaczył to, co Walter już słyszał, miał okazję rozejrzeć się po sali. Najwyraźniej cel misji były zaskoczeniem wyłącznie dla jego ludzi. Czeczen miał na tyle przytomności umysłu, by nie próbować się odezwać. Natasza spojrzała na Waltera i to spojrzenie wcale mu się nie spodobało. Wszoła zacisnął dłoń na postawionym obok krzesła karabinie. Tamara spuściła głowę. Prócz nich oraz Zacherta wewnątrz znalazło się jeszcze dziewięć osób, a Walter pomyślał, że zrobiła się niezła wycieczka. Siedmiu desantowców ze specnazu. Patrząc na Suworowa i jego kompanów Walter poczuł się nieswojo i ze wszystkich sił starał się nie odwrócić wzroku. Większość z nich była od niego o kilka lat starsza, wyraźnie widać było, że wykuci są z zupełnie innej stali, czujni jak koty, w każdej chwili gotowi zabijać. Doświadczenie zdobyli na wojnie z Imperialistami, nie mierzyli się z tworami zony. Pozostałą dwójkę stanowili kobieta w wieku około trzydziestu lat i czterdziestoletni łysiejący mężczyzna w okularach. Choć mieli założone kamizelki widać było wyraźnie, że nie są żołnierzami, nie tylko dlatego, że nie nosili broni.

- Pytania? – Sokół skończył przedstawiać swój plan. Nie uszło uwagi Waltera, iż wciąż nie podał żadnych szczegółów.

- Towarzyszu pułkowniku – powiedziała Tamara powoli, stanowczym głosem, choć widać było jak wiele ją to kosztuje. – Z medycznego punktu widzenia nie ma sposobu, by przetrwać kontakt z czerwoną mgłą, nie przemieniając się w Polaka. Jest wyjątkowo agresywna, ma przyśpieszone działanie, gdy wchodzi w kontakt z…

- Ależ wiem, kapral Wiśniewska – przerwał jej Zachert. – Myślę, że więcej na ten temat może powiedzieć doktor Zinajda Markiewicz, z Instytutu Biochemii Ludowej Akademii Nauk – wszyscy spojrzeli na wstającą kobietę, która poczuła się wywołana.

- Tak, ta mgła ma niespotykane nigdzie indziej czynniki łysenkogenne – przyznała. – Badania prowadzone w LAN dowodziły, że ewolucja adaptywna i przystosowanie do jej środowiska zachodzi w przeciągu godzin, czasem nawet minut, tworzy bardzo drapieżne odmiany Polaków, nie bronią przed nią żadne znane nam środki…

- Ani maski, ani inhibitory – wtrącił się Sokół. – Dziękuje pani doktor. Doktor Markiewicz jest wybitnym specjalistą z dziedziny biochemii zony, co oznacza, iż bada truchła znoszone przez obecnych tu zwiadowców, opracowując najlepsze metody ich zabijania. Będzie więc najlepszą osobą do zgłębienia tajemnic południowych Dzikich Pól. Kiedy już się tam dostaniemy. Bo mgła nie pokrywa całego obszaru, prawda panie docencie?

Teraz wstał mężczyzna.

- Docent Fiodor Tomaszowicz Grzegorzewski – przedstawił się. – Instytut Fizyki i Chemii LAN – przedstawił się – Badaliśmy mgłę na wiele sposobów, kiedy nasze ekspedycje nie były jej w stanie przejść, a żołnierze nie wracali..

Pięknie, pomyślał w tym momencie Czeczen, Pięknie. Znaczy, nie jesteśmy pierwsi.

- … ale nawet nasze próby wysłania elektrotechnicznych maszyn kończyły się niepowodzeniem. Stopień ich uszkodzenia i degeneracji był znaczny. Jednakże jednego z tanków badawczych udało nam się częściowo ściągnąć z powrotem, dzięki użytej sztucznej przekładni, która trybami zegarowymi nastawiła mu trasę okrężną i…

- Do rzeczy, towarzyszu docencie.

- Tak – sumitował się Grzegorzewski. – Odczyty i analiza stopnia uszkodzenia pancerza wykazały, że czerwona mgła tworzy jakiś nieznany rodzaj bariery, stanowiący zmienną o niestałych właściwościach, o różnym natężeniu, pełną dziur. Ale za zmienną tą panuje normalna fizyka. Za barierą jest środowisko zdatne do funkcjonowania.

- Albo miejscowa dziura z lokalnym środowiskiem, bańka stałej fizycznej – wtrąciła doktor Markiewicz. – Właściwie nie jesteśmy pewni i wciąż dyskutujemy…

- Ależ jesteśmy pewni – odezwał się Sokół. – Jesteśmy z całkowitą pewnością.

- Ale… - zdziwiła się Markiewicz. Tym razem przerwał jej Grzegorzewski.

- Towarzyszu, jeśli macie koncepcję przejścia przez dziury w barierze, to jest ona wybitnie… - zaczął, ale Zachert uciszył go ruchem ręki.

- Szanowni towarzysze nauki – powiedział. – Mam nieco inną koncepcję i zostanie ona udowodniona wręcz organoleptycznie, ale na razie pozostanie tajemnicą, bowiem wrogowie komunizmu czuwają. Na chwilę obecną jest to tajemnica militarna i jeszcze przez kilka godzin taką pozostanie, potem wszystko stanie się jasne. Towarzysze zostaliście dołączeni do tej wyprawy, aby służyć radą naukową, bo nie mamy pojęcia na co możemy się natknąć. Osłonę bojową zapewni nam oddział Groza – wskazał na sześciu desantowców. – Zaś rozpoznanie i ocenę taktyczną na Dzikich Polach pozostawimy w ręku oddziału Szpica – pokazał na ludzi Waltera. -  A teraz towarzysze, pora wyruszyć. Na odpowiedzi przyjdzie czas później, przed nami pierwszy etap wyprawy. Za dwie godziny chcę stanąć w Szopach Polskich, tam dowiecie się jak sforsujemy zonę. Powstań! – polecił.

Podnieśli się i zaczęli wkładać swe wyposażenie. Nadieżda patrząc na Suworowa i specnazowców spostrzegła nie bez satysfakcji, że ich plecaki są dużo większe i cięższe, prócz nich niosą ciężki osprzęt, ukryty w dużych worach. Jak wielbłądy, pomyślała, będą jak tłuste, spasione nieruchome cele, a Polacy wpadną w nich jak w masło. Swoją drogą ciekawe co oni niosą, bo na pewno uzbrojenie nie zajmuje tyle miejsca, z czym oni idą na wojnę… Naukowcy mieli równie duże pakunki, zapewne mieścili w nich swe przyrządy. Będą stanowić tylko problem i obciążenie, widać że służbę odbyli lata temu i poświęcili się nauce. Badali zonę czysto teoretycznie, nie mieli pojęcia jak śmiertelna bywa praktyka.

- Lejtnant Adaszew – Zachert zwrócił się do noszącego dystynkcje oficerskie – Poprowadzić grupę na zewnątrz do punktu zbornego i załadować wóz bojowy. Pierwszą część trasy sobie ułatwimy – wyjaśnił. – Niestety, nawet ja nie znam sposobu by rzucić za czerwoną mgłę jakiegoś tanka, bo zapewne wiele by to ułatwiło. A wy młodszy lejtnant Walter, idziecie ze mną – powiedział i wyszedł z sali.

- Czeczen, zabrać mój sprzęt – polecił Walter, biorąc przykład z Zacherta, który pozostawił swoje wyposażenie desantowcom. Podał karabin Dżiazijewowi i wyszedł za Sokołem. Dogonił go w korytarzu, orientując się, że nie podąża w kierunku windy lub schodów prowadzących na zewnątrz.

- Dokąd idziemy, towarzyszu pułkowniku? – zapytał.

- Brakuje mi jeszcze jednego członka naszej wyprawy – powiedział Zachert. – Więc musimy go odnaleźć.  W placówce handlowej.

- Co robi tam żołnierz, towarzyszu pułkowniku?

- To nie żołnierz – odpowiedział Sokół. – Szukamy pewnego stalkera.