środa, 28 grudnia 2022

Rozdział 20

 SPIS TREŚCI

<< Rozdział 19

20.

Nie odeszli daleko od nasypu. Walter stawiał kroki ostrożnie, nie wiedząc czego się spodziewać, buty zagłębiały się w pulchnej ziemi. Z tej perspektywy nie był w stanie dostrzec domostw, ku którym się kierowali.

Spodnia strona olbrzymich liści nagle ożyła, oderwały się od nich spore punkty, wielkości dużych zwierząt, spadając swą czerwienią w dół, znikając pośród trawy. Zaczęły  pędzić w ich kierunku, gdy żołnierze otworzyli ogień. Podobnie jak pozostali, Walter przyklęknął i wycelował karabin. Po chwili pośród roślinności dojrzał czerwono-czarną kulę podążająca wprost na niego. Wystrzelił i natychmiast przeturlał się na bok. Koło niego przeleciała wiązka zielonej śliny, którą plunął twór, padając martwy. Oddał kolejny strzał, trafiając następną istotę. Upadła tuż przed nim, gwałtowanie się zatrzymując. Miała czarny łeb z olbrzymimi czułkami, czerwony segmentowany odwłok, z czarnymi kropkami po bokach. Kolejnego robaka pędzącego w jego stronę, na swych czarnych krótkich nóżkach, zdjął strzał ze snajperki. Nie odwracał się by sprawdzić, czy było to dzieło Nadieżdy czy też Suworowa, choć zapewne dziwny kodeks desantowca, nie pozwoliłby dopuścić do śmierci przeciwnika, dopóki sam go nie zabije i nie odbierze mu noża.


Strzały stopniowo milkły. Z satysfakcją stwierdził, że specnaz posłuchał go i nie marnował amunicji, oddając krótkie serie.

-  Stan! – zawołał, nie przerywając patrzenia na wprost, w kierunku dymu. Teraz już na pewno zwrócili czyjąś uwagę, choć czerwone robaki nie były tym, czego się spodziewał. Żołnierze kolejno się zgłaszali, obok niego Wszoła, na lewo Głuchowski i Czeczen, na prawo Tamara i Wroczek. Za nimi pozostawali Diakow, wraz z Zachertem i Markiewicz, która nagle zawołała:

- Towarzyszu lejtnancie! To larwy! – a Walter przez chwilę nie rozumiał, co chce mu powiedzieć, spoglądając na zabitych przez nich kilkanaście czerwonych robaków, które zeskoczyły z ogryzionych od dołu liści, gdzie się ukrywały.

- Do tyłu na nasyp! – zawołał, gdy uświadomił sobie, co mogą oznaczać jej słowa, przypominając sobie z czym wiąże się występowanie larw. Było już jednak za późno.

Ziemia u ich stóp eksplodowała bez ostrzeżenia, a on dopiero wtedy pojął czemu była tak spulchniona. Został odrzucony do tyłu przez coś, co się spod niej wydobywało, upadając boleśnie. Spod gruntu wydostawał się olbrzymi twór, podpierając się potężnymi żółto-czarnymi odnóżami, na światło dzienne dobywając potężny łeb z czułkami, z czarnymi oczami po bokach. Podciągał swe olbrzymie cielsko wielkości budynku, windując je z podziemnego legowiska.

- Nie strzelać, do tyłu, za nasyp! – zawołał, usiłując podnieść się z ziemi. Desantowcom nie było łatwiej powstać niż jemu; w swych ciężkich plecakach nie mogli poderwać się szybko z miejsca, w którym leżeli.

Kula snajperki weszła wprost w czarne oko twora, to jedynie go rozwścieczyło. Robak wydał pisk po czym rzygnął nad głową Waltera zieloną strugą żrącego płynu. Kolejne pociski odbijały się od twardego łba, gdy reszta cielska ukazywała się w całej okazałości.

- Job twoju mat’, stonka! – zaklął Wszoła, zdoławszy się unieść na nogi. Olbrzymi chrząszcz, owoc śmiercionośnej myśli imperialistów, stanął mocno na swych odnóżach. Okaz był potężny, wielkości dużego domostwa, za żółtym łbem twarde przedplecze dygotało, a potężny odwłok znaczyły czarne pasy. Czułki poruszały się niezwykle szybko, istota potrząsała gniewnie łbem, wewnątrz którego uwierała go kula wystrzelona z SWD.

Przed nimi znajdował się jeden z najgroźniejszych tworów Dzikich Pól, powstały wskutek knowań imperialistów, którzy jeszcze przed wojną z Polakami rozpoczęli sabotaż rolniczej działalności państw związkowych. Wkrótce później nasilili swą działalność sabotażową i miliony stonek zrzucali z samolotów wysokiego zasięgu, nie tylko na obszary upraw, lecz także na zniszczone areały zony, uniemożliwiając ich rekultywację. Chrząszcze przystosowano aby ich działalność stała się jak najbardziej niszczycielska, wyposażono w żrące enzymy, którymi stonka niszczyć zaczęła jakąkolwiek wegetację, atakując także inne owady. W krótki czasie stała się gatunkiem dominującym, choć jej populację udało się znacznie ograniczyć, gdy wybuchła wojna i nadeszła zima atomowa, działań zaniechano. Stonka zyskała wówczas czas, by się przystosować, a kolejne gatunki adaptowały się do nowych warunków. Urosła, stając się olbrzymim i niezwykle groźnym przeciwnikiem, niebezpiecznym nawet dla tanków, których działka z trudem przebijały jej twardy pancerz. Nie były tego na pewno w stanie uczynić kule wystrzelone z kałasznikowów.

- Wszoła, miotacz! – zawołał Walter, odbiegając na lewo. Dostrzegł, iż pozostali żołnierze posłuchali jego rozkazu, podnoszą się i zawracają w kierunku nasypu. Stonka nie rozeznała się jeszcze w sytuacji, należało to wykorzystać. Nie miał pojęcia jak stawić jej czoła, nie posiadał środków by walczyć z czymś, co było w stanie przetrwać w swej osłonie nawet skoncentrowany ogień artyleryjski. Groźniejsze od niej były jedynie atomowe karaluchy, na szczęście występowały wyłącznie na froncie zachodnim. Odbiegł w lewo, sięgnął po granat, ciskając nim wprost w odwłok stonki. Następnie padł na ziemię.

Eksplozja kontaktowa nie uczyniła tworowi najmniejszej szkody, podmuch jedynie przesunął go nieco w bok, sprawiając, że znowu wydał jakiś dźwięk i popatrzył w kierunku Waltera, który zyskał jedynie w ten sposób odciągnięcie uwagi od pozostałych. Dowódca Szpicy na chwilę stracił słuch, gdy rozległa się eksplozja. Ujrzał, że stonka pochyla głowę, przygotowując się do ataku. Wówczas uderzył w nią strumień metanapalmu, gdy Wszoła zdołał wydobyć z plecaka pojemnik i założyć go na plecy.

- Cofaj się, na nasyp! – wrzasnął Walter, lecz żołnierz zdążył uczynić jedynie jeden krok. Stonka zaryczała, gdy jej ciało zaczął trawić ogień i odwróciła gniewnie łeb, machając mocno czułkami. Jedna z nich uderzyła Wszołę, posyłając go na ziemię. Walter chwycił karabin i zaczął strzelać. Pociski rykoszetowały od łba, a twór nie zwrócił nań nawet uwagi. Spomiędzy jego czułek trysnął strumień zielonej cieczy, trafiając wprost we Wszołę i zalewając całego. Ten zaczął krzyczeć i wyć, machając rękami, gdy jego ciało zaczęło się rozpuszczać, oddzielając się od kości i spływając w dół. Walter wahał się jedynie przez moment, skierował w jego kierunku broń i pociągnął za spust. Strzał trafił Wszołę prosto w głowę, zabijając na miejscu. Nic więcej nie mógł zrobić. Żołnierz osunął się i upadł na plecy, a ciało wciąż skwierczało. Na tym skończyła się inicjatywa Waltera, nie miał pojęcia co uczynić, pobiegł w kierunku nasypu, starając się nie myśleć o tym co właśnie uczynił. W tej chwili ważniejsze było przetrwanie. Wdrapał się na górę, przeskakując na drugą stronę, gdzie na torowisku ułożyli się pozostali żołnierze. Niektórzy usiłowali strzelać, lecz pociski odbijały się od stronki nie czyniąc jej żadnej szkody. Walter zrzucił plecak i rozejrzał się, Markiewicz spoglądała na niego w niemym przerażeniu, po drugiej stronie nasypu na ziemi nieopodal brzegu leżał stalker, obok niego Diakow z Wroczkiem wyciągali właśnie z plecaków i ustawiali podporę potężnej lufy połączonej z metalową płytą, którą oparli o ziemię. Z wielką wprawą łączyli te elementy, sięgając po pociski do broni, w której Walter rozpoznał moździerz SM-78, znany powszechnie jako „aganiok”. Wersja lekka, standardowe wyposażenie wojsk desantowych, skurwysyny mogli wcześniej się pochwalić co tam mają, pomyślał, zastanawiając się co jeszcze ukryli w swych plecakach. Przekręcił się w kierunku stonki, wyrzucił pusty magazynek i przeładował. Unosiła właśnie łeb w ich kierunku.

- Czeczen, granatem! – polecił. Dżazijew momentalnie rzucił nim w jej stronę. Twór wystrzelił strugą, trafiając granat, który znalazł się na jej trasie. Wybuch trysnął kwasem wprost na nią, spadając na łeb i przedplecze. Trafione miejsca zaczęły skwierczeć, a stonka wydała niski dźwięk, będący zapewne wyciem. Jedna z jej czułek zwisła bezładnie. Twór ruszył w kierunku nasypu, wyraźnie rozwścieczony, rozpoczynając szarżę. W jego kierunku poleciał właśnie kolejny granat, Walter spojrzał wściekły, kto uczynił to bez jego rozkazu, by ujrzeć Zacherta, wraz z pozostałymi leżącego na torowisku. Czeczen i Tamara celowali z karabinów, jednak nie próbowali strzelać, Głuchowski oddawał pojedyncze strzały w kierunku twora, próbując przebić się przez rozmaite miejsca na jego ciele, lecz bez efektu.

Granat spadł wprost na odwłok, eksplodując niebieskimi wyładowaniami. Rozeszły się po całym ciele stonki, sprawiając, że się zatrzęsła i zatrzymała otumaniona. Kręciła łbem, nie wyglądało jednak na to, by udało się ją powstrzymać. Walter zerknął do tyłu widząc, że Wroczek wspina się na nasyp, a Diakow ładuje pocisk do moździerza. Kapral uniósł się i zaczął wołać głośno podając namiar, lecz uwagę Waltera zwróciło coś innego.

Z okolicy komina w powietrze wzbijały się ciemne kształty, powoli nabierając wysokości i kierując się w ich stronę. Dostrzegł ich co najmniej kilkadziesiąt.

- Suworow, Okuniewa! – zawołał. – Cel napowietrzny, ognia!

Na betonowym murku mostu Nadieżda uniosła się, przyjęła pozycję klęczącą, oparła Dragunowa o barierkę, zasłonięta swym plecakiem, ustawionym przez nią wcześniej w tym miejscu. Następnie zaczęła strzelać, nie sprawiała wrażenia pośpiechu; po każdym kolejnym strzale na ułamek sekundy przerywała, sprawdzała celownik i oddawała następny, jednak czyniła to niezwykle szybko. Suworow zsunął się z lewego murka i oparł na nim dwunóg karabinu, kucając między minami. Stąd prowadził ogień, oddając kolejno strzał jeden za drugim. Obydwoje prezentowali niezwykły kunszt snajperski, trafiając lecącego przeciwnika z odległości ćwierć wiorsty. Ułatwieniem był zapewne fakt, iż Polacy wzbijali się w powietrze i nadlatywali powoli.

- Dżazijew, Wiśniewska, Głuchowski! Przygotować się, nie strzelać! – zawołał. Wszyscy przyklęknęli, celując w kierunku nadlatujących tworów. Z tej odległości widzieli, jak kształty spadają jak muchy, jednak w niebo wzbijało się ich coraz więcej, zmierzały w ich stronę zwabione odgłosami walki.

Za plecami Waltera rozległ się huk i gwizd, gdy z moździerza wystrzelił pocisk. Obok wciąż nieruchomej stonki wybuchła ziemia. Ta zawyła i zatrząsała łbem, poruszając szybko swą jedyną czułką.

- Poprawka, dwatsat-siedem na liewo! – zawołał Wroczek.

- Zariażaju! – krzyknął Diakow, ładując pocisk. Zaczął kalibrować celownik.

Strzały snajperów umilkły, oboje podpinali właśnie magazynki z kolejnymi dziesięcioma pociskami. Walter wiedział, że po ich wystrzeleniu Nadieżdzie pozostanie tylko jeden, potem będzie musiała ładować do nich ponownie naboje, co skutecznie zmniejszy tempo strzelania. Nie wiedział ile ma jeszcze Zachert, taktyka działania wojsk desantu różniła się od sił rozpoznania, które zazwyczaj wycofywały się, zamiast atakować. Zamierzał rozkazać to pierwsze, gdy tylko uda im się powstrzymać falę natarcia latających tworów. Ich ilość sprawiła, że snajperzy nie zdołali trafić wszystkich, kilkanaście sztuk przebyło już połowę drogi między kominem a nasypem i wyraźnie przyśpieszały.

- Krótkimi seriami, ognia! – polecił Walter.

Żołnierze zaczęli strzelać. Oddawali strzały w kierunku kolejny tworów, trafiając je w głowy i mocarne tułowia. Po przyjęciu kilku pocisków istoty pikowały w dół i uderzały o ziemię. Początkowo było to proste, jednak kolejne zaczęły wzbijać się wysoko w powietrze, poza ich zasięg, usiłując znaleźć się ponad nimi.

- Okuniewa, Suworow, strzelajcie w te na górze! – zawołał podnosząc się i przemieszczając w kierunku mostu, by przebić przez kanonadę. Nie mogli dopuścić, by którykolwiek znalazł się nad ich głowami, skąd mógł zanurkować i pochwycić któregoś z żołnierzy.

Przed sobą miał Markiewicz, zatykającą ręce uszami oraz klęczącego Zacherta. Pułkownik uzbrojony był jedynie w pistolet TT, z którego strzelał w przyklęku. Składał się powoli, oddawał strzał obiema rękami, trafiając w kolejne twory, choć pojedyncze kule nie zawsze wystarczały, by posłać Polaków na ziemię.

Za plecami Waltera rozległ się znowu huk i świst. Stonka ruszyła w tym samym momencie i przemieściła się w ich stronę, gdy pocisk uderzył więc w tył jej pancerza. Wybuchł, przygniatając ją do ziemi, nie zdołał jednak przebić jej skorupy. Znowu zawyła, podnosząc swój odwłok. Wroczek podał nowy namiar, a Walter zaklął w myślach, zdając sobie sprawę, że mieliby szansę, jeśli Diakowowi uda się w końcu wstrzelić i będzie w stanie odpalić całą salwę pocisków 60 mm, najlepiej zapalających, odcinając ją od nich ognistą zaporą. Sprawiło to, że do głowy przyszło mu coś innego, widząc jak stonka podnosi się znowu i rusza w ich kierunku. Złożył się do strzału, lecz pod tym kątem nie miał szansy trafienia. Spojrzał, który z jego żołnierzy był najbliżej.

- Tamara! – zawołał. – Strzelaj we Wszołę!

- Co? – nie zrozumiała.

- Pojemnik! Strzel w pojemnik! Teraz!

Zawahała się, po czym zrozumiała. Padła na ziemię i wycelowała broń, wciąż jednak nie pociągnęła za spust. Jedynie ona miała szansę trafić w pakunek na plecach martwego żołnierza, znajdującego się na drodze stonki. Twór rozpędzał się właśnie w ich kierunku, ruszając gniewnie swym poranionym od kwasu łbem, z którego ciekła wydzielina.

- Strzelaj! To rozkaz! – wydarł się Walter.

Tamara pociągnęła wreszcie za spust. Opóźnienie sprawiło, iż stonka zdążyła znaleźć się już nad ciałem Wszoły, gdy strzał sięgnął celu. Metanapalm eksplodował tuż pod nią, sprawiając, iż pod miękkim podbrzuszem rozlało się morze płomieni, zapalając również część łba. Pod tworem wybuchły pociski znajdujące się w plecaku Wszoły i zaczęły eksplodować wbijając się w jej cielsko. Stonka zaczęła wydawać przeciągłe dźwięki, miotając się lewo i prawo, nie była jednak w stanie stłumić chemicznego ognia, który objął jej spodnią część. Pluła wokół bezładnie kwasem, którego strugi nie sięgały na szczęście nasypu. Walter spojrzał w kierunku nieba, skąd wciąż spadały czarne stwory. Teraz strzelały jedynie karabiny kałasznikowa, snajperzy ładowali w tym czasie najszybciej jak mogli magazynki SWD, by ponownie włączyć się do walki. Polaków wciąż udawało się trzymać na dystans. Moździerz wystrzelił raz jeszcze i tym razem trafił wprost w część łączącą łeb stonki z przedpleczem, gdzie pocisk wybuchł rozrywając jej ciało. Twór wierzgnął i padł, a jej tył osiadł na ziemi. Odnóża wciąż się poruszały, gdy łeb oddzielił się od reszty ciała i stonka zdechła, plując po raz ostatni, a czułka zwisła bezładnie.

Wroczek uniósł rękę z karabinem triumfalnie do góry i w tym samym momencie został trafiony. Z zarośli położonych za wielkimi liśćmi wyleciał pocisk zielonego płynu, przebył trasę po łuku i trafił go wprost w twarz. Ta zaczęła skwierczeć i topić się, a specnazowiec zaczął wrzeszczeć. Wypuścił kałasznikowa i chwycił się rękami za policzki. Momentalnie jego dłonie do nich przywarły i także zaczęły się rozpływać.

- Zmiana pozycji! Rozproszyć się, kryć za nasypem! – zawołał Walter. – Czeczen, ogień ciągły na godzinę pierwszą! Diakow, namiar dziesięć, kąt pięćdziesiąt trzy! – rzucił się biegiem wzdłuż nasypu i otworzył ogień w kierunku niewidocznego przeciwnika. Dżazijew uczynił to samo, a pociski przecięły liście i weszły serią w zarośla. Zachert poderwał się na nogi, po czym przyłożył pistolet do głowy Wroczka, pociągając za spust. Gdy martwy żołnierz osunął się na ziemię, ruszył dalej. Z zarośli zaczęły wylatywać kolejne zielone pociski, uderzały jednak w nasyp, a ktokolwiek strzelał, musiał przestać to po chwili czynić, najwyraźniej pod wpływem strzałów z kałasznikowa.

Przez chwilę nikt nie celował do latających tworów. Jeden z nich wykorzystał ten fakt i spadł z góry chwytając biegnącego Czeczena. Szarpnął go, jednak ciężar sprawił, iż nie mógł poderwać się szybko w powietrze. Ujrzawszy to Walter puścił kałasznikowa jedną ręką i wyciągając zza pasa kabar skoczył na Polaka, wbijając mu nóż głęboko w plecy. Twór krzyknął, po czym runęli z nasypu, zsuwając się w dół od strony płonącej stonki.

Polak szarpał się i wił, a Walter pchał nóż w dół, podczas gdy Czeczen bezładnie usiłował wyplątać z zaciśniętych łap twora. Nad nimi z gwizdem przeleciał pocisk, wybuchając w zaroślach i wyrzucając w górę jakieś człekokształtne ciało.

- Diakow, salwą! – wydarł się Walter najgłośniej jak mógł, wyciągając nóż z latającej istoty, która przestała się wreszcie ruszać. Nieruchomo leżał także Czeczen, a jego ręku wbity był kolec, którym zakończone było żądło, jakie zdążyło wystrzelić z ust Polaka.  Walter zepchnął cielsko z Dżazijewa.

- Osłona! – zawołał, a po chwili z góry rozległa się seria z kałasznikowa. Tamara wraz z Głuchowskim strzelali w zarośla, szatkując znajdującą się tam roślinność, za którą tkwił niewidoczny przeciwnik. To sprawiło, że kolejne zielone pociski lecące w kierunku Waltera uderzyły w ziemię tuż przed nim. Między nim a zaroślami spadając w ziemię uderzyło ciało latającego Polaka, gdy karabiny Dragunowa znowu weszły do akcji. Pociągnął Czeczena jedną ręką, zrzucając z niego truchło. Nie miał pojęcia czy Dżazijew wciąż żyje. Przewiesił karabin przez ramię i chwycił żołnierza dwiema rękami, odciągając go, gdy nad nim rozległy się kolejne gwizdy, a zza nasypu zwielokrotniony huk. W zarośla uderzyła skoncentrowana salwa pocisków, które wybuchały kolejno, uderzając w ziemię, wyrzucając ją w powietrze wraz z piachem i kawałkami roślinności. Wybuchy całkowicie ograniczyły widoczność, a cokolwiek tam się kryło przestało strzelać. Walter chwycił Czeczena pod ramiona i z wysiłkiem zaczął go wciągać na nasyp, gdzie Tamara z Głuchowskim ładowali pociski do kolejnych magazynków. Słychać było pojedyncze strzały ze snajperki, gdy spojrzał w górę dostrzegł, iż kilkanaście tworów które pozostało, klucząc odlatuje w kierunku komina, trzymając się nisko ziemi.

Przeciągnął Czeczena przez nasyp dysząc ciężko.

- Tamara, sprawdź co z nim! – zawołał, sam zaś ruszył wzdłuż nasypu zbierając wyrzucone magazynki, podczas gdy Głuchowski położył się celując w zarośla. Przed chwilą wybuchł ostatni pocisk z moździerza i unosił się stamtąd kłąb dymu oraz wyrzuconego w górę pyłu. Odłamki wskutek eksplozji pocięły wszystkie liście. W zapadłej nagle ciszy na łąkę przewróciły się dwie wielkie rośliny, których łodygi zostały przecięte w połowie. Na ziemię opadały źdźbła trawy. Poniżej nasypu, prócz cielska stonki dostrzec można było liczne ciała latających Polaków, wśród nich dwa ciemne kształty pozbawione skrzydeł, wyrzucone z zarośli.

- Diakow! Załaduj zapalającymi i czekaj! – zawołał Walter, a ten kiwnął głową. Nim wycofają się pozostawią całą okolicę w ogniu. Zsunął się z nasypu. Markiewicz spoglądała nań z rozszerzonymi oczami.- Towarzyszko doktor! – krzyknął do niej.

- Jesteście tacy sami, myślałam że nie, ale w ogóle od niego się nie różnicie – powiedziała zbielałymi wargami.

- Proszę wziąć się w garść! – zawołał. – Potraficie ładować pociski do magazynków? – pokręciła głową – W takim razie proszę pomóc przy Czeczenie. A potem zobaczyć z jakiego powodu zginął Wroczek, chcę wiedzieć co to za substancja!

Rozejrzał się. Poczuł, że brakuje mu ludzi i jest ich zwyczajnie za mało. Podał magazynki Głuchowskiemu.

- Ładuj! – polecił. – Suworow osłaniaj na linii zarośla! – krzyknął w stronę mostu. Desantowiec wskoczył na murek, kładąc się na nim.

Walter nie mógł tracić czasu. Zerwał się i popędził wzdłuż nasypu, nie mógł dać szansy wrogowi, by przedostał się z tej strony na ich tyły. Przebiegł kilkanaście arszynów i wspiął się na nasyp kolejowy, ostatni odcinek przebył czołgając się. Przedostał się w ten sposób przez tory i na wprost siebie ujrzał zarośla, których zniszczony ostrzałem z moździerza odcinek zaczynał się nieopodal. Ujrzał tam pobojowisko, a na nim leżące na nim rozerwane ciała, jednocześnie dostrzegając od strony czerwonych domów, teraz doskonale widocznych przez zniszczone zarośla, nadbiegające w kierunku mostu postacie odziane na zielono. W rękach trzymały broń, bez wątpienia jakieś karabiny. Nie tracił czasu aby rozpoznawać typ, puścił serię z kałasznikowa, sprawiając, że wszystkie padły na ziemię. Atak z flanki zaskoczył je zupełnie, nim którakolwiek zdążyła odpowiedzieć ogniem w ich kierunku poleciał ostatni z granatów RG-42 jakie Walter posiadał. Niektórzy z przeciwników zorientowali się co się dzieje, jeden z nich skryty w leju powstałym wskutek ostrzału zaczął coś krzyczeć, lecz nie zdążyli zareagować. Granat wybuchł, lecz Walter nie czekał na efekt, skulony przebiegł wzdłuż torowiska i przypadł na ziemię puszczając serię, lecz tym razem nie pozostał w tym miejscu na dłużej. Rzucił się gwałtownie z nasypu, widząc wycelowaną w swoim kierunku charakterystyczną rurę granatnika. Gdy zsuwał się w dół, wystrzelony z zarośli pocisk, pozostawiając za sobą białą smugę, eksplodował; uderzając w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdował. Przysypała go ziemia i na chwilę ogłuszyła. Po chwili poderwał się przypominając sobie, że miejsce po drugiej stronie nasypu pozostaje niewidoczne dla snajperów i popędził w kierunku oddziału. Na wprost niego stał Zachert, który wycelował pistolet nad jego głową i wystrzelił. Walter instynktownie ślizgiem przypadł do ziemi i odwrócił się by zobaczyć jak na nasypie przewraca się zastrzelona postać, która wbiegła tam z karabinem w ręku. Z bliska dojrzał, że broń ta przypomina stary model kałasznikowa, AK-47. Fakt, iż wróg używa znanej mu broni w jakimś stopniu go ucieszył, zwłaszcza, iż dotąd strzelał doń czymś innym i całkowicie nieznanym. Przeciwnik przypominał człowieka, mimo iż był cały zielony, a na twarzy miał maskę w takim samym kolorze. Walter nie miał czasu przeanalizować tego faktu, bo dostrzegł wbiegających na wał następnych wrogów, w kierunku których puścił serię kałasznikowa. Strzelił także pułkownik, jednak poprzedni pocisk trafił w głowę, ten zaś w klatkę piersiową i nie wywarł żadnego skutku na atakującym. Dopiero seria posłana przez Waltera wyrzuciła atakującego wraz z drugim z nasypu w tył. Rozległ się szczęk pustego magazynka, Walter przewiesił karabin przez ramię i wyciągnął APS, nie mając czego załadować. Zaczął cofać się celując w nasyp, podążając w ślad za Zachertem. Rozległ się strzał z SWD, a potem następny i na nasyp spadły dwa latające twory, które musiały pikować wprost na niego i pułkownika. Osłaniany przez snajpera odwrócił się i pognał w kierunku mostu, gdzie czekał Diakow. Głuchowski puścił serię w kierunku zarośli, skąd odpowiedziały mu strzały. Dźwięk odbiegał nieco od odgłosu wystrzałów kałasznikowa, ale Walter przypomniał sobie, że AK-47 używał amunicji 7,62 mm starego typu. Jednocześnie z zarośli wystrzelono kolejny zielony pocisk, który przeleciał nad nimi nie czyniąc nikomu szkody.

- Cofnij się! – zawołał do Głuchowskiego. – Mają granatniki! Diakow przygotuj się! – polecił i spojrzał na Zacherta. – Pułkowniku, przegrupowują się. Podpalmy teren i wycofajmy się przez most, nim nas tu przycisną do rzeki – zerknął na Tamarę i Markiewicz, klęczącymi nad Czeczenem. Najwyraźniej Dżazijew żył, inaczej nie traciłyby czasu. Zaczął zastanawiać się jak przenieść go na drugą stronę. Po odpaleniu salwy musieli wykorzystać szybkość i przedostać się murkami, unikając rozłożonych min.

Zachert wyraźnie się wahał. Minęło kilka długich sekund, zapanowała cisza i nikt nie strzelał, Diakow gotów był do odpalenia. Gdy Walter zamierzał się odezwać, pułkownik otworzył wreszcie usta. Wówczas jednak posłyszeli doniosły głos od strony zarośli.

- Poddajcie się! – krzyknął po polsku jakiś mężczyzna.

Popatrzyli po sobie, po czym wspięli się na krawędź nasypu. Pośród zniszczeń nie dostrzegli żadnego ruchu, ktokolwiek wołał, kryć się musiał za przewróconymi łodygami, wśród roślinności poszatkowanej odłamkami salwy z moździerza.

- To wy się poddajcie! – krzyknął Zachert.

- Pułkowniku, grają na czas – szepnął Walter. – Ostrzelajmy ich i wynośmy się nim się przegrupują. Nie wiemy ilu ich tam jest.

- Oni też raczej tego nie wiedzą – powiedział Zachert. – Jak dotąd ponieśli dość duże straty. Zabiliśmy co najmniej kilkunastu, nie licząc tych latających tworów – miał rację, powietrznych Polaków musiało paść co najmniej kilkudziesięciu.

- Towarzyszu pułkowniku, w naszym wypadku strata dwóch ludzi jest chyba równie znacząca – powiedział Walter.  – To dwudziesta część naszych sił. I to ja zastrzeliłem swojego żołnierza.

- Ja również, chcecie się licytować? Sam także wykorzystałem przywilej dowódcy dla Wroczka – rzucił Zachert. – Myślcie taktycznie, tawariszcz lejtnant.

- Poddajcie się, jesteście otoczeni! – rozległo się znowu.

- Co macie na myśli? – zapytał Walter pułkownika.

- Gdyby mieli przewagę, po prostu by nas zmietli do rzeki, nie wzywając do poddania – odparł Zachert – Jeżeli woła, ze jesteśmy otoczeni, gra na czas. Albo ściąga tu większe siły, albo usiłuje znieść rannych z pola. Tak bywa podczas walk z imperialistami.

- To raczej nie byli imperialiści, towarzyszu pułkowniku.

- Tak? No to dowiedzmy się z kim mamy do czynienia – Zachert uniósł głowę, lecz nie wystawił jej za krawędź wału. – Macie minutę aby się poddać! Potem pokryjemy cały obszar zaporowym ogniem artylerii!

Zapadła cisza.

- Nie macie artylerii – rozległo się po chwili.

- Stoi na drugim brzegu rzeki! – odkrzyknął Zachert. Popatrzył na Waltera – Widzicie, zaczął rozmawiać, z jakiegoś powodu nie może atakować i dał się złapać na haczyk, teraz jest już mój - następnie krzyknął ponownie. – Nie zwykłem rozmawiać z kimś kto jest niewidoczny, pokażcie się, jeśli chcecie omówić warunki!

- Żebyście mnie zastrzelili? Bez żartów!

- Jestem gotów spotkać się z wami pośrodku łąki, co wy na to? – zawołał Zachert. Tym razem głos zamilkł na dłużej.

- Nie dam się złapać na ten podstęp! – rozległo się wreszcie.

- Macie tam strzelców, ja jestem gotów wyjść na łąkę – krzyknął Zachert. – Jeśli mnie zastrzelą, zostaniecie wszyscy spopieleni ogniem zaporowym, razem z tymi waszymi domostwami. Podejmę ryzyko, a wy?

Znowu zapadła cisza, która się przedłużała.

- Dziesięć minut! Nie odkładamy broni!

- Pięć minut! Zgoda!

- Zgoda!

Zachert popatrzył na Waltera.

- I co o tym sądzicie?

- Jaką macie gwarancję, że was nie zastrzelą?

- Wiecie co robić w takim wypadku.

Walter zsunął się w dół nasypu i rozważył sytuację.

- Idę tam z wami – powiedział.

- Obaj oficerowie dowodzący misją? Świetna myśl – rzekł z sarkazmem Zachert, gdy znalazł się na dole.

- Sami powiedzieliście, czym ryzykujemy? Najwyżej powystrzelamy się jak kaczki, a Diakow odpali salwę i spali całe otoczenie. Z każdą minutą nasze szanse wycofania stają się są i tak coraz bardziej nikłe – odparł Walter. – Po za tym, skoro jesteście przekonani, że będą rozmawiać, to ja mogę być równie szalony, by z wami pójść.

- To nie szaleństwo – pokręcił głową Zachert. – To wyłącznie zimna kalkulacja z mojej strony, a wbrew temu co wam się może wydawać, wiele wam do mnie brakuje.

Dotarli do pozostałych. Walter rzucił Głuchowskiemu magazynek. Specnazowiec ładował kolejne pociski od kałasznikowa. Podszedł do Tamary, która wlewała w usta Czeczena płyn z manierki. Był przytomny, choć nie poruszał się, jednak jego oczy śledziły to, co się dzieje wokół.

- Co z nim? – zapytał.

- Jest sparaliżowany – odparła. – To jakaś toksyna, stosuję standardową odtrutkę. Mam wrażenie, że ustępuje. Może będziemy wiedzieć więcej, kiedy Markiewicz sprawdzi co jest w jego krwi – wskazała klęczącą nieopodal kobietę, która przelewała odczynniki między pipetami. Walter chwycił Czeczena za rękę i mocno ścisnął, choć ten nie odwzajemnił uścisku.

- Trzymajcie się żołnierzu, dacie radę – po czym dodał. – Jesteście mi potrzebni.

- Walter – powiedziała Tamara. – Przepraszam cię, ja nie mogłam zebrać się żeby wystrzelić. To był nasz towarzysz.

- Wiem, dlatego go zastrzeliłem – odparł. Skierował się w kierunku Markiewicz. Na jego widok kobieta odezwała się pierwsza.

- Przepraszam za to co powiedziałam, ja…

- Nie teraz. Czy udało się wam czegoś dowiedzieć?

- To neurotoksyna z grupy alkaloidów. Tabletka farmakologiczna z medpakietu wojennego podana przez kapral Wiśniewską powinna w tej sytuacji zadziałać. Więcej będę wiedzieć jak przyjrzę się wiązaniom. Wtedy może podamy mu jakieś inne środki farmakologiczne. Potrzeba jednak czasu.

- Czas to jest coś, co usiłuję właśnie nam kupić. Kiedy będzie w stanie chodzić?

- Nie mam pojęcia.

- Co się stało w Wroczkiem?

- Wysoce stężony kwas organiczny. Powiedziałabym, że pochodna tego, czego używała stonka. Ekstrakt. Został nim trafiony.

- Proszę postarać się sprawić, żeby Czeczen stanął na nogach – powiedział.

- Strasznie jesteście oschli – odparła a głos się jej łamał. – Czy to z powodu tego co…

- Towarzyszko doktor – odparł. – Zajmuję się teraz bitwą, nie mam czasu na rozmowy. Straciłem właśnie żołnierza, nie chcę stracić następnego.

- Tego też zastrzelicie, gdy okaże się, że nie może chodzić? – zapytała oskarżycielsko.

- Zapytajcie, czy będzie chciał żyć w takim stanie – odparł. – Przywilej dowódcy.

- Mogę nie zgadzać się towarzyszem lejtnantem w wielu kwestiach – obok stanął Zachert. – Ale w tej mamy podobne poglądy. Chyba, że usiłuje nagiąć przywilej dowódcy do swoich potrzeb.

- Jak ręka? Inhibitor pomógł? Cofnęło się wam? – zapytał Walter zimno.

Zachert uśmiechnął się i nie odpowiedział.

- Pójdziemy?

Walter podniósł głos.

- Oddział, gotowość! – powiedział. – Wraz z towarzyszem pułkownikiem idziemy na spotkanie z wrogiem. Będziemy z nim negocjować pośrodku tej łąki. Suworow, rozumiem, że macie ustalony z towarzyszem pułkownikiem sygnał, podobnie jak ja z Okuniewą? Jeśli go zobaczycie strzelacie, nie bacząc na nasze osoby. Jeżeli sytuacja rozwinie się negatywnie, dowództwo przejmuje kapral Wiśniewska. Tamara, jeśli nie wrócimy, masz natychmiast wycofać się, twoim priorytetowym zadaniem jest przedostanie do Twierdzy Warszawa i zdanie raportu o naszych odkryciach. Przynajmniej jedna osoba musi wrócić. Przez tunel przejdziecie zakładając kaski z bunkra w Natolinie. Czy to jasne?

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał.

- Pozwólcie, tawariszcz lejtnant – z mostu posłyszał głos Nadieżdy. -  Pozwolę sobie zwrócić uwagę, iż jest to działanie nieregulaminowe, opuszczenie oddziału przez obu oficerów.

- Odnotowano towarzyszko, dziękujemy za czujność – odparł. – Od kiedy tu jesteśmy działamy coraz bardziej nieregulaminowo. Czy rozkazy są jasne? Kapral Wiśniewska?

- Przyjęto, tawariszcz lejtnant – po dłuższej chwili odezwała się Tamara.

- Przygotuj się do przeniesienia Czeczena, a wy Diakow bądźcie gotowi do otwarcia ognia, jeśli na łące zaczną padać strzały. To będzie wasza jedyna szansa, żeby się stąd wydostać.

Diakow nie odpowiedział. Patrzył na Zacherta, który po chwili także się odezwał.

- Wszyscy słyszeli? Rozkazy są jasne. Jeśli nie wrócimy, za wszelką cenę złożyć raport w Kordonie. Polecam wam wykonywać rozkazy kapral Wiśniewskiej i w przypadku mojej śmierci przedostać się poza linię wroga. Przyjęto?

- Da – powiedzieli Diakow i Głuchowski. Suworow skinął głową.

- Strzelacie tylko na mój sygnał Okuniewa – powiedział Walter, patrząc na Nadieżdę. – Lub w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. Bez twórczych interpretacji.

- Miło było was poznać, tawariszcz lejtnant.

- Zawsze możecie wrócić tu ze Zmechdywizją i mnie pomścić – rzucił, lecz nie odpowiedziała. Podszedł do Tamary.

- Powodzenia – powiedziała.

- Do zobaczenia po wojnie – odparł. Podszedł do nasypu i stanął obok Zacherta. Ten popatrzył na niego czujnie.

- Zostawcie wszystko, co może powiedzieć im cokolwiek o nas lub naszym uzbrojeniu – rzekł.

- Kałasznikowy już mają, choć nieco starszy model – odparł Walter. – To raczej nas interesuje, czym do nas strzelali.

- Gotów?

- Bardziej nie będę.

Wspięli się na nasyp, po czym stanęli na torach. Czekali. Nie padł żaden strzał, wciąż żyli, zaczęli więc schodzić w dół, na łąkę, na której leżało truchło stonki i ciała latających tworów. Wciąż tam były, kilka z nich krążyło w oddali, nieopodal komina, lecz była to niewielka liczba w porównaniu ze stadem, które ich zaatakowało. Stąd widać było jakie spustoszenie poczyniła dwójka snajperów, a następnie reszta oddziału, ciał leżało co najmniej kilkadziesiąt. Przed nimi znajdowały się zniszczone drzewa, leżące łodygi i poszatkowane odłamkami krzewy. Pośród nich zobaczyli dwie postacie, które podniosły się z trawy. Obie odziane były na zielono, na ich ramionach wisiała broń. Twarze zakrywały maski.

- Mam nieodparte wrażenie towarzyszu pułkowniku, że dokładnie na coś takiego się szykowaliście – powiedział Walter, gdy powoli zaczęli schodzić z nasypu – Mi kazaliście przygotować się do zwiadu, ale samemu uzbroiliście się jak na wojnę.

- Nie do końca na to się szykowałem, ale zgadza się, byłem pewien, że prędzej czy później natrafimy na takiego rodzaju przeciwnika– odparł Zachert.

- Oczywiście nawet w tej chwili nie zdradzicie mi nic więcej? Nawet w obliczu tego, co nas czeka?

- Uwierzcie mi Walter, ta wiedza nie jest wam potrzebna.

- Jakieś inne niespodzianki w plecakach specnazu? Może składany tank?

- Strasznie się zrobiliście odważni w obliczu śmierci, że tyle macie do powiedzenia – ironizował Zachert. Spoważniał. – A niespodzianek u nas jeszcze dużo.

Walter przystanął przy stonce, dostrzegając spaloną dłoń, wystającą spod cielska. Zasalutował i ruszył powoli dalej. Z drugiej strony równie nieśpiesznie nadchodziły dwie postacie.

- Teraz już bez żartów Walter – powiedział cicho Zachert. – Ja będę mówił. Wy starajcie się zebrać jak najwięcej informacji o wrogu. Wszystko może być ważne.

- Wiem. Weźcie pod uwagę to, co wiemy już w tej chwili – odrzekł cicho – Używają starych AK, walnęli w nasyp granatnikiem, którego modelu nie kojarzę. Strzelają jakimś kwasem i zdaje się sprawdza się to, co przepowiadaliście.

- Mianowicie?

- Kontrolują Polaków. Przynajmniej latających. Albo walczą z nimi ramię w ramię.

- Więc chyba trafiliśmy do celu naszej wyprawy.

Ominęli ciała tworów, zbliżając się środka łąki. Z bliska latający Polacy wyglądali jeszcze ohydniej, ich ciała pokrywały guzowate narośla, zza ostrych zębów wystawały długie języki zakończone żądłami. Wystrzępione błoniaste skrzydła zdawały się zbyt cienkie, by utrzymać w powietrzu taką masę. Z ran płynęła żółta śmierdząca krew, ale Walter którego mundur wciąż pachniał zaschniętymi wymiotami nie odczuł różnicy. Skupił się na nadchodzących z naprzeciwka. Teraz dostrzegł, że ich strój stanowił coś w rodzaju pancerza, całego zielonego, skomponowanego z niewielkich płytek, które zmieniały barwę. Gdy postacie opuściły zarośla, odzienie przyjęło kolor trawy, przez którą przechodzili. Stój adaptacyjny, dużo bardziej praktyczniejszy niż polowe mundury w barwie zony, jakie nosili, tu zupełnie niespełniające swej roli. Przez chwilę Walter był przekonany, że ma przed sobą zbroje jakimi wedle kronik filmowych posługiwali się w walkach poza zoną imperialiści, ale przypomniał sobie, że ich przeciwnicy władają biegle językiem polskim, z dziwnym zaśpiewem. W ich mowie było coś obcego, choć nie potrafił do końca powiedzieć co takiego. Niezbyt mu to jednak pasowało do wojsk imperialistycznego kapitalizmu. Tamci u boku nieśli kałasznikowy, widać nie chcieli pokazywać swej broni miotającej kwasem. Z bliska okazało się, że miał rację, modele AK-47, które wyszły z użycia Zmechdywizji dawno temu. Stanowiło to jawny kontrast z ich pancerzami, które jak okazało się z bliska, zakrywały także twarze. Zamiast oczu nosili gogle podobne do używanych przez pilotów suchoji, w kształcie elipsoidalnym, niczym owady.

Zatrzymali się na wprost siebie i taksowali spojrzeniem.

- Przyszliśmy negocjować warunki waszej kapitulacji – dobiegło zza maski. Głos był głuchy – To jedyna możliwość, zostanie zniszczeni.

- Nasza artyleria rozniesie wówczas tę waszą siedzibę – Walter musiał przyznać, że Zachert był mistrzem blefu, wyciągającym wnioski z najmniejszych przesłanek. Komin, oddział wojska… Miał rację, tu znajdowała się baza przeciwnika.

- Nie ma waszej artylerii – odparł głuchy głos. –  Została was dziewiątka. Jeśli się nie poddacie zginiecie.

- A jeśli się poddamy? – zapytał Zachert. Walter uświadomił sobie, że przeciwnicy mogą wiedzieć o tym tylko i wyłącznie dzięki rozpoznaniu lotniczemu. A zatem twory przekazywały im jakoś informacje.

- Zostaniecie przesłuchani, na początek.

- Nie będę pytał co dalej – rzekł Zachert. – Po prostu wyjdę z kontrpropozycją. Pozwolę wam zachować życie, gdy nadejdzie nasza armia.

- Nie ma waszej armii.

- W tej chwili dociera do Powsina w liczbie kilku tysięcy. Jesteśmy tylko forpocztą, mającą dokonać rozpoznania, przekazałem już dowództwu, że znaleźliśmy siedzibę tych ptaszków, które usiłowały nas wypatrzeć, gdy przyczailiśmy się w lesie na skarpie. Mamy cały czas łączność, więc dowiedzą się, jeśli coś się stanie. Gdy armia tu nadciągnie, obróci was w pył.

- Kłamiesz, nie ma żadnej armii! – obruszył się drugi z rozmówców, którego głos także okazał się męski. Ten także mówił nieco dziwnie, jak gdyby akcentował słowa inaczej niż w języku związkowym.

- Wy kłamiecie – wtrącił się Walter. – Nie jesteście w stanie nas zniszczyć. Nie macie środków. Boicie się naszego ataku – Zachert spojrzał na niego poirytowany.

- Więc spróbujcie zaatakować! – gniewnie rzucił mężczyzna. – Wtedy dowiecie się, jak bardzo jesteśmy gotowi – teraz Walter był już pewien swojego, skoro udało mu się wyprowadzić go z równowagi, za maską kryło się zdenerwowanie.

- Uspokójmy się, ponoć są to negocjacje – powiedział Zachert. – A skoro rozmawiamy, to warto wiedzieć z kim mamy do czynienia. Przybyliśmy tu z odsłoniętymi twarzami, podczas gdy wy kryjecie je przed nami.

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie. Sięgnęli do swych czaszek rękami i po chwili z sykiem płytki na ich twarzach zaczęły się odsłaniać, a gogle unosić do góry. Zachert patrzył z wyraźnym zainteresowaniem. Przed sobą ujrzeli dwóch dwudziestokilkuletnich mężczyzn, obaj nosili wąsy. Ich oczy były całe zielone, nie posiadali w ogóle białek. Walter starał się nie okazać zaskoczenia, ludzie którzy zapadli na polactwo i nie zatracili się, nie zmienili się w Polaków.

- Wypada się przestawić, skoro wkraczacie niosąc wojnę na obce terytorium – powiedział starszy z mężczyzn.

- Nie przyniosłem wam wojny – rzekł Sokół. – Przybyłem tu w innym celu. Jestem pułkownik Iwan Stepanowicz Zachert – wyraźnie celowo pominął formację, do której przynależał.

- Lejtnant Karol Walter, Druga Armia Ludowego Wojska Polskiej KRR.

- Zdrajcy Rokossowskiego! – warknął młodszy z mężczyzn. – Nie będzie dla was litości, sprzedawczyki ojczyzny!

Zachert popatrzył nań z wyraźnym skupieniem, a Waltera zalała fala gorąca, gdy usłyszał, że ktoś nazywa go zdrajcą.

- Kim jesteście? – zapytał pułkownik.

- Rotmistrz Witold Arkadiusz Głowacki – padła odpowiedź.

- Wachmistrz Jan Grzegorz Wilczek, Narodowe Siły Zbrojne Trzeciej Rzeczpospolitej Polskiej.

Do Waltera dopiero po chwili dotarło to co usłyszał.

- Faszyści! – wykrztusił zszokowany.

Przed sobą mieli wroga, który niegdyś omal nie zniszczył jego kraju. 


>> Rozdział 21

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz