14.
Walter wahał się czy zażyć tabletkę, podaną mu przez
Markiewicz. Z jednej strony musiał przyznać, że podoba mu się łatwość myślenia,
dostrzegania związków i wyciągania wniosków. Jednakże dostrzegał także
nienormalność swojego zachowania, irracjonalność rozmów prowadzonych z Nadieżdą
oraz wrogość, z jaką zaczynał postrzegać Zacherta. Choć to, co tamten uczynił
ze stalkerem sprawiło, iż widział teraz pułkownika w zupełnie innym świetle.
Rozstawił warty, posyłając Wszołę na dach, gdzie za
karę miał pozostać przez pół nocy. Diakow stanął od strony stawu, mimo jego
oporu przed wejściem w mrok bunkra. Walter nie lekceważył jego wyszkolenia i
umiejętności, problem polegał na tym, że Suworow i jego ludzie nie posiadali
doświadczenia Dzikich Pól i wyraźnie nie doceniali tego, co może się z nich
wyłonić, nawet mając w za sobą doświadczenie w postaci spotkania z tworem w
tunelu.
Wreszcie zdecydował się zażyć tabletkę, dochodząc do
wniosku, że nie może pozwolić, aby polactwo w takiej postaci wdarło się do jego
umysłu. Jak widział inni się nad tym nie zastanawiali, Tamara połknęła ją
nadzwyczaj szybko, podobnie chętnie przyjęła zastrzyk z inhibitora. Nadieżda,
gdy zauważyła, że na nią patrzy, puściła doń oko.
Przed udaniem się na spoczynek polecił jeszcze swym
ludziom rozłożyć równomiernie sprzęt i amunicję w plecakach, skoro nie
posiadali już teraz radia niesionego przez Czeczena. Żadne urządzenie
wykorzystujące obwody elektryczne nie przetrwało wybuchu granatu Mazura i
wytworzonego przez niego impulsu. Większość urządzeń pomiarowych
Grzegorzewskiego stała się bezużyteczna, stąd radził sobie za pomocą sznurka i
zegarka oraz kartki papieru wraz z ołówkiem, choć nikt nie miał pojęcia, co
usiłuje osiągnąć, mamrocząc w kącie niezrozumiałe słowa, usiłując dokonać
obliczeń. Licznik na szczęście ocalał, co dawało im szansę na przetrwanie.
Problemem był brak łączności, choć Walter był przekonany, że i tak zawiodłaby w
tak dziwnym miejscu, w jakim się znaleźli.
Żołnierze udali się na spoczynek, przyzwyczajeni, iż należy wykorzystać każdą możliwą okazję zapewniającą sen. Na górze pozostał Walter, sprawdzający rozstawienie wart. Z tarasu spojrzał w dół, gdzie czuwał desantowiec. Noc była całkowicie ciemna, niebo mroczne. Wsłuchał się w nią lecz nie słyszał nawet wiatru. W ciemności nic się nie poruszało, nie wydawało dźwięków. Jednym słowem tak jak powinno być na Dzikich Polach, gdzie nie miał prawa przetrwać żaden ptak czy owad. I gdzie jednocześnie ciemność pełna zawsze była wrogich Polaków i zmiennych, grożących pozbawieniem życia w najgorszy z możliwych sposobów.
Widząc, iż Wszoła krąży na górnych piętrach,
wyglądając przez okna, wrócił do środka pałacu. Markiewicz kończyła właśnie
rozmowę z Zachertem.
- Kukła zostanie tam, gdzie jej miejsce, towarzyszko
– wyjaśnił. – Przykuta łańcuchem do ściany i zakneblowana. Sama wykluczył asię
spod obowiązującego prawa, jej zbrodnie przeciw komunizmowi są zbyt duże. Stoi
w tej chwili nieco wyżej od zwierzęcia, ale niżej od imperialisty, który przez
pracą ma szansę na poprawę i reedukację.
- Ale tam mogą go dopaść Polacy…
- No i? – zapytał pułkownik ze spokojem. Markiewicz
wyraźnie nie mogła znieść już jego spojrzenia, cofnęła się i usiadła przy
piecu. Zachert popatrzył na nią, na Grzegorzewskiego i Waltera.
- Dobrej nocy, towarzysze – powiedział i skierował
się ku schronowi.
Walter podszedł do ognia.
- Proponuję udać się na spoczynek, towarzysze –
zaczął. – Jutro ruszamy w dalszą drogę.
- Tak, za chwilę – mruknął Grzegorzewski zatopiony we
własnym świecie, zaś Markiewicz powiedziała coś szeptem.
- Co takiego? – podszedł bliżej.
- Nic, nic – powiedziała i pociągnęła łyk z manierki.
- Wydawało mi się, że mówiliście coś o szaleńcu –
rzekł półgłosem, siadając obok niej. Ukryła twarz w dłoniach. Czekał
cierpliwie.
- Nic nie mówiłam – powiedziała wreszcie.
- Zaburzona biochemia, towarzyszko? – podsunął.
- Właśnie. Dziękuję – powiedziała z wdzięcznością.
Znowu sięgnęła po manierkę, a jego doleciał charakterystyczny zapach.
- Czy to jest to, co myślę? – zapytał wyciągając rękę.
Wyjął jej manierkę z ręki i powąchał, po czym pociągnął solidny łyk. – Tym
razem dobrze mu wyszło – powiedział łapiąc oddech.
- Przyniosłam to z Warszawy – nerwowo zaczęła
Markiewicz. Przerwał jej oddając naczynie.
- Raczej przelałam od szeregowego Dżazijewa –
powiedział. – Podtrzymuje stare żołnierskie tradycje. Spokojnie, nie pierwszy
raz myśli, że nie wiem, co dzieje się w Kordonie. Potrzebowaliście tego
towarzyszko.
Po dłuższej chwili skinęła głową, patrząc na
Grzegorzewskiego, który siedział od nich nieco oddalony i zdawał się być zajęty
wyłącznie kartką papieru.
- Tak – powiedziała półgłosem. – Dobrze, że to
rozumiecie. My jesteśmy tylko cywilami, a ja nie jestem dzielnym lejtnantem
naszej zwycięskiej armii – w jej głosie nie było jednak słychać ironii. – To
dla was nie pierwszyzna. Wy dostaliście rozkaz i przyszliście go wykonać, a to,
co nas dzisiaj spotkało, dla was nie jest niczym niezwyczajnym.
- Tak –
mruknął Walter. – Mniej więcej właśnie tak to wygląda.
- Ja nie miałam wyboru – powiedziała. – Nie chciałam
tu iść – znowu się napiła. – Nie wiem jak kolega Grzegorzewski, on jest
karierowiczem… za dużo wypiłam, nie powinnam o tym mówić – przyciszyła głos,
aby nie słowa nie doleciały do fizyka. – Ale możecie na mnie donieść, już mi
nie zależy.
- Porozmawiajmy o czymś innym towarzyszko –
zaproponował. – Nim powiecie coś, czego będziecie żałować.
Znowu wyraźnie była mu wdzięczna.
- Tak… po prostu chcę żebyście wiedzieli, ja nie
byłam przygotowana na spotkanie z takim potworem w tunelu, nie przeżyłam nigdy
czegoś takiego. Usiłuję się skupić na analizie naukowej, żeby o tym zapomnieć,
ale nie mogę.
- Nikt z nas nie był przygotowany – skłamał Walter,
choć nie sądził, aby fakt, iż był w zonie gotów na wszystko, okazał się w
jakimkolwiek stopniu pomocny podczas spotkania w tunelu. Nie dodał, że na
Dzikich Polach spotkać można było istoty dużo gorsze.
Grzegorzewski zerwał się gwałtownie, zmiął kartkę, po
czym rzucił ją w kierunku pieca.
- To jest bez sensu! – zawołał wzburzony.
- Jakiś problem, towarzyszu docencie? – zapytał
Walter.
Grzegorzewski stał wyraźnie wzburzony, nie
odpowiadając.
- Pewnie to samo, co w mojej dziedzinie – wyjaśniła
spokojnie Markiewicz. – Nic nie ma sensu.
- Co nie ma sensu?
- Te pomiary – zirytował się Grzegorzewski. – To
miejsce nie ma prawa istnieć.
- Nie rozumiem…
- Nie zrozumiecie –warknął naukowiec. – Jesteście
tylko żołnierzem! Nawet stała grawitacyjna w tym miejscu nie jest stała. Cały
czas się zmienia.
- Dlatego od lat nazywamy je zmiennymi, towarzyszu
docencie – zauważył złośliwie Walter. – Nie wiedzieliście o tym w Instytucie?
Grzegorzewski był poirytowany.
- Posłuchajcie, towarzyszu lejtnancie – powiedział z
napięciem. – Zmienne są manifestacją niestałej fizyki w trójwymiarowej
przestrzeni. Rozkładają się skupioną wiązką na konkretnym obszarze, czasem
zaburzają optykę i są dostrzegalne. Rozchodzą się falowo i rozmywają po
określonym czasie. Ich występowanie związane jest najczęściej z aktywnością
Polaków, choć potrafią pojawiać się niezależnie. Im więcej tworów, tym większe
prawdopodobieństwo ich wystąpienia. Im większa odległość od centrum zony, tym
mniejsza możliwość by się pojawiły. Stała manifestacja występuje wokół punktu
centralnego i stamtąd wyładowuje się właśnie zmiennymi, niczym piorunami, to
chyba zrozumiała dla was analogia?
- Do czego zmierzacie, towarzyszu docencie? – zapytał
Walter, myśląc o tym, iż wyraźnie zachęcił naukowca.
- Do tego, że ponieważ manifestacja zmiennej fizyki
stoi w wyraźnej sprzeczności ze stałymi fizycznymi, objawia się właśnie w
sposób podobny do pioruna, stanowiąc coś w rodzaju wyłomu, wyładowującego się
poza obszarem swego działania. I tylko tam zmienia obowiązujące stałe fizyczne,
w coś kompletnie nam nieznanego, na pozostałym obszarze pozostają one
nienaruszone. Wyłomy zwane zmiennymi są miejscowe i ograniczone. Przechodząc
przez zonę zmieniają jej naturę, topografię terenu, jednak potem obowiązują tam
znane nam doskonale stałe. I są one niezmienne! – ostatnie zdanie podkreślił,
usiłując je mocniej zaakcentować.
- Nie tutaj – powiedziała Markiewicz.
- Właśnie, nie tutaj! – zdenerwował się. – Ale nie na
tym polega problem! Fakt, że nie widać tu zmiennej, choć zasady fizyki się
zmieniły mógłbym jeszcze zaakceptować, bowiem będąc wewnątrz niej nie bylibyśmy
w stanie tego dostrzec, każdy układ potrzebuje zewnętrznego obserwatora. Ale
nie pojmuję, dlaczego za każdym razem wychodzą mi inne wyniki. Nie mówię tu o
rzeczach złożonych, nawet stała grawitacyjna za każdy razem jest inna! W
zmiennej są inne zasady, ale to są inne stałe…
- To tylko hipoteza, nie wiemy co dzieje się w
zmiennych…
- Ale nie da się wytłumaczyć tego, że na danym
obszarze obowiązują niestałe fizyczne! Nie rozumiecie – Grzegorzewski był
zirytowany. – Świat nie może być zbudowany w oparciu o niestałe fizyczne. To
jest wykluczone!
Walter postanowił przerwać jego wzburzenie.
- Macie rację, nic nie rozumiem, jako prosty żołnierz
nie potrzebuję rozumieć, wystarczy, że wiem jak coś mogę zabić – powiedział.
Grzegorzewski zamrugał oczami.
- Po co ja z wami w ogóle rozmawiam o zmiennych?
- Nie wiem jak wy, ale ja widziałem dużo zmiennych w
swoim życiu – powiedział Walter. – Nie wiem, w jaki sposób je badacie i
opisujecie, skoro nie mierzą ich ponoć żadne urządzenia. Wiem, że stanowią
zagrożenie, widziałem jak zmieniają wystrzeliwane pociski w zabójcze światło,
jak odbijają kule, przyśpieszają upływ czasu, nadając prędkość atakującym
Polakom. I wiecie co? Nie interesuje mnie jak działają, interesuje mnie jak z
nimi walczyć. A jedynym znanym mi sposobem jest spychanie Polaków z powrotem do
centrum zon, aby zmienne nie manifestowały się jak mówicie, niczym burze z
piorunami. Bo póki co, zlikwidować ich nie potrafimy.
Grzegorzewski pokręcił głową.
- Jesteście dyletantem – powiedział. – Ale powiem wam
jedno. Dowiemy się, czym jest zona i jakimi rządzi się zasadami.
- Łysenkizmu – podpowiedziała ze swojego miejsca
doktor Markiewicz. – Chyba, że chcecie naruszyć jego zasady? – zapytała
niewinnie.
- Łysenkizm tłumaczy wszystko – nie dał się wciągnąć
w pułapkę Grzegorzewski. – Fizyka nie podąży ślepą ścieżką rozwoju
Imperialistów, którzy rozbudowują swą błędną teorię kwantową. Łysenkizm
tłumaczy zmianę praw natury, poznać należy naturę tej zmiany. A gdy to zrobimy,
poznamy jednocześnie sposób zapanowania nad nią, inny niż siłowanie się z
falami Polaków i ich fizyczną likwidację. A wówczas rewolucyjny komunizm okaże
swą wyższość i zatriumfuje! Dobranoc, towarzysze! – Grzegorzewski skierował się
do schronu, a Walter miał nieodparte wrażenie, że naukowiec oddał pole.
- Rozumiem go – powiedziała po chwili Markiewicz. –
Sama niczego nie pojmuję.
- Ale, na czym właściwie polega wasz problem? – nie
rozumiał Walter.
Doktor westchnęła.
- Na naruszeniu fundamentalnych zasad, czy też raczej
ich braku. Zacznijmy od początku. Wiecie czym jest zona?
- Wrogim środowiskiem.
- Z punktu widzenia naukowego, dość obrazowo
wytłumaczył wam to przed chwilą Grzegorzewski. Mieliście podstawy łysenkizmu w
szkole, prawda? Nie mówcie nic, zaraz wam przypomnę. Łysenkizm początkowo był
teorią, tłumaczącą jedynie skokowe powstawanie nowych gatunków. Obalił błędną
teorię mendlowskiej genetyki i molekuł. Imperialiści utknęli w tej ślepej
gałęzi nauki i skupili się na podwójnej helisie, model ten również okazał się
całkowicie błędny, podobnie jak cybernetyka. Teoria przeszła w praktykę z
chwilą powstania zony, wiecie, o czym mówię?
- Nie.
- Otóż, gdy spadły bomby atomowe, rozległe tereny
znalazły się pod wpływem promieniowania. Wówczas nastąpił adaptyzm gatunków
zgodnie z teorią Łysenki. Ludzie, którzy pozostali w zimie atomowej nie zmienili
się, co udowodniło ostatecznie, że imperialistyczna hipoteza mutacji molekuły
DNA jest niczym więcej niż tylko hipotezą. Zmieniły się za to ich dzieci -
stały się gatunkiem odpornym na napromieniowane środowisko. Do tego doszła
jeszcze abiogeneza mająca miejsce w epicentrach wybuchu, gdzie zaczęły
powstawać nowe gatunki. Tak narodzili się Polacy, niektórzy człekokształtni,
inni nieprzypominający niczego co znamy – spojrzała na Waltera – których
musicie zabijać. Jako gatunek prowadzą z nami walkę, to starcie niezależnych
bytów biologicznych, stali się więc niezwykle drapieżni i agresywni, dążą do
konfrontacji.
- Pomagają sobie kolektywnym umysłem – zauważył.
- Od jakiegoś czasu – powiedziała. – I niestety,
pewnie niezbyt długo. Wciąż się adaptują. Wróćmy jednak do momentu ich
powstania, jako odrębnego gatunku. Zapewne wszystko byłoby tylko ślepą gałęzią
ewolucji i fazą inadaptywną rozwoju człowieka, z homo sapiens w człowieka
komunistycznego, gdyby nie okazało się, że ewolucja wpływa na środowisko. Teraz
to już rozumiemy, to podstawowa zasada neołysenkizmu. Gatunki ewoluują
wpływając na środowisko, więc środowisko przystosowuje się do gatunku. Tak też
się stało. Sztucznie wywołaliśmy zimę atomową i tym samym uruchomiliśmy coś, co
dotąd w przyrodzie nie miało miejsca. Powstał gatunek niemający racji bytu w
otoczeniu, więc otoczenie pod jego wpływem się zmieniło. Tak narodziła się
zona, w której zaczęły obowiązywać zasady umożliwiające życie powstałemu
gatunkowi i ułatwiające jego rozwój. Nadążacie?
Pokiwał głową.
- Rozumiemy zasadę, nie sposób. Od lat jesteśmy
jedynie w stanie prowadzić obserwacje empiryczne, nie znaleźliśmy możliwości
aby zbadać i zmierzyć to, co się dzieje w centrum zony. Zostało ono całkowicie
odcięte poprzez zaistnienie tam zmienionych stałych. Wiecie o czym mówię?
- Nie do końca.
- Stałe to fundamentalne i niezmienne zasady nauk.
Takie jak grawitacja w fizyce, mitoza i mejoza w cyklu komórkowym, czy
pierwiastki w chemii. Pewne procesy zawsze będą zachodzić w ten sam sposób,
nawet skokowa ewolucja nie powinna tych zasad zmienić. Ale okazało się, że
czynniki łysenkogenne działają dwojako. Zmieniają gatunek, a ten przystosowuje
naturę. I w ten sposób narodziły się zamknięte obszary przypominające tornada,
z których strzelały pioruny, trzymając się barwnych opisów Grzegorzewskiego.
Wewnątrz nich obowiązują inne stałe, lecz na zewnątrz zasady pozostają takie
same. Więc pomimo, iż zona wyładowuje swe zmienne na zewnątrz, wszystko co z
niej wyjdzie podlega już zasadom obowiązującym na zewnątrz. Dzięki czemu wasza
kula podąża do celu, pokonując opór tarcia i wchodzi w tkankę, przebijając ją
na wylot i kończąc procesy życiowe. Gdyby zasady byłyby inne, nie byłoby to
możliwe. Oczywiście chwilę trwało, nim z zony wyszły organizmy zdolne przeżyć
poza nią, początkowo to, co wypadało na zewnątrz ginęło nie potrafiąc nawet
oddychać tlenem. Ale kolejne etapy ewolucji przystosowały Polaków. Choć
wykracza to poza nasze rozumienie, wiemy że twory zachowują zasady biochemii
organizmów, wkraczając do naszego świata niosą ze sobą swe zmiany, lecz
zachowują zasady przyrostu masy, posiadają neurony, dzięki czemu można użyć na
nich granatu Mazura… Promieniowanie zawiera czynniki łysenkongenne, których
duże natężenie sprawia, że kiedy zbliżamy się do wnętrza zony dochodzi do zmian
w naszych organizmach. Pozostając w niej za długo, zapadamy na to, co nazywamy
polactwem. Macie przykład w postaci tych kasztanów i innych roślin, one nie
potrzebowały kolejnych pokoleń, adaptyzm nastąpił w obrębie ich generacji,
zmieniły się, dostosowując się do środowiska zony. Reakcja organizmu
uzależniona jest od warunków bytowania, w przyrodzie panuje wyłącznie trwała
przystosowawczość. Poza zoną jednak takie zmiany nie zachodzą i nie byłyby
możliwe bez szczególnego promieniowania Dzikich Pól. Promieniowanie wpływa na
komórki, potrafi ponownie je częściowo ożywić, w oparciu o ontogenezę form
komórkowych, nadając im wtórnie żywą materię, dlatego w twory zmieniają się
także zabici w zonie, jeśli tylko struktura ich mózgu nie uległa zniszczeniu.
Tego też nie rozumiemy, ale zasada posiadania unerwienia została zachowana,
problem polega na czym innym. Chyba zauważyliście, że Polacy wciąż się
zmieniają.
- Tak.
- Niestety, sztucznie wywołana przez nas skokowa
ewolucja działa w sposób agresywny, zachowuje zasadę, iż kolejne odmiany
gatunku muszą pokonać swych poprzedników, nawet jeśli Polacy są jedynie
inadaptywną fazą ewolucji. Zatem zona wyposażyła ich w przewagę, czas płynie
tam inaczej, rozmnażają się szybciej i adaptują, a nas atakują całe kolejne
pokolenia, często oddzielone od siebie generacjami. I przystosowują do naszych
działań. Pierwsi Polacy działali pojedynczo, teraz są już organizmem
kolektywnym, co umożliwia im koordynację działań. Są szybsi, drapieżni i
obawiać się można, że z czasem zaczną wykształcać inteligencję.
- Polacy? – zapytał zszokowany Walter.
- Dopóki będziemy mieli nad nimi przewagę
technologiczną, walka będzie wyrównana, lecz jeśli wykorzystają to, że czas
płynie szybciej… - skinęła głową Markiewicz. – Na szczęście ewolucja skokowa
jest ewolucją zamkniętą. Przebiega wyłącznie w otoczeniu zony, zmienne to jakby
ramiona natury podążającej wraz z Polakami i usiłującej zmienić większe połacie
terenu. Spychając ich do zony ograniczamy jej rozwój, a co za tym idzie ich
dalszą ewolucję. Zamykając zonę w pierścieniu zamkniemy jednocześnie zagrożenie
dla ludzkości, tworzone przez adaptyzm łysenkowski.
- Wiem. Wystarczy otoczyć zonę.
- To właśnie robicie. Po to jest Kordon. Wpychacie
Polaków z powrotem do miejsca, z którego nadchodzą. Nie można zrobić nic
więcej, dopóki nie dowiemy się jak zniszczyć zonę. Dlatego ta wyprawa jest taka
ważna. Bo możemy to odkryć.
- Jak to? – zdziwił się Walter.
Markiewicz wskazała ręką w ciemność.
- Gdzie my właściwie jesteśmy? – spytała. – Wszystkie
zony rządzą się opisaną przeze mnie wcześniej zasadą, mają ścisły punkt
centralny, do którego nie można dotrzeć, zajrzeć, zmierzyć, przekroczyć rejonu
zmienionej fizyki, chemii i biologii. Tu jest podobnie, rejon ten jest jednak
dużo większy od pozostałych centrów zon, otacza go czerwona mgła i nie wychodzą
z niego Polacy. To łamie całkowicie zasadę adaptyzmu ewolucyjnego, od lat
staramy się zrozumieć o co chodzi. Nie pierwsza to ekspedycja, która tu idzie,
nie pierwsza to próba zrozumienia… Wygląda na to, że przeszliśmy przez
graniczny obszar mgły i już na samym początku okazało się, że nad obszarem tym
rozciąga się coś w rodzaju kopuły, stanowiącej w całości zmienną, choć nie jest
to skumulowane zaburzenie w postaci wspominanego tornada, nieemanujące piorunami,
zakłócającymi nasze czujniki. Teoretycznie punkt taki powinniśmy mieć w środku
i pozostawać obecnie na rubieży zony, a tak nie jest. Jak powiedział
Grzegorzewski mgła stanowi granicę zony. A to prowadzi do niepokojącego
wniosku. Mogę domyślać się co podejrzewa towarzysz Zachert i przynajmniej w tym
zakresie go w pełni popieram.
- Co podejrzewa towarzysz Zachert? – zapytał Walter.
Markiewicz zamilkła. Rozejrzała się po pustym pomieszczeniu i zniżyła głos.
- Mogę wypowiadać się jedynie od strony naukowej. Pewne
rzeczy stały się dla mnie oczywiste.
- Mianowicie?
- Granica została sztucznie stworzona.
Implikacje tego, co powiedziała, stały się dla
Waltera zrozumiałe dopiero po dłuższej chwili. Spojrzał na Markiewicz
nierozumiejącym spojrzeniem.
- Przecież to niemożliwe – powiedział.
- Czyżby? – zapytała. – Jak inaczej wytłumaczyć to,
że czerwona mgła od lat pozostaje w tym samym miejscu?
- Ale… kto mógłby stworzyć taką granicę? I po co?
- Nie wiem, Imperialiści? A może mieszkający tu
Polacy, którzy wykształcili inteligencję i ewoluowali w przyśpieszonym tempie?
Teoretycznie leży to poza zasobem ludzkiej wiedzy i możliwości, ale czy tego
samego nie powiedziałyby prymitywne plemiona o naszych tankach i wiertalotach?
Nie wiem co kieruje towarzyszem Zachertem, ale jeśli się nie mylę, klucz do
poznania tajemnicy zony i ostatecznego zniszczenia Dzikich Pól znajdziemy
tutaj. Jeśli dowiemy się jak kontrolować adaptyzm zony.
- Przecież to niemożliwe.
- Nie? Skoro sztucznie, choć w sposób niezamierzony,
wywołaliśmy skokową ewolucję Polaków, myślicie, że nie ma sposobu, aby
zapanować nad zoną? Jak powiedział Grzegorzewski, dowiemy się czym jest zona i
jakimi rządzi się zasadami. Taki jest właśnie cel naszej misji. Pokonamy
Polaków u źródła, nim oni wyewoluują na kolejny poziom i wyroją się w liczbie
mogącej nas pokonać.
Walter zobaczył to w jednym ułamku sekundy we własnym
umyśle. Ujrzał, lecz nie był w stanie sobie wyobrazić. Sposób na powstrzymanie
kolejnych fal Polaków, stających się coraz trudniejszymi do pokonania, których
agresywna ewolucja skokowa zmieniła w plamy bojące się ognia, cienie lękające
się światła, których kolejne generacje mogły zepchnąć ludzi do metra. Metra, w
którym nowe pokolenia rodziły się ze zmienionymi źrenicami, przystosowanymi do
widzenia w ciemności i życia pod ziemią, zgodnie z zasadami łysenkizmu.
Pokolenia, cierpiące na lęk otwartej przestrzeni, które w przyszłości oddałyby
ziemię Polakom, przenosząc się do tuneli. Nie można było na to pozwolić.
Ujrzawszy to zrozumiał ważność ich wyprawy i ogrom leżącego przed nimi zadania.
A także jego istotę dla rewolucyjnego komunizmu i kolejnego triumfu człowieka
nad ślepą przyrodą.
Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- I myślicie, że odpowiedź kryje się w centrum tej
zony?
- Tak sądzi Zachert – odparła. – Jak myślicie, czemu
tam podążamy?
Tak, przecież to oczywiste. Co jednak mogło się tam
znajdować? Czym było to, co potrafiło kontrolować zonę, wraz z podstawowymi
zasadami budowy świata?
- Mamy jednak pewien problem – powiedziała
Markiewicz. – Nad którym nie potrafimy przejść do porządku dziennego.
- To znaczy?
- Niezrozumiałe zasady rządzą wspomnianymi już
fundamentalnymi prawidłami. Na zewnątrz zony obowiązują stałe fizyczne,
wewnątrz zony inne stałe fizyczne. Dlatego nie jesteśmy w stanie ich zmierzyć
ani zrobić im zdjęcia, włącznie z terenami granicznymi. Zmienne to ich
manifestacje stanowiącej obszar innych zasad, tak?
- Tak.
- Problemem nie jest to, że Grzegorzewskiemu wychodzą
inne stałe, co tłumaczyłoby, że jesteśmy już w obszarze zony kierującym się inną
fizyką. On by to sobie jakoś wyjaśnił, fizyka bazuje na modelach klasycznych i
relatywistycznych, nie na błędnej teorii fizyki kwantowej imperialistów, ale
inne stałe muszą też być stałymi. Te zasady nie mogą być naruszone prawda?
- Rozumiem.
- Problem polega na tym, że za każdym razem wychodzą
mu inne obliczenia. Albo nie może dokonać dokładnego pomiaru, albo dokonuje ich
dokładnie, tylko stałe fizyczne się zmieniają. Czyli są niestałe. A to już jest
niemożliwe. Właśnie o tym mówił, stała fizyczna dla danego obszaru, nie może
być niestała.
Walter zrozumiał wreszcie wzburzenie
Grzegorzewskiego.
- Ale gdyby fizyka zmieniała się z nami w środku…
- To nie przeżylibyśmy prawda? – zauważyła cierpko. –
W przypadku zony fizyka jest niebywale powiązana z biochemią. Weźmy na przykład
prędkość światła, jeśli przyjmie ona inną wartość, zmieni się również stosunek
będący miarą wartości siły magnetycznej oraz elektrycznej. To w konsekwencji
osłabi siłę elektromagnetyczną i wiązania atomowe, sprawiając, że nasze ciała staną
się bardziej kruche. Zmniejszeniu ulegną temperatury wrzenia i topnienia, co
doprowadzi do tego, że nasza krew zacznie się gotować.
- Widziałem coś takiego - cały pluton, który wpadł w
zmienną, po prostu wyparował.
- Właśnie. Jak stwierdziłam ja też mam problemy ze
zrozumieniem tego, co dzieje się w obrębie mojej specjalizacji. Zapewne rzadko
widujecie rośliny na Dzikich Polach, od kiedy doszło do trwałych zmian
klimatycznych nie występują one obecnie często w tych stronach na powierzchni.
Czy jednak zwróciliście uwagę jaki kolor ma najczęściej roślinność, choćby na
dawnych fotografiach?
- Zielony – odparł po chwili zastanowienia.
- Właśnie. Odpowiedzialny za to jest chlorofil,
biorący udział w fotosyntezie, przechwytujący i przekazujący energię Dzięki niemu
rośliny mają taką barwę. Kolor zielony powstaje z powodu absorpcji energii w
czerwonej i niebieskiej części światła. Występuje w zasadzie u wszystkich
roślin, alg i bakterii jeśli tylko przeprowadzają fotosyntezę. Nie mogłam nie
zwrócić uwagi, że żadna z mijanych roślin nie miała zielonego koloru, ale
oczywiście chlorofil nie zawsze nadaje zieloną barwę roślinom, przede wszystkim
liściom, tam występuje jego znaczne natężenie. Założyłam, że jest to
spowodowane inną barwą światła, bo niebo ma tu dziwaczny kolor, więc absorpcja
może następować w innej części spektrum ale… - zamilkła na chwilę. – Już
odkrycie, że rośliny ewoluowały skokowo było dla mnie rewolucją. Nie pobrałam
próbki kasztanowca, lecz nazbierałam nieco traw po drodze, liści i je zbadałam
– zamilkła.
- I co się okazało? – zachęcił ją Walter.
- Te rośliny nie mają chloroplastów – powiedziała
wreszcie. - Nie ma układu porfirynowego. Nie są syntezowane przez plastydy. Nie
jestem w stanie powiedzieć, czy zachodzi fotosynteza. Nie wiem czy to są w
ogóle rośliny, choć tak wyglądają. Nasza fundamentalna wiedza nie pozwala na
stwierdzenie czym są. Podobnie jak napotkana przez nas w tunelu istota.
- Spotkaliśmy już takie istoty – powiedział Walter. –
Jakiś czas temu walczyliśmy z ożywionymi cieniami, większą plamą…
- Nie w tym rzecz – powiedziała. – Wiem, że są fazą
adaptywizmu ewolucyjnego. Zaadoptowały się do środowiska i w nim funkcjonują.
Nie mam pojęcia jak. I tu jest problem. Skoro są tu takie rośliny, to
zaadoptowały się do swojego otoczenia i nie zachodzi u nich fotosynteza, to
znaczy, iż środowisko to ma zasady fundamentalnie różnie od naszych. W takim
razie, skoro nie dopadło nas polactwo, na jakiej zasadzie oddychamy? Jak nasze
organizmy funkcjonują? W jaki sposób istniejemy w miejscu, gdzie prawa fizyki
się zmieniają i są niestałe? I co to za miejsce? Zmienna? Środek zony?
- Nieznane – szepnął Walter.
- Nieznane – potwierdziła Zinajda Markiewicz. – I co
gorsza niezrozumiałe – chwyciła go za rękę. – Ja się tego miejsca obawiam. Chcę
przeżyć.
- My również.
Prychnęła.
- Nie jestem oswojona ze śmiercią. Wy tak. Dziękuję
za rozmowę o nauce, pomogła mi zapomnieć o pewnych sprawach. Ale proszę mi
pomóc przeżyć. I wrócić do domu, nie chciałam tu być. Ja się boję.
Walter uścisnął jej dłoń.
- Proszę robić dalej to co dotychczas – powiedział –
Pomagać zrozumieć jak przeżyć w niestabilnym środowisku i podpowiadać jak
pokonać to co napotkamy. Informacja o zakłóceniu percepcji była czymś co
pozwoliło nam wydostać się z tunelu.
- Zrobię wszystko, aby wydostać się z zony –
powiedziała Markiewicz pewnym głosem.
Ogień w piecu dogasł, a oni zeszli do schronu.
Śniło mu się, iż pędzi przez ciemne pustkowie,
którego nie oświetlają żadne gwiazdy. Podążał wzdłuż starej drogi, mijając
stojące tu z rzadka zardzewiałe pojazdy. Wszystko obserwował z wielu punktów
widzenia, jak gdyby dziesiątkami oczu. Biegł przed siebie, w blasku księżyca i
wielkiego globu wiszącego na nieboskłonie. Podążał wśród olbrzymich liści i
łodyg coraz szybciej, aż dotarł do wyschniętego krateru, za którym teren się
wznosił. Znajdowała się tu ruina budowli, a pod nią wejście, do którego
prowadziły zniszczone wieki temu drzwi, przeżarte zębem czasu. Wewnątrz
odnalazł ciasny korytarz prowadzący do pomieszczenia, w którym widniały resztki
szkieletu, leżącego wśród drewnianych szczątków nieistniejących już mebli.
Wnętrze było ciemne i puste, od dawna nikogo tu nie było.
Wydostał się na zewnątrz i popatrzył na ścianę przy
wejściu, nad kraterem. Rzucił się na nią nagle z furią, sam nie do końca
wiedząc dlaczego ją atakuje. Spojrzał w niebo nad sobą, w ocean możliwości i
nieskończoność, a potem rozproszył się i rozpadł pośród nieoznaczonej
przestrzeni, zapominając o rzeczywistości, gdy wezwał go mrok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz