16.
Zachert dołączył do nich po chwili. Przez lornetkę
zaczął przypatrywać się temu, co znajdowało się w miejscu Warszawy. Nie odzywał
się ani jednym słowem.
- Co o tym sądzicie? – zapytał wreszcie.
- Ten budynek po środku nie pasuje do pozostałych –
odparł Walter. – Ma iglicę, jest niższy, przypomina kościół.
- Raczej moskiewskie pałace techniki i wiedzy –
powiedział Zachert. – A pozostałe to wieżowce. Imperialiści mają takie w swoich
miastach, tam gdzie jeszcze nie doleciały nasze rakiety i bomby, aby wyzwolić
ludzi spod ucisku. Chodziło mi raczej o to, co to w ogóle jest?
- Między nami a tym miejscem jest zmienna, towarzyszu
pułkowniku – powiedziała Nadieżda. – Widać ją nawet w powietrzu. A co dalej…
nie wiem.
- Czasem widać takie rzeczy na rubieży – rzekł
Walter. – To miraże. Na horyzoncie widać nieistniejące pojazdy, ulice i
miejscowości, pełne ludzi w dziwnych strojach.
- A gdzie czerwona mgła?
- W tym samym miejscu – stwierdził Walter. – Tylko,
że z tej strony widzimy zmienną. Wydaje mi się, że jest w tym samym miejscu,
skąd od strony fortu widać mgłę. Ale proszę nie pytać dlaczego tak się dzieje,
towarzyszu pułkowniku. Nie mam pojęcia.
- Jakby powiedziałby nieodżałowany towarzysz docent
Grzegorzewski, pewnie refrakcja atmosferyczna – mruknął Zachert. – A może znowu
nasza percepcja płata nam figle?
- Jakby powiedział nieodżałowany towarzysz docent
Grzegorzewski, może wciąż jesteśmy w tunelu – zachichotała Nadieżda. Spojrzeli
na nią chłodno, lecz nie przejęła się tym.
- Nie wydaje mi się – powiedział wreszcie Walter. –
Ale w żaden sposób tego nie potwierdzę.
- Ja również – rzekł Zachert, po czym odszedł.
Wpatrywali się w budynki o nieznanej, wręcz obcej
konstrukcji, niemające prawa istnieć w znanej im rzeczywistości. Zona płatała
im figle, oszukiwała wzrok, pokazywała rzeczy jakie nie miały racji bytu. Nikt
przy zdrowych zmysłach nie zamieszkałby w takim wieżowcu, na powierzchni,
wydany każdego dnia niebezpieczeństwom otwartej przestrzeni, narażony na atak
nuklearny. Najlepiej było nad tym się nie zastanawiać, podobnie nad innymi
tajemnicami Dzikich Pól. Walter przyglądał się drodze, która zdawała się niknąć
wraz z torami kolejowymi w falującym powietrzu przed Wilanowem. Wreszcie
odwrócił się, by spojrzeć na południe. Szlak wiódł prosto poprzez ziemie
jałowe, jak nazwał jej Czeczen, wokół niego wznosiły się niewysokie zarośla,
porastane przez drzewa pozbawione liści. Około dwóch wiorst od nich dostrzegł
coś, co mogło przypominać ruiny budowli. Widok zwyczajny dla zony, położonej
pod stalowoszarym niebem. Popatrzył w kierunku Natolina i skarpy, horyzont miał
kolor pomarańczowy, roślinność wpadała w barwę fioletu i czerwieni. Gdy
spojrzał na wschód dostrzegł jedynie bagna, nad którymi unosiła się mgła,
przesłaniająca widoczność. Westchnął i pokręcił głową. Nic nie było tu takie
jak powinno. Daleko przed nim na południu pędziły ciemne chmury, choć w tym
miejscu nie było wiatru. Znowu patrzył na zardzewiałe tory i brukowaną drogę,
porośniętą wysoką trawą.
- Ruszaj do przodu – polecił Nadieżdzie. – Zaczaj się
pół wiorsty stąd i obserwuj.
- Czego mam wyglądać?
- Wszystkiego. Przede wszystkim zwróć uwagę na niebo
– polecił.
- A więc idziemy dalej? – zapytała.
- Myślisz, że pójdziemy w innym kierunku? – zirytował
się. Odwróciła się i podążyła wzdłuż torowiska. Spojrzał do tyłu, bacząc na
drogę, która pozostawała pusta, a widok budowli w miejscu ruin Warszawy nadal
drażnił jego zmysły.
Pozostał w tym miejscu, aż dołączyli do niego
pozostali, prowadzeni przez Zacherta. Minęło nieco czasu, a on wciąż patrzył w
na nieistniejące miasto. Nie pojmował widoku, znajdującego się przed jego
oczami. Gdy nadciągnęli uznał, że nie musi już przyglądać się niemożliwym
budowlom. Twarz Suworowa przybrała kolor fioletu, wargi spuchły. Szedł jednak
wyprostowany, dając do zrozumienia, że nie odczuwa bólu. Walter był pewien, iż
nie puści w niepamięć tego, co spotkało go ze strony Czeczena i dowódcy Szpicy.
Pozornie wydawał się podporządkować rozkazom, jednak wrażenie Waltera było
zupełnie inne.
Zatrzymali się na rozstaju, wpatrując się w niebo nad
Warszawą. Zachert był wyraźnie zniecierpliwiony, Walter dał im chwilę by
pogodzili się z tym co widzą.
- Zmienna – powiedział.
Markiewicz skinęła głową, akceptując z ulgą to
wyjaśnienie, jak gdyby w całym jej niezrozumieniu budowy świata, było to coś
zrozumiałego.
- Może zawrócimy? – popatrzyła na Zacherta. – Taki
widok nie zachęca do dalszej drogi.
- Dlatego idziemy w drugą stronę – odparł. – Tą drogą
skierujemy się do naszego celu.
- Towarzyszu pułkowniku, dwie osoby…
- Poświęciły się, abyśmy mogli iść dalej. I
przysięgam, osiągniemy miejsce, do którego podążamy – rzucił. Markiewicz
opuściła głowę.
- Idziemy rozproszeni, szykiem ubezpieczonym –
polecił Walter. – Możliwość kontaktu z Polakami. Nie strzelać bez rozkazu –
podkreślił, choć wiedział, że tę lekcję już przerobili. Popatrzył na
Markiewicz. – Te grube twory w zaroślach, co to jest?
- Powiedziałabym, że ewoluowane zwierzęta – odparła.
– Raczej nie mięsożerne, w ich żołądkach znalazłam wyłącznie roślinność. Może
to krowy.
Zachert prychnął.
- Dużo tych może, towarzyszko doktor.
- Jestem biochemikiem towarzyszu pułkowniku, a nie
biologiem – powiedziała. – Taksonomia to nie moja podstawowa specjalność.
- A tamte latające? – przerwał.
- Nie wiem… wykazywały cechy kolektywnego umysłu,
były człekokształtne, więc może Polacy. Z drugiej strony niektóre zwierzęta
polują stadnie, więc… - wzruszyła ramionami.
- Więc czoło i tył szyku obserwuje niebo –
podsumował. – Coś do dodania, towarzyszu pułkowniku?
Zachert pokręcił głową.
- Słyszeliście towarzysza lejtnanta – popatrzył na
Suworowa i trzech desantowców, za którymi na łańcuchu stał stalker, patrzący
błędnym wzrokiem. Nie odpowiedzieli.
- Za mną – rozkazał Walter.
Przyśpieszył kroku, pragnąc dojść Nadieżdy i ustawić
się z nią w czujkę, by podążać na czele pochodu jako szperacze. Żołnierze
pozostający z tyłu rozproszyli się po obu stronach drogi, by nie utrudnić
sobie obserwacji i możliwości
prowadzenia ognia na wprost. W środku podążali
Markiewicz i Zachert, a za nimi Diakow prowadzący stalkera. Szyk zamykał
Czeczen, obserwujący prócz otoczenia także Suworowa. Coś w jego zachowaniu
wyraźnie mu się nie podobało.
Walter dotarł do Nadii, która na jego znak wstała
podążając przodem. Oddział szedł wzdłuż torowiska. Niegdyś musiała jeździć tu
kolejka podobna do tej, jakiej ślady widzieli w Ząbkach. Po obu stronach drogi
ciągnął się monotonny krajobraz, gdzie wśród zarośli żerować musiały istoty
mogące niegdyś być krowami. Na niebie nie dostrzegali było żadnych latających
istot. Ptaki wyginęły lata temu, mocno zdziwiliby się, gdyby na jakieś
natrafili. Za trawami widoczna była skarpa porośnięta dziwnym lasem, z mgłą, w
której coś się poruszało. Pozostawało jednak na tamtym obszarze.
Szli powoli, monotonna wędrówka była odprężeniem, po
napotkaniu nieznanej roślinności o dziwnych barwach, tu urozmaicały ją
wyłącznie słupy dawnej sieci telefonicznej i elektrycznej. Mogła im grozić
jedynie choroba zony, objawiająca się smutkiem i przygnębieniem. Z niepokojem
spoglądali w niebo, a Walter jak zawsze poczuł nieuzasadnione zagrożenie. Na
otwartej przestrzeni nie miał się gdzie ukryć, czuł się osaczony, nie mogąc
zejść pod ziemię.
W połowie drogi prowadzącej do znajdującej się przed
nimi miejscowości, natknęli się na wrak zardzewiałego samochodu. Rozsypywał się ze starości, smagany wiatrami Dzikich Pól. Za kierownicą nie było nikogo,
na obręczach niewielkich kół widoczne były resztki już wiele lat temu
sparciałej gumy.. Dawna technika była
kompletnie nieprzydatna, poza drogami takie pojazdy nie były się w stanie się
poruszać. Pod tym względem Walter nigdy nie był w stanie pojąć ludzi żyjących w
czasach przed wojną, z jednej strony tak bardzo zaawansowanych, a z drugiej
pozbawionych oczywistego pragmatyzmu, który obecnie doprowadził do produkcji
kolejnych generacji tanków i wozów bojowych. Nie miały problemu z
przemieszczaniem się przez każdy możliwy rodzaj terenu.
Nadieżda idąca na czele uniosła rękę z karabinem
ponad głowę, drugie ramię wyprostowała i zgięła w kierunku piersi, obracając
się w ich kierunku, po czym zniknęła na poboczu. Ustalony znak był doskonale
czytelny, nadlatywał wróg. Po chwili wszyscy ukryli się w wysokiej trawie,
obserwując nadciągające kształty. Tym razem było ich kilkanaście, kierowały się
ku miejscu, z którego nadchodzili. Mijały ich o ćwierć wiorsty, lecąc nisko,
dzięki czemu nie miały szans ich dostrzec. Nadieżda wodziła za nimi lunetą, tym
razem nikt nie próbował strzelać. Twory zawisły nad linią drzew znaczących
drogę do Natolina i zaczęły tam krążyć. Zapewne szukały swego towarzysza, a to
mogło świadczyć, iż przybyły z powodu przerwania kolektywnej więzi. Mieli zatem
do czynienia z Polakami, jakich jeszcze nie spotkali, potrafiącymi unosić się w
powietrzu. Walter odruchowo zaczął rozważać ich starcie z Suchojami. Strzał
oddany przez Suworowa dowiódł, że skórę mają niezbyt odporną. Przemieścił się
ostrożnie w trawie w kierunku pozostałej części grupy, chcąc znaleźć się bliżej
na wypadek konieczności wydania rozkazów nawiązania walki.
Pochód zamykał Czeczen, obserwujący jak twory
obniżają się pionowo wzdłuż drzew. Tym razem nie nurkowały, wyglądało jak gdyby
lądowały. Obejrzał się na resztę grupy, a w jego głowie zapaliła się
ostrzegawcza lampka, ale zlekceważył ją, nie dostrzegając tam Polaków. O ułamek
sekundy za późno zorientował się, że Suworow zniknął. Nim zdążył ponownie się
odwrócić, poczuł dotyk zimnej stali na gardle. Sierżant podkradł się do niego
niczym duch. Czeczen nie próbował nawet spojrzeć do tyłu.
- Ja wybiorę miesce – usłyszał – kuda nastanie
wriemia, gawniak.
Ostrze wbiło się nieco w jego skórę, a on mógł
jedynie spoglądać do przodu, na istoty, które unosiły się do góry, wraz z dużym
i ciężkim truchłem glisty, trzymając je w swych łapach. Machały intensywnie
skrzydłami lecąc nisko nad ziemią, niosąc tłuste cielsko. Gdy zaczęły się
kierować w ich stronę nacisk na szyi zniknął, a Czeczen błyskawicznie
przetoczył się, wyciągając własny nóż. Suworowa jednak już nie było, zniknął
bez śladu w wysokiej trawie. Dżazijew wpatrywał się w nią intensywnie, nie miał
jednak pojęcia, gdzie podział się desantowiec. Zmrużył oczy i dotknął szyi. Na
palcach poczuł lepką krew. Podciągnął kołnierz i przyjrzał się przelatującym
tworom. Nikt nie zauważył tego co przed chwilą się wydarzyło, a Czeczen był
pewny, że to, co właśnie zrobił właśnie Suworow, było wiadomością skierowaną
wyłącznie do niego.
Nieopodal Walter śledził lot istot, aż zniknęły na
południu.
- Trzeba będzie zastanowić się jak najskuteczniej z
nimi walczyć – powiedział.
- Myślałem, że na Dzikich Polach staracie się unikać
walki, towarzyszu lejtnancie – zauważył Zachert.
- Prędzej czy później może nie udać nam się jej
uniknąć.– odparł dowódca Szpicy. – Zmierzamy w stronę, w którą poleciały.
Po chwili podnieśli się z trawy i wrócili na drogę.
Niebo było czyste, wciąż nie dostrzegali śladów życia, nawet krów. Suworow
przesunął się nieco do tyłu, podążając tuż przed Czeczenem, w jego pobliżu.
Pozostali trzymali się w szyku, a Walter powrócił na czoło, krocząc tuż za Nadią.
Szli naprzód nieśpiesznie, popijając z manierek, a
znajdujący się w nich płyn dodawał im sił. Po drodze minęli jeszcze dwa
zardzewiałe pojazdy. Walter nie był w stanie powiedzieć ile czasu minęło, nim
dotarli do miejscowości położonej przed nimi. Jej zrujnowane budowle zbliżały
się do nich powoli, aż dostrzegł, że droga prowadzi wśród dawnych domostw, jak
ukazywała to mapa. Miejsce to nosiło niegdyś nazwę Powsina, obecnie było
skupiskiem ruin położonych po obu stronach drogi. Nie wszystkie domy przetrwały
wojnę, nie każdy dotrwał do obecnych czasów. Część z nich nie miała dachów,
wiele zapewne przykrytych było niegdyś strzechą, większość zmieniła się w
nadpalone drewniane budowle, stanowiąc pamiątkę po spadającym tu niegdyś
ognistym deszczu. Jedynie domostwa zbudowane z cegieł trwały na przekór zimie
atomowej i kwaśnym opadom, murszejąc pośród Dzikich Pól. Stały przy drodze,
wraz ze swymi zarośniętymi podwórkami. Walter nie miał wątpliwości, że ma przed
sobą taktyczny koszmar.
- Trzeba będzie sprawdzić każdy dom – zauważył.
- O ile dobrze zrozumiałam, stalker już tutaj był –
powiedziała Nadieżda.
- Wbrew temu, co wydaje się Zachertowi, on może nie
być skłonny do współpracy - pozostawił ją na wysuniętej pozycji u wejścia do
wsi, sam zaś cofnął się do reszty oddziału. Tam przekazał informację
pułkownikowi. Ten wydawał się nieco zniecierpliwiony, lecz nie mógł odmówić
słuszności postępowaniu młodszego lejtnanta. Walter polecił rozproszyć
formację, dalej podążać ubezpieczonym marszem, tempo jednak znacznie spadło.
Gdy weszli do wsi, pary strzelców sprawdzać zaczęły domy po obu stronach drogi.
Nadieżda wraz z Walter podążali przodem, poboczem wzdłuż torowiska. Wszoła wraz
z Wroczkiem sprawdzali domostwa na lewo, Tamara i Głuchowski wzięli prawą
stronę. Z tyłu pozostali Zachert wraz z Markiewicz i Diakowem trzymającym
stalkera, osłaniani przez Suworowa i Czeczena, którzy patrzyli na siebie
wilkiem. Walter po jakimś czasie włączył ich w przeszukiwanie domostw,
przesuwając na tył Diakowa, który zdawał się nie zauważać, że wiedzie kogoś na
łańcuchu. Czeczen z Suworowem jednak skupiali się prawie wyłącznie na wzajemnym
patrzeniu na ręce, więc musiał wymienić ich pary. Zachert zgodnie z zapowiedzią
nie wtrącał się w decyzje Waltera, choć zerkał co chwilę w głąb miejscowości,
gdzie pół wiorsty od nich dostrzegli kościelną wieżę. Mimo, iż kolejne domy
okazywały się puste, Walter nie zamierzał zlekceważyć możliwości, iż w jednym z
nich ktoś mógł się ukryć. Taktyka taka okazała się całkowicie jasna dla
desantowców, którzy nie potrzebowali dodatkowych instrukcji.
Nie pierwszy raz szli przez opuszczoną miejscowość,
lecz po raz pierwszy trafili do domostw, które nie zostały ogołocone z
wyposażenia. Wszołę to uderzyło, bowiem patrząc na porzucone naczynia,
pozostałości mebli i butwiejące ubrania, dotarło do niego, że w domach tych
żyli niegdyś rzeczywiście ludzie. Choć doskonale o tym wiedział, dotąd w
zasadzie nie uświadamiał sobie tego wędrując przez puste ruiny domostw na
Dzikich Polach. Tych jednak nie splądrowali stalkerzy i szabrownicy, ślady
życia codziennego były nawet dla niego mocno przygnębiające. W jednym z
pomieszczeń natrafił na szmacianą lalkę, która dziwnym trafem oparła się
upływowi czasu, w innym znalazł kołyskę, w której pod zniszczonym kocem leżał
szkielet malutkiego dziecka. Mimo, iż znajdowane kości i czaszki dorosłych we
wsi nie zrobiły na nim wrażenia, widok ten mocno im wstrząsnął. Nastroju nie
poprawił mu nawet duży łyk endorfin z manierki.
Pośrodku miejscowości natrafili na wysoki podest po
lewej stronie, będący najprawdopodobniej peronem kolejki. Droga w tym miejscu
rozchodziła się, jej odnoga biegła na wschód, w kierunku zamglonego obszaru.
Walter sprawdził mapę, a ujrzawszy nazwę Zamość zdziwił się niepomiernie, bo
kojarzył ją z inną częścią kraju, gdzie doszło swego czasu do jednej z
pierwszych bitew z Polakami. Nawet gdyby ich trasa miała prowadzić w tamtym
kierunku, miałby opory aby się tam zapuścić, bowiem na mapie oznaczono tam
szeroki pas mokradeł. Tereny wypełnione napromieniowaną wodą były obszarem, gdzie
lęgło się wiele tworów. Mgła była na szczęście milcząca i nieprzenikniona.
Minęli peron, na którym stał samotny rdzewiejący
słup, do którego przytwierdzono nieczytelną tablicę. Wówczas poczuł, że coś
zaczyna się zmieniać, choć nie potrafił powiedzieć stwierdzić co takiego.
Zatrzymał się i zaczął rozglądać, za domostwami po lewej stronie dostrzegł
czarny staw, którego toń widoczna była zza suchych zarośli. Nie potrafił jednak
powiedzieć co go zaniepokoiło, bowiem w domostwach wciąż nie natrafili na ślady
niczyjej bytności. Żałował, że stracili wykrywacz Zacherta, zniszczony wraz z
innymi zaawansowanymi urządzeniami w tunelu.
Gwizdnął na Nadieżdę, która także się zatrzymała.
Przez lunetę spojrzała do przodu, lustrując wieżę kościoła. Zapamiętała dobrze
lekcję z Marek.
- Brak ruchu – powiedziała cicho, opuszczając broń.
- Jakieś ślady?
- Dawno nikogo tu nie było.
- Dlaczego mówimy szeptem? – zapytał. Nie
odpowiedziała. Odwrócił się i przywołał umówionym znakiem Tamarę. Zaraz za nią
do przodu ruszył Zachert. Pozostali czekali przy drodze, pochyleni, mimo iż nie
dał im sygnału „niebezpieczeństwo”. Desantowcy wyglądali mało proporcjonalnie,
ze swymi olbrzymimi plecakami.
- Jakie odczyty? – zapytał Walter. Tamara popatrzyła
na licznik.
- Rosnące.
- Nie spuszczaj z nich oka.
Coś mu wyraźnie się nie podobało. Nim pułkownik
zdążył do niego podejść, dał sygnał by ruszyć. Nie miał ochoty na rozmowę z
Zachertem.
Im bliżej byli kościoła tym dziwne uczucie narastało,
choć nie potrafił powiedzieć dokładnie na czym ono polega. Nadieżda
zorientowała się pierwsza.
- Ściemnia się – zauważyła.
Miała rację. Gdy podszedł do niej odkrył, że zapada
półmrok. Zmierzchało się. Popatrzył w górę. Za stalowoszarym niebem wciąż nie
dostrzegał źródła światła. Wokół jednak było go wyraźnie mniej, jak gdyby dzień
dobiegał końca, choć południe minęło ledwie dwie godziny temu.
Cofnął się w kierunku pozostałych. Tamara podniosła
wzrok znad licznika.
- Nieco zwiększone odczyty – powiedziała.
- O co chodzi? – zapytał Zachert.
- Zapada noc.
- Nonsens – stwierdził pułkownik. Walter nie
dyskutował, miał wrażenie że zrobiło się jaśniej. Popatrzył w kierunku
Nadieżdy. Czekała nieopodal drogi w blasku dnia.
- Która u was godzina, towarzyszu pułkowniku? –
zapytał, spoglądając na swój zegarek.
- Druga – poinformował Zachert.
- A u mnie czwarta – pokazał.
- Źle wam chodzi.
- Synchronizowaliśmy je przed wyruszeniem –
przypomniał.
- Popsuł się wam – rzekł zirytowany pułkownik. – W
czym rzecz?
Walter kiwnął zapraszająco na Zacherta i podeszli do
Nadieżdy. Pułkownik zamrugał oczami.
- Dziwne – stwierdził. Walter przywołał Tamarę.
- Znowu lekki wzrost – powiedziała.
Popatrzyli na zegarki.
- U mnie druga piętnaście – powiedział Zachert.
- U mnie czwarta dziesięć – odparł Walter.
- Znowu coś zakłóca percepcję?
Wzruszył ramionami.
- Wiem tylko, że kiedy wracam skąd przyszedłem robi
się jaśniej. Powiedziałbym, że to raczej efekt działania zmiennej.
Zachert rozważał jego słowa.
- Towarzyszko Markiewicz! – zawołał, a gdy kobieta
podeszła wprowadził ją w sytuację.
- Nie jestem fizykiem – powiedziała po chwili. – Ale
nie wiem czy nawet towarzysz Grzegorzewski byłby tu w stanie pomóc. Od rana
widzę kolejne rzeczy, które urągają podstawowej naukowej wiedzy. To pewnie
kolejny z niszowych obszarów.
- Co macie na myśli?
- Nisze biologiczne. Oddzielne ekosystemy –
powiedziała. – Rano byliśmy w Natolinie, wśród czegoś co, jak tłumaczyłam
wczoraj lejtnantowi Walterowi, roślinnością było tylko z nazwy, bo biologia
tego czegoś była dla mnie kompletnie niezrozumiała. Domniemywałam, że mogło
mieć to związek z dziwnym kolorem nieba i procesami pozyskiwania energii innymi
niż fotosynteza. Potem przeszliśmy do obszaru wyglądem przypominającym rubieże,
trawa przestała być niebieska, a ja jestem pewna, że w roślinach rosnących
wzdłuż drogi do Powsina znajdę chlorofil. Rzecz w tym, że wędrowaliśmy przez
dwa obszary, które wykluczają się nawzajem, ale funkcjonują obok siebie, mimo
iż warunki zewnętrzne nie sprawiają wrażenia diametralnie innych. W jaki
sposób? Nie mam pojęcia. Jakby doszło do eksplozji biologicznej i powstały
obszary z innymi gatunkami. Pomijam fakt, że takie ekosystemy nie powinny
istnieć niezależnie, a wpływać na siebie wzajemnie.
- Eksplozja biologiczna – mruknął Zachert. – Ciekawa
koncepcja.
- Patrząc na północ w kierunku Warszawy widzieliśmy
kolejny obszar, zupełnie inne miejsce, tutaj zaczyna robić się ciemniej, tam
jaśniej, nie wiem może mamy do czynienia tu z niszami fizycznymi? To znaczy
obszarami, na których obowiązuje inna przestrzeń i czas?
- Zmienna oparta na innym działaniu czasu –
podpowiedział Walter. – Wojsko natrafiało już na rejony głęboko na rubieży. Są
tam miejsca, wewnątrz których Polacy poruszają się bardzo szybko, a atakując
nabierają normalnej prędkości. Są też obszary, w których stoją jakby zawieszeni
w powietrzu, a jeśli wystrzeli się w ich kierunku, kule też zawisają bez ruchu
tuż przed nimi.
- Czytałem o tym – powiedział Zachert po chwili
zastanowienia. – Przestudiowałem sporo raportów, przygotowując się do tej
wyprawy. I prowadzą mnie one do wniosku, że powinienem posłuchać rady młodszego
lejtnanta Waltera.
- Mianowicie?
- Do zony nie da się przygotować ani jej zrozumieć.
Można ją tylko przeżyć – rzekł. –A to, z czym mamy tutaj do czynienia jest
czymś jeszcze dotąd niespotykanym, towarzyszu lejtnancie.
- To znaczy, towarzyszu pułkowniku? – zapytał Walter.
- Jak mówił towarzysz Grzegorzewski, aby coś
zaobserwować należy być na zewnątrz układu. Dzięki temu możliwe jest zobaczenie
tego, o czym mówiliście, Polaków zastygłych w ruchu, bądź też poruszających się
szybciej. Chyba dobrze go zrozumiałem.
Więc gdy opuszczają swój układ przechodzą do naszego. To znaczy, że gdybyśmy
mieli do czynienia z takim układem, nasi towarzysze na zewnątrz widzieliby nas
poruszających się z inną prędkością, prawda?
- Zgadza się – przytaknęła Markiewicz.
- Kiedy stałem za wami, nie zauważałem abyście
poruszali innym tempem – powiedział Zachert. – Po za tym, czy wiecie coś o
próbach wejścia w takie zmienne?
- Kończyły się śmiercią – odparł Walter, nie chcąc
rozwodzić się nad losem żołnierzy, którzy mieli nieszczęście natrafić na
manifestacje. Zachert widział efekty jakie wywoływały, gdy trafiały w nie
pociski pod Ząbkami, mógł sobie więc wyobrazić, jaki wpływ wywierały na ludzkie
ciało. Zresztą o tym także pułkownik zapewne czytał.
- Na razie wiemy jedynie, że nasze zegarki chodzą
inaczej, a źródło światła zdaje się znikać – stwierdził Zachert. – To coś
innego niż zmienna czasowa. Jakieś rady towarzyszu młodszy lejtnancie?
- Ominąć – powiedział Walter.
- A ja bym sprawdził, czy nie da się pójść naprzód.
- Nie chciałbym tracić kolejnego członka oddziału,
towarzyszu pułkowniku – rzekł dyplomatycznie dowódca Szpicy.
- Ja również, towarzyszu lejtnancie – uśmiechnął się
Zachert. – Od czego mamy kukłę? Jak myślicie, z jakiego powodu ją zabraliśmy? –
krzyknął na Diakowa, który ruszył w ich kierunku, pociągając za sobą stalkera.
Ten zaczął się zapierać nogami, nie miało to jednak żadnego wpływu na tempo
żołnierza, idącego w ich kierunku.
- Suworow, jeżeli kukła się nie uspokoi, utnij jej palce
u lewej ręki – powiedział Zachert z zimnym błyskiem w oku. – Mamy jeszcze
trochę rzeczy do ucięcia, naprawdę nie interesuje mnie czy będzie przy jedzeniu
używał rąk, czy też będzie żarł z miski jak zwierzę, którym jest.
Sierżant sięgnął po nóż, a stalker przestał wierzgać.
- Towarzyszu pułkowniku, to bezprzykładne
okrucieństwo – powiedziała Markiewicz.
- Okrucieństwo jest jednym ze sposobów prowadzących
do celu – oświadczył beznamiętnie Zachert. – A ja zawsze osiągam zamierzony
cel.
Diakow skrócił łańcuch podciągając stalkera do
siebie. Walter wraz z Markiewicz zeszli mu z drogi, a Nadieżda cofnęła się
patrząc wymownie na swojego dowódcę. Ten nie odwzajemnił spojrzenia. Diakow
stanął obok Zacherta, chwytając stalkera za kark pchnął go przed siebie. Rudy zatoczył
się do przodu, na długość łańcucha, upadając na bruk. Skulił się z bólu, krew
pociekła obficie z jego szyi, upadając uderzył głową o kamienie, a na jego
czole pojawiło się rozcięcie.
- Jeżeli kukła nie wstanie i nie ruszy z miejsca,
przyciągnij ją do siebie i pozbaw jakiejś części ciała - powiedział donośnym
głosem Zachert. Stalker usłyszawszy go i z wysiłkiem stanął na nogi.
- Towarzyszu! – donośnie zawołała Markiewicz, blada
na twarzy. Zachert nie zaszczycił jej spojrzeniem.
- Zna drogę, towarzyszko, poprzednio dotarł do
kościoła, doprowadzi nas tam bezpiecznie – rzekł.
- To jest człowiek! Nie możecie go tak traktować!
Teraz pułkownik popatrzył na nią, a w jego oczach
malowało się rozbawienie.
- To jest kukła, nie posiada cech charakteryzujących
człowieka. Z kukłą nie da się rozmawiać, można ją tylko warunkować i użyć jak
narzędzia. Co właśnie czynię. Nie jest niczym więcej. Wasze oburzenie jest
zrozumiałe dla mnie tylko z jednego powodu, nie przywykliście do kukieł w
cywilnej pracy.
- To nie oburzenie, to współczucie! – odpaliła
Markiewicz. Zachert spoważniał.
- W takim razie muszę was poinformować, że w rażący
sposób naruszacie zasady komunizmu i błądzicie – jego głos był zimny. – Jeżeli
dalej będziecie podążać tą drogą, niezbędna może być nie tylko wasza
reedukacja, a przypominam, że już się o nią otarliście. Niniejszym poczujcie
się poddani krytyce i wyciągnijcie z niej wnioski. Gdyby nie fakt, że wasze
ekspertyzy są pomocne, wasza przydatność podczas tej ekspedycji mogłaby zostać
zakwestionowana. Zrozumieliście towarzyszko doktor?
- Oczywiście, towarzyszu pułkowniku – odpowiedziała
po chwili cichym głosem, spuszczając głowę.
- A wy dajcie osłonę Diakowowi – powiedział, wbijając
wzrok w Waltera.
- Taj jest, towarzyszu pułkowniku – otrząsnął się dowódca
Szpicy i skinął głową na Nadieżdę. Złapała z nim kontakt wzrokowy ale on szybko
popatrzył w innym kierunku. Ruszyła bez słowa za Diakowem, a Walter za nią.
Czeczenowi nie umknął uśmieszek w kąciku ust Suworowa.
Podążali w kierunku kościoła, wzdłuż torów
znajdujących się po lewej stronie drogi. W tej części wsi domy przetrwały w
dużo mniejszej liczbie, żaden z nich nie miał dachu, część ścian nie istniała.
Mimo, iż z każdym krokiem stawało się coraz ciemniej, Walter posłał ludzi na
boki. Tamara nie spuszczała oczu z licznika, który powoli przesuwał się,
wskazując zwiększający się poziom napromieniowania. Wkrótce zrobiło się już
całkiem ciemno, nie miał innego wyjścia niż polecić zamontowanie na broni
latarek. Oświetlili drogę ujawniając swą pozycję w ciemności. Zaczęło także
robić się zimniej, zaś Walterowi zaczęła przeszkadzać panująca wokół całkowita
cisza, a której nic się nie poruszało. Poczuł się zmęczony, jak gdyby wędrował
w górę ostro pochylonego stoku.
Minęli rozstaj dróg, przy którym stał samotny cokół
ze zniszczoną figurą. Przed nimi wyrosła czarna bryła kościoła. Z bliska
okazało się, że to, co brał za wieżę, było w istocie wyrastającą z dachu
wieżyczką. Ta budowla była inna od tej w Markach, nie górowała nad otoczeniem.
Miała dwa piętra, nad prostokątnymi oknami znajdował się spadzisty dach, z
którego wyrastało jeszcze jedno węższe piętro. Kościół otaczał niski mur,
wzdłuż którego wznosiły się kikuty czarnych drzew. Od frontu bryła budowli była
niezwykle dziwna, w dużej mierze pozbawiona kątów prostych. Ku trójkątnemu
zwieńczeniu biegły cztery kolumny wkomponowane w ścianę, w niszach stały
posągi. Piętra rozdzielono poziomą linią. Kolejna budowla urągająca zasadom
prostych i skutecznych konstrukcji.
Stalker zatrzymał się przy bramie prowadzącej na
kościelny dziedziniec. Pochylił się i oddychał ciężko przez swą maskę, rana na
ramieniu ponownie mu się otworzyła. Walter w pełni rozumiał jego wysiłek, bo
sam czuł się mocno zmęczony. Ciemność stała się już prawie kompletna i
przytłaczająca. Poświecił latarką na zegarek. Dostrzegł, że Zachert zrobił to
samo.
- Siódma wieczorem, towarzyszu pułkowniku –
powiedział. Zachert oparł się obok niego o mur.
- U mnie też – powiedział. – A dałbym sobie rękę
uciąć, że idziemy nie dłużej niż kwadrans. Chyba znowu trzeba będzie rzucić
granatem, mam wrażenie, że już byliśmy w podobnej sytuacji.
- Nie czuję zagrożenia – rzekł Walter. – Jedynie
zmęczenie, jakbyśmy szli kilka godzin. Zapadła noc, choć nie wiem jak to
możliwe. Nie podążałbym na razie dalej.
- Chcecie się cofnąć? – spojrzał nań podejrzliwie
Zachert.
- Wejdźmy do kościoła. Odpoczynek nie zaszkodzi. Może
do czegoś dojdziemy, w końcu nasz stalker już tu był.
- Kukła – poprawił pułkownik. – Wczoraj zdobył się na
dużą szczerość w rozmowie ze mną i nie sądzę by kłamał – zawiesił głos. – Nie
wspominał o nocy zapadającej nad Powsinem – popatrzył ponownie na zegarek. –
Patrzcie, ta rozmowa trwa już dziesięć minut… Słyszeliście o czymś takim na
Dzikich Polach? Wot, zagadka, albo nasze czasomierze się popsuły.
Walter zwrócił pytający wzrok w kierunku Tamary.
- Poziom nieco powyżej normalnego – powiedziała. –
Ale znośny.
Zachert zastanawiał się.
- Macie rację – rzekł wreszcie. – Wejdźmy do tego
kościoła. Odpoczynek nam nie zaszkodzi, można się tam umocnić. Nie wiem, czy
czas biegnie tu szybciej, czy też tryby zegarowe kręcą się w innym tempie, ale
jeśli spędzimy tu nieco czasu zegary pokażą świt. Zobaczymy co wtedy się
wydarzy.
- Może towarzyszka Markiewicz będzie miała jakąś
teorię – podsunął.
- Teorie nie ocalą nam życia – odparł Zachert. –
Jedynie praktyka.
Problem polega na tym, że nabywając doświadczenia
tracimy kolejnych żołnierzy, pomyślał Walter, lecz nie powiedział tego głośno.
Wewnątrz kościół okazał się mieć wysoką halę. Wzdłuż
głównego holu biegły kolumny, a między nimi łuki. Za nimi znajdowały się dwa
boczne hole, nieco mniejsze niż główny. Z przodu umieszczono łuk kończący
sklepienie, poniżej na przedniej ścianie ustawiono zagadkową konstrukcję,
odsuniętą od ściany. Między dwiema kolumienkami znajdowało się puste miejsce,
zapewne tam wisiał obraz, na który połasił się stalker, odnotowany jako coś, co
Zachert określił mianem zabytku. Obrazy wisiały w innych miejscach kościoła,
wiele z nich było dużych i nieporęcznych, przedstawiały osoby nieznane
Walterowi, ustawione w dziwacznych pozach, ze złożonymi rękami. Głowy
niektórych zdobiły półkola. Nie starał się zrozumieć ich przeznaczenia, nadal
nie miał pojęcia do czego mogły służyć budowle takie jak kościoły czy pałace, z
lekcji w ośrodku wychowania nie był w sobie w stanie wiele przypomnieć,
przypominały mu się jedynie opowieści związane z opium dla ludu używanym przez
imperialistów jako narkotyk niewolący masy. Ponieważ od kiedy pamiętał, pragnął
zostać żołnierzem, broniącym mieszkańców Warszawy przed hordami Polaków, nauka
nie była nigdy jego najmocniejszą stroną. Teraz, po latach walk, zastanawiał
się czy dokonał właściwego wyboru. Do zakończenia dwudziestoletniej kolejki
pozostało jednak jeszcze wiele czasu, podobnie jak do dnia gdy mógł wycofać się
ze służby frontowej i dokończyć jej pełnienia w innych warunkach. Nie myślał
jednak o tym, zdawało mu się to niezmiernie odległe.
Po wejściu do kościoła Nadieżda nie potrzebowała
rozkazu, by zacząć szukać drogi prowadzącej na wieżę. Wszołę pozostawił przy
wejściu, po drugiej stronie masywnych wrót, które nie uległy jeszcze
zniszczeniu. Czeczen zrzuciwszy plecak rozglądał się po świątyni, a Tamara
odpoczywała. Na jej twarzy w widoczny sposób malował się niepokój, wyprawa
dawała się jej wyraźnie we znaki. Potrzebowała odpoczynku, a nieznane sytuacje
nie pomagały jej zachować spokoju. Wszyscy byli zresztą poddenerwowani,
trafiwszy znienacka w środek nocy.
Zachert poprowadził Suworowa i Diakowa na tył
kościoła, gdzie zniknął za drzwiami, informując Waltera, iż zamierza porozmawiać
ze stalkerem. Rzecz jasna użył określenia kukła, wraz z desantowcami w
posługiwaniu się tym słowem był konsekwentny, nieco przypominało to zwyczaj
mówienia matem, rozpowszechniony w Krasnej Armii, walczącej w imieniu Związku
ze światowym Imperializmem. Dla niektórych przydział do niej był prawdziwym
zaszczytem, rekrutowano tam według własnych potrzeb, nierzadko odrzucając
raporty o przeniesienie z wojsk republik związkowych, które mimo walk toczonych
w zonach, uważane były za gorsze, czemu wyraz dawali wojacy pokroju Suworowa.
Pozostali desantowcy zdjęli swe duże i ciężkie
plecaki pośrodku kościoła. Waltera coraz bardziej zastanawiało co w nich
ukryli, bo metalowe konstrukcje, które z nich wystawały, dawały pole szerokim
interpretacjom. Głuchowski zaczął łamać deski stojących wzdłuż ław, wyraźnie w
celu rozpalenia ognia. Walter uznał to za dobry pomysł. Przez myśl przemknęło
mu, że nie ufając specnazowi w zakresie trzymania straży, zapewnia im
odpoczynek, przez co będą mieć więcej sił niż jego ludzie, po czym zirytował
się, iż zaczyna myśleć w sposób zbliżony do Nadieżdy. Skierował się ku
Markiewicz, siedzącej na zdobionej szachownicą płytek podłodze i opierającej
się o jedną z ław.
- Jakieś teorie, na temat tej sytuacji? – zapytał.
- Nie mam żadnych, dajcie mi spokój – rzuciła
gniewnie.
Usiadł koło niej.
- Zinajdo, chciałem jedynie porozmawiać o nauce –
podał jej mniejszą manierkę, którą nosił u pasa. – Z pozdrowieniami z Kordonu.
Wzięła ją do ręki, odkręciła, powąchała i pociągnęła
solidny łyk, po czym zaczęła kaszleć.
- Widzę, że to nie tylko domena szeregowego Dżazijewa
– powiedziała.
- Młodsza kadra oficerska radzi sobie jak może –
rzekł. – Więc jak wygląda to, w czym jesteśmy, od strony naukowej?
Zastanawiała się.
- Mogę tylko stwierdzić, że odczuwam zmęczenie, jak
gdybym wędrowała przez cały dzień. Można oszukać umysł, ale nie ciało. Wysyła
sygnały, świadczące o rzeczywiście przebytej drodze i upływie czasu. Obawiam
się, że znowu zakłócona została nasza percepcja. W sposób diametralnie inny, niż
poprzednio.
- To znaczy?
- Tamta rzecz w tunelu była w stanie ukryć się przed
naszymi oczami. To było elementem jej systemu obronnego, podobnie czynią
niektóre zwierzęta.
- Dobierają się do umysłów?
- Maskują się, by stać się niewidoczne. Kiedy o tym
myślę, ma to coraz więcej sensu, ponieważ wówczas przestaliśmy się
przemieszczać w rzeczywistej przestrzeni, iluzja wciąż pokazywała miejsce, w
którym byliśmy, stąd wrażenie zapętlenia. Nie była zbytnio zaawansowana, miała
na celu jedynie ukrycie twora, który wykorzystywał nasze mózgi. Dlatego, gdy
Zachert użył granatu, mogliśmy go ujrzeć. Podejrzewam, iż gdybyśmy użyli
miotacza na pustym suficie efekt byłby podobny. Twór objawiłby się naszym
oczom. Natomiast ten zmierzch… Jeśli jesteśmy znowu w jakiejś iluzji, to dużo
bardziej zaawansowanej, widzimy miejsca w których nie byliśmy, odczuwamy
odległość, którą przebywamy, postrzegamy czas inaczej… nie mam tu dobrej porady
– nagle głos się jej załamał. – Nie wiem co powiem, kiedy zapyta mnie o to
Zachert. A jeśli stwierdzi, że jestem nieprzydatna? - złapała go nagle mocno za
ramię.
- Spokojnie – powiedział.
Nachyliła się ku niemu.
- Nie rozumiecie –szepnęła. – Mówiłam, że nie miałam
wyboru, musiałam tu iść, właśnie to miał na myśli mówiąc, że otarłam się o
reedukację…. – rozejrzała się po czym nagle położyła jego rękę na swej piersi.
– Nie wiem jak mam wydostać się z tej matni, ale zrobię wszystko, żeby wyjść z
zony cało.
Wyswobodził swą dłoń.
- To nie będzie konieczne – powiedział. – Wróćmy do
kwestii naukowej. Skup się Zinajdo, to cię przecież uspokaja.
Spoglądała na niego z otwartymi oczami, po czym cicho
się zaśmiała.
- A tak, kwestia naukowa… - powiedziała, jak gdyby
zawiedzionym głosem. – Macie rację. Mogę powiedzieć jedynie, że nasze komórki
odczuwają upływ czasu i przestrzeni, nasze umysły tego nie rejestrują, lecz
nasze oczy widzą, że zapadł mrok…
- Mrok – powtórzył. Podniósł się i rozejrzał. Zachert
wciąż nie wrócił. W świetle latarek desantowcy klęli, nie będąc w stanie
zapalić ognia, mimo iż używali benzynowych zapalniczek. Pomacał ręką po
kieszeni, gwizdnął na Wroczka i rzucił mu zapałki. Nimi również nie udało się
skrzesać iskry.
- A co o tym sądzicie? – zapytał zaniepokojony.
- Inna fizyka? – spytała. – Nie wiem, mówiłam, że
znam jedynie podstawy. Jeśli zapałki nie zamokły, a benzyna nie wywietrzała, to
znaczy, że zasady termodynamiki przestały obowiązywać. A może zasady zachowania
energii? Skoro nie pojawia się impuls, mogący zmienić się w energię cieplną, to
może nie ma jej tu w ogóle? Nie jestem fizykiem, kojarzę jedynie zasady
energetyczne, bo obowiązują one w biochemii. Najprostszym wytłumaczeniem byłoby
takie, że brak tu paliwa dla ognia, czyli tlenu. Ale przecież oddychamy. A na
zewnątrz mamy noc i czas płynie szybciej. Więc jeśli to nie zakłócenie percepcji,
to nie mam pojęcia jak nasze organizmy mogą w tym miejscu w ogóle funkcjonować.
Ale zapewne się mylę, nie jestem fizykiem.
Pokiwał głową i ruszył w kierunku wejścia do kościoła
- Lejtnancie – zawołała za nim. Obejrzał się. – Dokąd
się udajecie?
- Sprawdzić co u moich ludzi – odparł, zastanawiając
się gdzie zniknął Czeczen.
- Jeszcze dwie sprawy – powiedziała. – Ja nie
żartowałam. Proszę zapamiętać moje słowa, na co jestem gotowa, by ujść cało.
- A druga?
- Jeśli rzeczywiście zasady termodynamiki tu nie
działają, to znaczy, że wasza broń również.
Wolał nie zastanawiać się nad implikacjami tego co
usłyszał.
- Mam nadzieję, że nie będziemy musieli tego
sprawdzać – mruknął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz