11.
Otaczała ich ciemność, milcząca i doskonała,
rozświetlana jedynie przez błyski latarek. Ludzie Waltera poruszali się
sprawnie i szybko, nawykli do widzenia w takich warunkach. Mimo, że
reprezentowali pokolenie, które nie urodziło się jeszcze ze zmianami
adaptacyjnymi, charakteryzującymi ludzi, którzy przyszli na świat w metrze,
widzieli w mroku dużo lepiej, niż urodzeni na powierzchni. Wiązało się to
jednak z niechęcią do znajdującego się na górze świata, którą zwalczali z trudem.
Urodzonych w ostatnich latach cechował w większości paniczny lęk przed otwartą
przestrzenią, co zaczynało już być powoli odczuwalne przez wojsko, potrzebujące
walczącego na powierzchni rekruta. Młodsi za to widzieli w ciemnościach jak
koty.
Światła wyraźnie potrzebowali naukowcy. Zachert
stąpał cicho, świecąc latarką głównie u swych stóp. Suworow znikł gdzieś w
mroku wraz z innymi żołnierzami specnazu, choć nie wszystkich Walter mógł tam
dostrzec. Uświadomił sobie, że nie korzystali z zaczepów na lufach, latarki
nieśli w rękach. Zapewne pamiętali o tym, że światło zdradza jednocześnie
pozycję przeciwnikowi, co miało sens podczas walk z Imperialistami. Może po
prostu nie uświadomili sobie jeszcze, że wróg, z którym mierzyć się
przychodziło w zonie, najczęściej oczu nie używał, bądź w ogóle ich nie
potrzebował.
Poczuł zmęczenie i upił łyk z manierki, pozwalając by
endorfiny bojowe rozeszły się w jego ciele, zapewniając mu energię niezbędną do
dalszej drogi. Była mu potrzebna, wyraźnie robiło się cieplej. Sądząc po
przebytej odległości szli już od dłuższego czasu pod mgłą. Obejrzał się,
dostrzegając Tamarę z karabinem zawieszonym na ramieniu. Od pewnego czasu
niepokoiło go zmęczenie i zniechęcenie, widoczne w jej zachowaniu. Powinien
temu przeciwdziałać, nim wkradnie się defetyzm, musiał jednak dać jej jeszcze
szansę, przynajmniej na czas tej misji. A może po prostu nie potrafił oswoić
się z myślą, że będzie musiał sporządzić pierwszy w swym życiu negatywny raport
ewaluacyjny. Na szczęście na razie znowu był w polu, a biurokratyczna
rzeczywistość koszar została za nim.
Nieopodal Tamary dostrzegł Adaszewa, przed którym
szedł Rudy. W swoim metalowym kasku na głowie, do którego przypięta była
latarka, stalker wyglądał idiotycznie. Musiała pochodzić z czasów sprzed wojny,
bo obecnie nikt takiej nie używał. Kask nieco przypominał hełmy wojskowe,
których nie używano podczas zwiadu na Dzikich Polach, gdzie stanowiły zazwyczaj
obciążenie, utrudniając szybkie poruszanie. Z tyłu podążał Zachert i naukowcy,
pozostali kryli się w ciemnościach.
Walter przyśpieszył, rozglądając się wokół. Choć
ściany i sufit tunelu wciąż wyłożone były żelbetonowymi płytami, stykającymi
się pod kątem prostym, coraz częstsze były odcinki wyposażone w drewniane
deski, podstemplowane belkami. Tunel nie był ukończony i Walter zastanawiał się
jak daleko ich doprowadzi. Pociągnął nosem. Powietrze wciąż było suche, lecz od
jakiegoś czasu coś go niepokoiło. Nie potrafił określić co takiego. Ciemność
przestała być przyjazna, lecz złożył to na karb wciąż stających mu przed oczami
nieposiadających wymiaru cieni i postaci, które wówczas ujrzał. Gdyby spotkali
je w tym miejscu, nie uszliby cało. Nie było szans rozświetlić tego mroku
słabym blaskiem latarek. Upił znowu łyk z manierki, by poprawić sobie nastrój i
oddalić od siebie te wizje.
Czeczen idący na przedzie zatrzymał się, przy drugiej
ścianie stanął także idący nieopodal niego Wszoła. Walter poszedł w ich stronę,
mijając po drodze Nadieżdę, która wykorzystała chwilę odpoczynku, aby się
napić.
- Co jest? – zapytał Walter. Czeczen wpatrywał się w
ciemność przed nimi, nieprzeniknioną i tajemniczą.
- Nie wiem – powiedział. – Nic.
Walter spojrzał na Wszołę. Ten wzruszył ramionami.
- Nic, tawariszcz lejtnant – powiedział.
Walter oświetlił otoczenie latarką, omiatając ściany
oraz strop. Niczego nie dostrzegł.
- Chwila przerwy – polecił i odwrócił się. Przeszedł
obok Nadieżdy, która poluźniła chustę. W ciemności czekał już Zachert.
- O co chodzi? – spytał.
- Coś się mu zdawało – wyjaśnił.
- Nie panikujcie riebiata, sołdaty wam pomogą –
rzucił z ciemności Suworow.
- Daleko jeszcze? - Markiewicz spojrzała na Rudego,
zadając pytanie z odcieniem żalu w głosie. Stalker od zejścia z peronu
zmarkotniał, szedł milczący, a w jego ruchach wyczuwało się napięcie. Zdawał sobie
sprawę, co może go spotkać u kresu drogi. Ramię wisiało mu bezwładnie, Tamara
nie zamierzała widać sugerować, aby zawiesił je sobie na temblaku.
- Jeszcze trochę – powiedział. – Nie mierzyłem
dokładnie. Dwie albo trzy wiorsty.
Docent
Grzegorzewski pokręcił głową.
- To samo mówiliście godzinę temu. Możemy już iść?
- Czemu? Wam się gdzieś śpieszy? – zapytał Zachert.
- Nie, po prostu nie czuję się najlepiej w tym
ciemnym tunelu – wyjaśnił naukowiec. – Nie przywykłem do całkowitego braku
światła w korytarzu.
- W takim razie przywyknijcie towarzyszu – poradził
Zachert. – A ty Suworow nie żartuj, nie zamieniłbym desantowca na nikogo innego
w starciu z wrogiem, lecz widziałem Szpicę w akcji. W walce z tworami nie mają
sobie równych. Więc jeśli chcą sprawdzić, czy przejście jest bezpieczne, to
będą sprawdzać. Instynkt u żołnierza to bardzo ważna rzecz, prawie tak bardzo
jak szczęście.
- Szczęście? – prychnął Grzegorzewski. – Myślałem, że
wyszkolenie.
- Szczęście jest najważniejszą cechą żołnierza –
odparł Zachert. – To cytat. Z Napoleona Bonaparte. Burżuazyjnego władcy, który
zajął całą Europę, by polec w starciu z rosyjskim ludem. A teraz, czy możemy
ruszać dalej?
- Myślę, że tak – powiedział Walter.
- To tylko ciemność – odezwał się milczący dotąd
Adaszew. – Sojusznik specnazu.
- I oby nią pozostała – mruknął Zachert. – Nie
widzieliście Adaszew, co ciemność potrafi uczynić z człowiekiem. Podzielam
zdanie docenta Grzegorzewskiego, zabierajmy się stąd jak najszybciej –
poświecił ponownie na ziemię, wyraźnie pragnąc sprawdzić ile rzuca cieni.
Walter musiał przyznać, że podziwia jego opanowanie i głos, w którym napięcie
było ledwo wyczuwalne. Choć usilnie unikał tematu swej ręki i nie dał po sobie
poznać, iż odczuł stratę, Walter sądził, że pułkownik po prostu świetnie się
maskuje. Po odniesieniu takiej rany nieuchronne było wystąpienie zmian w
charakterze i zachowaniu, jako żołnierz
wiedział to doskonale. Zapewne swoje robiło wyszkolenie GRU, o agentach którego
krążyły legendy i jak musiał przyznać, w dużej mierze zasłużone. Zachert
poruszał się jak kot, wędrował przez zonę samotnie, na co porwałoby się
niewielu, miał nerwy ze stali i był śmiertelnie niebezpieczny. Nie straszne
było mu ponowne wejście w ciemność, mimo tego co go spotkało z jej strony.
- Idźmy – zgodził się Walter, mijając stojącego
samotnie Adaszewa. Dał sygnał latarką i Czeczen powoli ruszył przed siebie.
Szli nieco wolniej przez lepką ciemność, brnąc niby przez smołę. Sprawiała to
zapewne temperatura, która wyraźnie przekroczyła już zero stopni, a powietrze
stało się nieco cięższe do oddychania, choć wciąż było suche. Walter poświecił
wokół, żelbetonowe płyty na ścianach i suficie powoli ustępowały miejsca
drewnianym deskom, podtrzymywanym przed belki i stemple. Tunel znowu powoli się kończy, pomyślał, choć
nie widać aby miał koniec. Czy nie powinni dotrzeć do kresu wędrówki już jakiś
czas temu?
Zatrzymał się i poświecił wokół. Szybkim krokiem
podszedł do Nadieżdy.
- Dziwny ten tunel – powiedział. – Co chwilę
skończone kawałki przechodzą w drewniane i na odwrót.
Zmarszczyła czoło i rozejrzała się. Podeszła do
jednej z belek i nożem zaznaczyła na nim znak „X”.
- Po co to robisz? – zapytał.
- Uświadomiłeś mi, że przez chwilę miałam wrażenie,
iż już tu byliśmy – powiedziała. – Wiem, że to niemożliwe, ale…
- Przynajmniej się nie zgubimy, wracając –
powiedział. Prychnęła i zakasłała.
- Ciężkawe to powietrze – powiedziała. Ruszyli do
przodu, dostrzegając, że Czeczen ponownie stanął. Walter podszedł do niego.
- Co jest? – zapytał.
Czeczen wpatrywał się w ciemność zlewającą się z
sufitu uciekającą przed światłem latarki.
Walter poświecił swoją. To nie były cienie. To był tylko wszechobecny
mrok, wypełniający szczelnie tunel, który nie miał końca.
- Coś jest nie tak – powiedział wreszcie Dżazijew. –
Ale nie wiem co takiego, tawariszcz lejtnant.
- Wszoła? – zapytał półgłosem Walter.
Ten pokręcił głową.
- Co jest? – dobiegło z tyłu. Walter zawrócił,
mijając Nadieżdę, która w zastanowieniu pocierała szczyt głowy dłonią. Zbliżył
się do Zacherta i spojrzał w jego rozszerzone źrenice.
- Może sprawdźmy wykrywaczem, towarzyszu pułkowniku –
zaproponował. Pułkownik skinął, pocierając swą dłonią drugą rękę. Po chwili w
ciemności rozbłysło zielone światło oscyloskopu, a Walter spojrzał na ściany i
strop, widząc jak ciemność odpływa, ustępując poświacie.
- Niech nikt się nie rusza – polecił głośno Adaszew.
Wpatrywali się jak urzeczeni w wahania oscyloskopu. Odczyty nie wskazywały, aby
w tunelu było coś oprócz nich.
- Lekkie wahania odczytów – powiedziała Tamara
wskazując wskazówkę Geigera-Petroszyna. – Towarzyszu pułkowniku, czy z waszą
ręką coś nie tak?
- Nie – powiedział Zachert. – Swędzi mnie, to
wszystko. Mrowi.
- Czy braliście jakieś środki, które…
- Nie wasza sprawa – uciął pułkownik.
- Bladź – splunął Suworow. – Ciomnyj.
- Myślałem, że to wasz sprzymierzeniec – zauważył
Walter.
- Zamknijcie się młodszy lejtnancie – powiedział
gniewnie Adaszew. Walter uśmiechnął się kpiąco, a lejtnant ruszył w jego
kierunku. Między nimi stanęła Markiewicz.
- Uspokójcie się towarzysze – powiedziała. – Mam
wrażenie, że jakoś źle zaczęliście znosić tę wyprawę.
- To żołnierze, Ziniu – powiedział Grzegorzewski. –
Czego oczekujesz? Oni nie wiedzą jak się zachować w kontakcie z nieznanym,
napięcie rośnie, gdy zamiast znanego wroga natrafiają na coś, z czym się
jeszcze nie zetknęli.
- Wiecie kiedy napięcie rośnie, towarzyszu? –
zirytowała się Tamara. – Gdy przez kilka lat atakują cię niepodobne do niczego
twory, plują, przecinają, rażą kwasem, a ty uświadamiasz sobie, że zapewne
skończysz zabity przez nie na polu…
- Spokój! – zawołał Zachert, oddychając ciężko w
nieprzyjemnej atmosferze ciemności. – Wszyscy napić się i ruszamy dalej!
Walter pociągnął łyk z manierki i ruszył. Podszedł do
Nadieżdy.
- Ciężko jakoś – powiedział. – Chyba to powietrze.
Duszno się robi – podrapał się w głowę w zastanowieniu.
Nie ruszyła się z miejsca.
- Ej, Suworow! – zawołała. – Ty prawdziwy żołnierzu!
Kuda ty zgubiłeś swojego stalkera?
Walter odwrócił się i szybkim krokiem podszedł do
grupy.
- Bladz! – klął Adaszew rozglądając się wokół. –
Swiet! – polecił i mrok rozświetlił blask wielu latarek. Suworow skierował się
do tylnej straży, a Walter ruszył do przodu. Nie na wiele się to jednak zdało.
Rudy najzwyczajniej w świecie zniknął. Desantowiec klął ile wlezie, świecąc
wokół latarką, a doktor Markiewicz, sądząc po jej reakcji, pierwszy raz
zetknęła się z językiem godnym żołnierza, lecz nie komunisty. Słychać było
nawoływania po rosyjsku, po czym Adaszew ruszył w kierunku Waltera.
- Wasza wina – powiedział. – Jeśli się wydostał to
przeszedł koło was.
- Chyba raczej minął tylną straż elitarnego specnazu
– odbił piłeczkę Walter. Adaszew wyciągnął rękę w jego stronę, lecz w tym
momencie rozległ się głos Zacherta.
- Cisza! – warknął. – Obaj do mnie, reszta zostaje na
miejscach!
Lejtnanci podeszli bliżej patrząc na siebie wilkiem.
- Gdzie on jest? – zapytał złym głosem pułkownik. –
Adaszew, był koło ciebie!
- Musiał wymknąć się korzystając z postojów,
zarządzanych przez młodszego lejtnanta – powiedział desantowiec. – Pewnie przemknął
się wtedy przodem…
- Niemożliwe. Skorzystał z braku czujności specnazu –
zachichotał Walter. – Taka z was elita, że przemyka się obok was stalker?
- Umyślnie go puściłeś, prawda? – Adaszew pochylił
drapieżnie głowę. – On jest z nimi towarzyszu pułkowniku, tak jak mówiliście,
puścił go, bo oni biorą w tym udział – poderwał nagle broń ku dowódcy Szpicy. –
Załatwmy go, zanim on…
Walter błyskawicznie podniósł kałasznikowa, a
Adaszewa oświetliły latarki Czeczena i Wszoły. Nadieżda wzięła na cel Suworowa,
Tamara zaś się nie poruszyła.
- Maskujecie swoją niekompetencję, towarzyszu –
powiedział Walter. – A jeśli puściliście stalkera umyślnie to jest to zdrada… -
Zachert wpatrywał się jednak w dowódcę Szpicy.
- Po czyjej jesteście stronie? – zapytał. – Należycie
do nich?
Markiewicz histerycznie zachichotała, a Grzegorzewski
rozglądał się mrugając oczami.
- Towarzyszu pułkowniku – odezwała się z wyraźnym
wysiłkiem Tamara. – Nie zachowujemy się tak jak powinniśmy.
- Co takiego? – Zachert nie zaszczycił jej spojrzeniem.
- Powiedziałabym, że nasze reakcje nie są normalne –
odparła. – Ale nie mogę zebrać myśli.
Wszyscy oddychali w napięciu.
- Coś jest nie tak – odezwał się wreszcie pułkownik i
podrapał się w głowę. – Wszyscy spokój. Oddychać głęboko. Napić się z manierek.
Opuścić broń! Na pozycje! – rozejrzał się nerwowo wokół, a Adaszew i Walter
cofnęli się. – Kiedy widzieliście stalkera po raz ostatni?
- Stał tu jeszcze jakiś czas temu – powiedział
Adaszew.
- Na jednym z postojów – dodał w zastanowieniu
Walter.
- Ile było postoi? – zapytała Tamara. – Nie mogę
sobie przypomnieć.
- Bladz – zaklął Suworow.
Patrzyli na siebie, nie mogąc doliczyć się, ile razy
odpoczywali.
- Gdzie on mógł uciec? – zapytał zirytowany Zachert.
Poświecili wokół latarkami. Ściany i strop były żelbetonowe, oświetlane
błyskami oscyloskopu. Odczyty nadal były pasywne, nic się nie poruszało. Wokół
brak było miejsc, w których można było się ukryć.
- Nie został z tyłu – powiedział z naciskiem Adaszew.
– Nie minął moich ludzi.
- Ani moich – zapewnił Walter.
- Jeśli nie minął towarzysze kamandiry, to co,
wyparował? – złościł się Zachert. – Kapral Wiśniewska ma rację, zbytnio
skaczemy sobie do oczu. To nie jest normalne.
- Może jakiś czynnik środowiskowy? – zapytała doktor
Markiewicz. – Coś w rodzaju szlamu?
- Szlam jest pasywny – odezwała się Tamara. – Zaraża
polactwem jeśli za długo się po nim łazi. A tu go nie ma.
- No to może jakiś rodzaj aktywnego niewidocznego
czynnika?
- Dałoby się wykryć. A tu brak wychyleń poza skalę –
powiedziała Tamara, wpatrując się w Geigera-Petroszyna. Po obu stronach grupy
żołnierze celowali w wilgotną ciemność tunelu, lecz nic nie było tam widać, nie
było słychać nawet żadnego dźwięku. Walter zamknął oczy i wsłuchał się w tę
ciszę. Nie był do niej przyzwyczajony. Markiewicz miała rację. Coś było nie tak.
- Znajdźmy go – zaproponował Adaszew. – Jeśli uciekł,
to nie miał wielkiego wyboru.
- Do przodu czy do tyłu, co proponujecie, towarzyszu
lejtnancie?
- Towarzyszu pułkowniku – powiedział Walter. –
Chodźmy stąd.
- Proponujecie porzucić poszukiwania? – zapytał
Adaszew.
- Proponuję stąd jak najszybciej odejść – powiedział
Walter. – Nie wiem czy to czynnik środowiskowy czy coś innego, ale dzieje się
tu coś dziwnego. Nie wiem gdzie jest Rudy, ale wydaje mi się, że w pierwszej kolejności
powinniśmy znaleźć wyjście z tego tunelu. Za nami jest peron, więc albo się
cofamy albo…
- Idziemy do przodu – polecił Zachert. – Nie
rozdzielać się. Ciasny szyk, Szpica otwieracie, Groza zamyka.
Walter nie miał siły protestować, było mu gorąco. Wszyscy
stawali się w ten sposób łatwym celem, ale nie sądził, żeby dla wroga w postaci
Polaków stanowiło to specjalną różnicę. Ruszyli. Korytarz nadal był prosty, po
jakimś czasie pojawiły się drewniane stemple podpierające deski. Już tu dzisiaj
byłem pomyślał Walter, a Nadieżda przyglądała się uważnie mijanym ścianom.
- Ile czasu idziemy? – zapytała doktor Markiewicz.
Walter nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
- Stać – warknął znowu Zachert. – Ile czasu tu
jesteśmy? Ktoś wie?
Nikt nie odpowiadał. Pułkownik otarł czoło i podrapał
się w rękę.
- Tamara, jakie odczyty? – zapytał nagle Walter.
- Brak odczytów – odparła po chwili.
- Były lekkie wahania – przypomniał. Zmarszczyła
czoło i podrapała się w głowę.
- Chyba tak, ale już nie ma – odparła. Zachert spojrzał
na nadgarstek prawej dłoni.
- Która godzina? – zapytał.
- Trzecia po południu – odpowiedział Grzegorzewski.
- U mnie też – potwierdził Zachert. – O której tu
weszliśmy, ktoś pamięta?
Nikt nie odpowiadał. Oddychali ciężko, a ciemność
zdawała się ich przytłaczać. Po czym jakby ustąpiła, a Walter poczuł jak
przejaśnia mu się w głowie.
- Przed południem – powiedziała wreszcie Nadieżda.
- Więc jak długo idziemy? Dlaczego nikt nie wie?
- Może to dylatacja czasu? – zapytał Grzegorzewski.
Zachert popatrzył na niego uważnie.
- Wyjaśnijcie – poprosił.
- Jeżeli jesteśmy pod zmienną… Jesteśmy w zasięgu jej
oddziaływania – powiedział Grzegorzewski. – Nie wiemy jak one działają, ale
niektóre z nich stanowią własny układ odniesienia, wywołują zaburzenia
grawitacyjne, więc…
- Jaśniej, towarzyszu. Nie jesteście u siebie w
akademii – przywołał go Zachert do porządku. Grzegorzewski zmitygował się.
- Tak, tak… Teoria względności zakładała, że w
pobliżu wielkiej masy wystąpić może grawitacyjna dylatacja, a czas będzie płynął
szybciej lub wolniej. Zjawisko to zaobserwowano w kosmosie, nasze Wostoki,
Woschody i Sojuzy, przemieszczają się między globami i potwierdzono
doświadczalnie, że zjawisko to występuje na ich pokładach w minimalnych
ułamkach sekund, podobnych pomiarów dokonano na Rewolucji i pozostałych
stacjach sieci Ałmaz.
- Minimalne ułamki sekund? – zirytował się Zachert. –
Co wy wygadujecie?
- Lecz ze zmiennymi jest inaczej, one są obszarami na
których obowiązują inne stałe fizyczne, w zasadzie nie potrafimy ich zmierzyć i
zbadać, ani określić ich rozległości, wiemy jedynie że istnieją – kontynuował
niezrażony Grzegorzewski – Zmienne są całkowicie nieprzewidywalne, rządzą się
nieznanymi nam prawami. Obserwacje empiryczne dowodzą, że potrafią zaginać
przestrzeń, więc skoro jesteśmy pod zmienną, może ma ona wpływ na układ, w
którym jesteśmy, choć nie potrafimy określić kolineacji…
- Skończcie już – przerwał Zachert. – Bo bredzicie
niezrozumiale, a ja znowu zaczynam się denerwować – odetchnął. – Zmienna –
powiedział.
- Towarzyszu Grzegorzewski – odezwała się doktor
Markiewicz. – Pozwólcie, ze o coś zapytam. Czy dostrzeglibyśmy tę dylatację
czasu, o której mówicie? Bez układu odniesienia?
- Raczej nie – przyznał po chwili Grzegorzewski. –
Dla nas czas płynąłby tak samo, ale…
- No właśnie. To nie jest kwestia zmienionej fizyki –
powiedziała Markiewicz. – Zmienna wpływa również na biochemię organizmu i go
przekształca, więc…
- Więc zmieniamy się w Polaków? – zapytała Tamara. –
Niedoczekanie. Mamy tabletki.
- I inhibitory – dorzucił Zachert. – Jakoś nie
obserwuję zmian wśród nas.
- Może w naszym wypadku zmienia się psychika? –
zapytała Markiewicz. – To wszystko by się zgadzało, więc…
- Bladz – rzucił Suworow, pragnąc dodać coś jeszcze,
ale przerwała mu Nadieżda.
- Walter – rzuciła, świecąc na beton. – Na której
ścianie stawiałam krzyżyk?
- Co?
- Szliśmy do przodu, na której ścianie zaznaczyłam
nożem znak?
- Na lewej.
- Spójrz – podeszli bliżej i na belce z prawej strony
zobaczyli wycięty nożem znak „X”.
- To niemożliwe – powiedział Walter. Zmarszczył czoło
i nachylił się nad belką. Nagle wydało mu się, że słyszy gdzieś blisko jadący
pociąg metra. Niemożliwe.
Grzegorzewski podskoczył.
- A mówiłem – zawołał. – Zmienna zagięła
czasoprzestrzeń!
- Nie pomyliliście się? – Zachert oddychał coraz
ciężej.
- Jedynie jeśli wracamy – odparła. Walter rozejrzał
się. Korytarz po obu stronach wyglądał tak samo.
- Raczej jesteśmy w przestrzennej wstędze Moebiusa,
pozbawionej granic – rzekł Grzegorzewski. Kręcimy się wokół, tunel się zapętla.
- Nie za szybko dochodzicie do konkluzji? – zapytała
Markiewicz.
- Nie rozumiemy zmiennych – obruszył się. – Wydaje mi
się, że po raz pierwszy obserwujemy jedną w działaniu będąc w zasadzie w jej
bezpośredniej odległości…
- A może wewnątrz niej? – zasugerowała Markiewicz.
- Może.
- Nie przeżylibyśmy tego, nikt dotąd nie przeżył…
- Może tunel nas ekranuje?
- Skończcie tę dyskusję naukową – rozzłościł się
Zachert. – Chcę wiedzieć jak stąd wyjść.
- Sami chcieliście tu wejść – rzuciła Markiewicz, a
pułkownik obrócił się w jej kierunku trzymając się za ukrytą w rękawie rękę, z
wściekłością wymalowaną na twarzy, ale przerwało mu przekleństwo Adaszewa.
- Rassczitatsja! – zawołał, a gdy desantowcy stojący
wokół zaczęli odliczać, Walter pojął, że brakuje światła jednej z latarek.
Zaraz, czy oni nie mieli ich zgaszonych? Potarł głowę, która bolała go coraz
bardziej. Odwrócił się do swojego oddziału.
- Kolejno odlicz! – polecił.
Szpica była w pełnym składzie, ale żołnierzy specnazu
było licząc z dowódcą tylko sześciu.
- Bestużew, ty gdzie? Dawaj tu – poniosły się echem
okrzyki w tunelu, po czym zapadła cisza. Ciemność pozostała nieporuszona.
Walter niepokoił się coraz bardziej. Rudy mógł uciec, ale nie było możliwości,
aby uczynił to desantowiec.
- Bladz – Suworow ścisnął kałasznikowa i kręcił wokół
szukając przeciwnika. Znowu. Cisza i oblepiający ich mrok. Brak ruchu na
oscyloskopie, brak wychyleń na liczniku.
- Wiedziałem – powiedział z satysfakcją
Grzegorzewski. – Oni po prostu po kolei wypadają ze strumienia czasu i znajdują
się poza zmienną…
- Przestańcie pieprzyć! – wybuchł Adaszew, celując
niespodziewanie w jego stronę. – Gdzie jest mój człowiek?
- Adaszew – Zachert przestał już być spokojny. – Ty…
- Tamara – przerwał Walter. – Odczyty. Dlaczego nie
ma odczytów? Powinny być jakieś, jeśli to zmienna.
- Niekoniecznie, może wewnątrz układu… – zaczął
Grzegorzewski, ale Zachert spojrzał na niego groźnie.
- Dla swojego dobra się zamknijcie. Co wam chodzi po
głowie? – zwrócił się do Waltera.
- Im bliżej Polaków i zmiennej licznik zawsze szalał.
Dlaczego nic nie pokazuje?
Tamara pokiwała głową.
- Tak. Powinien coś pokazać… cokolwiek.
- Kiedy były wahania?
- Kiedy się zatrzymaliśmy. Któryś raz. Nie wiem.
Pierwszy?
- Właśnie – powiedział Walter. – Coś wykryłaś.
Czeczen miał rację, tam coś było – spojrzał w kierunku swojego żołnierza.
- Tam coś jest nadal, tawariszcz lejtnant – wtrącił
Czeczen. – Wy też to wiecie.
- Nie tam. Coś jest tutaj – Nadieżda poświeciła
wokół, ale w ciemności nic się nie poruszało.
- Szto wy gawaritie – zirytował się Suworow. –
Nicziewo tu… - rozejrzał się nerwowo i wykrzyknął – Adaszew! Tawariszcz
lejtnant, wy gdzie? Rassczitatsja!
W ciszy, która zapadła rozległo się po kolei adin,
dwa, tri, czietyrje… a potem nikt już nie liczył. Bez zastanowienia żołnierze
podnieśli broń i celowali nią wokół, lufami mierząc w siebie, oślepiając się
błyskami latarek. Zachert chwycił Grzegorzewskiego i pchnął na ścianę.
- Jak stąd wyjść? – zawołał. – Jak wyjść z tej waszej
dylatacji?
- Ale to nie dylatacja, to skompresowana zamknięta
przestrzeń Moebiusa, ja… - zaczął jąkać się fizyk. – Ja nie wiem, spróbujmy
wrócić, ale to teoretycznie niemożliwe…
- Nie obchodzi mnie to, jak stąd wyjść? – wrzasnął
pułkownik, puszczając naukowca.
- Towarzyszu pułkowniku – Walter popatrzył na swą
dłoń, którą właśnie potarł głowę, zastanawiając się czemu widzi na niej coś
czerwonego. Spojrzał na Zacherta, który trzymał się za rękę. – Coś na nas
poluje – powiedział powoli.
- Co? – zamrugał oczami pułkownik. Pozostali
żołnierze przestali kręcić się wokół, popatrzyli na Waltera. Suworow trzymał
się głowę, zapewne też czuł ból.
- Coś tu jest – powiedział Walter. – Nie widać tego,
ale coś tu jest z nami.
- W zmiennej – mruknął Grzegorzewski. - To żyje w
zmiennej, z której nie ma wyjścia, to zamknięta przestrzeń, to żywi się czasem
i przestrzenią.
- Jak stąd wyjść? – warknął Zachert, a żołnierze
wypatrywali przeciwnika, który się nie pojawiał.
- Co powiedzieliście? – zapytała Markiewicz Waltera –
Wcześniej? Coś na nas…
- Poluje – dokończył Walter. – Łapie nas, jednego za
drugim. Po kolei.
- Pułkowniku, to nie zmienna – Markiewicz rozejrzała
się. – To czynnik środowiskowy.
- To zmienna, dlatego nie ma odczytów – wtrącił
Grzegorzewski, ale Markiewicz nie dała sobie przerwać.
- To czynnik środowiskowy – powiedziała. – On nie
zakłóca odczytów. On zakłóca biochemię.
- Dlaczego nic nie widzimy? – zapytał Zachert.
- A myślicie, że wiemy o biochemii adaptywnej
ewolucji więcej niż o zmiennych? – zaczęła szybko mówić Markiewicz. – Myślicie,
że wiemy, dlaczego Polacy łączą się w kolektywne umysły albo jak to możliwe? To
coś zakłóca naszą percepcję.
- Percepcję. Polacy – pokiwał głową Zachert, a jego
twarz rozjaśnił nagle chytry uśmiech. – No to zakłóćmy percepcję Polaków.
Sięgnął pod szynel i wyjął coś co wyglądało jak
granat, po czym zważył to w ręku.
- Padnij! – zawołał, po czym cisnął tym czymś, jak
najdalej potrafił w tunel, wyrywając bezpiecznik.
A potem ciemność eksplodowała błękitnym rozbłyskiem,
a głowa Waltera wybuchła rozdzierającym bólem.
Tarzał się po ziemi dławiąc własnymi wymiotami,
uderzając głową o ziemię, walcząc z tym co się w nią wbiło. Świat był
rozmazany, nie był w stanie go ujrzeć. Jęczał i wymiotował, a wokół siebie
słyszał podobne dźwięki. W głowę wbity miał gwóźdź, przebijający się w najniższe
partie mózgu. Wył, nie będąc w stanie nic powiedzieć, potrafił się jedynie
ślinić. Okolice karku płonęły żywym ogniem, wybijającym się ponad to, co
rozbijało mu czaszkę. Poczuł, że rękami chwyta drewno, wbijając w nie palce i
zdzierając paznokcie. To był jego punkt podparcia, oparł się na podkładzie,
usiłując unieść ciało. Broń, pomyślał odzyskując powoli zmysły, gdzie jest moja
broń. Wymacał drugą ręką kawałek stali, chwycił kałasznikowa i poświecił wokół
przypiętą do niego latarką, patrząc na plamy tańczące wokół niego.
Wzrok wracał powoli, widział leżących na ziemi ludzi
w mundurach, usiłował przypomnieć sobie ich imiona. Nie potrafił powiedzieć co
robił w tym miejscu, w jakimś ciemnym korytarzu, w którym wszyscy się tarzali
we własnych wymiotach, a wokół porozrzucano karabiny. Jeden nie miał ręki,
dwoje nie miało broni i leżało kompletnie nieprzytomnych, z pianą na ustach,
dwóch zaś stało, ale w jakichś dziwnych pozycjach, wyciągniętych ku górze,
sflaczałych i wysuszonych, jak gdyby ktoś ich wypompował, pozbawiając ciało
wnętrzności. Adaszew był bliżej, chudy i wysoki, z nienaturalnie wydłużoną
szyją, jak by coś ciągnęło go ku górze. Adaszew? Kto to jest Adaszew? Adaszew!
Podniósł powoli wzrok i zobaczył jak sufit się rusza.
Z wrzaskiem oświetlił strop i otworzył ogień. Nad nim
płynęła masa, rozlewająca się i kapiąca w dół, a cieniutkie macki wściekle
tłukły wokół, unosząc się znad głów leżących poniżej ludzi. Przypominała ciecz,
stężoną do konsystencji płynnej plasteliny, opalizującą w blasku latarki kolorami
oleju. Po jej powierzchni w obie strony płynęły wyładowania, rozbłyskując
niebieskim światłem.
Seria wystrzelona w strop nie przyniosła efektu, kule
zdawały się w nim niknąć, zupełnie jak gdyby grawitacja została odwrócona i
płynęła tamtędy woda. Zmienił magazynek i zorientował się, że ogłuszający huk
wystrzałów, niosący się poprzez tunel nie ustał. Prócz niego strzelali też
inni.
- Wszoła! – wrzasnął, usiłując przebić się przez
dźwięk. – Miotacz!
Zlokalizował żołnierza, który stał obok niego
opuszczając PKM. Chwycił jego plecak i szarpnął za paski, wyciągając butlę.
Zauważył obok drugie ręce, Czeczen mocował się by odpiąć resztę osprzętu.
Walter odwrócił się, by ujrzeć błysk wielu wystrzałów z karabinów.
- Przerwać ogień! – krzyknął, nikt jednak go nie
słyszał, wszyscy strzelali w płynną rzecz na suficie, mniejszego krewnego
czegoś, co spotkali wcześniej nieopodal Ząbek. Teraz już pamiętał, przypomniał
sobie rzucającą swymi częściami plamę, łapiącą mackami atakujących. Choć ta
wyglądała zupełnie inaczej, nie mogli ryzykować. Trącił Suworowa, lecz ten
odepchnął go ręką, nie przestając strzelać. Zlokalizował Zacherta, który stanął
chwiejnie na nogach. Na migi pokazał mu, aby powstrzymał bezładną strzelaninę,
a ten najwyraźniej zrozumiał. Otrząsnął się i dopadł tamtego. Podczas gdy
Walter ponownie odwrócił się do Czeczena i Wszoły, który wspólnie mocowali
przenośny miotacz ognia, strzały milkły. Wreszcie ucichły zupełnie, a wówczas
rozległ się okrzyk:
- Walter!
Nadieżda stała w nieco dalszej odległości, przy
drewnianej belce, świecąc latarką w górę, skąd sączył się promyk światła,
przecinający ciemność.
- Znajdź wyjście! – krzyknął, odwracając się. –
Wszyscy do tyłu! Wszoła, wal w strop!
Desantowcy zaprzestali już ognia, cofali się celując
w górę karabinami, choć kule nie odnosiły skutku. Blaski wyładowań przygasały,
a Walter przeczuwał, że za chwilę ponownie mogą mieć kłopoty. Suworow chwycił
Adaszewa, który runął na torowisko.
Jeden rzut oka na ciało pozwolił stwierdzić, że to co pozostało po
lejtnancie jest jedynie pustą skorupą. Drugi z martwych desantowców wyglądał
identycznie.
- Zostaw – wrzasnął Zachert. – Brać naukowców!
Wszyscy żołnierze otrząsnęli się, rozkazy nie
wymagały myślenia, mogli działać automatycznie. W blasku latarek Walter zaczął
zauważać, że wszyscy umazani są ciemną substancją. Zorientował się, że jego
ręce się lepią, a kiedy spojrzał na nie, pojął, że to krew. Podczas gdy
desantowcy rzucili się, by chwycić Grzegorzewskiego, Wszoła przesunął się w
przód.
- Brać sprzęt – krzyczał Zachert. Suworow ściągał
plecak Adaszewa, zaś Możejko usiłował zabrać go drugiemu z martwych żołnierzy.
Walter zawiesił karabin na ramieniu i pochylił się, by pomóc podnieść doktor
Markiewicz, która wciąż nie odzyskała przytomności. Złapał ją razem z Tamarą,
zaś Wszoła tuż przed nimi rozświetlił tunel strumieniem ognia.
W chwili gdy płomienie polizały strop, głowa Waltera
ponownie eksplodowała bólem. Z dużym wysiłkiem nie wypuścił z rąk niesionej
kobiety, gdy Tamara straciła równowagę. Ciągnął Markiewicz, odwrócony tyłem,
patrząc jak Wszoła omal nie upuścił miotacza.
- Cofaj się – rozkazał. Paliwa wystarczało na
niewiele ponad minutę. Wszoła zaczął się wycofywać, ponownie celując w strop.
Nie zdołał podpalić płynnej masy na suficie, lecz sprawił, że przestała podążać
za nimi. Płynęła w głąb ciemnego tunelu, nie potrafił powiedzieć czy było to
miejsce z którego przyszli, czy też kierunek w którym zdążali.
Nagle został oślepiony. Z góry padł blask dziennego
światła. Mrugając oczami poczuł, iż wpadł na kogoś, kto zatrzymał się za jego
plecami. Po chwili spojrzał w kierunku światła, starając się nie patrzeć na
wprost. Dostrzegał jedynie poruszający się kształt sylwetki, stopniowo
odzyskując zdolność rozróżniania kształtów zorientował się, że to Nadieżda,
znikająca w dziurze w stropie.
- Na górę! – zawołał Zachert – Po drabinie! Surowow,
plecaki!
Rzecz na suficie zniknęła całkiem w ciemności. Wszoła
był tuż przed Walterem, który nie zamierzał pozostawić niczego przypadkowi.
- Osłaniaj zaporowym! – ogień nie przestawał oświetlać
tunelu, rozlewając się w ciemności. Walter położył Markiewicz na ziemię i
spojrzał na Tamarę, która patrzyła na swą rękę, przykładając ją do głowy. Z jej
szczytu płynęła krew. Wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana.
- Tamara, potrzebuję cię! – krzyknął Walter. Z całej
siły spoliczkował leżącą na ziemi, a Markiewicz nagle otworzyła oczy. – Wstań!
Na drabinę! – poderwał ją bezceremonialnie, niczym lalkę, a potem spoliczkował
po raz drugi. Kobieta szarpnęła się, a on pchnął ją w kierunku Zacherta.
- Kończy się paliwo – zawołał Wszoła. Walter usiłował
zebrać myśli, obejrzał się i zobaczył za sobą metalowe pręty wystające ze
ściany, tuż obok belki, na której jak się zorientował postawiono znak „X”. W
górę wspinali się żołnierze, podający sobie plecaki, a biochemik łapała właśnie
szczeble.
- Przerywanym – polecił Walter i chwycił Wszołę za
ramię. Drugą ręką wymacał metalowy szczebel drabiny i chwycił, mając nadzieję,
że w ten sposób nie przestanie jej widzieć. Ogień zgasł, nieco paliwa płonęło
na stropie, a korytarz oświetlało wyłącznie wpadające z góry światło.
- Na górę, bo ubiję kak sabakę! – krzyczał Suworow na
Grzegorzewskiego, który usiłował wspiąć się na po szczeblach, ale szło mu to z
widocznym trudem. Walter z niepokojem patrzył w głąb ciemnego korytarza, gdzie
w mroku coś czaiło się na suficie. Nie miał pojęcia, czy nie powracało.
- Ognia! – zawołał, a Wszoła znowu podpalił sufit. Na
górę wspinali się kolejni żołnierze, czas dłużył się niemiłosiernie, choć nie
miało to związku z dylatacją. Wreszcie wspiął się i Zachert, wspomagając się
swym kikutem, a za nim Suworow. – Właź – polecił Walter Wszole, po czym
przyszła jego kolej.
Niewiele widział, gdy stanął w świetle, lecz
zorientował się, że gdzieś biegną, ktoś go pociągnął, ktoś inny zawołał, wspiął
się po metalowych schodach, przebiegł podestem, znowu się wspiął, a potem było
powietrze bez zaduchu, światło, dużo światła, po czym upadł w niebieską trawę i
znowu zwymiotował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz