czwartek, 6 kwietnia 2023

Blask Ciemności: Dzikie Pola na zachód od Warszawy

DZIKIE POLA NA ZACHÓD OD WARSZAWY
<< Dzikie Pola na południe od Warszawy

Pociąg jechał poprzez pustkę, turkocząc miarowo i kołysząc się na podkładach. Zwolnili zostawiwszy za sobą płonący Sochaczew, a słup dymu malał w oczach, aż wreszcie stopniowo znikł, jak gdyby nigdy go tam nie było, mimo iż powinien być widoczny jeszcze przez wiele mil. Jechali teraz powoli i ostrożnie, dotarłszy do miejsca, którego nie zdołał przeniknąć zwiad satelitarny. Tu zaczynała się wielka niewiadoma, w której znajdować się mogło wszystko, a tory nagle skończyć. Przodem posłali Skelajno, aby szukała czyhających niebezpieczeństw, zarówno tych natury militarnej, jak i bardziej prozaicznych. Szyny od kilku lat były nieużywane, między podkładami zdążyły wyrosnąć trawy, a część betonowych umocnień popękała na mrozie. Bliżej Warszawy torowisko mogło zostać uszkodzone, bądź też zwalone drzewo mogło zablokować przejazd. Lekka lokomotywa nie wyszłaby ze spotkania z nim bez szwanku, woleli zresztą nie ryzykować rozwinięcia większej prędkości, by mieć czas na reakcję, w wypadku gdyby linia kolejowa była zniszczona. Zmierzali powoli do zachodniego węzła, który stanowił ich punkt docelowy, gdzie torowisko wpadało wprost do głębokich podziemnych tuneli zmieniając się w metro, w którym jeszcze kilka lat temu ponoć żyli ludzie. Deveraux już obawiała się tego miejsca, podobnie jak pozostali marines. Pomijając fakt, iż z trudem wyobrażali sobie, iż w tunelach można mieszkać i żyć normalnym życiem, co od dziesięcioleci praktykowali mieszkańcy Związku, z taktycznego punktu widzenia walka nie zapowiadała się dobrze. Tunele oznaczały interferencje, gdzie nie będzie działać technologia. Na razie mieli wyraźnie szczęście, a Vasquez znajdująca się wraz z Di Stefano w lokomotywie, przygotowywała się do odpalenia kolejnych dronów, celem przeprowadzenia dalekiego rozpoznania. Jeżeli w Warszawie był wróg, miał czas by zastawić na nich pułapkę, nie mogli więc dać mu się zaskoczyć. Na razie pocieszający był fakt, że według posiadanych informacji, które kilkukrotnie potwierdziła Budzyńska, tamci podobnie jak oni, nie potrafili w żaden sposób przeniknąć przy pomocy swych satelit obszaru na terenie którego się znaleźli. Co niestety zapowiadało kłopoty, brak łączności i awarie sprzętu. Na razie jednak Skelajno mknąca nad torowiskiem o milę od lokomotywy nie wykryła jeszcze niebezpieczeństwa w postaci zmian ciśnienia, czy innej temperatury. Cokolwiek usiłowało ich dopaść nie wpadło najwyraźniej na pomysł by zastawić na nich pułapkę w postaci zmiennej na trasie przejazdu. Mimo wyraźnego sceptycyzmu Sokolińskiego, a nawet Kowalskiego, z jakiegoś powodu była przekonana, że fakt pojawienia się manifestacji nieopodal miejsca ich lądowania i skierowanie się jej w ich kierunku, nie był przypadkiem, ani działalnością sił natury.

Na razie jednak wpatrywała się w monotonny krajobraz, przesuwający się powoli przed jej oczami. Krzewy i zarośla, zrujnowane zębem czasu domostwa, czasem sprowadzone wyłącznie do jednej ściany, trwającej ze swym pustym oknem na przekór wiatrowi historii. Roślinność była tu sucha i jałowa, krzewy składały się z plątaniny gałęzi o ostrych zakończeniach, które zdawały się wyciągać swe kolce w kierunku przejeżdżającego pociągu. Nie były jednak bardziej niepokojące niż fioletowy pas nieba na północy, gdzie jak wiedziała znajduje się to, czego nikt nie rozumiał, a wszyscy się obawiali. Widziana z bliska strefa nie skłaniała do pogodnego nastroju, a dowcipy opowiadane w koszarach, o tchórzliwych komuchach, którzy boją się wejść do miejsc eksplozji bomb atomowych, jakie w dużej mierze sami stworzyli, przestały być śmieszne. Cieszyła się, że fiolet znajduje się w oddali, lecz nie potrafiła mu się oprzeć. Ziemie jałowe przez które jechali sprawiały, że był jedyną żywą barwą, na tej pozbawionej życia ziemi, gdzie nie było żadnej przyszłości. Jak dotąd nie natrafili na żadne ślady życia w postaci rodzących się w strefie istot, choć obszar ten miał się od nich roić. Nie było również zwierząt, ptaków czy owadów, które powszechne były w granicznych rejonach, gdzie toczyła walkę przez wstąpieniem do marines. Strefa była czymś zupełnie innym, musiała przyznać, iż wręcz całkowicie obcym. Pustka krajobrazu potęgowała tylko ten nastrój, była odczuwalna bardziej niż fakt, który ledwie do niej docierał, iż w piątej godzinie misji spędzili na powierzchni planety już dwa dni.

- Gdy patrzysz, ona patrzy na ciebie – powiedział swą nieporadną angielszczyzną Walter, a ona drgnęła i spojrzała w jego stronę. Wraz z resztą marines oraz Budzyńską znajdował się w ostatnim wagonie, pierwszy oraz platformę pozostawili w rękach SBS, kryjąc się pod dachem. Niektórzy z nich odpoczywali leżąc na skrzyniach zawierających broń i drony, Baumann podchrapywał, zasnęli także Everett i Jackson, wyczerpani ładowaniem pociągu. Kowalski siedział nieopodal nieco odsuniętych drzwi i spoglądał na strefę z zamyśloną miną. Na szczęście dla Baumanna amunicja została przeniesiona nim sierżant zauważył gdzie pozostawił skrzynie. Deveraux jak zawsze czuwała, na stanowisku z tyłu wagonu, gotowa wezwać wsparcie do obsadzenia stanowisk ogniowych. Rzuciła okiem w stronę Waltera.

- Co?

- U nas takie powiedzenie – rzekł. – Ty patrzyć na strefę, a strefa patrzyć na ciebie.

- Tak – przytaknęła obojętnie.

- Nie wiem, jak powiedzieć, brak uśmiechu… smutek tak? Nie patrzeć, bo złapie smutek zony.

- Smutek?

- Chodzi mu o chorobę – powiedziała powoli Budzyńska. – Nie nostalgię. Im dłużej przebywasz na Dzikich Polach, tym bardziej zaczynasz zapominać o cywilizacji. Patrzysz w dal, w stronę fioletowego nieba i przestaje się cokolwiek chcieć, myślisz o tym, że nic nie ma sensu, że najlepiej skończyć to wszystko i udać się w fiolet.

- Aha.

- Nie wierzysz – powiedział Walter. – Wielu żołnierzy trzeba zabierać siłą z patrolu.

- Zamknijcie się! – przerwał im Baumann, przekręcając się na skrzyniach, poprawiając plecak ułożony pod głową.

- Mów dalej – zachęciła Deveraux, myśląc o tym co czuła, wpatrując się w horyzont. Spojrzała tam raz jeszcze, na zachodzie niebo było szare i pozbawione znaczenia, jak wszystko w tym miejscu, które w przeciągu kolejnych lat zatrze wszelkie ślady cywilizacji. Z czasem krzewy porosną torowisko, runą resztki budowli, a potem nadciągnie strefa, by wszystko skryć w swym fioletowym blasku.

Budzyńska prychnęła.

- Pewnie, mów dalej – powiedziała, po czym dodała coś po polsku.

- Co powiedziałaś? – zapytała Deveraux.

- Że i tak go zabije – powiedział Kowalski odwracając się ku nim z zainteresowaniem widocznym na twarzy. – To jedyna słabość naszej towarzyszki, Walter. Czasem zapomina z jego powodu, że język polski znają też inni. Na przykład ja.

- Niech wam się nie wydaje, że wtedy gdy uciekaliśmy z Marsa o tym zapomniałam – odparła zimno Budzyńska. – Nawet jeśli wasza amerykańska wymowa z Iowa jest idealna, nazwisko wskazywało, że możecie rozumieć wszystko o czym rozmawiam z byłym lejtnantem – wyraźnie położyła nacisk na ostatnie dwa słowa. Uśmiechnęła się szyderczo do Kowalskiego. – To złożony przez was raport przyczynił się po części do uczynienia mnie nieco bardziej wiarygodną. Dlatego się tu znaleźliście.

- Przeceniasz się – odparł sierżant. – Przynajmniej nie będziemy musieli do ciebie strzelać. Twoje ego samo przywiedzie cię do zguby.

- Nie próbujcie się odegrać za Marsa, sierżancie – odparła. – Kiepsko wam to wychodzi.

- Ale jak na razie to ja jestem tym, który trzyma broń – przypomniał. – Tym, który wrócił z Marsa z dwójką jeńców.

- Bo tego chciałam.

- Bo nie miałaś wyboru – odparł. – Może i zwiodłaś kogoś na górze, może i teraz starasz się omamić Rassmusena, ale ja wiem, kiedy kłamiesz. A twoje poczucie wyższości cię zniszczy.

- Bierzesz udział w grze, której nie rozumiesz sierżancie – wzruszyła ramionami. – Której nie rozumie żaden z was. Nikt nie wie jaka jest stawka, jesteście tylko żołnierzami.

- Ale koniec końców tobie i tak chodzi o Waltera, prawda? – zapytał. – Odsłoniłaś się już wystarczająco.

- Hej, niektórzy usiłują tu spać! – warknął Baumann. Deveraux pozwoliła sobie na lekki uśmieszek, widząc iż Kowalski trafia w czuły punkt. Nieważne co było celem ich misji, od której ponoć zależeć miała przyszłość Sojuszu, być może Budzyńska prowadziła jakąś rozgrywkę, o której nie mieli pojęcia, nie znali stawki, lecz jej osobistą nagrodą był Walter. Po raz kolejny zastanowiła się co łączyło tę dwójkę, ostrą i niebezpieczną major GRU oraz cichego, introwertycznego żołnierza. Budzyńska spojrzała w jej stronę, wyraźnie źle interpretując uśmiech.

- Nie rób sobie wielkich nadziei – powiedziała. – Przypominasz mu po prostu kogoś, bo jak tamta nosisz snajperkę, ale to zwykły skurwysyn, który nie zawahał się zniszczyć czegoś, co było ważne dla mnie i spowodować przy tym śmierci wielu ludzi. Jesteś dla niego wrogiem. Gdy dotrzemy do Warszawy zrobi wszystko, by was powstrzymać. Bądź gotowa wpakować mu kulę w łeb. Powiedz im Walter, będziesz z nimi walczył? – powtórzyła pytanie po polsku. Walter przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Tak – rzekł po prostu.

- Przynajmniej się zorientowałeś, że nie potrafisz kłamać. Szczery, aż do bólu. Szkoda, że nie byłeś taki pięć lat temu, kiedy poprosiłam, żeby cię uratować i zabrać do Kompleksu – powiedziała.

- Błagam, stuknijmy ich w tej chwili – jęknął Baumann, zeskakując ze skrzyń. – Naprawdę, muszę słuchać tego pierdolenia, niedorobionego żołnierzyka i jego niewyruchanej…

- Zamknij się – przerwała Deveraux, patrząc na Waltera. – Dlaczego będziesz z nami walczył?

- Bo jest tępym i głupim komunistą, który uważa, że trzeba nas zmieść z powierzchni Ziemi -  burknął Baumann, stając przy otwartych drzwiach i zapalając papierosa.

- Ucisz się – polecił Kowalski. Podniósł się i patrzył w kierunku rozmówców. – Od początku nie chciałeś nam pomagać, ale to robisz, choć niechętnie. Ale nie trzeba cię było zbytnio zmuszać, żebyś wsiadł na pokład szybowca, gdy usłyszałeś gdzie lecimy. Myślałem, że będziesz chciał nas wciągnąć w zasadzkę, Sokoliński jest nadal o tym przekonany, ale nie, to coś innego. Dlaczego nam właściwie pomagasz?

- Nie pomagam – odpowiedział po chwili Walter po polsku, a Kowalski przełożył jego wypowiedź, kierując ją do pozostałych. – Po prostu nie muszę pozwolić byście przez swą arogancję zginęli w zonie. Ale nie będę walczył ze swoimi ludźmi – podszedł do sierżanta. – Pytasz czemu chciałem z wami lecieć? Bo to mój dom. Lepiej umrzeć tam, niż na waszej stacji.

- Twoje poczucie winy jest niesamowite – odezwała się Budzyńska. – Sądzisz, że to co uczyniłeś w kompleksie w jakiś sposób powiązane jest ze zniszczeniem Warszawy? Z atakiem tworów? Ja mam wielkie ego? Popatrz na naszego tak zwanego przewodnika, sierżancie Kowalski. Gdyby mógł, obwiniłby się o całe zło świata. Ale tak jak wam radziłam, należało go zabrać, bo jest w tym zakresie uczciwy.

- Chciałaś go zabrać, żeby mieć możliwość zemsty – odparł Kowalski. – Powiedziałem, to twój słaby punkt. Nie potrafisz tego ukryć. Dalej nie rozumiem, czemu chcesz walczyć z nami Walter?

- Powiedziałem. To mój dom – odrzekł. – Może i jest pusty i opanowany przez twory, ale jeśli są tam jacyś ludzie… nie pozwolę wam go zniszczyć, ani walczyć z moimi towarzyszami broni.

- Jacy ludzie? – prychnęła Budzyńska. – Zejdź na ziemię.

- Zniszczyć? – zapytała Deveraux.

- Jest przekonany, że wieziemy bombę atomową – odpowiedziała. – Aby zrównać miasto z ziemią i wysadzić wszystko w powietrze.

- A wieziemy? – ocknął się nagle Baumann.

Przerwało im wejście do wagonu od strony platformy dwóch żołnierzy SBS. Na mundurze jednego z nich rozpoznała dystynkcje oficera i przypomniała sobie, że Kowalski nazwał go po polsku porucznikiem Kurwa Wiśniewskim i dopiero jakiś czas później dotarło do niej, że środkowe słowo nie jest wcale imieniem. Był jednym z czterech żołnierzy noszących ten stopień w siłach jakie SBS zdesantowała na dół, prócz nich było dwóch kapitanów, jeden major no i pułkownik świr. W sumie całkiem niezła obsada jak na trzydziestu ludzi, których udało się spadochroniarzom zmieścić w szybowcach, choć nie miała pojęcia jak zdołali tego dokonać z motocyklami i cyberdynami oraz pozostałym sprzętem. Struktura z przerostem oficerów nad szarymi żołnierzami charakterystyczna dla armii jednej ze zniszczonych dawno wysepek basenu Morza Karaibskiego. Dawno stracili swój dom, lecz w Sojuszu Wolnych Narodów, aby podnieść swój prestiż musiały wystawić swa armię, choćby złożoną z dwudziestu ludzi, z których jeden był marszałkiem, a co najmniej pięciu generałami. I powołać sztab oraz wyznaczyć oficerów łącznikowych. Może z tego powodu zdanie o narodach wchodzących w skład Sojuszu, które straciły własne państwa, były tak kiepskie. Oczywiście w przypadku SBS taka opinia była całkowicie krzywdząca, co nie zmieniało faktu, iż na każdym kroku udowadniali, iż są kompletnymi dupkami. Nie inaczej było i tym razem.

- Przejmujemy więźnia – powiedział Kurwa Wiśniewski. – Ty, z nami – zwrócił się do Budzyńskiej.

- A my się nim nie przejmujemy – odparł Kowalski. – Dokąd?

Wiśniewski zmrużył oczy.

- Do pułkownika i Rasmussena.

- Dziękuję, poruczniku. Idziemy, towarzyszko Budzyńska.

- Ktoś was prosił, sierżancie? – zapytał Wiśniewski. – Zabieramy tylko ją.

- Nikt mnie nie prosił, poruczniku – odrzekł Kowalski nie zmieniając na jotę wyrazu twarzy. – Po prostu mi to rozkazał. I ja ten rozkaz wykonam. Ale macie rację, takie narady to trochę za wysokie progi dla sierżantów, na szczęście jesteśmy marines, więc wystarczą zwykli szeregowi. Baumann! I Jackson! Eskortujcie towarzyszkę major. Jackson, tylko postaraj się nie potknąć na platformie, bo możesz niechcący zrzucić pana porucznika.

- Posuwacie się za daleko, sierżancie – głos Wiśniewskiego był zimny.

- Ja do niczego się nie posuwam, poruczniku – odpowiedział sierżant. Mierzyli się spojrzeniami, lecz między nimi stanął odziany w hardimana Jackson.

- Za wami – powiedział. Wiśniewski wyraźnie chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował. Po chwili wszyscy opuścili wagon, z Budzyńską po środku, z wyraźnie poirytowanym Baumannem.

- Będą kłopoty – zauważył Evergreen. Żaden z marines już nie spał ani nie odpoczywał, momentalnie przeszli z pozycji wyluzuj, do trzymania od niechcenia broni. Nawet Bracia Marx, którzy wciąż nie do końca zgrali się z drużyną, lecz wiedzieli dobrze, że mogą opowiedzieć się po jedynej słusznej stronie.

- I dobrze – wzruszył ramionami Kowalski. – Mam już naprawdę kurwa ich dość i tych wszystkich przepychanek.

- Jak by to powiedziała Vasquez, akurat ty powinieneś zachować spokój, szefie – mruknęła Deveraux. – To błąd. W ten sposób nie dowiesz się, co oni tam planują.

- Zabawiasz się w Vash? – zirytował się. – Masz rację, to błąd, a oni pewnie rozważają co zrobić po dotarciu do Warszawy. Ale mnie to nie interesuje. Mam swoje rozkazy i będziemy się ich trzymać.

- Właśnie, jakie mamy właściwie rozkazy? – zapytał Evergreen.

- Co my tu właściwie robimy? – dodała Devereaux.

- Słyszeliście – powiedział Kowalski. – Admirał wyraził się jasno. Mamy pilnować tej dwójki i dopilnować by dotarli do Warszawy, a także sprawić byśmy wyszli z tego cało. To wszystko.

- Aha, cała ta awantura po to, żeby zapewnić im wycieczkę z kosmosu na Ziemię – mruknął Evergreen.

- Wydawało mi się, że Baumanna stąd odesłałem – powiedział cierpko Kowalski. – Ale przekażcie pozostałym, że dokładnie takie były słowa admirała. Dopilnujcie, aby wszyscy wyszli z tego cało. To były jego słowa skierowane do marines. Zdaje się, że czuje po jak kruchym lodzie stąpamy.

- Świetnie, w takim razie czemu nie posłał oddziałów specjalnych?

- To my jesteśmy oddziałem specjalnym – przypomniała Deveraux.

- Kiedy ostatnio patrzyłem na swoją naszywkę była tam kotwica, a nie spadochron – powiedział Evergreen. – Podobno mieliśmy walczyć wyłącznie w kosmosie. Nie wiem co kombinuje admirał, nie obraź się szefie, wiem że byłeś w SBS i podobno są najlepsi, ale to banda baranów.

- Nie podobno – westchnął Kowalski. – Są najlepsi i właśnie na tym polega problem – westchnął i spojrzał na Waltera. – Dwojakiego rodzaju. Po pierwsze przysięgli zabijać swych wrogów, w szczególności tych których uważają za zdrajców, po drugie są na swojej ojczystej ziemi.

- No i?

- Postaraj się coś zrozumieć – powiedział Kowalski. – SBS stworzono po wybuchu wojny i zniszczeniu Polski. Jeszcze przed jej rozpoczęciem w Londynie działał rząd, od początku należący do Sojuszu. SBS rekrutowało się z potomków pozostałych po tej stronie, po wojnie toczonej wcześniej z Niemcami, którzy poprzysięgli wrócić do Polski i wyzwolić ją z rąk komunistów. Nim wybuchła obecna wojna, komuniści tę Polskę zniszczyli. Rewolucja została stłumiona przez wojsko, które zdradziło wszystkich i zrzuciło bomby atomowe.

- Nie tak było – odezwał się Walter.

- Nie interesuje mnie twoja wersja – odparł Kowalski. – Ich zresztą jeszcze mniej. Potem wybuchła wojna, a SBS dostało okazję do zemsty, za zniszczenie swojego kraju. I postarali się by zapracować na swoje imię. Są najlepsi i najdzielniejsi wśród wojsk Sojuszu, podejmują straceńcze operacje i wychodzą z nich cało. O ile wiem boi się ich nawet specnaz, bo znani są z odwagi i zaciekłości, a jeśli ktoś wpadnie w ich ręce, nie przeżywa. Postawcie się w ich sytuacji, to nie są resztki Niemców czy Holendrów, którym kompletnie zniszczono kraj. W ich oczach choć został on zmieniony w piekło na ziemi, wciąż tam jest, okupowany, przez armię, która zdradziła niegdyś jego mieszkańców. Nie ma tu już cywili, jedynie wróg, którego należy wyprzeć i pokonać, by odzyskać swój kraj. Na Boże Narodzenie składają sobie życzenia spotkania w kolejnym roku w Warszawie, choć wiedzą, że to niemożliwe, bo Sojusz nie przeprowadzi operacji przez zniszczoną nuklearną Europę. Jedyne co mogą to bić się zaciekle i właśnie to czynią.

- Faszyści. Fanatycy – powiedział Walter.

- Fanatycy? Na pewno – Kowalski nie wydawał się być urażony. – Nawet ja nie do końca ich rozumiem. Jestem obywatelem USA, w trzecim pokoleniu na amerykańskiej ziemi. Wstąpiłem do SBS, bo to nasza duma i chluba, lecz okazało się, że nie do końca rozumiem zasady jakim hołdują. Ale potem zrobiłem coś co w ich oczach jest jeszcze gorsze, odszedłem do innego oddziału. Dlatego Sokoliński się tak zachowuje, a wam dostaje się rykoszetem. Nie może postąpić inaczej, gdy patrzą na niego jego ludzie. Najważniejszy jest dla nich honor i śmierć w walce z wrogiem, który zniszczył ich ojczyznę. Wracają zwycięscy lub wcale.

- Niczym Spartanie – mruknęła Deveraux.

- Nie wiem czy to dobre porównanie – odrzekł Kowalski. – Nigdy nie stałem się jednym z nich. Nie urodziłem się w Polsce, ani nie byłem synem nikogo, kto z niej się wydostał nim spadły bomby.

- Co oni właściwie mają do kobiet? – zapytała.

- Uważają, że ich miejsce nie jest na polu walki. Nie wiem jak mogą sobie na to pozwolić, przy stratach jakie ponosimy, ale to jeden z wielu przesądów – powiedział. – Zresztą sami już zauważyliście.

- Strasznie się panoszą – mruknął Weyland.

- Czy zaczynasz już rozumieć, ile to dla nich znaczy? Gdy nagle dostają szansę, na którą czekają od pół wieku, powrotu do swojego rodzinnego kraju? – zapytał. – Dlaczego ta misja była tak dla nich ważna? Dotąd sytuacja geopolityczna na to nie pozwalała, nagle otrzymali jedyną możliwość zatknięcia swojego sztandaru w Warszawie, stolicy utraconego kraju, który przysięgli wyzwolić z rąk wroga – kiwnął głową w kierunku Waltera. – To sprawa honoru i czegoś więcej, nawet ja to czuję. Dlatego byli najgorszym z możliwych wyborów, to nie oni powinni się tu znaleźć, powinno posłać się SAS, 101 Powietrzno Desantową, tymczasem mamy ich…

- Chryste – powiedziała Deveraux, do której zaczynał powoli docierać obraz sytuacji. – Dlaczego? Jak admirał mogł na to pozwolić?

- Nie wiem – odparł Kowalski. – Może dlatego, że tylko oni byli dostępni? Może tylko oni mieli szybowce? Nie wiem o co tu chodzi, przerzucili ich do Gujany i wystrzelili z pominięciem kolejki z Corou, dlatego byli tacy bladzi, bo praktycznie od razu odpalili nas w kierunku Ziemi. I wylądowali w swym ojczystym kraju, wykonując najważniejszą misję w swym życiu, prócz naszego zadania mając własne cele.

- Co?

- Powiedz mi, czy gdybyś po prawie pół wieku przybyła do ojczyzny, którą przysięgałaś wyzwolić, najważniejsze byłyby dla ciebie rozkazy płynące z Sojuszu? – zapytał. – Czy twój rząd nie wydałby ci własnych poleceń, nawet jeśli miałby zaryzykować swój status wśród aliantów? Zgodziłby się na misję, po to, żeby posłać swych ludzi z zupełnie innym zadaniem?

- Jakim?

- Wyzwolenia Polski – powiedział spokojnie Kowalski. - Wywalczenia wolności.

- Nie podbiją mojego kraju – warknął Walter.

- W ich oczach to wy podbiliście ten kraj i zabiliście jego mieszkańców, a ty służysz z własnej woli w armii, która tego dokonała – powiedział sierżant. – Ale masz rację. Gdy zatkną biało czerwoną flagę w tym mieście, nie sądzę, żeby chcieli je opuścić. Myślę, że takie ma rozkazy Sokoliński.

- Nie pozwolimy im na to – rzucił gniewnie Walter.

- Kto nie pozwoli? Miasto jest puste, zostało porzucone. Zajmą je, ale masz rację, Związek na to nie pozwoli. Nie może wystrzelić rakiet z uwagi na anomalię, ale zrobi wszystko by zrównać je z ziemią. Twój Beria nie dopuści do tego by w środku swego terytorium mieć wrogą placówkę, do tego kontrolowaną przez ludzi, którzy machają biało czerwoną flagą – mówił spokojnie Kowalski. – Więc tak to wszystko wygląda, dopóki podążamy do Warszawy, wszystko jest w porządku. Gdy tam dotrzemy staniesz się niepotrzebny. Zabraliśmy cię jako przewodnika, lecz działasz na nich jak płachta na byka, żołnierzu Drugiej Armii, która zniszczyła Polskę.

- Faszyści ją zniszczyli – warknął Walter.

- A tobie będą chcieli wpakować kulę w łeb, gdy tylko dotrzemy do celu.

- A co jest naszym celem? – naciskała Deveraux.

- Nie wiem, może te ciemne materie, po które polecieliśmy ostatnio? – wzruszył ramionami. – Po tym co spotkało nas na Marsie, nasi dostali szału i chcą koniecznie nadgonić Związek i Kolektyw. Gdybyśmy potrafili desantować się prosto do Warszawy jak Chinole, to wiele mogłoby rozwiązać, prawda? Mamy doprowadzić jeńców i Rassmusena do miasta, ponoć nasza towarzyszka Budzyńska obiecała naszym jakąś cudowną broń związaną z tymi zjawiskami. Zapewne uznano, że można to sprawdzić niewielkim kosztem, bo grupa fanatyków to naprawdę niewiele do poświęcenia…

- Fanatyków? – zdenerwował się Evergreen. – A co robi w tym gównie kilku marines?

- Jesteśmy języczkiem u wagi – powiedział Kowalski. – Tylko prędzej czy później lejtnant Walter stanie się zbędnym elementem na szali, a ja nie mam ochoty ryzykować swojego życia i własnych ludzi, by ocalić cię przez Sokolińskim. Bo tak to się skończy.

- Swietłana – Walter zdawał się nie słuchać. – Ona obiecała mu odnalezienie drogi do Kompleksu… - mówił głośno, jak gdyby właśnie coś sobie uświadamiał.

- Nie wiem co mu obiecała, sam widzisz, że jej nie ufają – mruknął Kowalski. – Wiem, że kiedy wejdą do tuneli tego waszego metra, Beria będzie się musiał namęczyć, żeby odebrać im Warszawę. Bomba atomowa nie zadziała w tym waszym schronie, który nazywacie miastem.

- Ona da mu armię – powiedział Walter, a oczy mu rozbłysły. – To szaleństwo, jeśli uwolni aspekty…

- Nie wiem co uwolni – wzruszył ramionami Kowalski. – Ale zgadzam się. To wszystko jest szaleństwem. Przede wszystkim to, że jedni Polacy będą walczyć przeciw innym. Nawet ja to widzę. SBS przeciw Drugiej Armii.

- Nie jesteśmy Polakami – zaznaczył twardo Walter.

- Jesteśmy, nieważne, że nazywasz tak te potwory. Oni również podobno byli mieszkańcami Polski, dopóki ich molekuły się nie przetransformowały – powiedział Kowalski. – Więc Polacy będą walczyć z Polakami, a ci z Polakami, a wszystko w ruinach miasta, które zostało porzucone i zmienione w ciąg podziemnych korytarzy. To dopiero szaleństwo.

- Nie – powiedział Walter. – To wojna. Taka, którą starałem się powstrzymać.

- Więc ci się nie udało – odparł Kowalski. – A teraz wszyscy mamy przerąbane.

- Nie – odparł Walter. – Bo nie bierzecie pod uwagę najważniejszego, imperialiści.

- Czego?

- Polacy to dla was puste słowo. Sądzicie, że przed wami jest puste miasto i w pełni zrozumiała sytuacja taktyczna, z kilkoma anomaliami i potworami, którą zdołacie przezwyciężyć.

- A co jest przed nami?

- Zona. Z nią nie wygracie. Tam coś jest, mieliście już próbkę w Sochaczewie.

- Co takiego?

- Nie wiem. Ale wiem, że prędzej czy później przyjdzie po nas wszystkich. Już raz spróbowało i przyszło do Warszawy, pokonując najpotężniejszą armię świata. Myślicie, że miasto opustoszało tak po prostu? – zapytał wskazując ręką fioletowy horyzont. –  Nikt tam jeszcze nie dotarł. Może sprawdzicie co tam jest?

Kowalski skończył tłumaczyć jego odpowiedź, lecz nim sam zdołał coś odpowiedzieć przyłożył rękę do ucha. Słuchawka wyprowadzona z jego hełmu zatrzeszczała, gdy został wywołany na kanale indywidualnym. Zgłosił się, słuchał przez chwilę, po czym popatrzył na Deveraux.

- Idziemy – powiedział. – I weź ze sobą naszego filozofa.

Walter nie czekał, aż zostanie pogoniony, ruszył w ślad za sierżantem, który polecił Weylandowi i Henriksenowi zająć pozycję bojową z tyłu wagonu, a Yutaniego i Evergreena postawił przy bocznych drzwiach. Deveraux nie znała przyczyny alarmu jaki zarządził, podążyła za nim, przeskakując na platformę, gdzie Di Stefano zmieniał właśnie baterie w dronie. Dostrzegła, iż jest to Skelajno-2, lecz na pozycjometrze wciąż odbierała sygnał z jedynki. Cokolwiek było przyczyną odpalenia kolejnej maszyny, nie wiązało się ze stratą pierwszej Harpii.

- Co jest? – zapytał krótko Kowalski.

- Mamy problem – odparł marine. – Zdaje się, że Vash nie zgadza się przebyta odległość.

Sierżant wyraźnie stłumił przekleństwo, rzucił kątem oka na Waltera, który na szczęście nie miał miny, a nie mówiłem. Deveraux wykorzystała chwilę by się rozejrzeć. Platforma kołysała się w rytmicznym stukocie poruszającego się powoli pociągu, a wzdłuż torów przesuwał się monotonny krajobraz złożony z krzewów, zarośli i ruin. Na horyzoncie niebo nadal było fioletowe, choć zdawało się być znacznie bliższe niż w Sochaczewie. Podeszła do krawędzi platformy, nieopodal stanowiska strzelców SBS i spojrzała w stronę celu ich podróży. Ciemna chmura nie zniknęła, wciąż tam była, zdawała się być nieco większa i przypominała teraz zawieszony nieruchomo opar mgły. Sięgnęła po lornetkę i przyjrzała mu się bliżej, mimo iż widok kołysał się wraz z platformą. To nie była chmura, ani mgła, to był po prostu ciemny obszar, utrzymujący się w jednym miejscu. Znając ich szczęście zapewne nad Warszawą.

- Deveraux! – zawołał Kowalski, a ona przywołana do porządku ruszyła w ślad za nim, w kierunku pierwszego wagonu.

Wewnątrz było jeszcze ciaśniej niż w wagonie zajmowanym przez marines. Strzelców było tu więcej, choć i tak sporo z nich obsadziło stanowiska na platformie i lokomotywie. Atmosfera była ciasna i duszna, nie zdecydowano się na otwarcie drzwi, więc panował półmrok, w którym dostrzegła Sokolińskiego ze sztabem, Rassmusena i Budzyńską oraz Vasquez przy polowej stacji sieci matematycznej, przesuwającej zielone znaki na czarnym tle wypukłego ekranu. Obok rozłożono mapy. W tle drugiego planu dostrzegła Baumanna, który jakimś cudem zdołał jeszcze nie rozpętać awantury, zapewne speszony nieco przez liczbę oficerów wśród których się znalazł, choć raczej nie powinno mu to przeszkadzać. Za to Jackson zdawał się być w dobrej komitywie z SBS, rozmawiając szeptem z żołnierzami. Zapewne pomógł w tym fakt, iż hardiman okazał się niezwykle przydatny w transporcie i przygotowaniu pociągu do odjazdu. W sumie jak zawsze; w takich przypadkach prędzej czy później ludzie ze sobą z pewnością by się dogadali, gdyby nie rozmaite czynniki w postaci kolejnych szczebli dowódczych, usiłujących wszystko popsuć, realizujących swą zawikłaną politykę. Na widok Kowalskiego wchodzącego do wagonu Sokoliński zamilkł, a toczona dyskusja ucichła.

- Co on tutaj robi? – pułkownik wskazał na Waltera. – Nie przypominam sobie, żebym was tu wzywał sierżancie! Wystarczy mi już jeden konsultant, który opowiada banialuki.

- Co się dzieje? – zapytał Kowalski patrząc na Vasquez.

- Mamy problem – powiedziała. – Nie wiem gdzie jesteśmy.

- Dobre sobie! – prychnął Sokoliński. – Te tory prowadzą w inne miejsce, na tym polega problem. Może powiecie nam lejtnancie Walter dokąd?

- Pułkownik ponownie szuka spisku wroga nie dopuszczając do siebie innych rozwiązań – wyjaśnił spokojnie Rassmusen. – Mimo, iż jesteśmy w miejscu, w którym sam widział działanie innej fizyki.

- Jesteśmy na terytorium przeciwnika – odpowiedział Kowalski. – Pierwszą rzeczą jaką bym założył, to że przygotował on nam jakąś niespodziankę.

- Och świetnie, traćmy czas dalej – zirytowała się Budzyńska. – Walter, wpadliśmy w nieciągłość przestrzenną, macie jakieś rady z praktycznego punktu widzenia?

- Nieciągłość? – spytał sierżant.

- Zgodnie z mapą powinniśmy już dawno minąć miasto…. nie umiem wymówić jego nazwy – Vasquez pokazała plan, na którym widniały zabudowania i napis „Błonie”. – Tu jest następna miejscowość… jeszcze lepiej – kolejną nazwą okazał się „Ożarów”. – Rzecz w tym, że zgodnie z odczytem przebytej odległości za nami jest ponad 20 mil. Ale wciąż jeszcze do nich nie dotarliśmy, choć powinniśmy już dawno przez nie przejechać.

- Jakaś możliwość, że zostały zrównane z ziemią?

- Też tak myśleliśmy – powiedziała. – Ale z lokomotywy mówią nam to samo. Od jakiegoś czasu Warszawa przestała się zbliżać.

- Ale wciąż jedziemy.

- Dopóki nie skończy nam się paliwo – rzuciła Budzyńska. – Skupcie się Kowalski, wiecie co to jest nieciągłość obszarowa? Występują w zonie, wcześniej byliśmy w nieciągłości czasowej, jego upływ był inny na obszarze gdzie się znaleźliśmy. Tutaj inaczej wygląda przestrzeń, jest całkowicie zmieniona w stosunku do rzeczywistej.

- Nie dwie godziny – powiedział Walter. – Może i siedem dni nim dojedziemy do Warszawy.

Sokoliński prychnął.

- Walczyłem w różnych miejscach – powiedział. – Na granicy stref anomalii również. Widziałem manifestacje innych fizyk, ale to o czym opowiadacie…

- Witamy na Dzikich Polach – powiedziała Budzyńska.

- Nie skończyłem, więc proszę się uciszyć, nim przywołam was znowu do porządku. Moim zdaniem ktoś tu pieprzy głupoty – powiedział. – Pomijając już historyjkę z powodu, której się tu znaleźliśmy, uprzedzano nas, że podstawowym zagrożeniem będą niewielkie manifestacje, mogące zmieniać właściwości wystrzeliwanych pocisków, zakłócać działanie naszych urządzeń i sieci matematycznej, lecz przede wszystkim olbrzymie ilości potworów, które krążą na tym terenie, dlatego jedynym sposobem dotarcia do Warszawy jest opanowanie pociągu. Tymczasem jak na razie może i dzieją się tu dziwne rzeczy, ale nie natrafiliśmy na ślad żadnego przejawu życia! Tylko same zagadki, które kosztowały mnie życie moich ludzi! Więc zaczynam wyciągać oczywisty wniosek, że wciągacie nas w jakąś pułapkę, bo jak na razie nic z waszych zapowiedzi się nie sprawdza! I wiecie co agentko GRU mam ochotę zrobić w tej sytuacji? Uzyskać odpowiedzi na kilka coraz bardziej nurtujących mnie pytań!

- Zróbmy to, panie pułkowniku – powiedział stojący obok major, a Deveraux rzuciła okiem na jego naszywkę i zakodowała sobie jego imię jako Kurwa Domaradzki, zgodnie z oznaczeniami przyjętymi przez marines.

- Zapewniam pana pułkowniku, że przed wyruszeniem zapoznawałem się szczegółowo ze zdjęciami wykonanymi przez Phaetony i satelity – wtrącił się Rassmusen. – NASW zmarnowała ich całkiem sporo posyłając w przestrzeń Ałmaza, połowę strącili, nim dotarły do celu, ale pozostałe przeprowadziły kompleksowe rozpoznanie. Jeszcze 24 godziny… jeszcze dwa dni wstecz lokalnego czasu teren między Sochaczewem a Warszawą roił się od wrogiej aktywności. Liczba stworów była tu taka, że eniaki nie nadążały z obliczeniami. Obawialiśmy się nawet, że nie będzie możliwe lądowanie, nawet jeśli utrzyma się okno desantowe między anomaliami.

- To niemożliwe – powiedział Walter. – Szlam z przed tygodnia.

Sokoliński rzucił mu złe spojrzenie.

- W takim razie panie Rassmusen proszę mi wytłumaczyć, gdzie się podziały te wasze mityczne potwory?

- Na ostatnim zrzucie widać, że wszystkie idą na wschód – odparł tamten, po czym chrząknął. – Do Warszawy.

- Miło, że zdecydowaliście się podzielić z nami tą ważną informacją – rzekł z wyraźnym sarkazmem Sokolińskim. – Póki co jednak liczba stworów jak i sam fakt ich istnienia pozostaje rzekomy. Jak na razie problemy, na które wciąż natrafiamy, są zupełnie innej natury.

- Pułkowniku, uprzedzaliśmy was, że udajemy się do miejsca, gdzie otwieranie ognia do wszystkiego co się rusza i nie nadaje sygnału identyfikacyjnego Sojuszu może być problematyczne – powiedział Rassmusen. - Nie mamy wielkiego doświadczenia walk w strefach, w zasadzie żadnego. Granicę Francji, obstawiliśmy siecią czujników i wież bojowych, nie wyłączają się wskutek manifestacji bo one do nas nie docierają, dodatkowo ogień otwiera druga linia zaporowa z odległości kilkudziesięciu mil. Nikt z nas się tam nie zapuszcza, nie mamy żadnej w środku naszego terytorium, bardzo długo ignorowaliśmy niestworzone opowieści tamtych, ciesząc się, że spora część ich potencjału bojowego i wojska została związana i nie można jej wykorzystać do walki z nami. Robili co mogli, żeby zdestabilizować nasze granice, usiłowali odpalać atomówki, żeby przesuwać anomalie w naszą stronę, a jednak najczęściej nieskutecznie. Lecz po tym co zrobił Kolektyw my także musimy się z tym zmierzyć. Na razie jest to niezrozumiałe, ale nie możemy wpadać w panikę pułkowniku.

- Kto mówi o panice? – zirytował się tamten.

- Dla pana misja ma jeden ściśle określony wymiar – odpowiedział Rassmusen. – Lecz dla Sojuszu jest niezmiernie ważna, z rozmaitych przyczyn. Jednym z nich jest to, że cokolwiek się tutaj dzieje pozostaje w powiązaniu z czymś niezrozumiałym, co pojawiło się w Układzie Słonecznym. Wiem, że mało to pana obchodzi, ale zapewniam, że NASW mocno się przejęło, a Kosmflota, mówiąc prostym żołnierskim językiem, sra ze strachu. Inną kwestią jest to, że Kolektyw zdołał jakoś zapanować nad częścią tych dziwnych zjawisk i choć w ciągu ostatnich tygodni zmieniliśmy większość Chin w pogorzelisko, wciąż bawią się grawitacją i przemieszczają na skróty. Zniszczyli nam już Cape. Nie możemy pozwolić, żeby rozwalili coś jeszcze, a także by zdolności te opanował Związek, bo wtedy odwaga pana ludzi nie wystarczy, gdy będą musieli zmierzyć się z tym, na co natrafiamy od momentu lądowania. Klucz do tego wszystkiego leży w Warszawie, nieważne co pan o tym sądzi, skupmy się więc na tym jak tam dotrzeć. Walter, powtórzę zadane już pytanie, jakieś praktycznie rady?

- Nie – odparł tamten.

- Za szybko – rzekł Sokoliński. – Chyba wola współpracy w was wygasła.

- Nie – powtórzył Walter, po czym przeszedł na polski, a Kowalski przełożył po chwili słowa na potrzeby Rassmusena. – Na rubieży czasem natrafiało się na takie zjawiska. W jedną stronę szliśmy kilka godzin, z powrotem parę dni. Jeśli będziemy się przemieszczać prędzej czy później może się stąd wydostaniemy.

- Może – zaznaczył Domaradzki.

- Mam jakieś nieodparte wrażenie, że z jakiegoś powodu wolelibyście, żebyśmy tu pozostali i nigdy nie dotarli do celu – zauważył Sokoliński.

– W takim razie może pojedźmy do tyłu i poszukajmy innej drogi – zaproponowała Vasquez.

- Wcale nie jest powiedziane, że wracając wydostaniemy się równie szybko z tej nieciągłości – powiedziała Budzyńska.

- Co?

- Nieciągłości cały czas się zmieniają – wyjaśniła. – Teraz jej kraniec może być odległy od nas o kilka dni. Nie mamy tyle paliwa.

- Zawrócenie nie jest opcją – zaznaczył Sokoliński. – Jeśli damy tamtym więcej czasu ściągną do Warszawy siły, jakim nie zdołamy stawić czoła. Chcę wiedzieć jak się stąd wydostać i to jak najszybciej.

- Zatrzymać się i poczekać – poradził Walter.

- Nie – sprzeciwiła się Budzyńska. – Jechać do przodu, to jedyny sposób aby się stąd wydostać.

- Sami powiedzieliście, że skończy nam się paliwo – przypomniał jej. – Dotarliśmy więc do punktu, w którym dwójka jeńców mówi nam dwie różne rzeczy. Ciekawe.

- Komu bardziej ufacie, komuś kto chce współpracować, czy też żołnierzowi, który myśli jedynie o tym jak was powstrzymać? – zapytała.

- Właśnie się zastanawiam – powiedział. – I dochodzę do wniosku, że sami zadamy wam kilka pytań. Nie ufam zdolnościom i możliwościom specjalistów z NASW.

- Pułkowniku – powiedział ostrzegawczo Rassmusen. – Wiem, że to co się tutaj dzieje jest w dużej mierze niezrozumiałe, ale…

- … ale kilka pytań zadanych towarzyszce Budzyńskiej nie zaszkodzi – odezwał się niespodziewanie Kowalski. – Oczywiście w obecności marines, którzy dopilnują, by nie stała się jej znaczna krzywda.

- Hołdowanie swym najniższym instynktom w niczym nie pomoże Kowalski – odparła Budzyńska, choć uśmieszek zniknął z jej twarzy. – Ale oczywiście poprawi wam humor. Może lepiej się poczujecie, jeśli będziecie mogli odpytać mnie osobiście? Co wam się bardziej spodoba, bicie mnie czy użyjecie jakiegoś ostrza, żeby mnie ponacinać?

- Zamknij się – znowu udało się jej wyprowadzić go z równowagi.

- Faszyści – powiedział Walter, głośno i wyraźnie, po angielsku. Lecz nim sytuacja zdążyła eskalować jeszcze bardziej, Sokoliński odebrał jakiś komunikat, gdyż przyłożył dłoń do ucha.

- Zrozumiałem – potwierdził. – Otwórzcie drzwi – polecił szukając wzrokiem swoich ludzi po czym wyjaśnił. – To Estkowski, mówi że wjeżdżamy w coś dziwnego i nie jest tego w stanie opisać. Dron niczego nie pokazuje?

- Nie łapie przecież odczytu wizualnego – powiedziała Vasqez. – Nieco zakłóceń i promieniowania, ale wciąż jeszcze działa.

Drzwi rozsunięto na bok i wszyscy spojrzeli na Dzikie Pola. Krajobraz zaczął się zmieniać, mogli teraz przyjrzeć mu się dokładnie, gdy na wszelki wypadek Estkowski siedzący za sterami zwolnił. Porośnięte krzewami pola ustępowały zupełnie innej roślinności. Suche i splątane krzewy zmieniały  się w dziwaczne trawy o grubych i mięsistych łodygach, porastające przestrzeń między zaroślami. Zdawały się wyciągać długie liście, stanowiące ich zwieńczenie, w kierunku przejeżdżającego pociągu. Stanowiły niepokojący widok, jednakże było ich coraz więcej, zastępowały wyschnięte stepowe trawy, które dotąd trwały nieruchomo pod warstwą nisko zawieszonych szarych chmur. Gdy otworzono drugie z drzwi ujrzeli to samo, roślinność o grubych łodygach przypominających macki, na tle fioletowego nieba, które znajdowało się bliżej nich. Świeciło swym urzekającym światłem, a Deveraux znowu zaczęła swędzieć ręka, więc potarła odruchowo rękawiczką o nogę. Wpatrywała się w horyzont zapominając, że gdzieś tam znajdują się obszary, na które dwukrotnie zrzucono bombę atomową, a potem zaliczyły dodatkowo bombardowanie deszczu meteorów.

Budzyńska ocknęła się pierwsza.

- Radzę przygotować miotacze płomieni – powiedziała. – I pociski… jak wy je nazywacie… HE? Mogą być wkrótce potrzebne.

- Po co?

- Ogień zatrzyma – powiedział Walter. Mięsiste trawy stawały się coraz większe, a świat na zewnątrz zmieniał się w plątaninę.- Rakiety – poradził.

- Nie mamy pocisków zapalających, panie pułkowniku – wyrwało się gdzieś w tle zdaje się Wiśniewskiemu.

- Dyletanci – skomentowała Budzyńska.

- Co to jest? – zapytał Sokoliński, ignorując jej komentarz. Przed otwarte drzwi ujrzeli jak płaska dotąd powierzchnia zaczyna się wybrzuszać i wnosić, zmieniając powoli w obszar pofałdowanych wzgórz, na których wzrastał las splątanych macek, o grubych liściach. Pośród nich znajdowały się sześciany, pokryte szczelną warstwą winorośli, których liście zakrywały ich powierzchnię.

- Odczyty nic nie pokazują – poinformowała Vasquez.

- Maski! – polecił Kowalski. – Łączność na ogólnym!

Wszyscy nagle drgnęli, jak gdyby sytuacja stała się jasna i zrozumiała, podnieśli w górę zakrywające pół twarzy przesłony i zaczęli nakładać gogle. Deveraux rzuciła okiem na Waltera, który przez chwilę był wyraźnie zdziwiony, przyglądając się przedmiotowi jaki wyjął z torby, jak gdyby nie mógł się nadziwić, że jest taki lekki. Wreszcie wzorem pozostałych nałożył go na twarz, po chwili spoglądając na świat spoza lekko żółtawych szkieł, polaryzujących światło, poprawiając celowanie i umożliwiając lepsze widzenie w dymie. Deveraux usłyszała swój oddech, skontrolowała ograniczone pole widzenia, po czym spojrzała na zewnątrz, gdzie geometryczne konstrukcje zaczęły dominować. Po prawej stronie dziwaczne źdźbła przesłoniły całkowicie widok.

- Porastają tory, nie widać szyn, co dalej? – usłyszała trzeszczący głos Di Stefano.

- Mam odczyt metalu, tory wciąż tam są – powiedziała Vasquez. – Na wizyjnym niewiele widać, podnoszę Skelajno wyżej.

To i tak cud, że nasza technika tu działa, pomyślała Deveraux. Grube łodygi zbliżały się do torów, choć jedynym co słyszała były stukot pociągu i silnik lokomotywy, zdawało się jej, że gdzieś w tle dobiega jej coś w rodzaju szumu. Trawy zdawały się przechylać w ich stronę, jakby chcąc sięgnąć ku przejeżdżającemu pociągowi. Walter uniósł dłoń do hełmu, wyraźnie nie wiedząc co uczynić, a ona zrozumiała, że chce coś powiedzieć. Odruchowo chwyciła go za dłoń, przyciskając ją do miejsca, gdzie uaktywniała się łączność, stwierdzając iż jego ręka jest bardzo ciepła.

- Szybko – powiedział.

Sokoliński spojrzał na niego, po czym pojął i nieoczekiwanie postanowił posłuchać.

- Estkowski, przyśpieszyć! – polecił.

Nikt nie protestował, po chwili pociągiem nieco szarpnęło. Przestrzeń na zewnątrz zaczęła przesuwać się nieco szybciej, lecz wciąż widzieli wzgórze pełne geometrycznych kształtów, skrytych za porastającymi je pnączami. Sześciany i prostopadłościany przechylały się pod rozmaitymi kątami, wpadając w pnącza. Między nimi dostrzec można było otwory przypominające okna.

- Nie jesteśmy już w Kansas – odezwał się niespodziewanie Baumann, jak zwykle mówiąc od rzeczy. Wszyscy zamilkli, spoglądając na obcy krajobraz.

- Błonie – powiedział Walter.

- Co?

- Tu był kołchoz – dodał.

Wciąż nie rozumiała co ma na myśli, a ostatnie słowo było dla niej niezrozumiałe.

- Tu uprawiano miczurinowskie rośliny – wyjaśniła Budzyńska. – Zostały zmienione tak żeby rosły mimo promieniowania i dawały jak najwięcej żywności.

- Wy jecie takie rzeczy? – zapytał Sokoliński, spoglądając na nią, ze zdumieniem przemieszanym z obrzydzeniem. – Jesteście jeszcze bardziej…

- Nie – powiedziała cierpliwie. – Tu przyszła zona. Łysenkowskie oddziaływania zmieniły to co tu rosło. Zboże, ziemniaki.

- Atakują nas kartofle? – nie wytrzymał pułkownik. Na razie jednak nikomu nie było do śmiechu, Deveraux zrozumiała, że nie tylko jej wydaje się, że dziwaczna roślinności stara się ich zatrzymać i schwytać.

- Cieszmy się, że wciąż są tu jeszcze tory – powiedziała Budzyńska. – Miejmy nadzieję, że nadal prowadzą ku Warszawie – nie dodała jednak co ma na myśli.

Deveraux przyglądała się roślinności, która zmieniła się w wysoki gąszcz grubych macek, z powodu wzrastającej szybkości nie była już w stanie skupić na nich wzroku, lecz wskutek pofałdowań terenu dostrzegała ich szczyty, wnoszące się tu ponad zagłębieniami. Liście zaczęły przypominać jej wyciągnięte ku niej paszcze pełne ostrych zębów, cofnęła się odruchowo, nie wiedząc ile z tego dopowiada jej wyobraźnia. Chwyciła za broń, w oddali dostrzegając, jak roślinność zdaje się rozstępować, a wśród nich rysuje się linia podążająca powoli w ich kierunku. Coś idzie w naszą stronę, uświadomiła sobie. Biegło w kierunku jadącego pociągu, niewidoczne i ukryte wśród wielkich traw, lecz sądząc po pozostawianym śladzie było wystarczająco duże, by móc równać się z wagonem. Uniosła karabin, choć przez myśl przemknęło jej, że kula może okazać się nie wystarczająca.

- Szybciej do cholery! – zawołał Sokoliński. – Gdzie te miotacze? – nie był świadom tego co ujrzała, lecz wyraźnie niepokoiły go trawy zbliżające się coraz bardziej do torów. W wagonie pozornie mogli się przed nimi ukryć, lecz żołnierze na platformie byli całkowicie odsłonięci. Strzelcy drgnęli i zaczęli wyciągać pakunku, podczas gdy Domaradzki i pozostali oficerowie kazali im się przemieszczać. Nie było w tym śladu paniki, żołnierze ocknęli się i zaczęli postępować zgodnie ze swym szkoleniem, zapominając o nietypowym widoku, choć krawędzie pierwszych traw zdawały się sięgać otwartych drzwi wagonu.

- Otwarta przestrzeń, milę stąd! – zawołała Vasquez.

Deveraux musiała teraz trzymać się skrzyni, przyśpieszyli co najmniej do 50 mil na godzinę, a lokomotywa wyraźnie przebijała się z impetem przez trawy porastające tory, miażdżąc je i przecinając. Fragmenty roślinności zaczęły wpadać przez otwarte drzwi wagonu, odcięte przez lokomotywę. Dostrzegła jak jeden z nich wije się niczym wąż, brocząc zielonym sokiem, szybkim ruchem nogi kopnęła go na zewnątrz. Teraz widziała tam jedynie masę wysokich jak leśne drzewa traw, nie mogąc dostrzec tego, co usiłowało dogonić pociąg. Wpatrywała się w roślinność wyczekując chwili, gdy będzie musiała złożyć się do strzału, słysząc ruch za jej plecami. Z boku, od strony platformy dobiegły strzały.

- Są odporne! – zawołał ktoś, a po chwili usłyszała długą serię z działka ciężkiego kalibru, zdolnego rozpruć blachę samolotu.

- Miotacze!

- Wychodzimy! – krzyknęła Vasquez.

Roślinność rzeczywiście zaczęła się przerzedzać. Macki migały przed ich oczami niczym słupy, rozpędzony pociąg połykał kolejne mile pędząc po torach. Jeśli okazałaby się uszkodzone, nawet gdyby dron ich ostrzegł, nie zdołaliby się teraz zatrzymać. Jednak w tej chwili pozostali zapewne tak samo jako ona chcieli jak najszybciej wydostać się z obszaru porośniętego przez niebezpieczne rośliny, usiłujące ich schwytać i dopaść, tak samo jak uczyniły to ze znajdującym się tu wcześniej miastem. Zaczęły znikać, zmniejszać się, teren nagle się wyprostował, stał płaski i zaczął przypominać to, co narysowano na dawnej mapie jaką dysponowali, nakreśloną jeszcze przed początkiem szalonej wojny, gdy czas i przestrzeń stanowiły jedność. Po chwili spoglądała na nieliczne trawy, które ustępowały miejsca stepowej roślinności.

- Zwolnić! – zawołał Sokoliński, po czym zerknął na czytnik i sprawdził odczyty, by zdjąć maskę. Pozostali poszli w jego ślady, oddychając nieprzefiltrowanym powietrzem. Najdłużej ociągał się Walter, jak gdyby nie dowierzając sprzętowi Sojuszu i danym poziomu radiacji i promieniowania, a także namierzaniu wrogiej fizyki.

- Bez strat, ale było gorąco – poinformował Domaradzki, wracając do wagonu z platformy.

- Zaatakowało nas? – chciał wiedzieć Sokoliński.

- Nie, byliśmy szybsi. Ta roślinność była za blisko – odparł, a Deveraux uświadomiła sobie, że najwyraźniej nikt nie dostrzegł tego, co przedzierało się w ich kierunku, biegnąc w ślad za pociągiem, nawet strzelcy na platformie. Nie było więc powodu by o tym mówić, wystarczyło jej już, jak przez kilka tygodni po marsjańskiej misji wypominano jej, że zobaczyła Zjawę Widmo, tam gdzie jak się później okazało znajdował się Walter i ta pieprzona jajogłowa, która okazała się szpiegiem. Deveraux nie upierała się i temat z czasem się rozmył, by zostać zapomnianym po kolejnym numerze Baumanna, który postawił na nogi praktycznie całą żandarmerię na ISS. Jednak doskonale pamiętała co widziała, spoglądającą na nią przez ułamek sekundy ciemną postać o świetlistych oczach.

- Co to było za diabelstwo? – głos Sokolińskiego przywołał ją do rzeczywistości.

- Zbiorowa halucynacja – prychnęła sarkastycznie Budzyńska. – A jak myślicie, imperialiści? To zona, od początku wam to mówimy! Jesteście w zonie, na Dzikich Polach! Nawet jeśli te wasze wspaniałe cybermaszyny jeszcze jakimś cudem działają, niewiele nam tu pomogą.

- Ale wracając do przerwanej rozmowy, może wy nam pomożecie – rzekł pułkownik poirytowanym głosem.

- Może niech zaczną od wyjaśnienia co jest przed nami – powiedział Kowalski. – Di Stefano przekazał, że lecimy na łeb i na szyję w jeszcze większe gówno.

- Co? – Sokoliński podszedł do wciąż otwartych drzwi i strącił nogą resztki roślin. Pociąg zaczął już zwalniać, dziwaczne trawy zniknęły, a pośród suchych krzewów dawało się znowu zauważyć resztki zniszczonych budowli. Na horyzoncie po prawej stronie dostrzec można było w oddali zniszczone ruiny jakiegoś większego miasta. Devereaux wychyliła się nieco i spojrzała do przodu, w  ślad za pułkownikiem, Rassmusenem, Budzyńską i Kowalskim, którzy patrzyli w kierunku jazdy. Obszar ciemności zwiększył się, teraz widziała już wyraźnie, że nie była to chmura, przypominał raczej wzrastający grzyb eksplozji, który zawisł nad miastem, zamiast ognia wybuchając ciemnością. W dali widać było wysokie budynki i nie mogło już być wątpliwości, że mrok rozciąga się dokładnie nad Warszawą.

- Nie wiem co to jest – powiedziała Budzyńska.

- Jakieś załamanie światła? – rzucił Rassmusen. – Promienie świetlne ulegają tam refrakcji. To musi być manifestacja.

- Nic nie wykrywam na milę przed pociągiem – poinformowała Vasquez.

- Zwalniamy – polecił pułkownik. – Wystarczająco dużo już tu widziałem. Nie wiem czy to manifestacja, czy sztuczka tamtych, ale nie wjedziemy tam na ślepo. Będziemy potrzebowali pełnego zwiadu i rozpoznania.

- Mimo wszystko to dobra wiadomość – stwierdził Rassmusen.

- Dobra? – pułkownik był wyraźnie zdziwiony. – Co w tym dobrego?

- Skoro miasto się zbliżyło, to znaczy że jesteśmy w obszarze normalnej przestrzeni – zauważył tamten.

- Nie jestem tego jeszcze w stanie potwierdzić – odparła Vasqez. W tym samym momencie polowa sieć matematyczna zapiszczała ostrym i świdrującym dźwiękiem.

- Co tym razem? – jęknął Baumann. Vasquez szybko przełączyła ciąg liczbowy na interpolację matematyczną, uruchamiając odczyt radaru.

- Wrogi kontakt – poinformowała. – Odległość 20 mil na południowym wschodzie.

- Co to jest? – Sokoliński szybko podszedł do niej. – Dlaczego wykryliśmy to dopiero teraz?

- Skanowaliśmy trasę przed pociągiem, nie mamy tu już połączenia z naszymi satelitami – odparła. – Na dokładkę rozciąga się tu anomalia. Nie mam pojęcia z jakiego powodu odczyty są tak dziwaczne, powinniśmy się cieszyć, że w ogóle działają. Zbliża się.

- Rodzaj zagrożenia?

- Jakiś obiekt, to odczyt z radaru, a nie skan termiczny, odbija nasze fale radiowe – mówiła. – Matematyka głupieje nie jest tu w stanie rozpoznać i wyodrębnić celów, posyłam Skelajno Dwa na niskiej wysokości, kurwa!

- Co się dzieje?

- Na południe od nas jest jakaś manifestacja – odparła. – Gdyby nie ten zaimplementowany system unikania kolizji z innymi warunkami fizycznymi byłoby po dronie. Cholera, wykrywalna jest dopiero gdy czujniki widzą ją na wprost, jakieś inne ciśnienie… co za miejsce.

- Do celu, Vash – powiedział Kowalski. Śledził przemieszczającą się kropkę, przesyłającą dane na ekran. Skelajno leciała w zasadzie samodzielnie, wiedząc o problemach z łącznością w strefie procedury matematyczne pozostawiały dronom dużą autonomię, nie zmuszając Vasquez do trzymania ich na smyczy i ręcznego sterowania. Harpia ominęła manifestację i obniżyła lot, wydłużając zakres penetracji radarowej.

- Poprawka – powiedziała Vasquez. – Dwa obiekty, nadlatują łukiem od strony Warszawy, mam identyfikację, dwa Migi, kurwa, wykryli nas!

- Alarm bojowy! – zawołał Sokoliński.

Ekran rozbłysł ostrzegawczo w tej samej chwili, a matematyka zidentyfikowała cele, które jednocześnie wykryły trafienie promieniem radaru i błyskawicznie zmieniły kurs, mknąc w kierunku Skelajno Dwa. Ta wykonywała już zwrot spadając jak najniżej ku ziemi, by uniknąć namierzenia, szukając miejsca, gdzie będzie mogła się ukryć, wyłączywszy rotory, a generowane przez nią ciepło nie zostanie wykryte. Radar i skaner pracowały jednak na razie na pełnych obrotach, szukając kryjówki, kiedy uciekała odciągając wrogie namiary od jadącego pociągu. Nie mogło być jednak wątpliwości, że piloci prędzej czy później zauważą właściwy cel w postaci przemieszczającej się lokomotywy, wyraźnie widocznej z oddali i wysokości, na której się znajdowali. Na razie usiłowali namierzyć źródło emisji, które ich odnalazło, dając się jednocześnie wykryć. Sieć matematyczna oznaczyła już dwa punkty jako myśliwce rozpoznawcze klasy Fokstrot, wysłane by odnaleźć przeciwnika i przekazać informację o jego pozycji.

- Nadają! – zawoła Vasquez, naciskająca bardzo szybko przyciski stacji znajdującej się w metalowej obudowie. Piloci informowali już o wrogim kontakcie.

- Coraz lepiej – pokręcił głową Sokoliński. – Ale przynajmniej wreszcie coś zrozumiałego. Mamy łączność z ISS?

- Negatywnie – poinformowała Vasquez. – Sekwencja startu bojowego zakończona!

Przez otwarte drzwi dostrzegła pochylone drony, które nabrawszy odpowiedniej mocy w wirnikach o oderwały się z platformy i pochylone nosami do przodu leciały nisko nad ziemią w kierunku namierzonych Migów. Śmigła nie pozwalały im rozwinąć prędkości, która mogłaby dorównać Fokstrotom, lecz nie byli w stanie zabrać ze sobą Bellerofontów, ani wyrzutni odrzutowych dronów. Harpie zajmowały wystarczająco dużo miejsca, ze swymi rozmiarami przekraczającymi szerokość rozłożonych ramion, po tym jak zostały wypakowane ze skrzyń i zmontowane oraz sprzężone w sieci matematycznej. Teraz nabierały prędkości, wyglądając jakby uginały się pod ciężarem niesionych dwóch rakiet oraz działka przeciwlotniczego. Dwie Harpie klasy Furia, poprzedzane przez Skelajno Trzy, wykrywającą wrogie oddziaływania na ich trasie.

- Dokąd nadają? – zapytał pułkownik.

- Poza naszym obszarem – poinformowała Vasquez. – Biorę Skelajno Dwa na smycz, inaczej ją stracimy.

- Wykonać – powiedział. – Zwolnić lokomotywę, prędkość 5 mil.

- Nic nam to nie da – zauważyła Budzyńska. – Migi mają czujniki ciepła nasz silnik… - jęknęła nagle z bólu, gdy stojący obok strzelec wyprowadził jej cios w żołądek. Stało się to tak szybko, że nawet Kowalski nie zdążył zareagować. Sokoliński kiwnął po prostu głową, a tamten jakby na to czekał. Skurwysyny, przygotowali się, pomyślała Deveraux, nie to, żeby było jej szkoda tamtej. Kowalski nic nie powiedział, lecz wyraźnie widziała, że dopiero teraz zorientował się, że został wymanewrowany. Poprzednio pułkownik posyłał mu już sygnały, teraz pokazał po raz kolejny, że jest w stanie powstrzymać marines bez problemu. Z drugiej strony nie dziwiła mu się, komentarz Budzyńskiej był całkowicie zbędny, w trakcie walki przeszkadzał. Sokoliński rzeczywiście wiedział co robi, nie zamierzał wpaść w pułapkę, którą tamci mogli zastawić przed nimi, posyłając dwa migi by odwrócić ich uwagę. Należało jednak zakładać, że wciąż ich nie wykryli i zminimilizować możliwość aby to uczynili, a przede wszystkim określić pozycję wroga.

- Teraz poproszę o odpowiedź na zadane pytanie – powiedział zimno Sokoliński, stając nad Budzyńską trzymającą się za brzuch. Strzelec wymierzył dobrze, poniżej kamizelki, której tamta niedbale nie dopięła. Jak na agentkę GRU, mającą poczucie, iż kontroluje całą sytuację, popełniała kardynalne błędy. – Dokąd mogą nadawać? – zapytał pułkownik. – Gdzie mogą być w Warszawie?

- Nie wiem – wyjąkała przez zaciśnięte zęby. – Pewnie mają Trzmiela na południu.

- Trzmiela?

- W waszym oznaczeniu to Kandyd – wysyczała. Samolot wsparcia łączności i rozpoznania, skojarzyła natychmiast Deveraux. Służący jako przekaźnik fal radiowych i wzmacniacz sygnału. Jeśli Fokstroty namierzą pociąg i przekażą jego pozycję tamci będą mogli rozpocząć dalekosiężny ostrzał. Być może i w strefie anomalii nie można było strzelać dalekosiężnymi rakietami nuklearnymi, jednak konwencjonalna artyleria miała zasięg wielu mil, podobnie kierowane rakiety przeciwnika. Nagle poczuła się bezbronna stwierdzając, iż wszystko w rękach Vasquez. Na razie nie byli w stanie im pomóc strzelcy SBS, którzy na platformie i stanowiskach ogniowych wycelowali już pociski Stinger, szukając niewidocznego celu. Wszystko sprowadziło się do kropek na pozycjometrze i odczytach taktyki. Vash przejęła kontrolę nad Skelajno Dwa, wciągając Migi w pułapkę. Skurwysyny rzucili na nich swą najnowszą technikę, Fokstroty ze zmiennym wektorem ciągu, których piloci gotowi byli gwałtownie zmienić kurs i odejść na dopalaczach, wystrzeliwując zmyłki i pułapki, unikając wrogich rakiet. Może i Furie miały wgrane najnowsze procedury bojowe, świeżo zaktualizowane poprzez pobranie ich z repozytorium sieci matematycznych Sojuszu, jednak Fokstroty posiadały przewagę odrzutowych silników, która pozwalała im uciec przed natarciem dronów. Te wciąż były daleko, trzymały się tuż nad ziemią, a Vash spuściła je ze smyczy, aby wróg nie trafił za sygnałem radiowym bezpośrednio do jego źródła. Wyjątek zrobiła dla Skelajno Dwa, która miała posłużyć jako przynęta. Piloci migów nie planowali jej zestrzelić, szli jej tropem, zamierzając znaleźć wroga, który go kontrolował.

- Dyletanci – prychnęła Vash. – Oba poszły bezpośrednio za wabikiem. Nie wierzę – migi leciały jak po sznurku, ich piloci nawet nie próbowali udawać, że nie interesuje ich wrogi dron, nie próbowali zaganiać go w rejon, gdzie mogłyby przejąć go przy pomocy rakiety impulsowej, niszczącej obwody maszyn Sojuszu. Jakby nie mieli pojęcia, że jeśli zbliżą się zbytnio do drona, ten uruchomi procedurę zniszczenia lub kamikadze.

- Pamiętaj, że oni nie walczą tutaj z przeciwnikiem jakim jesteśmy – przypomniał Kowalski. – Nie przywykli do taktyki strzel i uciekaj.

- Nie wiem czy daje nam to przewagę w kontekście tego co nas tu spotkało – mruknęła. Posłała ostatni sygnał, po czym Skelajno Dwa stanęła  w miejscu. Przyziemiła w jakimś miejscu, zerwawszy łączność i wyłączywszy wirniki. Migi jakby tego nie zauważyły, szły w jej kierunku. – Ciekawe, nadal nie włączyli termonamierzania – mruknęła.

- Bo czekają na instrukcje ze Stawki – powiedziała Budzyńska. – To miejscowe wojsko – rzuciła nieco pogardliwym tonem. – Nie mają samodzielności bojowej specnazu czy Armii Czerwonej.

Deveraux spojrzała w kierunku Waltera. Nie była w stanie przeniknąć uczuć malujących się na jego twarzy, lecz było dla niej raczej jasne komu kibicuje. Choć nie do końca, sercem był raczej nie tyle przy tangosach, co przy swoich towarzyszach broni. To była w stanie zrozumieć.

- Zdaje się, że bardziej zależy im na tym, żeby nas znaleźć – powiedziała Vasqez, jakby nieświadoma faktu, że wszyscy za jej plecami wpatrują się z napięciem na to, co robi. Obok niej leżał stos perforowanych kart, którymi się posługiwała, wymieniając je co jakiś czas w metalowej skrzyni. Jako operatorka bojowa radziła sobie świetnie. – Mam ich – powiedziała. – Nadają gdzieś na południe, przybliżony rejon to 30 mil stąd, południowy wschód, kierunek 70 stopni.

- Ciekawe, gdzieś w okolicy południowej zony – mruknęła Budzyńska. Wstała już, jakby zapominając o tym, co zaszło przed chwilą, a Sokoliński nie protestował. Wszyscy skupili się na krążących Migach, zapewne zbliżających się do zrujnowanego miasta, które widziała na południu, gdzie Vasquez ukryła Skelajno, pośród zniszczonych budowli. I wówczas nagle zaczęły odchodzić ku górze, Deveraux sięgnęła po lornetkę i wpatrzyła się w horyzont. Dostrzegła tam dwa wznoszące się czarne punkty i mknące za nimi dwie igły, zostawiające ślad na tle szarego nieba. Fokstroty odpalały zmyłki, lecz dopiero wówczas w ich kierunku wystrzelone zostały właściwe rakiety, każda Furia odpaliła po jednym Sidewinderze, wprost w uciekające myśliwce, których piloci dali się nabrać na najstarszą sztuczkę świata, usiłując uciec dwóm pociskom namiarowym, które szły za ich sygnałem radiowym. Sidewindery pomknęły prosto w kierunku celów, na namierniku widoczne doskonale jako kropki migające na pozycjometrze dalekiego zasięgu, choć Fokstroty odchodziły pod kątem 60 stopni, nie miały szans. Na niebie wykwitły dwie eksplozje, która ujrzała przez lornetkę.

- Cele zdjęte – potwierdziła Vasquez, a w wagonie rozległ się okrzyk aplauzu, wydany zarówno przez marines jak i żołnierzy SBS. Walter milczał, a Deveraux przez chwilę zastanawiała się co czuje, dochodząc do wniosku, że nie chciałaby być w jego sytuacji.

- Zwiad naprzód – Sokoliński nie tracił czasu. – Jak najszybciej oddalamy się, nim poślą w tym kierunku kolejne samoloty. Skoro Kandyd jest na południu, gdzie mogą być tamci? Czy to znaczy, że nie dotarli jeszcze do Warszawy?

- Niekoniecznie – mruknęła Budzyńska. – Trzmiel lata z dala od pola walki i zony. Jak najdalej od zmiennych. Koordynuje ich działania.

- Skąd nadleciał? – pułkownik był konkretny. – Gdzie mają lotnisko?

- Jeśli mają lotnictwo, nie mieli wyjścia i musieli opanować lotnisko mokotowskie – powiedziała. – Jeśli jeszcze tego nie zrobili, będą chcieli je zająć. Posłali lotnictwo z południa, tak? Muszą gdzieś wylądować i opanować przyczółek do walki z nami. Zobaczymy czy szybko przylecą następne, jeśli nie, to znaczy, że wciąż tu nie dotarli, a te samoloty wysłano spod Lublina.

- Poczekamy – powiedział Sokoliński i nagle zbliżył się do niej szybko. – Nie myślcie, że wam ufam. Kapral Vasquez, czy mogą wykryć nasze emisje radiowe?

- Skoro ja wykrywam ich, oni mogą wykryć nas – powiedziała. – Ściągam Furie i posyłam rozkazy Skelajno, emisja radiowa jest łatwa do wykrycia, możemy spróbować zastosować standardowe zagłuszanie, ale nie wiem jak się tu sprawdzi, niedaleko są te pieprzone manifestacje.

- A przed nami?

- Pusto. Nie ma ich, ale zasięg skanu się ogranicza, im bliżej Warszawy – powiedziała. – Jedynka jest już niedaleko… cholera, jak to wymówić?

- Piastów – usłużnie podpowiedziała Budzyńska, widząc punkt jaki tamta wskazuje na mapie.

- Zwalniamy do 10 mil na godzinę – polecił Sokoliński. - Uruchomić zagłuszanie. Drony na dalekie rozpoznanie w kierunku Warszawy, przygotować sprzęt do desantu bojowego, gotowość na wrogi kontakt! – widać było, że nagle znalazł się w swoim żywiole. – Zatrzymamy się tuż przed miastem i robimy wypad! – powiedział. – Czym jest ta ciemność na horyzoncie? – zwrócił się do Budzyńskiej.

- Nie wiem, nie było jej tu, kiedy byłam w Moskwie – powiedziała. – Nie mam pojęcia.

Deveraux wyjrzała przez drzwi. Obszar przyćmionego światła rósł w oczach, gdy zbliżali się, po łuku docierając do celu ich podróży. Widziała już przed sobą ruiny wysokich budowli, wieżę wznoszącą się w mieście, lecz paradoksalnie im bliżej podjeżdżali, tym bardziej zdawała się znikać pośród cienia. Zupełnie jakby pokrywał ją zmierzch.

Walter nagle zaczął się śmiać.

- Myślicie, że ta wygrana coś zmienia? – zapytał po polsku. – Myślicie, że siły Drugiej Armii są dla was problemem? Popatrz na miasto pułkowniku, popatrz co nas czeka i zastanów się, jakie wy macie szanse, jeśli jest tam coś, co zdołało pokonać i zmusić do ewakuacji moją armię? Jakie szanse ma wasza trzydziestka, skoro padł tu cały wielotysięczny garnizon?

Deveraux nie miała pojęcia o czym mówi, lecz Sokoliński zrozumiał. Podszedł do Waltera i odezwał się po angielsku.

- Co ci zostało, zdrajco? – zapytał. – Nawet po polsku nie mówisz dobrze. Akcentujesz jak Rosjanie, właśnie nim jesteś. I właśnie dlatego straciliście miasto, ono nigdy nie mogło należeć do komunistów.

Deveraux znowu rzuciła okiem w kierunku Warszawy. Pociąg wyjechał już z pustkowia, ruin było tu coraz więcej, tereny musiały być niegdyś zaludnione. Ciemność rosła w oczach. Stojący nieopodal strzelec przeżegnał się. Dostrzegł to Walter.

- Myślicie, że zabobony pomogą? – zapytał i znowu się zaśmiał. – Faszyści, wy i wasze przesądy was nie ocalą.

- Myślę, że ocalą – powiedział pułkownik. – Bo z nami są Bóg oraz honor. I przybyliśmy do naszej ojczyzny.

Nagle w wagonie zapadła cisza. Nim Walter miał szansę cokolwiek dodać, Kowalski drgnął.

- Ruszać się! – zawołał. – Marines, gotowość!

Deveraux nie czekała. Ruszyła w kierunku platformy, a gdy na nią zeskakiwała, obejrzała się jeszcze raz, widząc jak wokół zaczyna zapadać zmierzch. Byli u celu.

Wjeżdżali do Warszawy.

Kordon >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz