poniedziałek, 21 listopada 2022

Rozdział 8

 8.

Po koszarach niósł się głos fałszującego i kaleczącego rosyjski Dowgiłły, akompaniującego sobie na gitarze.

Kto nie wieri zdies nie wieri

Kto tam był to wsio pajmał

czieławieka w pałatkie

padawali wiertalot

 

Dwatsat lietek eto mało

małysz w pałatkie paridiot

A szto z niego ostało

eta wsio położą w grob

Walter minął hale baraków, w których żołnierze odpoczywali na piętrowych łóżkach, grając w karty. Każdy z nich wiedział, co oznacza sierżant śpiewający swemu dowódcy. Było to niczym rytuał, powtarzający się przed każdą walką. Musiały przyjść rozkazy, a oni znowu mieli ruszyć do zony. Walter zastał Arkuszyna nad butelką, słuchającego śpiewu Dowgiłły.

- Naucz ty się wreszcie pa russkij – powiedział do niego kapitan swym łamanym językiem. Zobaczył wchodzącego Waltera - Siadajcie – rzekł. – Widziałem już papier, wy macie się zaopatrzyć i przemieścić w rejon Unii Lubelskiej. Kuda my idziem w boj, nam zabierają Szpicę.

- Przyszedłem się odmeldować, towarzyszu kapitanie – powiedział Walter.

- A ja powiedziałem, siadajcie – powtórzył Arkuszyn, wyciągając drugą szklankę – Dowgiłło! – zawołał, a sierżant odłożył gitarę. – Zamknij ty wrota. Ja budu żegnac mojewo sołdata –polał, wyciągając kawałek zaschniętego chleba – Izwienitie – powiedział. – Od kiedy my poszli na Radzymin, w tej ofensywie zapoju ci u nas brak.

Drzwi skrzypnęły, a nim Dowgiłło je zamknął, Arkuszyn rzucił za nim:

- A weź ty sprawdź, pacziemu u nas awaria elektryki na kompanii.

Dowgiłło skinął głową, a Walter popatrzył zdziwiony wokół.

- Towarzyszu kapitanie, ale prąd jest … - zaczął zastanawiając się ile dowódca wypił, kiedy nagle żarówki zamigotały i zgasły. Po chwili w dali uruchomił się generator, warcząc dźwiękiem silnika, a pomieszczenie zalało czerwone światło.

- A mówił ja, że awaria elektryki – uśmiechnął się chytrze Arkuszyn. – No to Kochowski zaraz się przekręci bo mu machinu nie zadziała. Nie pasłyszy, on szto my tu budziem gawarit. A teraz gadaj ty – podniósł szklanicę i Walter uczynił to samo. Stuknęli się wlewając w siebie alkohol. - Czego od ciebie chciał ten suczy syn Zachert? – zapytał kapitan, łapiąc powietrze.

Walter także przez chwilę nie mógł złapać oddechu.

- Towarzyszu kapitanie, ja nie mogę o tym mówić.

- Na pewno – chrząknął Arkuszyn i podkręcił wąsa. – A skurwysyn jeden, niedoczekanie jewo, zabiera mi najlepszego sałdata. A ja nicziewo nie zdziełam – popatrzył na pustą szklankę. – Wy uważajcie na siebie mładszyj lejtnant. Bardzo uważajcie.

- Ja…

Arkuszyn przerwał uniesieniem ręki.

- Nie możecie gawaric, nie dziwne, ale posłuszaj ty maładiec. On nie zampolit, ale to już wam pewnie wiadomo  - spoglądał na pustą szklankę. – Ja jewo już spotkał, choć on nie pamięta…. – głos mu spoważniał. – Eta gad. Żmija. On własną matkę by ubił – zamilkł. – Wy pasłuszajtie. Ja go poznał w Sajgonie, kak my w Wietnamie z maoizmem wojowali. Mój pluton w centrum, Sajgon przechodził z rąk do rąk.  Bili my się dzielnie, ale kitajcy pół miasta zajęli. No i przychodzi rozkaz ze sztabu, szto mamy udać się z młodszym lejtnantem Zachertem, bo specnaz nie może się do niego przebić – znowu nalał sobie do szklanki i wychylił jednym haustem. – No to my paszli mu na pomoc, przebijamy się do niego, przez kitajców, wtedy wołamy sztab, a oni mowią szto my pod rozkazami Zacherta. A on gawari, wam Arkuszyn mnie zwac Sokołem. Wy rozkaz wykonacie? Da, wykonam. A on podchodzi, pajmujesz ty, ze swoją gadką i mówi, sierżant Arkuszyn, mienia wiadomo, szto wy nie pilnował żołnierzy, szto ten i ten rabowali, ci duraki się spili, a tamci sztab prokriali. Ale ja zapomnę, gawari, jeśli wy mój czieławiek, jeśli wy wykonacie bez wahania rozkaz. Jeżeli wy będziecie mój wołk stepowy – spojrzał na Waltera. – Znacie te opowieść? Szto on wam powiedział? Ze zapomni szto wy i Okuniewa..

- Czy wszyscy o tym wiedzą? – zapytał Walter. Arkuszyn uśmiechnął się.

- Młody i durny. Kochowski wie, on mienia raban rewolucyjny, rozumiesz, chciał tu robić, kary pokazowe wam dawać. Ale Kochowskim wy się nie przejmujcie, ja już napisał do dowództwa, szto duch u nas rewolucyjny słabnie, bo zampolit nie walczy z nami na froncie, tylko on w koszarach uprawia komunistyczne praktyki. A sołdaty potrzebują wsparcia w polu. Więc się nie martwcie, już postanowione szto on do natarcia pójdzie w pierwoje szeriegu, szto my budziemy smatrili kak zampolit komunista walczy. Ale Zachert… - pokręcił głową. – On mnie wtedy miał. U niego taka metoda, znajdzie słaby punkt i uderzy. Kak żmija. Ukąsi, jadu wleje, on nie chce posłuchu, on chce wierności. On ciągle kłamie, skłóca ludzi, by nimi władać.

- Co wam kazał zrobić? – zapytał Walter.  Twarz Arkuszyna stężała.

- To najgorsza swołocz – rzekł. – My z nim poszli, a potem zabijali dla niego… nie Imperialistów, nie kitajców, tam były malcziki i dziewoczki… rebiata wietnamskich tawariszczi… - zamilkł na chwilę, po czym spojrzał błędnie na Waltera. – I tak wam za dużo rzekłem. Ja nie znaju, szto on miał za misję, eta polityka była. Ubić kak psów, komunistycznych tawariszczi z familiami. On nie miał specnaza pod ręką, stąd był Arkuszyn. A patom kurwij syn kazał nam poczekać. I my siedli i czekali… I wtedy pryszli kitajcy. On naszą kryjówką sprzedał. Żeby świadków u niego nie było…

- Ale jesteście tu – powiedział po chwili Walter.

- Ocalałem – odparł Arkuszyn. – Z całego plutonu tolko ja. Mnie znaleźli i przez tygodnie ja leżał ranny, nie mówił kak mienia zawod, on myślał pewnie że ja ubity z moja rotą. A ja wrócił na front. I nie widział go przez piatnatsat lat. On mienia zapomniał.

 - Nieprawda – odezwał się Walter. - On doskonale wie. Nazwał was wilkiem stepowym.

Arkuszyn pokiwał ciężko głową.

- Widzicie, to jego metoda… Myśli, że ma mnie w garści, że ja wciąż jego czieławiek. A zatem wiedział, że przeżyłem i pozwolił mi żyć… On przyjdzie jednego dnia i powie, ty mój, ty masz u mnie dołg, szto ja pozwolił tobie żyt… Wot, pszek z niego.

Światło zamigotało i czerwień ustąpiła miejsca żółtemu światłu lamp. Obaj zamrugali oczami, gdy półmrok zniknął z pomieszczenia. Arkuszyn odstawił szklankę.

- Wot i awaria eliektryki się skończyła… - spojrzał na Waltera. – Da swidanja, młodszyj lejtnant. Eta stakan. Radzieckij czieławiek pije stakana, bo na dorogę ruszał zawsze pieszo.

- Da – zgodził się Walter. – Zawsze stakana, nigdy strzemiennego, bo radziecki czieławiek nie jeździł nigdy na kapitalistycznym koniu, zawsze chodził pieszo, jak uczciwy chłop i robotnik..

Wypili.

- Wy na siebie uważajcie, maładiec – dodał jeszcze Arkuszyn. – Choć po prawdzie to nie wydaje mi się, szto ja was jeszcze kiedyś zobaczę.

 

Drużyna przyjęła rozkazy z niedowierzaniem.

- Kompania w bój, a my na kanikułę? – zapytał Czeczen – Co przeskrobaliśmy?

- Rozkaz ma priorytet czerwony, więcej nie powinniście wiedzieć towarzyszu szeregowy – powiedział oschle Walter, a oni spoważnieli, wyczuwając zmianę nastroju dowódcy. – Szczegółowe cele zostaną przedstawione w stosownym czasie – spoglądał na nich zastanawiając się, ile prawdy było w słowach Zacherta. Kto z nich pisał o jego nieprawomyślnym zachowaniu. Być może wszyscy. Nie mógł ich winić, był to zwyczajny sposób postępowania, sam się go nauczył i przed laty praktykował. Była to droga prowadząca do awansu. A jednak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że braterstwo broni, które jak mu się wydawało ich łączyło, w jakimś stopniu przestało istnieć. Choć, gdy wywietrzał już z niego alkohol, z drugiej strony rozmyślał nad słowami Arkuszyna, o tym jak Zachert manipuluje ludźmi, jak kłamie. Patrzył na swój oddział, jednak nie potrafił odpowiedzieć na pojawiające się pytania. Sposępniał.

- Pełne wyposażenie, amunicję uzupełnić, sprawdzić broń, wymienić uszkodzony sprzęt – rzucał poleceniami, po czym odszedł, zająć się papierkową robotą i przygotowaniem do misji. Unikał kontaktu wzrokowego z Nadieżdą, nie poszedł do składziku, więc nie zdziwił się, gdy zdybała go w wąskim przejściu, prowadzącym z baraków żołnierzy do części oficerskiej. Nie dał jej jednak dojść do słowa.

- Towarzyszko, przypominam o odpowiedniej postawie – powiedział. – I przypomnieniu sobie podstawowych zasad oraz norm komunistycznej postawy – po czym odszedł. Spoglądała za nim z nieco zdziwioną miną, ale Walter wiedział, że zrozumie. Rzeczywiście była od niego dużo bardziej inteligentna. Wszystko to razem wzięte sprawiło jednak, że stał się jeszcze bardziej ponury. Zignorował zaproszenia pozostałych oficerów, którzy pokroili w kostkę czosnek wielkości dyni, pochodzący z upraw miczurinowskich i przy akompaniamencie gitary pili przed nadchodzącą bitwą. Morale w kompanii było wysokie, dała się poznać w boju już wielokrotnie, ostatnio wyrywając Marki i Ząbki z rąk Polaków.

Sprawdził swą broń, wyczyścił, wypełnił wszystkie formularze i druki. W kancelarii tajnej odebrał paczkę przysłaną z Informacji Wojskowej. Były to kompletne mapy obszaru położonego na południe od Warszawy, sporządzone w latach pięćdziesiątych, tuż przed wybuchem walk z Polakami. Przedstawiały nieistniejącą już zabudowę oraz miejscowości, których od dawna nie oglądało ludzkie oko. W paczce znajdowały się także zdjęcia lotnicze, na których się skupił, choć nie na wiele mu się przydały. Studiował układ ruin na południe od Bazy Unii Lubelskiej, strzegącej pobliskiego lotniska na Polach Mokotowskich, przeniesionego w to miejsce ponownie z jego późniejszej lokalizacji, jako że Okęcie położone było zbyt daleko od podziemnej Warszawy. W latach zimy atomowej gdy w ruinach miasta pojawiali się pierwsi Polacy, atakując konwoje, miało to ważkie znaczenie. Na południe znajdował się obszar ruin i domów, przez lata solidnie spenetrowany przez stalkerów i szabrowników, wychodzących z placówki handlowe, położonej nieopodal Stacji, odsuniętej na wschód od lotniska ze względów bezpieczeństwa. Nieopodal tej osady znajdowały się uprawy łazienkowskie, gdzie na polach w dawnym parku wyrastały olbrzymie krzyżówki owoców i warzyw, żywiących całą Warszawę. Było to jedno z wielu miejsc upraw, wiele spośród nich znajdowało się także pod ziemią. Podobnie jak i ludzie, rośliny świetnie przystosowywały się do zmienionych warunków.

Walter przyglądał się mapie usiłując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Ze zdjęć lotniczych wynikało, że na południe od Stacji Unii wciąż prowadzi droga, wyraźnie oczyszczona, bowiem docierała, aż do miejsca opisanego na mapie jako Królikarnia, gdzie znajdowała się placówka strażnicza, w miejscu dawnego Fortu Legionów. Tworzyła ciąg umocnień wraz z Fortem Dąbrowskiego, dużo mniejszym od bazy przy lotnisku Mokotowskim, lecz stanowiącym fortecę i siedzibę wojska. Między placówkami biegł mur, lecz w przeciwieństwie do Kordonu, opasanego potężnym żelbetonowym pasmem umocnień, wyższym znacznie od człowieka, opatrzonym w liczne zasieki, na których rozbiła się horda jaka wyroiła się od Radzymina, ten był niski, lecz spełniał swoje zadanie. Na prawym brzegu Wisły, mimo licznych patroli Polacy od lat szturmowali Kordon, który powiększał swe fortyfikacje, by skutecznie się bronić. Na południu zasieki i umocnienia były mniejsze, liczba żołnierzy niższa, lecz metro pozwalało w każdej chwili posłać dowolną liczbę wojska, podobnie jak przerzucić je na północ do bazy Słodowiec. Choć południe usypiało swą niewielką liczbą Polaków wyłażących z mgły, niestanowiących tu plagi, twierdza Warszawa była bardzo dobrze broniona, w szczególności lotnisko mokotowskie, zarówno jego naziemna, jak i podziemna część.

Przyglądał się uważnie zdjęciom lotniczym. Teraz kiedy je oglądał docierało do niego, że Zachert ma sporo racji, bo rzeczywiście południowe Dzikie Pola były aberracją. Między Górą Kalwarią a Wilanowem rozciągał się podłużny owal, którego granice zostały sfotografowane i oglądał je teraz na zdjęciach, jednakże odcinały się wyraźnie od nich linią, za którą znajdowała się nicość, nieprzenikniona, przykryta jakby chmurą. Zdjęcia wykonano z samolotu, który podleciał najbliżej jak było to możliwe. Zona szła od Wisły, przecinając Wilanów, przez Służew, stopniowo skręcając na południe, dochodziła do bazy Lesznowola, skąd kierowała się ku Górze Kalwarii, gdzie biegła ku północy. Przesłaniała Wisłę obejmując swym zasięgiem Karczew, niewielką część Otwocka, zakręcając ponownie w kierunku Wilanowa, gdzie rzeka stawała się ponownie widoczna, nieopodal tamy czerniakowskiej, nieprzepuszczającej większych tworów wodnych do miasta. Centrum zony wypadało zaś gdzieś w miejscowości Konstancin. Waltera zmroziło, gdy uświadomił sobie, że przy samej granicy Warszawy znajduje się całkowicie nieznany obszar. Podobnie było na północnym zachodzie, lecz choć tamten rejon się często zmieniał, rozpoznawały go liczne patrole, a przede wszystkim nie był odcięty obszarem czerwonej mgły. Zawsze się mówiło o spokojnej południowej zonie, nigdy nie uświadamiał sobie jaki ma ona zasięg, że jest to obszar całkowicie wyłączony spod władzy człowieka. Jak to możliwe, że partia… uświadomił sobie, implikacje płynące z tego faktu. Właśnie dopuszczono go do wiedzy, do której dotąd nie miał dostępu. Zrobiło mu się gorąco. Jego prostego lejtnanta, zapoznano z tajemnicą spec przeznaczenia, do której sądząc po klauzuli, dostęp mieli tylko nieliczni. Znalazł się wąskim gronie osób wiedzących, że południowa zona jest jeszcze bardziej tajemnicza i potencjalnie bardziej niebezpieczna niż sądzono. Fakt całkowitej niedostępności zony celowo ukrywano. Wątpił, by takie informacje miał choćby Arkuszyn. Sięgnął po kolejne dokumenty znajdujące się w kopercie, przysłane mu niechybnie przez Zacherta. Były to także zdjęcia, lecz wyraźnie robione z dużej wysokości, a Walter tego rodzaju fotografii wcześniej nie widywał. Po chwili zorientował się, że ogląda zdjęcia wykonane ze sputnika. W miejscu zony znajdowała się ciemna plama. Były tam także inne zdjęcia, wykonane przy użyciu filtrów, o których nie miał najmniejszego pojęcia. Fotografie podpisano cyrylicą słowami „termograf”, „widmoszumu” i innymi niezrozumiałymi określeniami, a na każdej znajdował się napis „Rewolucja”. Pochodziły ze stacji bojowej zawieszonej nad Europą, której załoga wywodząca się z krajów związkowych monitorowała dzień i noc aktywność wroga, stanowiąc pierwszą linię alarmu i obrony przed nadlatującymi rakietami. Walter pamiętał z kronik filmowych, iż kosmonauci z LPKRR wielokrotnie dzielnie dała wyraz swej czujności, w module bojowym wykutym w fabrykach świętokrzyskich, stawiając czoła wrogom. Nie zmieniało to faktu, iż na każdym ze zdjęć zona występowała w postaci nieprzeniknionego obszaru o różnym kolorze, mimo iż wyraźnie nie było widać tam chmur. Dzikie Pola strzegły swych tajemnic.

Walter powrócił do map. Przestudiował rejon położony na południe od nich, zakładając, iż skoro punktem zbornym jest Stacja Unii Lubelskiej, Zachert wyruszyć będzie chciał na południe, chyba że skorzystają z transportu lotniczego. Nie zmieniało to faktu, że zonę penetrować będą z tamtego kierunku, inaczej wyruszyliby z Kordonu. Przyglądał się uważnie linii granicznej biegnącej przez ruiny wsi Służewiec, zastanawiając się jaki pułkownik ma plan. I jak zamierza przeżyć w czerwonej mgle pokrywającej cały obszar. I nie zmienić się przy tym w Polaka.

Waltera mimowolnie przeszły dreszcze.

 

Wyruszyli ze wschodniego węzła kolejowego, gdzie przedostali się siecią korytarzy i śluz Kordonu. Tu, prócz wprowadzonej niedaleko tego miejsca pod ziemię linii kolejowej, biegnącej do Mińska Mazowieckiego, gdzie rozdzielała się na linię brzeską i lubelską, znajdowała się także wojskowa linia okrężna, stanowiąca niezależny system transportowy, umożliwiający szybkie przerzucenie wojska. Nitki prowadziły do stacji Gdańskiej na północy i stacji Agrykola na południu. Tam łączyły się z liniami metra, lecz tylko w teorii, odrębny system torowisk biegł równolegle do właściwych tuneli, które w każdej chwili można było także wyłączyć z cywilnego ruchu, umożliwiając transport wojska.

Na stacji panował ruch, bowiem niedawno wtoczył się pancerny skład z Brześcia, wiozący świeże oddziały Krasnoarmiejców na front południowo-zachodni, a patrząc na twarze młodych wojaków i ich liczbę, Walter był pewien, że szykuje się kolejna ofensywa. Nie dało się ukryć krążących po Warszawie pogłosek o przerzucanych oddziałach, których ilość mogła świadczyć tylko o jednym. Nadchodził czas kiedy do Europy powróci znowu wojna, a zwycięskie oddziały Armii Czerwonej pomaszerują przez zony zaporowe, roznosząc w pył Imperialistów. Ich zacofanie technologiczne i ślepa gałąź nauki, w którą zabrnęli, zapowiadała nadchodzący upadek.

Żaden z żołnierzy nie opuścił pociągu, o co dbali rozstawieni wzdłuż stacji uzbrojeni żołnierze SOK. Zmieniali właśnie tych, którzy przybyli na pancernym pociągu, a ślady jakie nosiła lokomotywa oraz liczne stopień osmalenia działek, zamontowanych na platformach na dachach wagonów świadczyły, iż po drodze pociąg natknąć się musiał na twory włóczące się bezładnie na pustkowiach wschodniej części kraju, z dala od zony. Traciły tam swą żywotność, gdy jako pojedyncze jednostki znajdowały się poza środowiskiem, do którego były przystosowane, znajdując śmierć z ręki wojska.

Rozsiedli się na jednym z peronów, spoglądając na inne pociągi z odkrytymi platformami, przewożące sprzęt między Kordonem a pozostałymi rejonami umocnienia Warszawy. Patrzyli na rozmontowane tanki jadące do naprawy, noszące ślady niedawnej bitwy w Ząbkach, z uszkodzonymi elementami kroczącymi. Część jechała do huty warszawskiej, gdzie w podziemnych kuźniach musiała zostać przetopiona na nowo, wylana z surówki stopów metali o jakich jeszcze kilkanaście lat temu nie śniło się nauce. Spoglądali na jadące pociągi, z ulgą pozbywszy się ciężkich plecaków. Walter pozostawił ich w tym miejscu, by udać się do dyspozytorni celem okazania rozkazu dyslokacji.

- Tacy młodzi – powiedziała Nadieżda, spoglądając na twarze piętnasto i szesnastolatków, idących po przeszkoleniu podstawowym wprost na pierwszą linię frontu. – Szkoda.

- Szkoda ci żywotnej męskiej tkanki – zachichotał Czeczen. – Ale ja ci mogę pomóc spełnić twoje marzenia, towarzyszko Okuniewa, widać, że chyba dawno nie mieliście okazji, by…

- Niestety, żebym mogła spełnić z wami swoje marzenia, musielibyście mieć tam coś nieco większego, niż to, co macie między nogami, towarzyszu – odparła spokojnie, po czym zmieniła temat. – Nie uważacie, że to ciekawa sprawa, dyslokują nas przed ofensywą, a jeszcze odstajemy rozkaz zapewniający nam transport. Podstawią nam wagon, nie będziemy tu siedzieć godzinami i czekać, aż będzie tam szedł jakiś pociąg.

- Do tego nadmiarowe wyposażenie, amunicji więcej niż trzeba, zapas żywności na dwa tygodnie… Mamy przerąbane – Czeczen zaciągnął się skręconym papierosem, następnie podał go Nadieżdzie.

- A Tamara zapakowała cały plecak środków na wszystko co możliwe – dodał Wszoła. Spojrzeli na nią, siedzącą na swym plecaku, wpatrującą się w dym i parę, unoszące się miedzy torowiskami, którymi przemieszczały się pociągi.

- Tak – powiedziała po chwili. – Znowu tam wracamy – zamknęła oczy, mając nadzieję, że pulsowanie w skroniach ustąpi, lecz uporczywie się jej trzymało, ból głowy nie chciał jej opuścić. Oślepiały ją migające latarnie ścienne, odsłaniane przez przejeżdżające wagony. Popatrzyła na resztę drużyny, szukając ich w mroku stacji, gdzie żarzyły się pomarańczowe ogniki papierosów. Oni nie wiedzą o czym mówią, pomyślała, to jeszcze dzieci, żyją tylko chwilą, nie myślą co robią. Oni nie wypatrują chwili, kiedy służba dobiegnie końca. A ja jestem stara. Mam 27 lat. I trzynaście lat za sobą. Zostało jeszcze siedem. Mam już dość. Chcę przeżyć. Nie chcę tam wracać.

- Nie wiem o co w tym chodzi, ale mam złe przeczucia – powiedział nagle Wszoła, a Tamara popatrzyła na niego z nienawiścią, choć nikt tego nie dostrzegł w ciemności. Po co to powiedziałeś, pomyślała.

- Przeczucia to przeżytek minionej epoki – upomniał go Czeczen. – Ale myślę, że niestety niedługo się dowiemy, co zaplanowały dla nas partia i rewolucja. Wraca tawariszcz, lejtnant.

Nadieżda popatrzyła w kierunku nadchodzącego Waltera. W swoim czasie zamierzała dowiedzieć się z jakiego powodu jej unikał. Wydawało się jej dotąd, że doskonale go poznała i potrafi przewidzieć wszystkie jego zachowania, lecz mocno ją zaskoczył, robiąc wszystko by nie zostawać z nią sam na sam. Dowie się, w swoim czasie.

- Powstań – polecił Walter, sięgając po swą broń i plecak. Założyli cały swój osprzęt i ruszyli za dowódcą. Poprowadził ich poprzez ciemność wąskich kładek nad peronami, wśród semaforów wyświetlających kolorowe światła, między peronami, nad którymi rozłożył się kulisty dach bunkra, przykrytego zwałami ziemi i gruzów, w kierunku lokomotywy. Nie wyjeżdżała nigdy na powierzchnię, nie miała stalowych osłon, jedynie miejsca na zamontowanie stanowisk karabinów maszynowych na wypadek konieczności użycia ich w metrze. Wskoczyli na pokład, a po chwili maszynista ruszył, a elektryczny silnik pchnął machinę naprzód. Powoli rozpędziła się do prędkości kilkunastu wiorst na godzinę i zniknęła w tunelu prowadzącym pod Wisłą. Resztę drogi odbyli w ciemności, rozświetlanej z rzadka przez światła pozycyjne tunelu.

Wreszcie za Agrykolą dotarli do głównego tunelu metra, równolegle do którego biegły tory. Byli teraz głęboko pod ziemią, korytarze skryto wiele arszynów pod powierzchnią, z dala od wszechobecnej kurzawki. Prawdziwa ofiarność i poświęcenie robotników, którzy wykopali w tym miejscu tunele, zaprawdę była godna podziwu, czyniąc z nich bohaterów LPKRR.

Gdy dotarli do wojskowego peronu Stacji Unii Lubelskiej, stał tam już sierżant SOK. Zasalutował i doprowadził ich w kierunku śluzy, za którą znajdowała się baza mokotowska. Byli oczekiwani, młody, najwyżej piętnastoletni poborowy, poprowadził ich wąskimi chodnikami w kierunku schodów. Jak wszędzie służbę wartowniczą pełnili ci, którzy nie decydowali się na zawodową dwudziestoletnią karierę wojskową. Jednakże oddając im sprawiedliwość, przyznać trzeba było, że stanowili także trzony kompanii wojennych, takich jak Arkuszyna, gdzie do boju wiedli ich zawodowi podoficerowie, a walczyli wraz u boku zawodowych żołnierzy. To oni przekuwali rewolucyjny komunizm w czyn.

Zachert czekał już na nich w oświetlonej sufitowymi lampami sali. Drużyna nie dała się ponieść emocjom gdy go ujrzała. Nadieżda zmrużyła jedynie oczy, gdy wśród kilku znajdujących się wewnątrz ludzi dostrzegła Suworowa. Wystawił w jej kierunku palec formując w dłoń pistolet i uśmiechnął się.

- Nu diewoczka, zdrastwujcie – poruszył ustami. Walter nie zdążył się zameldować, bowiem Zachert od razu przeszedł do rzeczy.

- Szpica, spocznij. Skoro wszyscy są w komplecie, przeprowadzimy odprawę. Jestem pułkownik Iwan Stepanowicz Zachert z GRU, niektórzy z was znają mnie jako Sokoła, dalej mogą mnie tak nazywać. Towarzysze, przed wami niebywały zaszczyt, który zapisze się złotymi zgłoskami w historii komunizmu.

A potem wyjaśnił zgromadzonym z jakiego powodu.

 

Kiedy Zachert tłumaczył to, co Walter już słyszał, miał okazję rozejrzeć się po sali. Najwyraźniej cel misji były zaskoczeniem wyłącznie dla jego ludzi. Czeczen miał na tyle przytomności umysłu, by nie próbować się odezwać. Natasza spojrzała na Waltera i to spojrzenie wcale mu się nie spodobało. Wszoła zacisnął dłoń na postawionym obok krzesła karabinie. Tamara spuściła głowę. Prócz nich oraz Zacherta wewnątrz znalazło się jeszcze dziewięć osób, a Walter pomyślał, że zrobiła się niezła wycieczka. Siedmiu desantowców ze specnazu. Patrząc na Suworowa i jego kompanów Walter poczuł się nieswojo i ze wszystkich sił starał się nie odwrócić wzroku. Większość z nich była od niego o kilka lat starsza, wyraźnie widać było, że wykuci są z zupełnie innej stali, czujni jak koty, w każdej chwili gotowi zabijać. Doświadczenie zdobyli na wojnie z Imperialistami, nie mierzyli się z tworami zony. Pozostałą dwójkę stanowili kobieta w wieku około trzydziestu lat i czterdziestoletni łysiejący mężczyzna w okularach. Choć mieli założone kamizelki widać było wyraźnie, że nie są żołnierzami, nie tylko dlatego, że nie nosili broni.

- Pytania? – Sokół skończył przedstawiać swój plan. Nie uszło uwagi Waltera, iż wciąż nie podał żadnych szczegółów.

- Towarzyszu pułkowniku – powiedziała Tamara powoli, stanowczym głosem, choć widać było jak wiele ją to kosztuje. – Z medycznego punktu widzenia nie ma sposobu, by przetrwać kontakt z czerwoną mgłą, nie przemieniając się w Polaka. Jest wyjątkowo agresywna, ma przyśpieszone działanie, gdy wchodzi w kontakt z…

- Ależ wiem, kapral Wiśniewska – przerwał jej Zachert. – Myślę, że więcej na ten temat może powiedzieć doktor Zinajda Markiewicz, z Instytutu Biochemii Ludowej Akademii Nauk – wszyscy spojrzeli na wstającą kobietę, która poczuła się wywołana.

- Tak, ta mgła ma niespotykane nigdzie indziej czynniki łysenkogenne – przyznała. – Badania prowadzone w LAN dowodziły, że ewolucja adaptywna i przystosowanie do jej środowiska zachodzi w przeciągu godzin, czasem nawet minut, tworzy bardzo drapieżne odmiany Polaków, nie bronią przed nią żadne znane nam środki…

- Ani maski, ani inhibitory – wtrącił się Sokół. – Dziękuje pani doktor. Doktor Markiewicz jest wybitnym specjalistą z dziedziny biochemii zony, co oznacza, iż bada truchła znoszone przez obecnych tu zwiadowców, opracowując najlepsze metody ich zabijania. Będzie więc najlepszą osobą do zgłębienia tajemnic południowych Dzikich Pól. Kiedy już się tam dostaniemy. Bo mgła nie pokrywa całego obszaru, prawda panie docencie?

Teraz wstał mężczyzna.

- Docent Fiodor Tomaszowicz Grzegorzewski – przedstawił się. – Instytut Fizyki i Chemii LAN – przedstawił się – Badaliśmy mgłę na wiele sposobów, kiedy nasze ekspedycje nie były jej w stanie przejść, a żołnierze nie wracali..

Pięknie, pomyślał w tym momencie Czeczen, Pięknie. Znaczy, nie jesteśmy pierwsi.

- … ale nawet nasze próby wysłania elektrotechnicznych maszyn kończyły się niepowodzeniem. Stopień ich uszkodzenia i degeneracji był znaczny. Jednakże jednego z tanków badawczych udało nam się częściowo ściągnąć z powrotem, dzięki użytej sztucznej przekładni, która trybami zegarowymi nastawiła mu trasę okrężną i…

- Do rzeczy, towarzyszu docencie.

- Tak – sumitował się Grzegorzewski. – Odczyty i analiza stopnia uszkodzenia pancerza wykazały, że czerwona mgła tworzy jakiś nieznany rodzaj bariery, stanowiący zmienną o niestałych właściwościach, o różnym natężeniu, pełną dziur. Ale za zmienną tą panuje normalna fizyka. Za barierą jest środowisko zdatne do funkcjonowania.

- Albo miejscowa dziura z lokalnym środowiskiem, bańka stałej fizycznej – wtrąciła doktor Markiewicz. – Właściwie nie jesteśmy pewni i wciąż dyskutujemy…

- Ależ jesteśmy pewni – odezwał się Sokół. – Jesteśmy z całkowitą pewnością.

- Ale… - zdziwiła się Markiewicz. Tym razem przerwał jej Grzegorzewski.

- Towarzyszu, jeśli macie koncepcję przejścia przez dziury w barierze, to jest ona wybitnie… - zaczął, ale Zachert uciszył go ruchem ręki.

- Szanowni towarzysze nauki – powiedział. – Mam nieco inną koncepcję i zostanie ona udowodniona wręcz organoleptycznie, ale na razie pozostanie tajemnicą, bowiem wrogowie komunizmu czuwają. Na chwilę obecną jest to tajemnica militarna i jeszcze przez kilka godzin taką pozostanie, potem wszystko stanie się jasne. Towarzysze zostaliście dołączeni do tej wyprawy, aby służyć radą naukową, bo nie mamy pojęcia na co możemy się natknąć. Osłonę bojową zapewni nam oddział Groza – wskazał na sześciu desantowców. – Zaś rozpoznanie i ocenę taktyczną na Dzikich Polach pozostawimy w ręku oddziału Szpica – pokazał na ludzi Waltera. -  A teraz towarzysze, pora wyruszyć. Na odpowiedzi przyjdzie czas później, przed nami pierwszy etap wyprawy. Za dwie godziny chcę stanąć w Szopach Polskich, tam dowiecie się jak sforsujemy zonę. Powstań! – polecił.

Podnieśli się i zaczęli wkładać swe wyposażenie. Nadieżda patrząc na Suworowa i specnazowców spostrzegła nie bez satysfakcji, że ich plecaki są dużo większe i cięższe, prócz nich niosą ciężki osprzęt, ukryty w dużych worach. Jak wielbłądy, pomyślała, będą jak tłuste, spasione nieruchome cele, a Polacy wpadną w nich jak w masło. Swoją drogą ciekawe co oni niosą, bo na pewno uzbrojenie nie zajmuje tyle miejsca, z czym oni idą na wojnę… Naukowcy mieli równie duże pakunki, zapewne mieścili w nich swe przyrządy. Będą stanowić tylko problem i obciążenie, widać że służbę odbyli lata temu i poświęcili się nauce. Badali zonę czysto teoretycznie, nie mieli pojęcia jak śmiertelna bywa praktyka.

- Lejtnant Adaszew – Zachert zwrócił się do noszącego dystynkcje oficerskie – Poprowadzić grupę na zewnątrz do punktu zbornego i załadować wóz bojowy. Pierwszą część trasy sobie ułatwimy – wyjaśnił. – Niestety, nawet ja nie znam sposobu by rzucić za czerwoną mgłę jakiegoś tanka, bo zapewne wiele by to ułatwiło. A wy młodszy lejtnant Walter, idziecie ze mną – powiedział i wyszedł z sali.

- Czeczen, zabrać mój sprzęt – polecił Walter, biorąc przykład z Zacherta, który pozostawił swoje wyposażenie desantowcom. Podał karabin Dżiazijewowi i wyszedł za Sokołem. Dogonił go w korytarzu, orientując się, że nie podąża w kierunku windy lub schodów prowadzących na zewnątrz.

- Dokąd idziemy, towarzyszu pułkowniku? – zapytał.

- Brakuje mi jeszcze jednego członka naszej wyprawy – powiedział Zachert. – Więc musimy go odnaleźć.  W placówce handlowej.

- Co robi tam żołnierz, towarzyszu pułkowniku?

- To nie żołnierz – odpowiedział Sokół. – Szukamy pewnego stalkera.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz