20.
Nie odeszli daleko od nasypu. Walter stawiał kroki
ostrożnie, nie wiedząc czego się spodziewać, buty zagłębiały się w pulchnej
ziemi. Z tej perspektywy nie był w stanie dostrzec domostw, ku którym się
kierowali.
Spodnia strona olbrzymich liści nagle ożyła, oderwały
się od nich spore punkty, wielkości dużych zwierząt, spadając swą czerwienią w
dół, znikając pośród trawy. Zaczęły
pędzić w ich kierunku, gdy żołnierze otworzyli ogień. Podobnie jak
pozostali, Walter przyklęknął i wycelował karabin. Po chwili pośród roślinności
dojrzał czerwono-czarną kulę podążająca wprost na niego. Wystrzelił i
natychmiast przeturlał się na bok. Koło niego przeleciała wiązka zielonej
śliny, którą plunął twór, padając martwy. Oddał kolejny strzał, trafiając
następną istotę. Upadła tuż przed nim, gwałtowanie się zatrzymując. Miała
czarny łeb z olbrzymimi czułkami, czerwony segmentowany odwłok, z czarnymi
kropkami po bokach. Kolejnego robaka pędzącego w jego stronę, na swych czarnych
krótkich nóżkach, zdjął strzał ze snajperki. Nie odwracał się by sprawdzić, czy
było to dzieło Nadieżdy czy też Suworowa, choć zapewne dziwny kodeks
desantowca, nie pozwoliłby dopuścić do śmierci przeciwnika, dopóki sam go nie
zabije i nie odbierze mu noża.
Strzały stopniowo milkły. Z satysfakcją stwierdził,
że specnaz posłuchał go i nie marnował amunicji, oddając krótkie serie.
- Stan! –
zawołał, nie przerywając patrzenia na wprost, w kierunku dymu. Teraz już na
pewno zwrócili czyjąś uwagę, choć czerwone robaki nie były tym, czego się
spodziewał. Żołnierze kolejno się zgłaszali, obok niego Wszoła, na lewo
Głuchowski i Czeczen, na prawo Tamara i Wroczek. Za nimi pozostawali Diakow,
wraz z Zachertem i Markiewicz, która nagle zawołała:
- Towarzyszu lejtnancie! To larwy! – a Walter przez
chwilę nie rozumiał, co chce mu powiedzieć, spoglądając na zabitych przez nich
kilkanaście czerwonych robaków, które zeskoczyły z ogryzionych od dołu liści,
gdzie się ukrywały.
- Do tyłu na nasyp! – zawołał, gdy uświadomił sobie,
co mogą oznaczać jej słowa, przypominając sobie z czym wiąże się występowanie
larw. Było już jednak za późno.
Ziemia u ich stóp eksplodowała bez ostrzeżenia, a on
dopiero wtedy pojął czemu była tak spulchniona. Został odrzucony do tyłu przez
coś, co się spod niej wydobywało, upadając boleśnie. Spod gruntu wydostawał się
olbrzymi twór, podpierając się potężnymi żółto-czarnymi odnóżami, na światło
dzienne dobywając potężny łeb z czułkami, z czarnymi oczami po bokach.
Podciągał swe olbrzymie cielsko wielkości budynku, windując je z podziemnego
legowiska.
- Nie strzelać, do tyłu, za nasyp! – zawołał,
usiłując podnieść się z ziemi. Desantowcom nie było łatwiej powstać niż jemu; w
swych ciężkich plecakach nie mogli poderwać się szybko z miejsca, w którym
leżeli.
Kula snajperki weszła wprost w czarne oko twora, to
jedynie go rozwścieczyło. Robak wydał pisk po czym rzygnął nad głową Waltera
zieloną strugą żrącego płynu. Kolejne pociski odbijały się od twardego łba, gdy
reszta cielska ukazywała się w całej okazałości.
- Job twoju mat’, stonka! – zaklął Wszoła, zdoławszy
się unieść na nogi. Olbrzymi chrząszcz, owoc śmiercionośnej myśli imperialistów,
stanął mocno na swych odnóżach. Okaz był potężny, wielkości dużego domostwa, za
żółtym łbem twarde przedplecze dygotało, a potężny odwłok znaczyły czarne pasy.
Czułki poruszały się niezwykle szybko, istota potrząsała gniewnie łbem,
wewnątrz którego uwierała go kula wystrzelona z SWD.
Przed nimi znajdował się jeden z najgroźniejszych
tworów Dzikich Pól, powstały wskutek knowań imperialistów, którzy jeszcze przed
wojną z Polakami rozpoczęli sabotaż rolniczej działalności państw związkowych.
Wkrótce później nasilili swą działalność sabotażową i miliony stonek zrzucali z
samolotów wysokiego zasięgu, nie tylko na obszary upraw, lecz także na
zniszczone areały zony, uniemożliwiając ich rekultywację. Chrząszcze
przystosowano aby ich działalność stała się jak najbardziej niszczycielska,
wyposażono w żrące enzymy, którymi stonka niszczyć zaczęła jakąkolwiek
wegetację, atakując także inne owady. W krótki czasie stała się gatunkiem
dominującym, choć jej populację udało się znacznie ograniczyć, gdy wybuchła wojna
i nadeszła zima atomowa, działań zaniechano. Stonka zyskała wówczas czas, by
się przystosować, a kolejne gatunki adaptowały się do nowych warunków. Urosła,
stając się olbrzymim i niezwykle groźnym przeciwnikiem, niebezpiecznym nawet
dla tanków, których działka z trudem przebijały jej twardy pancerz. Nie były
tego na pewno w stanie uczynić kule wystrzelone z kałasznikowów.
- Wszoła, miotacz! – zawołał Walter, odbiegając na
lewo. Dostrzegł, iż pozostali żołnierze posłuchali jego rozkazu, podnoszą się i
zawracają w kierunku nasypu. Stonka nie rozeznała się jeszcze w sytuacji,
należało to wykorzystać. Nie miał pojęcia jak stawić jej czoła, nie posiadał
środków by walczyć z czymś, co było w stanie przetrwać w swej osłonie nawet
skoncentrowany ogień artyleryjski. Groźniejsze od niej były jedynie atomowe
karaluchy, na szczęście występowały wyłącznie na froncie zachodnim. Odbiegł w
lewo, sięgnął po granat, ciskając nim wprost w odwłok stonki. Następnie padł na
ziemię.
Eksplozja kontaktowa nie uczyniła tworowi najmniejszej
szkody, podmuch jedynie przesunął go nieco w bok, sprawiając, że znowu wydał
jakiś dźwięk i popatrzył w kierunku Waltera, który zyskał jedynie w ten sposób
odciągnięcie uwagi od pozostałych. Dowódca Szpicy na chwilę stracił słuch, gdy
rozległa się eksplozja. Ujrzał, że stonka pochyla głowę, przygotowując się do
ataku. Wówczas uderzył w nią strumień metanapalmu, gdy Wszoła zdołał wydobyć z
plecaka pojemnik i założyć go na plecy.
- Cofaj się, na nasyp! – wrzasnął Walter, lecz
żołnierz zdążył uczynić jedynie jeden krok. Stonka zaryczała, gdy jej ciało
zaczął trawić ogień i odwróciła gniewnie łeb, machając mocno czułkami. Jedna z
nich uderzyła Wszołę, posyłając go na ziemię. Walter chwycił karabin i zaczął
strzelać. Pociski rykoszetowały od łba, a twór nie zwrócił nań nawet uwagi.
Spomiędzy jego czułek trysnął strumień zielonej cieczy, trafiając wprost we
Wszołę i zalewając całego. Ten zaczął krzyczeć i wyć, machając rękami, gdy jego
ciało zaczęło się rozpuszczać, oddzielając się od kości i spływając w dół.
Walter wahał się jedynie przez moment, skierował w jego kierunku broń i
pociągnął za spust. Strzał trafił Wszołę prosto w głowę, zabijając na miejscu.
Nic więcej nie mógł zrobić. Żołnierz osunął się i upadł na plecy, a ciało wciąż
skwierczało. Na tym skończyła się inicjatywa Waltera, nie miał pojęcia co
uczynić, pobiegł w kierunku nasypu, starając się nie myśleć o tym co właśnie
uczynił. W tej chwili ważniejsze było przetrwanie. Wdrapał się na górę,
przeskakując na drugą stronę, gdzie na torowisku ułożyli się pozostali
żołnierze. Niektórzy usiłowali strzelać, lecz pociski odbijały się od stronki
nie czyniąc jej żadnej szkody. Walter zrzucił plecak i rozejrzał się,
Markiewicz spoglądała na niego w niemym przerażeniu, po drugiej stronie nasypu
na ziemi nieopodal brzegu leżał stalker, obok niego Diakow z Wroczkiem
wyciągali właśnie z plecaków i ustawiali podporę potężnej lufy połączonej z
metalową płytą, którą oparli o ziemię. Z wielką wprawą łączyli te elementy,
sięgając po pociski do broni, w której Walter rozpoznał moździerz SM-78, znany
powszechnie jako „aganiok”. Wersja lekka, standardowe wyposażenie wojsk
desantowych, skurwysyny mogli wcześniej się pochwalić co tam mają, pomyślał,
zastanawiając się co jeszcze ukryli w swych plecakach. Przekręcił się w kierunku
stonki, wyrzucił pusty magazynek i przeładował. Unosiła właśnie łeb w ich
kierunku.
- Czeczen, granatem! – polecił. Dżazijew momentalnie
rzucił nim w jej stronę. Twór wystrzelił strugą, trafiając granat, który
znalazł się na jej trasie. Wybuch trysnął kwasem wprost na nią, spadając na łeb
i przedplecze. Trafione miejsca zaczęły skwierczeć, a stonka wydała niski
dźwięk, będący zapewne wyciem. Jedna z jej czułek zwisła bezładnie. Twór ruszył
w kierunku nasypu, wyraźnie rozwścieczony, rozpoczynając szarżę. W jego
kierunku poleciał właśnie kolejny granat, Walter spojrzał wściekły, kto uczynił
to bez jego rozkazu, by ujrzeć Zacherta, wraz z pozostałymi leżącego na
torowisku. Czeczen i Tamara celowali z karabinów, jednak nie próbowali
strzelać, Głuchowski oddawał pojedyncze strzały w kierunku twora, próbując
przebić się przez rozmaite miejsca na jego ciele, lecz bez efektu.
Granat spadł wprost na odwłok, eksplodując
niebieskimi wyładowaniami. Rozeszły się po całym ciele stonki, sprawiając, że
się zatrzęsła i zatrzymała otumaniona. Kręciła łbem, nie wyglądało jednak na
to, by udało się ją powstrzymać. Walter zerknął do tyłu widząc, że Wroczek
wspina się na nasyp, a Diakow ładuje pocisk do moździerza. Kapral uniósł się i
zaczął wołać głośno podając namiar, lecz uwagę Waltera zwróciło coś innego.
Z okolicy komina w powietrze wzbijały się ciemne
kształty, powoli nabierając wysokości i kierując się w ich stronę. Dostrzegł
ich co najmniej kilkadziesiąt.
- Suworow, Okuniewa! – zawołał. – Cel napowietrzny,
ognia!
Na betonowym murku mostu Nadieżda uniosła się,
przyjęła pozycję klęczącą, oparła Dragunowa o barierkę, zasłonięta swym
plecakiem, ustawionym przez nią wcześniej w tym miejscu. Następnie zaczęła
strzelać, nie sprawiała wrażenia pośpiechu; po każdym kolejnym strzale na
ułamek sekundy przerywała, sprawdzała celownik i oddawała następny, jednak
czyniła to niezwykle szybko. Suworow zsunął się z lewego murka i oparł na nim
dwunóg karabinu, kucając między minami. Stąd prowadził ogień, oddając kolejno
strzał jeden za drugim. Obydwoje prezentowali niezwykły kunszt snajperski,
trafiając lecącego przeciwnika z odległości ćwierć wiorsty. Ułatwieniem był
zapewne fakt, iż Polacy wzbijali się w powietrze i nadlatywali powoli.
- Dżazijew, Wiśniewska, Głuchowski! Przygotować się,
nie strzelać! – zawołał. Wszyscy przyklęknęli, celując w kierunku nadlatujących
tworów. Z tej odległości widzieli, jak kształty spadają jak muchy, jednak w
niebo wzbijało się ich coraz więcej, zmierzały w ich stronę zwabione odgłosami
walki.
Za plecami Waltera rozległ się huk i gwizd, gdy z
moździerza wystrzelił pocisk. Obok wciąż nieruchomej stonki wybuchła ziemia. Ta
zawyła i zatrząsała łbem, poruszając szybko swą jedyną czułką.
- Poprawka, dwatsat-siedem na liewo! – zawołał
Wroczek.
- Zariażaju! – krzyknął Diakow, ładując pocisk.
Zaczął kalibrować celownik.
Strzały snajperów umilkły, oboje podpinali właśnie
magazynki z kolejnymi dziesięcioma pociskami. Walter wiedział, że po ich
wystrzeleniu Nadieżdzie pozostanie tylko jeden, potem będzie musiała ładować do
nich ponownie naboje, co skutecznie zmniejszy tempo strzelania. Nie wiedział
ile ma jeszcze Zachert, taktyka działania wojsk desantu różniła się od sił
rozpoznania, które zazwyczaj wycofywały się, zamiast atakować. Zamierzał
rozkazać to pierwsze, gdy tylko uda im się powstrzymać falę natarcia latających
tworów. Ich ilość sprawiła, że snajperzy nie zdołali trafić wszystkich,
kilkanaście sztuk przebyło już połowę drogi między kominem a nasypem i wyraźnie
przyśpieszały.
- Krótkimi seriami, ognia! – polecił Walter.
Żołnierze zaczęli strzelać. Oddawali strzały w
kierunku kolejny tworów, trafiając je w głowy i mocarne tułowia. Po przyjęciu
kilku pocisków istoty pikowały w dół i uderzały o ziemię. Początkowo było to
proste, jednak kolejne zaczęły wzbijać się wysoko w powietrze, poza ich zasięg,
usiłując znaleźć się ponad nimi.
- Okuniewa, Suworow, strzelajcie w te na górze! –
zawołał podnosząc się i przemieszczając w kierunku mostu, by przebić przez
kanonadę. Nie mogli dopuścić, by którykolwiek znalazł się nad ich głowami, skąd
mógł zanurkować i pochwycić któregoś z żołnierzy.
Przed sobą miał Markiewicz, zatykającą ręce uszami
oraz klęczącego Zacherta. Pułkownik uzbrojony był jedynie w pistolet TT, z
którego strzelał w przyklęku. Składał się powoli, oddawał strzał obiema rękami,
trafiając w kolejne twory, choć pojedyncze kule nie zawsze wystarczały, by
posłać Polaków na ziemię.
Za plecami Waltera rozległ się znowu huk i świst.
Stonka ruszyła w tym samym momencie i przemieściła się w ich stronę, gdy pocisk
uderzył więc w tył jej pancerza. Wybuchł, przygniatając ją do ziemi, nie zdołał
jednak przebić jej skorupy. Znowu zawyła, podnosząc swój odwłok. Wroczek podał
nowy namiar, a Walter zaklął w myślach, zdając sobie sprawę, że mieliby szansę,
jeśli Diakowowi uda się w końcu wstrzelić i będzie w stanie odpalić całą salwę
pocisków 60 mm, najlepiej zapalających, odcinając ją od nich ognistą zaporą.
Sprawiło to, że do głowy przyszło mu coś innego, widząc jak stonka podnosi się
znowu i rusza w ich kierunku. Złożył się do strzału, lecz pod tym kątem nie
miał szansy trafienia. Spojrzał, który z jego żołnierzy był najbliżej.
- Tamara! – zawołał. – Strzelaj we Wszołę!
- Co? – nie zrozumiała.
- Pojemnik! Strzel w pojemnik! Teraz!
Zawahała się, po czym zrozumiała. Padła na ziemię i
wycelowała broń, wciąż jednak nie pociągnęła za spust. Jedynie ona miała szansę
trafić w pakunek na plecach martwego żołnierza, znajdującego się na drodze
stonki. Twór rozpędzał się właśnie w ich kierunku, ruszając gniewnie swym
poranionym od kwasu łbem, z którego ciekła wydzielina.
- Strzelaj! To rozkaz! – wydarł się Walter.
Tamara pociągnęła wreszcie za spust. Opóźnienie
sprawiło, iż stonka zdążyła znaleźć się już nad ciałem Wszoły, gdy strzał
sięgnął celu. Metanapalm eksplodował tuż pod nią, sprawiając, iż pod miękkim
podbrzuszem rozlało się morze płomieni, zapalając również część łba. Pod tworem
wybuchły pociski znajdujące się w plecaku Wszoły i zaczęły eksplodować wbijając
się w jej cielsko. Stonka zaczęła wydawać przeciągłe dźwięki, miotając się lewo
i prawo, nie była jednak w stanie stłumić chemicznego ognia, który objął jej
spodnią część. Pluła wokół bezładnie kwasem, którego strugi nie sięgały na
szczęście nasypu. Walter spojrzał w kierunku nieba, skąd wciąż spadały czarne
stwory. Teraz strzelały jedynie karabiny kałasznikowa, snajperzy ładowali w tym
czasie najszybciej jak mogli magazynki SWD, by ponownie włączyć się do walki.
Polaków wciąż udawało się trzymać na dystans. Moździerz wystrzelił raz jeszcze
i tym razem trafił wprost w część łączącą łeb stonki z przedpleczem, gdzie
pocisk wybuchł rozrywając jej ciało. Twór wierzgnął i padł, a jej tył osiadł na
ziemi. Odnóża wciąż się poruszały, gdy łeb oddzielił się od reszty ciała i
stonka zdechła, plując po raz ostatni, a czułka zwisła bezładnie.
Wroczek uniósł rękę z karabinem triumfalnie do góry i
w tym samym momencie został trafiony. Z zarośli położonych za wielkimi liśćmi
wyleciał pocisk zielonego płynu, przebył trasę po łuku i trafił go wprost w
twarz. Ta zaczęła skwierczeć i topić się, a specnazowiec zaczął wrzeszczeć.
Wypuścił kałasznikowa i chwycił się rękami za policzki. Momentalnie jego dłonie
do nich przywarły i także zaczęły się rozpływać.
- Zmiana pozycji! Rozproszyć się, kryć za nasypem! –
zawołał Walter. – Czeczen, ogień ciągły na godzinę pierwszą! Diakow, namiar
dziesięć, kąt pięćdziesiąt trzy! – rzucił się biegiem wzdłuż nasypu i otworzył
ogień w kierunku niewidocznego przeciwnika. Dżazijew uczynił to samo, a pociski
przecięły liście i weszły serią w zarośla. Zachert poderwał się na nogi, po
czym przyłożył pistolet do głowy Wroczka, pociągając za spust. Gdy martwy
żołnierz osunął się na ziemię, ruszył dalej. Z zarośli zaczęły wylatywać
kolejne zielone pociski, uderzały jednak w nasyp, a ktokolwiek strzelał, musiał
przestać to po chwili czynić, najwyraźniej pod wpływem strzałów z kałasznikowa.
Przez chwilę nikt nie celował do latających tworów.
Jeden z nich wykorzystał ten fakt i spadł z góry chwytając biegnącego Czeczena.
Szarpnął go, jednak ciężar sprawił, iż nie mógł poderwać się szybko w
powietrze. Ujrzawszy to Walter puścił kałasznikowa jedną ręką i wyciągając zza
pasa kabar skoczył na Polaka, wbijając mu nóż głęboko w plecy. Twór krzyknął,
po czym runęli z nasypu, zsuwając się w dół od strony płonącej stonki.
Polak szarpał się i wił, a Walter pchał nóż w dół,
podczas gdy Czeczen bezładnie usiłował wyplątać z zaciśniętych łap twora. Nad
nimi z gwizdem przeleciał pocisk, wybuchając w zaroślach i wyrzucając w górę
jakieś człekokształtne ciało.
- Diakow, salwą! – wydarł się Walter najgłośniej jak
mógł, wyciągając nóż z latającej istoty, która przestała się wreszcie ruszać.
Nieruchomo leżał także Czeczen, a jego ręku wbity był kolec, którym zakończone
było żądło, jakie zdążyło wystrzelić z ust Polaka. Walter zepchnął cielsko z Dżazijewa.
- Osłona! – zawołał, a po chwili z góry rozległa się
seria z kałasznikowa. Tamara wraz z Głuchowskim strzelali w zarośla, szatkując
znajdującą się tam roślinność, za którą tkwił niewidoczny przeciwnik. To
sprawiło, że kolejne zielone pociski lecące w kierunku Waltera uderzyły w
ziemię tuż przed nim. Między nim a zaroślami spadając w ziemię uderzyło ciało
latającego Polaka, gdy karabiny Dragunowa znowu weszły do akcji. Pociągnął
Czeczena jedną ręką, zrzucając z niego truchło. Nie miał pojęcia czy Dżazijew wciąż
żyje. Przewiesił karabin przez ramię i chwycił żołnierza dwiema rękami,
odciągając go, gdy nad nim rozległy się kolejne gwizdy, a zza nasypu
zwielokrotniony huk. W zarośla uderzyła skoncentrowana salwa pocisków, które
wybuchały kolejno, uderzając w ziemię, wyrzucając ją w powietrze wraz z piachem
i kawałkami roślinności. Wybuchy całkowicie ograniczyły widoczność, a cokolwiek
tam się kryło przestało strzelać. Walter chwycił Czeczena pod ramiona i z
wysiłkiem zaczął go wciągać na nasyp, gdzie Tamara z Głuchowskim ładowali
pociski do kolejnych magazynków. Słychać było pojedyncze strzały ze snajperki,
gdy spojrzał w górę dostrzegł, iż kilkanaście tworów które pozostało, klucząc
odlatuje w kierunku komina, trzymając się nisko ziemi.
Przeciągnął Czeczena przez nasyp dysząc ciężko.
- Tamara, sprawdź co z nim! – zawołał, sam zaś ruszył
wzdłuż nasypu zbierając wyrzucone magazynki, podczas gdy Głuchowski położył się
celując w zarośla. Przed chwilą wybuchł ostatni pocisk z moździerza i unosił
się stamtąd kłąb dymu oraz wyrzuconego w górę pyłu. Odłamki wskutek eksplozji
pocięły wszystkie liście. W zapadłej nagle ciszy na łąkę przewróciły się dwie
wielkie rośliny, których łodygi zostały przecięte w połowie. Na ziemię opadały
źdźbła trawy. Poniżej nasypu, prócz cielska stonki dostrzec można było liczne
ciała latających Polaków, wśród nich dwa ciemne kształty pozbawione skrzydeł,
wyrzucone z zarośli.
- Diakow! Załaduj zapalającymi i czekaj! – zawołał
Walter, a ten kiwnął głową. Nim wycofają się pozostawią całą okolicę w ogniu.
Zsunął się z nasypu. Markiewicz spoglądała nań z rozszerzonymi oczami.-
Towarzyszko doktor! – krzyknął do niej.
- Jesteście tacy sami, myślałam że nie, ale w ogóle
od niego się nie różnicie – powiedziała zbielałymi wargami.
- Proszę wziąć się w garść! – zawołał. – Potraficie
ładować pociski do magazynków? – pokręciła głową – W takim razie proszę pomóc
przy Czeczenie. A potem zobaczyć z jakiego powodu zginął Wroczek, chcę wiedzieć
co to za substancja!
Rozejrzał się. Poczuł, że brakuje mu ludzi i jest ich
zwyczajnie za mało. Podał magazynki Głuchowskiemu.
- Ładuj! – polecił. – Suworow osłaniaj na linii
zarośla! – krzyknął w stronę mostu. Desantowiec wskoczył na murek, kładąc się
na nim.
Walter nie mógł tracić czasu. Zerwał się i popędził
wzdłuż nasypu, nie mógł dać szansy wrogowi, by przedostał się z tej strony na
ich tyły. Przebiegł kilkanaście arszynów i wspiął się na nasyp kolejowy,
ostatni odcinek przebył czołgając się. Przedostał się w ten sposób przez tory i
na wprost siebie ujrzał zarośla, których zniszczony ostrzałem z moździerza
odcinek zaczynał się nieopodal. Ujrzał tam pobojowisko, a na nim leżące na nim
rozerwane ciała, jednocześnie dostrzegając od strony czerwonych domów, teraz
doskonale widocznych przez zniszczone zarośla, nadbiegające w kierunku mostu
postacie odziane na zielono. W rękach trzymały broń, bez wątpienia jakieś
karabiny. Nie tracił czasu aby rozpoznawać typ, puścił serię z kałasznikowa,
sprawiając, że wszystkie padły na ziemię. Atak z flanki zaskoczył je zupełnie,
nim którakolwiek zdążyła odpowiedzieć ogniem w ich kierunku poleciał ostatni z
granatów RG-42 jakie Walter posiadał. Niektórzy z przeciwników zorientowali się
co się dzieje, jeden z nich skryty w leju powstałym wskutek ostrzału zaczął coś
krzyczeć, lecz nie zdążyli zareagować. Granat wybuchł, lecz Walter nie czekał
na efekt, skulony przebiegł wzdłuż torowiska i przypadł na ziemię puszczając
serię, lecz tym razem nie pozostał w tym miejscu na dłużej. Rzucił się
gwałtownie z nasypu, widząc wycelowaną w swoim kierunku charakterystyczną rurę
granatnika. Gdy zsuwał się w dół, wystrzelony z zarośli pocisk, pozostawiając
za sobą białą smugę, eksplodował; uderzając w miejsce, gdzie jeszcze przed
chwilą się znajdował. Przysypała go ziemia i na chwilę ogłuszyła. Po chwili
poderwał się przypominając sobie, że miejsce po drugiej stronie nasypu
pozostaje niewidoczne dla snajperów i popędził w kierunku oddziału. Na wprost
niego stał Zachert, który wycelował pistolet nad jego głową i wystrzelił.
Walter instynktownie ślizgiem przypadł do ziemi i odwrócił się by zobaczyć jak
na nasypie przewraca się zastrzelona postać, która wbiegła tam z karabinem w
ręku. Z bliska dojrzał, że broń ta przypomina stary model kałasznikowa, AK-47.
Fakt, iż wróg używa znanej mu broni w jakimś stopniu go ucieszył, zwłaszcza, iż
dotąd strzelał doń czymś innym i całkowicie nieznanym. Przeciwnik przypominał
człowieka, mimo iż był cały zielony, a na twarzy miał maskę w takim samym
kolorze. Walter nie miał czasu przeanalizować tego faktu, bo dostrzegł
wbiegających na wał następnych wrogów, w kierunku których puścił serię
kałasznikowa. Strzelił także pułkownik, jednak poprzedni pocisk trafił w głowę,
ten zaś w klatkę piersiową i nie wywarł żadnego skutku na atakującym. Dopiero
seria posłana przez Waltera wyrzuciła atakującego wraz z drugim z nasypu w tył.
Rozległ się szczęk pustego magazynka, Walter przewiesił karabin przez ramię i
wyciągnął APS, nie mając czego załadować. Zaczął cofać się celując w nasyp,
podążając w ślad za Zachertem. Rozległ się strzał z SWD, a potem następny i na
nasyp spadły dwa latające twory, które musiały pikować wprost na niego i
pułkownika. Osłaniany przez snajpera odwrócił się i pognał w kierunku mostu,
gdzie czekał Diakow. Głuchowski puścił serię w kierunku zarośli, skąd
odpowiedziały mu strzały. Dźwięk odbiegał nieco od odgłosu wystrzałów
kałasznikowa, ale Walter przypomniał sobie, że AK-47 używał amunicji 7,62 mm
starego typu. Jednocześnie z zarośli wystrzelono kolejny zielony pocisk, który
przeleciał nad nimi nie czyniąc nikomu szkody.
- Cofnij się! – zawołał do Głuchowskiego. – Mają
granatniki! Diakow przygotuj się! – polecił i spojrzał na Zacherta. –
Pułkowniku, przegrupowują się. Podpalmy teren i wycofajmy się przez most, nim
nas tu przycisną do rzeki – zerknął na Tamarę i Markiewicz, klęczącymi nad
Czeczenem. Najwyraźniej Dżazijew żył, inaczej nie traciłyby czasu. Zaczął
zastanawiać się jak przenieść go na drugą stronę. Po odpaleniu salwy musieli
wykorzystać szybkość i przedostać się murkami, unikając rozłożonych min.
Zachert wyraźnie się wahał. Minęło kilka długich
sekund, zapanowała cisza i nikt nie strzelał, Diakow gotów był do odpalenia.
Gdy Walter zamierzał się odezwać, pułkownik otworzył wreszcie usta. Wówczas
jednak posłyszeli doniosły głos od strony zarośli.
- Poddajcie się! – krzyknął po polsku jakiś
mężczyzna.
Popatrzyli po sobie, po czym wspięli się na krawędź
nasypu. Pośród zniszczeń nie dostrzegli żadnego ruchu, ktokolwiek wołał, kryć
się musiał za przewróconymi łodygami, wśród roślinności poszatkowanej odłamkami
salwy z moździerza.
- To wy się poddajcie! – krzyknął Zachert.
- Pułkowniku, grają na czas – szepnął Walter. –
Ostrzelajmy ich i wynośmy się nim się przegrupują. Nie wiemy ilu ich tam jest.
- Oni też raczej tego nie wiedzą – powiedział
Zachert. – Jak dotąd ponieśli dość duże straty. Zabiliśmy co najmniej
kilkunastu, nie licząc tych latających tworów – miał rację, powietrznych
Polaków musiało paść co najmniej kilkudziesięciu.
- Towarzyszu pułkowniku, w naszym wypadku strata
dwóch ludzi jest chyba równie znacząca – powiedział Walter. – To dwudziesta część naszych sił. I to ja
zastrzeliłem swojego żołnierza.
- Ja również, chcecie się licytować? Sam także
wykorzystałem przywilej dowódcy dla Wroczka – rzucił Zachert. – Myślcie
taktycznie, tawariszcz lejtnant.
- Poddajcie się, jesteście otoczeni! – rozległo się
znowu.
- Co macie na myśli? – zapytał Walter pułkownika.
- Gdyby mieli przewagę, po prostu by nas zmietli do
rzeki, nie wzywając do poddania – odparł Zachert – Jeżeli woła, ze jesteśmy
otoczeni, gra na czas. Albo ściąga tu większe siły, albo usiłuje znieść rannych
z pola. Tak bywa podczas walk z imperialistami.
- To raczej nie byli imperialiści, towarzyszu
pułkowniku.
- Tak? No to dowiedzmy się z kim mamy do czynienia –
Zachert uniósł głowę, lecz nie wystawił jej za krawędź wału. – Macie minutę aby
się poddać! Potem pokryjemy cały obszar zaporowym ogniem artylerii!
Zapadła cisza.
- Nie macie artylerii – rozległo się po chwili.
- Stoi na drugim brzegu rzeki! – odkrzyknął Zachert.
Popatrzył na Waltera – Widzicie, zaczął rozmawiać, z jakiegoś powodu nie może
atakować i dał się złapać na haczyk, teraz jest już mój - następnie krzyknął
ponownie. – Nie zwykłem rozmawiać z kimś kto jest niewidoczny, pokażcie się,
jeśli chcecie omówić warunki!
- Żebyście mnie zastrzelili? Bez żartów!
- Jestem gotów spotkać się z wami pośrodku łąki, co
wy na to? – zawołał Zachert. Tym razem głos zamilkł na dłużej.
- Nie dam się złapać na ten podstęp! – rozległo się
wreszcie.
- Macie tam strzelców, ja jestem gotów wyjść na łąkę
– krzyknął Zachert. – Jeśli mnie zastrzelą, zostaniecie wszyscy spopieleni
ogniem zaporowym, razem z tymi waszymi domostwami. Podejmę ryzyko, a wy?
Znowu zapadła cisza, która się przedłużała.
- Dziesięć minut! Nie odkładamy broni!
- Pięć minut! Zgoda!
- Zgoda!
Zachert popatrzył na Waltera.
- I co o tym sądzicie?
- Jaką macie gwarancję, że was nie zastrzelą?
- Wiecie co robić w takim wypadku.
Walter zsunął się w dół nasypu i rozważył sytuację.
- Idę tam z wami – powiedział.
- Obaj oficerowie dowodzący misją? Świetna myśl –
rzekł z sarkazmem Zachert, gdy znalazł się na dole.
- Sami powiedzieliście, czym ryzykujemy? Najwyżej
powystrzelamy się jak kaczki, a Diakow odpali salwę i spali całe otoczenie. Z
każdą minutą nasze szanse wycofania stają się są i tak coraz bardziej nikłe –
odparł Walter. – Po za tym, skoro jesteście przekonani, że będą rozmawiać, to
ja mogę być równie szalony, by z wami pójść.
- To nie szaleństwo – pokręcił głową Zachert. – To
wyłącznie zimna kalkulacja z mojej strony, a wbrew temu co wam się może
wydawać, wiele wam do mnie brakuje.
Dotarli do pozostałych. Walter rzucił Głuchowskiemu
magazynek. Specnazowiec ładował kolejne pociski od kałasznikowa. Podszedł do
Tamary, która wlewała w usta Czeczena płyn z manierki. Był przytomny, choć nie
poruszał się, jednak jego oczy śledziły to, co się dzieje wokół.
- Co z nim? – zapytał.
- Jest sparaliżowany – odparła. – To jakaś toksyna,
stosuję standardową odtrutkę. Mam wrażenie, że ustępuje. Może będziemy wiedzieć
więcej, kiedy Markiewicz sprawdzi co jest w jego krwi – wskazała klęczącą
nieopodal kobietę, która przelewała odczynniki między pipetami. Walter chwycił
Czeczena za rękę i mocno ścisnął, choć ten nie odwzajemnił uścisku.
- Trzymajcie się żołnierzu, dacie radę – po czym
dodał. – Jesteście mi potrzebni.
- Walter – powiedziała Tamara. – Przepraszam cię, ja
nie mogłam zebrać się żeby wystrzelić. To był nasz towarzysz.
- Wiem, dlatego go zastrzeliłem – odparł. Skierował
się w kierunku Markiewicz. Na jego widok kobieta odezwała się pierwsza.
- Przepraszam za to co powiedziałam, ja…
- Nie teraz. Czy udało się wam czegoś dowiedzieć?
- To neurotoksyna z grupy alkaloidów. Tabletka
farmakologiczna z medpakietu wojennego podana przez kapral Wiśniewską powinna w
tej sytuacji zadziałać. Więcej będę wiedzieć jak przyjrzę się wiązaniom. Wtedy
może podamy mu jakieś inne środki farmakologiczne. Potrzeba jednak czasu.
- Czas to jest coś, co usiłuję właśnie nam kupić.
Kiedy będzie w stanie chodzić?
- Nie mam pojęcia.
- Co się stało w Wroczkiem?
- Wysoce stężony kwas organiczny. Powiedziałabym, że
pochodna tego, czego używała stonka. Ekstrakt. Został nim trafiony.
- Proszę postarać się sprawić, żeby Czeczen stanął na
nogach – powiedział.
- Strasznie jesteście oschli – odparła a głos się jej
łamał. – Czy to z powodu tego co…
- Towarzyszko doktor – odparł. – Zajmuję się teraz
bitwą, nie mam czasu na rozmowy. Straciłem właśnie żołnierza, nie chcę stracić
następnego.
- Tego też zastrzelicie, gdy okaże się, że nie może
chodzić? – zapytała oskarżycielsko.
- Zapytajcie, czy będzie chciał żyć w takim stanie –
odparł. – Przywilej dowódcy.
- Mogę nie zgadzać się towarzyszem lejtnantem w wielu
kwestiach – obok stanął Zachert. – Ale w tej mamy podobne poglądy. Chyba, że
usiłuje nagiąć przywilej dowódcy do swoich potrzeb.
- Jak ręka? Inhibitor pomógł? Cofnęło się wam? –
zapytał Walter zimno.
Zachert uśmiechnął się i nie odpowiedział.
- Pójdziemy?
Walter podniósł głos.
- Oddział, gotowość! – powiedział. – Wraz z
towarzyszem pułkownikiem idziemy na spotkanie z wrogiem. Będziemy z nim
negocjować pośrodku tej łąki. Suworow, rozumiem, że macie ustalony z
towarzyszem pułkownikiem sygnał, podobnie jak ja z Okuniewą? Jeśli go
zobaczycie strzelacie, nie bacząc na nasze osoby. Jeżeli sytuacja rozwinie się
negatywnie, dowództwo przejmuje kapral Wiśniewska. Tamara, jeśli nie wrócimy,
masz natychmiast wycofać się, twoim priorytetowym zadaniem jest przedostanie do
Twierdzy Warszawa i zdanie raportu o naszych odkryciach. Przynajmniej jedna
osoba musi wrócić. Przez tunel przejdziecie zakładając kaski z bunkra w
Natolinie. Czy to jasne?
Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał.
- Pozwólcie, tawariszcz lejtnant – z mostu posłyszał
głos Nadieżdy. - Pozwolę sobie zwrócić
uwagę, iż jest to działanie nieregulaminowe, opuszczenie oddziału przez obu
oficerów.
- Odnotowano towarzyszko, dziękujemy za czujność –
odparł. – Od kiedy tu jesteśmy działamy coraz bardziej nieregulaminowo. Czy
rozkazy są jasne? Kapral Wiśniewska?
- Przyjęto, tawariszcz lejtnant – po dłuższej chwili
odezwała się Tamara.
- Przygotuj się do przeniesienia Czeczena, a wy
Diakow bądźcie gotowi do otwarcia ognia, jeśli na łące zaczną padać strzały. To
będzie wasza jedyna szansa, żeby się stąd wydostać.
Diakow nie odpowiedział. Patrzył na Zacherta, który
po chwili także się odezwał.
- Wszyscy słyszeli? Rozkazy są jasne. Jeśli nie
wrócimy, za wszelką cenę złożyć raport w Kordonie. Polecam wam wykonywać
rozkazy kapral Wiśniewskiej i w przypadku mojej śmierci przedostać się poza
linię wroga. Przyjęto?
- Da – powiedzieli Diakow i Głuchowski. Suworow
skinął głową.
- Strzelacie tylko na mój sygnał Okuniewa –
powiedział Walter, patrząc na Nadieżdę. – Lub w sytuacji bezpośredniego
zagrożenia. Bez twórczych interpretacji.
- Miło było was poznać, tawariszcz lejtnant.
- Zawsze możecie wrócić tu ze Zmechdywizją i mnie
pomścić – rzucił, lecz nie odpowiedziała. Podszedł do Tamary.
- Powodzenia – powiedziała.
- Do zobaczenia po wojnie – odparł. Podszedł do
nasypu i stanął obok Zacherta. Ten popatrzył na niego czujnie.
- Zostawcie wszystko, co może powiedzieć im cokolwiek
o nas lub naszym uzbrojeniu – rzekł.
- Kałasznikowy już mają, choć nieco starszy model –
odparł Walter. – To raczej nas interesuje, czym do nas strzelali.
- Gotów?
- Bardziej nie będę.
Wspięli się na nasyp, po czym stanęli na torach.
Czekali. Nie padł żaden strzał, wciąż żyli, zaczęli więc schodzić w dół, na
łąkę, na której leżało truchło stonki i ciała latających tworów. Wciąż tam
były, kilka z nich krążyło w oddali, nieopodal komina, lecz była to niewielka
liczba w porównaniu ze stadem, które ich zaatakowało. Stąd widać było jakie
spustoszenie poczyniła dwójka snajperów, a następnie reszta oddziału, ciał leżało
co najmniej kilkadziesiąt. Przed nimi znajdowały się zniszczone drzewa, leżące
łodygi i poszatkowane odłamkami krzewy. Pośród nich zobaczyli dwie postacie,
które podniosły się z trawy. Obie odziane były na zielono, na ich ramionach
wisiała broń. Twarze zakrywały maski.
- Mam nieodparte wrażenie towarzyszu pułkowniku, że
dokładnie na coś takiego się szykowaliście – powiedział Walter, gdy powoli
zaczęli schodzić z nasypu – Mi kazaliście przygotować się do zwiadu, ale samemu
uzbroiliście się jak na wojnę.
- Nie do końca na to się szykowałem, ale zgadza się,
byłem pewien, że prędzej czy później natrafimy na takiego rodzaju przeciwnika–
odparł Zachert.
- Oczywiście nawet w tej chwili nie zdradzicie mi nic
więcej? Nawet w obliczu tego, co nas czeka?
- Uwierzcie mi Walter, ta wiedza nie jest wam
potrzebna.
- Jakieś inne niespodzianki w plecakach specnazu?
Może składany tank?
- Strasznie się zrobiliście odważni w obliczu śmierci,
że tyle macie do powiedzenia – ironizował Zachert. Spoważniał. – A
niespodzianek u nas jeszcze dużo.
Walter przystanął przy stonce, dostrzegając spaloną
dłoń, wystającą spod cielska. Zasalutował i ruszył powoli dalej. Z drugiej
strony równie nieśpiesznie nadchodziły dwie postacie.
- Teraz już bez żartów Walter – powiedział cicho
Zachert. – Ja będę mówił. Wy starajcie się zebrać jak najwięcej informacji o wrogu.
Wszystko może być ważne.
- Wiem. Weźcie pod uwagę to, co wiemy już w tej
chwili – odrzekł cicho – Używają starych AK, walnęli w nasyp granatnikiem,
którego modelu nie kojarzę. Strzelają jakimś kwasem i zdaje się sprawdza się to,
co przepowiadaliście.
- Mianowicie?
- Kontrolują Polaków. Przynajmniej latających. Albo
walczą z nimi ramię w ramię.
- Więc chyba trafiliśmy do celu naszej wyprawy.
Ominęli ciała tworów, zbliżając się środka łąki. Z
bliska latający Polacy wyglądali jeszcze ohydniej, ich ciała pokrywały guzowate
narośla, zza ostrych zębów wystawały długie języki zakończone żądłami. Wystrzępione
błoniaste skrzydła zdawały się zbyt cienkie, by utrzymać w powietrzu taką masę.
Z ran płynęła żółta śmierdząca krew, ale Walter którego mundur wciąż pachniał
zaschniętymi wymiotami nie odczuł różnicy. Skupił się na nadchodzących z
naprzeciwka. Teraz dostrzegł, że ich strój stanowił coś w rodzaju pancerza,
całego zielonego, skomponowanego z niewielkich płytek, które zmieniały barwę.
Gdy postacie opuściły zarośla, odzienie przyjęło kolor trawy, przez którą
przechodzili. Stój adaptacyjny, dużo bardziej praktyczniejszy niż polowe
mundury w barwie zony, jakie nosili, tu zupełnie niespełniające swej roli.
Przez chwilę Walter był przekonany, że ma przed sobą zbroje jakimi wedle kronik
filmowych posługiwali się w walkach poza zoną imperialiści, ale przypomniał
sobie, że ich przeciwnicy władają biegle językiem polskim, z dziwnym zaśpiewem.
W ich mowie było coś obcego, choć nie potrafił do końca powiedzieć co takiego.
Niezbyt mu to jednak pasowało do wojsk imperialistycznego kapitalizmu. Tamci u
boku nieśli kałasznikowy, widać nie chcieli pokazywać swej broni miotającej
kwasem. Z bliska okazało się, że miał rację, modele AK-47, które wyszły z
użycia Zmechdywizji dawno temu. Stanowiło to jawny kontrast z ich pancerzami,
które jak okazało się z bliska, zakrywały także twarze. Zamiast oczu nosili
gogle podobne do używanych przez pilotów suchoji, w kształcie elipsoidalnym,
niczym owady.
Zatrzymali się na wprost siebie i taksowali
spojrzeniem.
- Przyszliśmy negocjować warunki waszej kapitulacji –
dobiegło zza maski. Głos był głuchy – To jedyna możliwość, zostanie zniszczeni.
- Nasza artyleria rozniesie wówczas tę waszą siedzibę
– Walter musiał przyznać, że Zachert był mistrzem blefu, wyciągającym wnioski z
najmniejszych przesłanek. Komin, oddział wojska… Miał rację, tu znajdowała się
baza przeciwnika.
- Nie ma waszej artylerii – odparł głuchy głos.
– Została was dziewiątka. Jeśli się nie
poddacie zginiecie.
- A jeśli się poddamy? – zapytał Zachert. Walter
uświadomił sobie, że przeciwnicy mogą wiedzieć o tym tylko i wyłącznie dzięki
rozpoznaniu lotniczemu. A zatem twory przekazywały im jakoś informacje.
- Zostaniecie przesłuchani, na początek.
- Nie będę pytał co dalej – rzekł Zachert. – Po
prostu wyjdę z kontrpropozycją. Pozwolę wam zachować życie, gdy nadejdzie nasza
armia.
- Nie ma waszej armii.
- W tej chwili dociera do Powsina w liczbie kilku
tysięcy. Jesteśmy tylko forpocztą, mającą dokonać rozpoznania, przekazałem już
dowództwu, że znaleźliśmy siedzibę tych ptaszków, które usiłowały nas wypatrzeć,
gdy przyczailiśmy się w lesie na skarpie. Mamy cały czas łączność, więc
dowiedzą się, jeśli coś się stanie. Gdy armia tu nadciągnie, obróci was w pył.
- Kłamiesz, nie ma żadnej armii! – obruszył się drugi
z rozmówców, którego głos także okazał się męski. Ten także mówił nieco
dziwnie, jak gdyby akcentował słowa inaczej niż w języku związkowym.
- Wy kłamiecie – wtrącił się Walter. – Nie jesteście
w stanie nas zniszczyć. Nie macie środków. Boicie się naszego ataku – Zachert
spojrzał na niego poirytowany.
- Więc spróbujcie zaatakować! – gniewnie rzucił
mężczyzna. – Wtedy dowiecie się, jak bardzo jesteśmy gotowi – teraz Walter był
już pewien swojego, skoro udało mu się wyprowadzić go z równowagi, za maską
kryło się zdenerwowanie.
- Uspokójmy się, ponoć są to negocjacje – powiedział
Zachert. – A skoro rozmawiamy, to warto wiedzieć z kim mamy do czynienia.
Przybyliśmy tu z odsłoniętymi twarzami, podczas gdy wy kryjecie je przed nami.
Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie. Sięgnęli do swych
czaszek rękami i po chwili z sykiem płytki na ich twarzach zaczęły się
odsłaniać, a gogle unosić do góry. Zachert patrzył z wyraźnym zainteresowaniem.
Przed sobą ujrzeli dwóch dwudziestokilkuletnich mężczyzn, obaj nosili wąsy. Ich
oczy były całe zielone, nie posiadali w ogóle białek. Walter starał się nie
okazać zaskoczenia, ludzie którzy zapadli na polactwo i nie zatracili się, nie
zmienili się w Polaków.
- Wypada się przestawić, skoro wkraczacie niosąc
wojnę na obce terytorium – powiedział starszy z mężczyzn.
- Nie przyniosłem wam wojny – rzekł Sokół. –
Przybyłem tu w innym celu. Jestem pułkownik Iwan Stepanowicz Zachert – wyraźnie
celowo pominął formację, do której przynależał.
- Lejtnant Karol Walter, Druga Armia Ludowego Wojska
Polskiej KRR.
- Zdrajcy Rokossowskiego! – warknął młodszy z
mężczyzn. – Nie będzie dla was litości, sprzedawczyki ojczyzny!
Zachert popatrzył nań z wyraźnym skupieniem, a
Waltera zalała fala gorąca, gdy usłyszał, że ktoś nazywa go zdrajcą.
- Kim jesteście? – zapytał pułkownik.
- Rotmistrz Witold Arkadiusz Głowacki – padła odpowiedź.
- Wachmistrz Jan Grzegorz Wilczek, Narodowe Siły
Zbrojne Trzeciej Rzeczpospolitej Polskiej.
Do Waltera dopiero po chwili dotarło to co usłyszał.
- Faszyści! – wykrztusił zszokowany.
Przed sobą mieli wroga, który niegdyś omal nie zniszczył jego kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz