OKOLICE SOCHACZEWA
Marine Jeannette Elodie Deveraux leżała w wysokiej
trawie zastanawiając się nad przewrotnością losu. W swoim dwudziestojednoletnim
życiu przeżyła już wystarczająco wiele jako weteran nieskończonej wojny, na
front której wstąpiła mając piętnaście lat. Zaczęła służbę nad Mozą, gdzie
walka sprowadzała się do strzeżenia granicy zewnętrznej VI Republiki
Francuskiej, na froncie spustoszonych ziem. Sojusz rozbudował tam system
punktów obronnych, splecionych nierozerwalnie coraz doskonalszą matematyką, a
niewielkie oddziały wchodziły w skład sieciocentrycznego systemu bojowego. Był
on niezwykle sprawny i skuteczny, mimo złożoności szalejących na terenie
dawnych Niemiec niestałych anomalii fizycznych, tworzył bezpieczny perymetr
reagujący z zabójczą precyzją bombardowań uniemożliwiających wydostanie się na
zewnątrz dziwacznych stworów, jakie z rzadka się tam pojawiały. Wykrywane
dzięki czujnikom umieszczonym dziesiątki mil od granicy dziwacznych oddziaływań
niszczone były na długo nim zdołały nawet pomyśleć o zbliżeniu się do
posterunków obsadzonych przez ludzkich operatorów. Deveraux w swej karierze na
pograniczu żadnego nie widziała, problemem byli dywersanci, którzy byli w
stanie przeniknąć z baz wojskowych w Alpach, z terenu Austriackiej Republiki
Radzieckiej. Taktyka przedzierania się przez obszary anomalii była desperacka,
ponoć udawało się nielicznym, jednak udawało się oślepiać im czujniki, co
umożliwiało podejmowanie prób ataku przeciwnikowi. Wróg nie próbował działać
finezyjnie, od lat jego celem było oślepienie sieciocentrycznych urządzeń
Sojuszu, co najłatwiej było osiągnąć przez precyzyjny wybuch atomowy, który
powodował impuls elektromagnetyczny o natężeniu uszkadzającym sprzężone sieci
broni bojowej. W ten sposób od lat usiłowali spenetrować teren, nieznacznie
przesuwając granicę, a Deveraux w wieku 16 lat po raz pierwszy zabiła
człowieka, będącego żołnierzem wroga, usiłującym zdetonować mikropocisk
atomowy. Detektory wykryły go w odpowiedniej chwili, by zdołano posłać
najbliższy oddział celem przechwycenia wroga, gdy zamilkła artyleria oślepiona
brakiem aktywnego namiaru. Deveraux nie przejęła się faktem odebrania komuś
życia, celebrując to zwiększoną dawką pozbycia się stresu w postaci typowego
dla piechociarzy narkotyczno-alkoholowego odjazdu. Została jednak zauważona i
złożono jej propozycję, nad której przyjęciem nie zastanawiała się nawet przez
chwilę. Służba graniczna była mimo wszystko nudna, a oferta jaką otrzymała
wiązała się z dużą dawką adrenaliny. W ten sposób wylądowała w 1-er Regiment de
Parachutistes d'Infanterie de Marine, gdzie przeszła twardą szkołę, stając się
żołnierzem równie niebezpiecznym jak członkowie Legii Cudzoziemskiej,
reagującym automatycznie na większość zagrożeń, zdolną gołymi rękami zabić
przeciwnika na 12 różnych sposobów. Jej specjalizacją stały się jednak karabiny
snajperskie, podczas operacji w Afryce, Antarktyce czy w trakcie walk na
subkontynencie eliminowała przeciwników z zimną i bezlitosną precyzją. Jej
ciało ozdobiły kolejne blizny i tatuaże, dorobiła się wielu ran, złamała kilka
serc, a także pobiła kilkukrotnie mężczyzn w mundurach, którym wydawało się, że
mogą chcieć od niej coś więcej, prócz tego co sama oferowała. Parę pijackich
burd zaprowadziło ją do aresztu, a przelotne związki nie były niczym więcej niż
sposobem relaksu. Tym samym jej kariera nie odbiegała w żaden sposób od tego,
co było udziałem większej części żołnierzy rozmaitych sił specjalnych
tworzących oddziały wojskowe Sojuszu Zjednoczonych Narodów. Zdziwiła się
jedynie gdy złożono jej propozycję do elitarnego oddziału tworzonego w
strukturach NASW, mającego operować w przestrzeni kosmicznej pod egidą korpusu
piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych, którego marines stanowili zbrojne ramię
wojny w kosmosie. Oddział utworzono w odpowiedzi na pojawienie się wyspecjalizowanych
sił Kosmarmii, gdyż wróg wpadł na pomysł przejmowania instalacji i statków
Sojuszu. Początkowo sens bycia snajperem oddziału, który z racji swej specyfiki
walczy w ciasnych i zwartych przestrzeniach wydawał się jej bezsensowny,
wkrótce jednak kolejne operacje pokazały, iż także w kosmosie nie brakuje
możliwości prowadzenia walki na dystans. Grupa sprawdziła się i wykazała swą
skutecznością, do czasu ostatniej misji, która poprowadziła ją wprost w środek
terytorium wroga, na Marsa, jednocześnie doprowadzając do śmierci prawie połowy
jej członków, z dowódcą włącznie. Decydując się na wstąpienie do USMC Deveraux
była świadoma, że to droga w jedną stronę, nie sądziła, że przyjdzie jej
jeszcze kiedyś walczyć na Ziemi, pozostając szpicą uderzeniową NASW. Teraz
jednak ponownie znalazła się na dole, ponadto w miejscu, dokąd nie dotarł nigdy
wcześniej żaden żołnierz Sojuszu, głęboko na terytorium wroga, na którym nie
stanęła noga jego obywatela od początku wojny toczonej od ćwierć wieku. Na
terenie Związku Komunistycznych Republik Radzieckich, w sercu Ludowej Republiki
Polskiej. Przez lunetę karabinu snajperskiego M-40A7 spoglądała na wytarty
napis na fasadzie odległego pół mili budynku, nie starając się nawet
zastanawiać jak powinno się wymawiać znajdujące tam słowo. Brzmiało ono
„Sochaczew” i o dziwo napisane było w znanym jej alfabecie, z nieznanego powodu
nie zastosowano tu używanej przez przeciwnika cyrylicy. Powód w zasadzie był
jej obojętny, przesuwała grafimetalową lufę snajperki po pustych oknach
pozbawionych szyb, gotowa zdjąć przeciwnika, czekając na wynik rozpoznania
bojowego prowadzonego przez kapral Emilię Vasquez, która posłała w powietrze
dron zaczepnego zwiadu klasy Harpia. Oznaczenie kodowe maszyny identyfikowało
się jej na pozycjometrze jako Skelajno-1, Deveraux podążała w ślad za
zataczającym okrąg po perymetrze dronem, aktywnie poszukującym w podczerwieni
celu, lecz przede wszystkim badającą otoczenie w celu wykrycia anomalii
fizycznych, w postaci zmienionej temperatury, ciśnienia czy nietypowej
odmienności warunków. O ile można było nazwać je naturalnymi, bowiem choć
niedawno miała okazję znaleźć się na Marsie, teren wydawał się jej jeszcze
bardziej obcy. Czarny budynek dworca kolejowego do którego zmierzała odcinał
się wyraźnie od intensywnie fioletowego nieba, które zwiastowało obecność
anomalii, mogąc także oznaczać obecność wroga. Najmniej prawdopodobnym było
natrafienie na siły Związku, najbardziej na dziwaczne istoty, tu występujące
powszechnie. Jak wbijano im do głowy podczas odprawy, były one całkowicie
nieprzewidywalne, jedyny konsultant od stworów nie chciał zbytnio
współpracować, został jednak wraz z nimi zapakowany do promu desantowego i
posłany na dół. Wszystko to było rzecz jasna kompletnym szaleństwem, typowym
dla najlepszej armii świata, posranych sił wojskowych pieprzonego Sojuszu
Narodów walczących od prawie 30 lat z jeszcze bardziej walniętym przeciwnikiem,
który zniszczył w tym czasie znaczną część świata.
Przesunęła lunetę po raz kolejny, sprawdziła pozycję
Skelajno-1, unoszącą się nad budynkiem dworca na swych czterech wirnikach. Dron
był całkowicie pozbawiony uzbrojenia, które zastąpiono wszelkiej maści
czujnikami, na wszelki wypadek wypuszczając w powietrze na razie tylko jeden, celem
wyszukania możliwych źródeł ruchu i ciepła, lecz przede wszystkim sprawdzenia
możliwości wystąpienia anomalii. To był podstawowy problem, którego obawiali
się od kiedy dowiedzieli się dokąd zostają rzuceni. Teren, na którym się
znaleźli całkowicie likwidował ich przewagę technologiczną, zakłócając
działanie sterowanych proceduralnie maszyn. Zmieniająca się fizyka wywierała
wpływ na matematykę urządzeń, destabilizując ich pracę, podobnie zwiększony
poziom jonizacji, będący efektem eksplozji atomowych, jakie miały tu miejsce
przed wojną i w jej trakcie. Powodowało to, że technologia przestawała
całkowicie działać, sprowadzając oddziały Sojuszu do poziomu wroga, który bił
go w tym momencie na głowę dzięki zastąpieniu elektroniki mechanizacją. Co w
kontekście misji miało niebagatelne znaczenie, bowiem o ile broń palna nadał
działała, cięższy sprzęt w postaci dronów i cyberdynów już nie. Wróg mógł zaś
rzucić przeciw nim swe czołgi i samoloty, jednak zwiad dość jasno wskazywał, że
przeciwnik opuścił ten rejon kilka lat temu, budując sieć obronną wielkim
łukiem wyginającym się na południe, odcinając obszar wewnątrz którego szalały
anomalie, a teraz znaleźli się oni. Zdjęcia wykonane przez liczne satelity i
drony klasy Phaeton, zestrzelone w większości przez przeciwnika, jasno pokazały
jednak, że strefa anomalii nie jest jednolita, przemieszcza się, tworząc od
zachodu obszar pozbawiony oddziaływań. Tylko on widoczny był na
zarejestrowanych obrazach, dziwaczne oddziaływania nie pozwoliły na rejestrację
niczego innego prócz pustki wszędzie gdzie była anomalia. Jednakże od zachodu
biegł pas szeroki na kilkadziesiąt mil, sięgający prawie samej Warszawy,
będącej celem ich misji. Zadaniu, które do niedawna było całkowicie niemożliwe
do wykonania, bowiem żaden desant nie był w stanie przeniknąć na terytorium
Związku. Samoloty transportowe i promy desantowe nie mogły przelecieć nad
terytorium dawnych Niemiec, które anomalia opanowała w całości, całkowicie
uniemożliwiając działanie jakimkolwiek urządzeniom. Gdyby nawet jakimś cudem
udało się wzbić na tyle wysoko, by wylecieć poza zasięg oddziaływań, po drodze
był jeszcze garnizon w Poznaniu, walczący zaciekle z istotami zony, dysponujący
ponadto pociskami rakietowymi i
samolotami, uniemożliwiający wdarcie się na obszar wroga. Sojusz przypuścił
jednak atak, po raz pierwszy od dawna, zupełnie nie w swoim stylu, a Deveraux
nie mogła zrozumieć co mogło pchnąć CINSPAC do takiego ryzyka. O ile stał za
tym CINSPAC, dowództwo walki w przestrzeni kosmicznej w postaci sztabu NASW,
któremu podlegali, nie miało uprawnień do prowadzenia walki na powierzchni
planety. Tym samym po osiągnięciu powierzchni zameldować się SACEUR, dowódcy
aliantów w Europie, zdaje się jednak, że zasady były inne podczas tej
szczególnej misji, która jawiła się jako jedno wielkie szaleństwo. W którym
rzecz jasna wzięli udział sami ochotnicy. O tym, że zgłosili się na ochotnika
zostali poinformowani kiedy pakowali już sprzęt wskutek zarządzonego alarmu
bojowego. Baumann jak zawsze nie mógł się powstrzymać i zaczął powyższe
komentować, jednak świeżo mianowana kapral Vasquez dowodząca pododdziałem nie
miała tyle cierpliwości co ich poprzedni podoficer i kazała stanąć mu na
baczność, po czym wyprowadziła kopnięcie kolanem w krocze, informując Baumanna,
że zasady się zmieniły, a kiedy nikt nie patrzy, będzie traktowany właśnie w
ten sposób. Evergreen, Jackson i Deveraux zgodnie potwierdzili, że niczego nie
widzieli, jednocześnie byli gotowi zaświadczyć usłyszeli jak Baumann zgłasza
się na ochotnika do czyszczenia i sprawdzenia całej broni jaka ma zostać zabrana
na misję, ponadto oferuje się dokonać tego w przeciągu kolejnych dwóch godzin.
To ostatnie było zdaniem Devereaux zbędne, bowiem skoro opuszczali koszary,
zadania mające sprawić, aby się nie nudzili i nie przychodziły im do głowy
głupie pomysły, były niepotrzebne. Jednak od czasu powrotu z Marsa rzeczywiście
dostawali już kota, zniszczenie przez Kolektyw lądowiska na Cape Canaveral nie
pozbawiło możliwości lotów w kosmos Sojuszu, jednak znacznie osłabiło jego
zdolności transportowe. Sprawiło jednocześnie, że zaopatrzenie statków i floty
będące dotąd na pierwszym miejscu, stało się całkowitym priorytetem. Wstrzymano
wszystkie przepustki i rotacje załóg, powodując ciasnotę na ISS gdzie można
było przybyć, lecz nie sposób było się wydostać. Tym samym utknęła tam również
siedmioosobowa grupa marines, której nie zdołano posłać na zasłużony odpoczynek
po marsjańskiej eskapadzie. W zasadzie nie powinni mieć powodów do narzekań, po
wydarzeniach na planecie sytuacja zaogniła się, nie tylko wskutek ataku jaki Sojusz
przypuścił na bazę na planecie należącej do Związku. Prócz faktu, że tamtych
ogarnęło szaleństwo, zarządzono alarm na wypadek nasilenia działań Kolektywu,
który na Ziemi wydał już wcześniej Sojuszowi totalną wojnę, usiłując powodować
zakłócenia grawitacyjne na szeroką skalę. Przerzucenie sił na front pacyficzny
i skierowanie ich do walki w Chinach, których wybrzeże zmieniono w wypaloną
ziemię, spowodowało nadmierną aktywność ze strony Związku. Nie lepiej było w
kosmosie, gdzie NASW postawiła wszystkie okręty w stan najwyższej gotowości, po
tym jak nad Marsem strącony został flagowy niszczyciel przeciwnika. Jednak
prawdziwym problemem nie była zwiększona aktywność Kosmfloty, która
prowokacyjnie naruszała przestrzeń orbitalną ISS, unikając przy tym konfrontacji.
W przestrzeni działo się coś jeszcze, o czym informacje ciekły wąskim
strumyczkiem plotek, jednak wystarczającym by po stacji rozniosło się, że ma
miejsce coś, czego kapitanowie NASW zwyczajnie się obawiają, Wykraczało daleko
poza wzmożony ruch w przestrzeni okołoziemskiej. Czymkolwiek było, nie należało
jednak do problemów Deveraux, której obecna sytuacja była dużo bardziej
prozaiczna. I to właśnie na niej musiała się skupić.
Dzięki wspomaganiu noktowizyjnemu mogła dostrzec, iż
budynek dworca zbudowany jest z cegły, wejścia nie dostrzegała, lecz do przodu
wysunięta była część, nad którą znajdowało się trójkątne wywyższenie. Dach był
dziurawy, trudno było dociec jak przetrwał napis. Przed budynkiem dostrzegała
wagony na torowisku, a wokół zrujnowane budowle porzuconego dawno miasta.
Ludzie opuścili je lata temu, teraz mogli natrafić tu na innego rodzaju
przeciwnika, póki co ten jednak się jeszcze nie ujawnił.
- Na podejściu czysto – poinformowała Vasquez. Jej
głos został dziwnie zniekształcony. W słuchawce ukrytej w uchu połączonej
cienkim przewodem z hełmem Deveraux usłyszała trzaski, przypominające jej, że
znajdują się w pobliżu zjawiska, które zakłócało fale radiowe, uniemożliwiając
jakąkolwiek łączność. Na razie wszystko zdawało się działać, jak długo jeszcze,
stanowiło wielką niewiadomą. A ten drobny element sprawiał, że założenia
taktyczne zaczynały się sypać. Dopóki jednak Skelajno była w stanie zataczać
kręgi nad budynkiem dworca, utrzymywali swą przewagę. Dron zaktualizował skan
taktyczny, potwierdzając zdjęcia wykonane przez Phaetona kilka godzin temu, w
pobliżu nie było wrogich sił. Nadeszła pora, by się ruszyć.
Deveraux uniosła się i wydostała z roślinnośc
wchodząc na drogę prowadzącą do miasta, na której poczuła się całkowicie
odsłonięta, mimo iż wysoka trawa nie dawała jej żadnego schronienia. Wokół
znajdowała się pustka, mogła skryć się jedynie wśród porastających pustkowie
zaroślach i drzewach. Jednak tuż przed przyziemieniem ich przewodnik
niespodziewanie się odezwał, nim walnięty pułkownik go uciszył, zdołał
przekazać im ostrzeżenie, by nie próbowali się do nich zbliżać. Postanowiła
potraktować je poważnie, zdając sobie sprawę, iż choć wszyscy wokół traktują
tego mężczyznę podejrzliwie i nieco lekceważąco, jak wynikało z jego dossier ma
największe doświadczenie w prowadzeniu walki na terenie tego, co miejscowi
zwali Dzikimi Polami. Sojusz nie mógł pochwalić się jakimkolwiek, unikał terenu
opanowanego przez anomalię, prowadząc ostrzał z daleka. Choć zmieniająca się
fizyka była czymś, czego nie można było zignorować, zwłaszcza że Kolektyw
posługiwał się zakłóceniami grawitacyjnymi, zagrożenie ze strony potworów
większość żołnierzy wkładała między bajki. Sojusz nie prowadził działań
bojowych w strefach anomalii, na swym terenie nie posiadał żadnej, granicząc z
odległą o dziesiątki mil leżącą na terenie Niemiec, lecz czujniki ruchu
wyłapywały wszystko, co próbowało zbliżać się z tamtego kierunku, a matematyka
posyłała w tamtą stronę natychmiast precyzyjnie kierowany pocisk z haubicy,
wybijając w tundrze kolejny krater. Istoty przybywające stamtąd były zresztą
czymś rzadkim, a chaotyczna fizyka w tym miejscu była doskonałym buforem
dzielącym ich od wroga. Stąd opowieści o dziwacznych stworach traktowano nieco
pobłażliwie, a liczne komiksy wyśmiewały komunistycznych żołnierzy nie mogących
dać sobie rady ze stworami na własnym terenie. Lecz Deveraux na Marsie walczyła
już z podobnymi istotami nasłanymi przez Kolektyw i stwierdziła naocznie, że w
grupie są one niezwykle groźne. Zaś bestie, które ich przewodnik nazywał tworami, były ponoć jeszcze
niebezpieczniejsze. Fakt, że ich psychopatyczny dowódca je lekceważył, nie
zmieniał jej opinii.
To był inny problem, znaleźli się pod komendą kogoś,
kto sprawiał wrażenie nie znoszącego sprzeciwu szaleńca, na dokładkę wywodził
się spoza korpusu, NASW i znanych jej formacji Sojuszu. W myśl wpojonej jej
zasady postanowiła jednak rozwiązywać kolejne trudności na bieżąco, na razie
skupiając się na popękanym asfalcie drogi prowadzącej z lotniska wojskowego, od
którego się oddalała. Za plecami pozostawiła wypakowujący się desant, czekający
na wynik zwiadu, gotów wystrzelić drony bojowe i uruchomić cyberdyny. Dopóki
nie nawiązali kontaktu z wrogiem trzymali je w rezerwie.
Wreszcie dotarła do punktu, z którego wycelowała karabin
w odległe miasto, przyglądając się jego ruinom w lunecie. Choć nad nią panowała
noc od horyzontu zdawało się bić światło, przypominające zorzę, a blask fioletu
był jedynie nieco przyćmiony. Szybko zatoczyła lufą łuk, szukając miejsca gdzie
mogłaby oprzeć karabin, gdyby zaszła konieczność oddania strzału. Do torowiska
wciąż pozostał jej do przebycia spory odcinek drogi, nim zainstaluje się na
zniszczonym dachu dworca. Pozycjometr piknął wskazując, iż osiągnęła wyznaczoną
pozycję.
- Dziwka na miejscu – zgłosiła, przypomniawszy sobie,
by złożyć meldunek.
- Kretyn u celu – zatrzeszczał Baumann. Co oznaczało,
iż wraz z Weylandem byli gotowi by pokryć przedpole miasta ogniem z moździerzy,
które zgłosiły się już w sieci matematycznej. Matematyka bojowa obliczała
możliwe trajektorie na wypadek wykrycia przeciwnika przez Skelajno, która nie
zapuszczała się na razie w kierunku miasta, ograniczając się do skanu dalekiego
zasięgu.
- Teren zabezpieczony – poinformowała Vasquez, na co
ktoś wyraźnie prychnął. Z pewnością Baumann, drużynowy błazen. Przynajmniej nie
tylko ona była świadoma jak iluzoryczne jest takie stwierdzenie w obliczu
możliwości wystąpienia wrogiej fizyki, z którą mieli do czynienia już
wielokrotnie.
- Przyjęto – zatrzeszczał na lotnisku sierżant Ted
Kowalski, dowodzący niewielkim oddziałem marines. Niestety nie całą misją, choć
Deveraux podobnie jak Baumann nie uważała, aby był dobrym dowódcą. Jednak
mianowano go sierżantem, uznając iż mimo wszystko ich ostatnia misja z
taktycznego punktu widzenia była sukcesem, choć stracili swego dowódcę i kilku
ludzi. Kowalski w ten sposób otrzymał drużynę złożoną z sześciu weteranów
marsjańskiej misji, do których dokoptowano trzech nowych ludzi, w oczekiwaniu
na oficera, który miał objąć komendę nad ich wyspecjalizowaną jednostką. Nie
doczekali się go, zamiast tego zapakowano ich do samolotu desantowego, który
zaczepiono w osłonie pod brzuch „Jeffersona Davisa”, jedynego promu mogącego
wniknąć głęboko w atmosferę nad terytorium Związku. Nie tylko z powodu faktu, iż
jeszcze do niedawna stanowił część Kosmfloty jako prom klasy Buran, lecz
również dzięki temu, że był odporny na promieniowanie jonizujące, będąc
pozbawionym elektroniki. Został zdobyty na wrogu na Marsie i wbrew wszelkim
prawidłom wcielony do NASW. O tym fakcie, jak również iż jego dowódcą został
znany jej z tej eskapady pilot Jones, wraz z nawigatorem Scobeem i drugim
pilotem Pekkalą poddanym gruntownemu przeszkoleniu, dowiedzieli się dopiero,
gdy pakowano ich na pokład jednego z trzech szybowców, które prom miał zanieść
w przestrzeń Związku. A to było już więcej niż niebezpiecznie, stanowiło czyste
szaleństwo. Szybowce bojowe nie tylko pozbawione były matematyki umożliwiającej
bezpieczne lądowanie, nie miały również jakiejkolwiek elektroniki. W zasadzie
nie miały niczego, poza lekkim pancerzem z kompozytów, który był w stanie
zamortyzować przyziemienie, lecz nie był w stanie przetrwać bezpośredniego
trafienia. W teorii pociski Strieła nie miały na co złapać namiaru, skoro nie
było tu silników, ani emisji radiowej. Mimo wszystko czegoś takiego mogli użyć
jedynie szaleńcy, czemu oczywiście gdy tylko się o tym dowiedzieli, nie
omieszkał dać znać Baumann.
- Ktoś tu robi sobie jaja, Kowalski? – rzucił do
swojego sierżanta, nim Vasquez zdążyła go powstrzymać. Di Stefano, Jackson,
Deveraux i Evergreen nie zareagowali uznając, iż mówi w imieniu ich wszystkich.
Baumann poczuł więc wiatr w żaglach. – Tylko kretyn da się zmusić, by do tego
wsiąść!
- Więc od dzisiaj to wasze imię kodowe żołnierzu –
usłyszeli. – W każdym razie na czas tej misji – dodał ten sam głos po chwili,
przypominając sobie, że nie posiada realnej władzy nad drużyną, wchodzącą
jedynie w skład jego sił jedynie podczas realizacji zadania. Kowalski jak
zawsze zachował czujność.
- Baczność! – zareagowali odruchowo i w ten sposób
poznali pułkownika psychopatę. Przyjrzał im się zza swych ciemnych szkieł
okularów, spod krótko obciętych włosów.
- W zasadzie nie potrzebuję was dziewczynki –
poinformował krótko. – Moi ludzie czekali na taką możliwość od lat. Są gotowi i
zwarci, w przeciwieństwie do was. Słyszałem, że daliście dupy, straciliście
paru żołnierzy i do tego swojego dowódcę? Skoro do tego dopuściliście i stoicie
w tym miejscu, a oni nie, to z was są po prostu pizdy a nie wojsko – milczeli
wszyscy włącznie z Kowalskim, uznając te słowa za element zwyczajowego
powitania stosowanego w armii, zdziwieni nieco, że zostaje ono użyte wobec
weteranów, bowiem nie byli młodym wojskiem, ale nie. Noszący insygnia
pułkownika mówił zupełnie poważnie. – Gdybym mógł, to bym was zostawił. Ale
zamiast tego polecono mi zostawić część moich ludzi, żeby zabrać was. Nawet nie
wiecie co to dla nich oznacza, fakt, że nie będą mogli wylądować w Polsce, a
zamiast nich musicie polecieć wy, do tego jeszcze zabrać dwójkę wrogów. Sierżancie,
nie widzę rozsądnego wyjścia z tej sytuacji, nie nadajecie się do niczego,
wbrew temu, iż ktoś usiłuje mi wmawiać, że jesteście ekspertami od nietypowego
pola walki, ze szczególnym uwzględnieniem zmiennej fizyki i anomalistycznych
przeciwników. Pieprzenie.
- Walczył pan w strefie anomalii, sir? – zapytał ze
spokojem Kowalski.
- Czy pozwoliłem wam się odezwać, sierżancie? – uciął
ostro tamten. – Wy wybraliście już stronę. Nie jesteście już jednym z nas.
Jesteście gównianym żołnierzem, który dekuje się w kosmosie, do tego daliście
sobie zabić dowódcę.
- Teraz jestem marine – odparł Kowalski wychodząc
krok naprzód. – A marines zawsze walczą w pierwszej linii.
- Marines to zwykłe cipy – poinformował go ich nowy
dowódca. – A ja jestem spadochroniarzem, a my nie kucamy na pierwszej linii,
lecz zawsze walczymy za linią wroga i w okrążeniu. Jestem czymś, czym już nigdy
nie będziecie.
Była więc to miłość od pierwszego wejrzenia, wzajemna
i głęboka jak przestrzeń kosmiczna otaczająca ISS. Sierżant i pułkownik
spoglądali na siebie nie zamierzając się cofnąć.
- Czy to już wszystko, sir? – zapytał wreszcie
Kowalski.
- Nie mogę zabrać całej kompanii strzelców, bo muszę
zabrać was – wycedził tamten. – Nie mam na to wpływu i muszę wykonać ten
rozkaz. Lecz na dole nie wchodźcie nam w drogę. To nasza misja. Nie wiecie
nawet jak dla nas jest ważna. Nie pojmiecie tego.
- Rozumiem.
- Nie rozumiecie, jesteście odstępcą, sierżancie –
oświadczył pułkownik. – Odprawa za piętnaście minut sierżancie, zapakujcie się
i bądźcie gotowi – po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku złożonego
korpusu szybowca, do którego pakowali się żołnierze noszący mundury takie jak
on. Rzucali w kierunku marines spojrzenia pełne lekceważenia, przemieszanego z
jawną wrogością. Pośród nich nie było ani jednej kobiety.
- Kto to kurwa jest? – zapytał szybko Baumann.
- Sokoliński – usiłowała wymówić nazwisko poprawnie
Vasquez, lecz się na nim potknęła, więc Kowalski ją poprawił. To tłumaczyło
twardą wymowę pułkownika, który mówił po angielsku, jak gdyby chcąc dać do
zrozumienia, że jest to na nim wymuszone.
- O co chodziło? – zapytał Di Stefano.
- To SBS. Byłem jednym z nich, nim przyjąłem
propozycję dołączenia do korpusu – odparł zamyślony Kowalski, przyglądający się
spadochroniarzom. – W ich mniemaniu to gorzej niż zdrada. Zostawiłem najlepszy
oddział na świecie.
- My jesteśmy najlepsi – przypomniał Baumann.
- Nie tylko na świecie, ale i w kosmosie – podchwycił
Di Stefano.
- Semper Fi! – Deveraux uniosła do góry zaciśniętą
pięść, a pozostali powtórzyli ten gest. Wyraźnie rozbawiło to spadochroniarzy.
Sprawa nie była jednak taka prosta. Druga Samodzielna
Brygada Spadochronowa była jedną z najbardziej elitarnych jednostek Sojuszu.
Stworzona ze zgliszczy rozwiązanego prawie dwadzieścia lat wcześniej oddziału,
powstała w czasie gdy koalicja aliantów przekształcała się w sojusz o
charakterze militarnym, grupujący nacje zaatakowane przez prący do dominacji
nad światem Związek. Po wyczerpaniu zapasu atomowego i zniszczeniu części
Europy działania wojenne zwolniły, lecz wróg nie zamierzał podjąć rozmów
pokojowych atakując na kolejnych frontach. Jasnym stało się wówczas, że wojna
potrwa, choć nikt nie przewidywał wówczas, że po ćwierć wieku walki toczone
będą nadal. Zaczęto rozbudowywać siły wojskowe, wykorzystując rekrutów chcących
walczyć w wojnie. W ten sposób w siłach Sojuszu pojawiły się oddziały polskie,
choć na początku stały one na straconej pozycji. Mimo, iż cieszyły się one
sympatią, bowiem wielu pamiętało, iż wybuchły kilka lat wcześniej bunt przeciw
Związkowi został stłumiony przy użyciu bomb atomowych, nie zapominano, iż mimo
wszystko Ludowa Republika Polska była częścią związku, a dawnych obywateli tego
kraju i ich potomków, choć żaden z nich nie miał nic wspólnego z Polską
Radziecką, podejrzewano o komunistyczne sympatie. Jednak z czasem zapracowali
oni na swe miano, w szczególności szacunek innych żołnierzy, gdy utworzyli SBS,
oddziały specjalne, które szybko mogły stanąć w szranki z Rangersami czy SAS.
Operowały małymi grupkami na terytorium przeciwnika, zawsze podejmując się
misji, których wykonanie było niemożliwe. Gdy specnaz wiecznie przemieszczający
dywersantów i przeprowadzający ataki mające otworzyć natarcie Armii Czerwonej
próbował swoich sztuczek, przerzucano SBS, której żołnierze zmuszali go do
odwrotu. Najsłynniejsze akcje brygady odbiły się głośnym echem we wszystkich
siłach zbrojnych, jak choćby zniszczenie doków w Pireusie blokujące możliwość
wypłynięcia floty śródziemnomorskiej, czy opanowanie Bosforu i utrzymanie go do
czasu zakończenia operacji Kybele. SBS zapracowała na miano jednej z
najlepszych jednostek Sojuszu, a jednocześnie jej żołnierze mieli miano dzikich
i niekarnych, wszędzie wzbudzając awantury i powodując tarcia w doskonale
naoliwionej maszynie wojennej Sojuszu.
Teraz mieli polecieć jednym z szybowców desantowych,
co powodowało obawę nie tylko u Baumanna. Były to niezwykle lekkie pojazdy,
pozbawione w zasadzie możliwości nawigacji, mogące za to latać w strefie
dziwnych oddziaływań i anomalii. Choć nie słyszała nigdy wcześniej, aby ktoś
usiłował zrzucić je z orbity, o ile pamiętała nie mogły wznieść się wyżej niż
20 mil. Stąd cały ten pomysł zakrawał na szaleństwo, zwłaszcza iż dotąd
posługiwano się nimi by przekroczyć strzeżone granice wroga w strefie
jonizacji, wdzierając się ledwie kilka mil w głąb jego terytorium. Teraz mieli
znaleźć się w samym jego środku, bez możliwości wsparcia. Gdy Baumann zapytał o
możliwość powrotu, uzyskał w odpowiedzi zdawkowe zapewnienie, iż marines nie
zostawiają swoich. To akurat była prawda, Sojusz posiadający mniej wojska niż
tamci, którzy zmobilizowali i przeszkolili większość swego społeczeństwa, nie
mógł sobie pozwolić na stosowanie taktyki takiej jak Związek i Kolektyw. Nie
ryzykował swych sił niepotrzebnie, nie posłano by ich w samo serce wrogiego
terytorium, nie zapewniając możliwości odwrotu. Domyślała się, że ma to coś
wspólnego z „Jeffersonem Davisem”, lecz szczegółów nie poznała. Żołnierze SBS z
kolei zupełnie się tą kwestią nie przejmowali, zdawali się wręcz z dumą odnosić
do możliwości stracenia życia na terytorium dawnej Polski. Ze swych
samobójczych skłonności i szalonych szarż byli szeroko znani, więc to zupełnie
Deveraux nie zdziwiło. Nie znała polskiego, lecz mimo iż Kowalski starał się
zachować nieporuszoną minę, rozumiała doskonale wydźwięk wypowiadanych słów, w
szczególności pobłażliwy ton dotyczący jej i Vasquez. Mężczyźni wszędzie byli
tacy sami, dodatkowym problemem SBS było jednak to, że w jego szeregach nie było żadnej kobiety,
zatem nie cenili oni zbytnio swych dwóch towarzyszek broni. Vash określiła ich
krótko mianem pendejos, a Deveraux
również przeszła nad tym do porządku dziennego. Pułkownik psychopata nie był
także lepszy od swych ludzi, w swych komentarzach dawał dość głośno do
zrozumienia co sądzi o zdolnościach bojowych marines, którzy służą w NASW
wyłącznie do pilnowania porządku. Wydawało się to jej nieco dziwne, bo o ile
pozwalać sobie na coś takiego mogły niższe szarże, nie powinien tego mówić
dowodzący misją, nawet jeśli były to jego prywatne poglądy. Najwyraźniej z
jakiegoś powodu pozycja pułkownika była na tyle silna, że mógł sobie na to
pozwolić. Vasquez doszła do wniosku, którym się z nią podzieliła, wyraźnie SBS
podczas tej misji była niezastąpiona, nie przypominała sobie, aby z ISS
posyłano kiedykolwiek na Ziemię spadochroniarzy. Jedynie marines desantowali na
przyczółkach, lecz w Australii okupiono to krwawymi stratami, podczas
tamtejszej ofensywy. Psychol zdawał sobie sprawę ze swej pozycji i ją
wykorzystywał. Z pewnej strony należało go jednak zrozumieć, gdy otrzymał
możliwość przeprowadzenia operacji na terenie swej ojczystej ziemi, misji
jakiej jeszcze nie realizował nikt w Sojuszu, nie miał ochoty mieć na głowie
bagażu w postaci wojska, dla którego musiał poświęcić dodatkowe miejsce w szybowcu,
pozbawiając się w ten sposób żołnierzy, których doskonale znał, stanowiących
ważny element jego grupy uderzeniowej. Z tego co półgębkiem rzucił Kowalski
możliwość wzięcia udziału w tej misji była dla żołnierzy SBS tak ważna, że
doszło do ostrej konkurencji i bójek. Cokolwiek nimi kierowało świadczyło
jednak w opinii Deveraux o braku profesjonalizmu. Choć wiedziała, że ma przed
sobą niezwykle sprawne oddziały specjalne, zachowywały się w sposób całkowicie
niekarny i niezdyscyplinowany, a postawę taką reprezentował również pułkownik.
Nie robił sobie nic z zakazu palenia wprowadzonego na ISS z uwagi na niską
wydolność filtrów, kręcił się wokół z cygarem, błyskając srebrną zapalniczką,
na której wygrawerowano, jakżeby inaczej, orła w koronie. Próby zwrócenia mu
uwagi spełzły na niczym, a gdy personel porządkowy NASW zareagował, omal nie
doprowadziło to do starcia z żandarmerią, która stała na straconej pozycji. SBS
zupełnie nie stosował się do żelaznej zasady gier i zabaw w chowanego
głoszącej, że cokolwiek się robi, nie należy dać się złapać i pozostawić
śladów. Zdawali się zupełnie tym nie przejmować, że zostaną zauważeni i będzie
o nich głośno.
Deveraux nie miała pojęcia jaki jest cel ich misji i
kto z nimi leci, zwróciła uwagę na jednego mężczyznę, który choć nosił broń,
wyglądał zdecydowanie na cywila i uznała, że jak zawsze dołożono im jakiegoś
agenta wywiadu, choć nie należącego do floty. Nie siliła się usiłując odgadnąć
z kim ma do czynienia, fakt iż lecieli z SBS świadczył, że może być to każdy.
Jednak kolejne osoby, które żandarmeria doprowadziła do hangaru były całkowitym
zaskoczeniem, mimo iż nosiły kamizelki i mundury, nie posiadały broni.
- Powiedz mi kurwa Kowalski, że to nieprawda – nie
wytrzymał Baumann.
- Dowiedziałem się niedawno – jakby usiłował
usprawiedliwiać się tamten.
- Wiesz co powinniśmy z nimi zrobić?
- Kompletnie się z wami zgadzam, żołnierzu – w swej
dziwacznej angielszczyźnie do rozmowy włączył się Sokoliński podchodząc bliżej.
Przyglądał się uważnie dwójce ludzi, którą sierżant żandarmerii przekazywał
właśnie pod nadzór Kowalskiemu. – I naprawdę kusi mnie, żeby to uczynić. I może
tego dokonamy, gdy chwila będzie stosowna.
- Przypominam sir, że są więźniami NASW, pieczę nad
nimi sprawują marines – postawił się Kowalski. Moje instrukcje są w tym
zakresie dość jasne.
- Wiecie gdzie na dole możecie wsadzić sobie swoje
instrukcje? – zapytał Sokoliński.
- To chyba dobry moment, aby zmienić dowodzącego –
powiedziała głośno kobieta o rudych włosach, z blizną przecinająca jej twarz,
obserwująca wszystko przymrużonymi zielonymi oczami.
- Boisz się mnie, prawda? – zapytał
przyglądając się jej. – Nie wierzę zupełnie w tę twoją historyjkę.
- Nie mam czego się bać – odparła.
– Ale ty tak. Popisuj się tak dalej, a jeśli uznają, że stanowisz zagrożenie
dla misji i nie doprowadzisz mnie do celu, wykopią cię jeszcze tutaj. To nie
będzie problem znaleźć kogoś bez uprzedzeń, jakiegoś porucznika czy majora, kto
wykona zadanie. A ty będziesz się ślinił myśląc o tym, że twoi ludzie są na
dole, SBS powrócił do Polski, a ty utknąłeś w kosmosie. I prędko na Ziemię nie
wrócisz, podczas gdy ruszy ofensywa, twoi
ludzie będą walczyć, zaś ty będziesz co najwyżej mógł popijać herbatkę w
barze – zdawała się nie kierować swych słów do niego, lecz do mężczyzny,
którego Deveraux zidentyfikowała jako cywila. Sokoliński drgnął, a jego twarz
nabrzmiała.
- To właśnie towarzyszka Budzyńska,
zdobywa sobie przyjaciół w każdym miejscu i czasie – rozładował sytuację
Kowalski. Pułkownik przesunął się w jej kierunku.
- Uważaj na dole – powiedział. –
Wypadki się zdarzają - Budzyńska nie odpowiedziała, lecz nie wyglądała na
przestraszoną. Sokoliński spojrzał na drugiego z więźniów, który obserwował
czujnie całą sytuację. – Zwłaszcza żołnierzom wroga. I zdrajcom, bo tylko tak
nazwać Polaków, służących we wrogiej armii.
- Ja nie Polak – odezwał się
mężczyzna w łamanym angielskim, którego uczono go w ostatnich tygodniach pobytu
na stacji. Sokoliński prychnął.
- To nie jego wina, że urodził się
po niewłaściwej stronie, sir – włączyła się niespodziewanie dla siebie
Deveraux. Pułkownik posłał jej złe spojrzenie.
- Jak dla mnie to wystarczający
powód – poinformował i odwrócił się. – Pośpieszcie się. To, że nie potraficie
zapakować swojego sprzętu do szybowca was nie usprawiedliwia – po czym odszedł
do swoich ludzi. Spoglądali w ślad za nim, nim ciszę przerwał Baumann.
- Co oni tu robią? – zapytał
wzburzony, wskazując na pozbawionych broni i kajdan więźniów, przebranych w
polowe mundury Sojuszu. Kobieta w wieku około trzydziestu lat, major Swietłana
Budzyńska ze specnazu oraz młodszy lejtnant Karol Walter z Ludowego Wojska
Polskiego, czy też były lejtnant jak sam zaznaczał, co odpowiadało zdaje się
stopniowi podporucznika. Byli zdobyczą przywiezioną z marsjańskiej misji, na
którą wywiad NASW rzucił się natychmiast, nie zamierzając wypuścić ze swych
rąk. Nie spodziewała się, że zobaczy ich więcej po tym, jak przybili do ISS.
- Przyszłam wam pomachać na drogę –
powiedziała Budzyńska, najwyraźniej przez ostatnie tygodnie pobytu w celi i
wzmożonych przesłuchań nie tracąc nic ze swej pewności siebie.
- Lecą z nami – poinformował
Baumanna Kowalski. – Nie będę cytował ci dokładnie admirała, ale jeśli coś się
jej stanie, nie masz po co wracać na terytorium Sojuszu. Nie patrz tak na mnie,
mamy ją doprowadzić do celu.
- A co nim jest?
- Warszawa – odparł sierżant. – Ale
nie możemy lądować bezpośrednio w mieście. Znaleźliśmy lotnisko czterdzieści
mil na zachód i tam siadamy.. Wszystkich rzeczy dowiecie się w szybowcu.
- Dlaczego nie możemy lądować w
mieście? – zainteresował się Di Stefano.
- Bo nie widzimy co tam się dzieje
– wyjaśnił ze spokojem Kowalski. – Anomalie, zmienne strefy fizyki
uniemożliwiają nam zobaczenie czegokolwiek. Nie wiemy czy lotnisko jeszcze
istnieje, nie wiemy czy da się tam lądować.
- Ale mamy się tam udać?
- Mamy podjąć taką próbę. Uspokój
się, po to mamy szybowce, znaleziono obszar z dala od anomalii, gdzie będziemy
siadać. Nawet jeśli przejdziemy przez strefę jonizacji, nie popsują się.
- A po co nam on? – zapytała
Deveraux patrząc na Waltera.
- Może i nie jest chętny do
współpracy, ale zna strefę jak nikt inny – powiedział Kowalski. – To co o niej
opowiada, wystarczy żebyśmy skorzystali z jego doświadczenia jako żołnierza
zwiadu – zawiesił głos, nie kończąc, by nie dodać tego co miał na myśli.
Polecono mu zabrać Waltera, choć jego zdaniem i pozostałych było to zagrożeniem
dla misji, takim samym jak konieczność wzięcia Budzyńskiej. Na wrogim terenie
znający go żołnierz przeciwnika z łatwością mógł wciągnąć ich w pułapkę.
- Czy czegoś nie wiem, czy to jest
nadal sam środek pieprzonego terytorium komunistów? – zapytał Baumann. –
Podejdziemy do Warszawy i co dalej? Jak stamtąd wrócimy?
- Uspokój się Baumann – ucięła
Vasquez. – Jesteś w końcu marine. Chcesz żyć wiecznie?
Oczywiście Baumann usiłował jak
zawsze mieć ostatnie słowo, ale nie pozwoliła mu mówić. Mieli niezwykle dużo do
zrobienia w krótkim czasie jaki pozostał im do otwarcia okna startowego.
Deveraux nie mogła pozbyć się wrażenia, że misja ta była jedną wielką
improwizacją, organizowaną naprędce. Na szczęście sprzęt mieli w zasadzie
gotowy, skompletowany po ostatniej misji. Broń osobista, amunicja i zapasy na
tydzień, co przy planowaniu wojskowym wskazywało, iż działania na obszarze
wroga zaplanowano na dwa dni. Nowością były szczepionki mieszające w ich
molekułach, po których poczuła się nieco dziwnie, lecz pamiętała że w strefach
anomalii ciało ludzkie po dłuższym pobycie podlegać zaczyna przekształceniom,
na które nie znaleziono dotąd dobrego sposobu, choć plotki głosiły, że tamci mają
leki zdolne tego dokonać. Zwykłe skafandry bojowe, w których walczyli w
kosmosie zamienili na mundury, ze specjalnego wzmocnionego materiału,
ograniczającego promieniowanie. Założyli kamizelki kinetyczne, twardniejące w
chwili uderzenia w nie pocisku, przenieśli cały sprzęt do kontenerów
desantowych. Pocieszający był jedynie fakt, że SBS miał jeszcze większy
ładunek. Mimo, iż nie byli w stanie zabrać sił liczniejszych niż
dwudziestoosobowy pluton, ich uzbrojenie wskazywało, że naszykowali się na prawdziwą
wojnę, zabierając cyberdyny i motocykle bojowe. Nie posiadali za to wsparcia
lotniczego i wyglądało na to, że w tym zakresie osłonę zapewni NASW lub Harpie,
których nadzwyczajną ilość zabierała Vasquez. Upychały we dwie złożone maszyny
do skrzyń, a Devereux zastanawiała się czy w ogóle zadziałają one w strefach
anomalii, mając w pamięci ostatnie doświadczenia, gdy znaleźli się w jej
bezpośrednim zasięgu na Marsie.
- Wtedy się tego nie spodziewaliśmy
– powiedziała Vash. – Teraz każda z nich ma czujniki, mam dwie zwiadowcze,
które służyć będą wyłącznie do namierzania fizyki.
Deveraux zastanowiła się.
- Boisz się? – spytała.
- Nie wiem – odparła tamta
szczerze. – Nigdy nie walczyłam w strefie… w sumie nikt z nas nie walczył.
Mieliśmy jedynie do czynienia z tymi anomaliami obszarowo, nie liczę tutaj
Kolektywu i tych grawitacyjnych gówien. Ale ta strefa… pole walki jak każde
inne.
- Nie wiem… - mruknęła Deveraux. –
To co opowiada Walter…
- Nie zawahaj się wpakować mu kuli
w łeb – podkreśliła z naciskiem Vash, zamykając skrzynię. Otarła pot z czoła i
spojrzała jej prosto w oczy.
- No przecież – odpowiedziała jej
niezmieszana.
- Dev, widziałam twoje spojrzenie –
powiedziała Vash. – W pełni cię rozumiem, jesteś wygłodniała, siedzimy tutaj
kolejny miesiąc, bez przepustki na Ziemię, patrząc na te same twarze,
podnieconych perspektywą walki marynarzy. Wóda nie załatwia wszystkiego,
chciałabyś odreagować. Ale Walter to zły pomysł, nawet pomijając to, że
jesteśmy na misji, a on jest żołnierzem wroga, bo chyba to cię w nim podnieca.
Jesteś drapieżnikiem, ale tę ofiarę sobie odpuść.
- Nie wiem o czym mówisz.
- Wiesz. I potraktuj to jako
rozkaz.
- Więc od teraz mówisz jako kapral?
- Wszystko się zmienia –
powiedziała tamta, choć Deveraux nie miała pewności, czy Vash była jej
przyjaciółką. Od sformowania oddziału trzymały się razem będąc jedynymi
kobietami w drużynie, jednak ich poglądy na świat były zupełnie różne. Vash
dużo bliżej niż do pozostałych było do Kowalskiego, ze swym poważnym podejściem
do rzeczywistości i przejmowaniem się rozmaitymi aspektami sytuacji. Nic
dziwnego, że była świetnym materiałem na podoficera, w przeciwieństwie do nie
dbającej o konsekwencje Deveraux. Gdy Vash mianowano kapralem w miejsce
Kowalskiego, tamta starała się natychmiast potraktować to poważnie. Deveraux
nic nie powiedziała jej słowa. Na razie nie miała wiele czasu, musiała zająć
się rzeczami dużo bardziej prozaicznymi rzeczami. W wielkim pośpiechu dopchnęły
wyposażenie do kontenera, który omal nie przekroczył granicy wagi, następnie wbiły
się w kombinezony ochronne, niezbędne przy desancie z przestrzeni kosmicznej
rozpoczynanego poza atmosferą, co sprawiło, że ich możliwości ruchowe
ograniczone zostały niemal do zera. Wreszcie zapakowali się do szybowców,
czekając w środku, aż zostaną one wyniesione z hangarów przez drony
transportowe i podczepione do „Davisa”, gdzie umocowano je na holu, ukryte
bezpiecznie w kontenerach osłonowych, mogących wejść w atmosferę i wytrzymać
temperaturę i ciśnienie, chroniąc swą zawartość. Zostali sami w ciemności,
rozświetlanej jedynie przez czerwoną lampkę zwykłej elektryki szybowca, z dwoma
spadochroniarzami SBS za sterami, mogąc pogrążyć się we własnych myślach,
skupiając się na tym, co powiedział im Walter, gdy jeszcze mieli atmosferę w
hangarze, nie znajdując się w próżni pozbawionej dźwięku. Tu słyszeli jedynie
własne oddechy w zamkniętym obiegu skafandrów, rozmyślając o ostrzeżeniach
Waltera na temat tego, co nazywał zoną.
Wszystko sprowadzało się w zasadzie do podstawowych dwóch zasad, nie ufać
niczemu i spodziewać się wszystkiego. Najpierw musieli jednak dotrzeć na dół.
Lampka migała na czerwono, a
wyzwoleni z pola grawitacyjnego generowanego przez wewnętrzne panele ISS
poruszali się niezwykle powoli. Najtrudniejszą część misji przetrwać musieli w
ciszy własnej samotności, tę na którą nie mieli żadnego wpływu, a mogli jedynie
domyślać się, co dzieje się na zewnątrz, gdy Związek rzuca przeciw nim
wszystkie swe siły, orientując się, że ruszają wprost na jego teren. Buran nie
miał szansy ich zmylić, nadlatywali wszak wprost z przestrzeni ISS, nikt
zresztą nie miał takiego zamiaru, „Davisa” użyto wyłącznie z uwagi na jego
konstrukcję umożliwiającą zejście w wysoce zjonizowany obszar atmosfery ponad
Niemcami. Może i lepiej, że nie widziała jak wąskie było ich okno możliwości,
gdy prom pomknął w kierunku planety wyczepiwszy się z ISS. Jones i Scobee byli
wręcz przekonani, że już nie wrócą, mimo osłony jaką zapewniły wystrzelone
drony klasy Bellerofont, które poleciały w kierunku perymetru Rewolucji.
Jednocześnie na telemetrii trzy okręty NASW klasy Apollo zamknęły zgrabnym
manewrem pułapkę odwracania uwagi, wiążąc okręty klasy Sojuz pilnujące
przestrzeni nad Europą. Wróg na szczęście szybko zrozumiał intencje, nie
uznając za atak działań podjętych na sieć stacji Ałmaz, nie wystrzelił rakiet
nuklearnych w kierunku ISS, lecz rozpoczął przechwytywanie lecącego pod osłoną
dronów promu. Posłał przeciwko niemu wszystko co miał, wciąż jednak był dość
daleko, zaś rakiety impulsowe, które odpalił by zjonizował przestrzeń niszczono
poświęcając kolejne drony. Sojuzy wdały się w pojedynek z Apollami, jeden z
nich jednak wykonał manewr, którego nie zdołała uwzględnić sieć matematyczna,
przechylając zwycięstwo na stronę Związku, lecz wówczas znikąd pojawił się
pocisk klasy ASAT, który pomknął wprost w kierunku jego silników i eksplodował,
w praktyce pozbawiając Związek jednego okrętu. Okręty Sojuszu natychmiast się
wycofały, zgodnie z rozkazami nie dopuszczając, aby potyczka przerodziła się w
wojnę na całego, bowiem sytuacja i tak była wystarczająca napięta. Kosmflota
nawet nie próbowała ich ścigać, zaczęli detonacjami rakiet impulsowych pokrywać
znajdujące się wewnątrz jej przestrzeni miejsce, z którego nadleciał ASAT.
Usiłowano w ten sposób upolować obiekt widoczny jedynie na telemetrii Sojuszu,
wyłącznie dzięki odczytowi z transpondera, nie pojawiający się na ekranach
zwykłego radaru, migoczący jedynie czasem słabym odczytem echa termicznego, w
chwili gdy uruchamiał silniki. Jones był nieco spokojniejszy, wiedząc że czuwa
nad nimi szalona komandor dowodząca „Von Braunem”, jednak gdy weszli w
atmosferę, zostali sami. Deorbitacja bojowa sprowadziła ich nad atmosferę,
gdzie na wysokości 80 mil otoczeni zostali ogniem plazmy i stracili łączność.
Tu byli najbardziej wrażliwi na trafienie, pozbawieni telemetrii, znaczyli swój
ślad ognistym płomieniem. Drony szły obok i na tym etapie stracili jeden z
nich, kiedy nie wytrzymał panującej temperatury. Gdy powróciła łączność na
wysokości 60 mil wyczepili hol, po czym wznieśli się w górę i odeszli ostro na
południe, by wyrwać się z płaszcza atmosferycznego, uruchamiając dodatkowe
zbiorniki paliwa, co oczywiście nie obyło się bez problemów. Technologii
Sojuszu nie udało się zintegrować z mechaniką Związku, wszystkie czynności
Jones musiał wykonywać samodzielnie, na podstawie wskazań podręcznego
przekaźnika matematycznego. Wyrwali się znad Skandynawii, wyrównując lot, który
musiał być jak najbardziej płaski, a kąt wejścia w atmosferę jak najmniejszy.
Kontenery pozostały wyłącznie w towarzystwie dronów, do których dołączyły
Bellerefonty wystrzelone z Anglii, poświęcając paliwo na wspięcie się wysoko
ponad anomalie szalejące nad Niemcami. Poświęcono je bez wahania, tym samym nie
dając możliwości powrotu, a liczba maszyn jakie Sojusz zdecydował się w tej
operacji stracić, była coraz bardziej imponująca. Nie tylko zwiadowcze
Phaetony, lecz również odrzutowe Bellerofonty do walki w przestrzeni
kosmicznej, kosztujące setki tysięcy dolarów.
Wróg poderwał w swej przestrzeni
powietrznej maszyny, a część dronów pomknęła by przechwycić startujące Migi i
Sojuzy zgodnie ze swymi zadaniami. W powietrzu wywiązała się walka, podczas
której piloci Związku pokazali co potrafią, zestrzeliwując kilka machin przy
znacznych stratach własnych. Kontenery wytraciły w tym czasie swą prędkość po
odpaleniu silniczków hamujących, następnie w założonym punkcie otworzyły się.
Do tego momentu pasażerowie poddani byli szalonym oddziaływaniom grawitacyjnym,
gdy po wejściu w atmosferę odczuli gwałtowne obroty, gdy kontenery wykonywały
wiraże by zużyć nadmiar energii potencjalnej. Marines znosili to najlepiej, nie
tylko dzięki tabletkom jakie wszyscy zażyli przed startem, lecz również wskutek
doświadczenia i treningów, jakim poddano ich w kosmosie przygotowując do walk w
środowisku zmiennej grawitacji. Dla pozostałych mogło się to skończyć w jeden
tylko sposób, lecz gdy zabrzmiały sygnały brzęczyków szybowce rozłożyły swe
szerokie skrzydła i pomknęły do celu. Na ostatnim etapie drony opuściły je
ruszając do walki z pociskami wystrzeliwanymi przez myśliwce nadlatujące od
strony Poznania. Choć desant tego nie wiedział, ktoś w Związku wpadł na pomysł
wystrzelenia w ich stronę rakiety jądrowej, zapewne planując jej detonację
ponad powierzchnią. Pierwszą przechwycił Bellerefont, druga poszła prosto w
anomalię i przepadła bez śladu, bowiem jak zwykle z nieznanych przyczyn nie
doszło do wybuchu. Szybowce wyrównały lot, choć piloci mieli problem z
utrzymaniem płaskiego lotu. Matematyka wciąż działała, przekazując wskazówki,
dwóm z nich udało się wylądować na lotnisku wojskowym, które wybrano na
podstawie rozpoznania wykonanego przez Phaetony. Porzucono je kilka lat
wcześniej, wraz z wycofaniem się sił Związku na południe i ustaleniem tam nowej
granicy obronnej, wciąż jednak było w dobrym stanie, a oddziaływania anomalii
nie zdołały tu dotrzeć. Trzeci szybowiec siadł kilka mil dalej, pozostawiając
ślad przyziemienia w wysokiej trawie. Mimo, iż ostatnie dane jednoznacznie
wskazywały, iż w pobliżu nie ma żadnych źródeł ciepła, marines natychmiast wydostali
się ze swych kombinezonów i przystąpili do zabezpieczenia terenu, na tym etapie
będąc jedynymi, którzy byli w stanie walczyć. Zgodnie z planem rozstawiali się
na perymetrze, a Vasquez wystrzeliła drona. Technika na szczęście działała mimo
podwyższonego poziomu radiacji. SBS zaczął zbierać sprzęt, który wylądował w
zasobnikach wokół i tu niezwykle przydatne okazały się motocykle bojowe. Po
uruchomieniu głośny ryk silników rozdarł panującą od dawna ciszę. Mimo tego, co
zaszło na lotnisku wkrótce po wylądowaniu, pułkownik Sokoliński schował głęboko
urażoną dumę i wydawał się zadowolony. Chwilowo nieco spoważniał, nawiązując
łączność z ISS dzięki sieci dronów na orbicie, których nie zdołała jeszcze
wyeliminować Rewolucja.
- Jest dobrze – powiedział do Kowalskiego.
– Nie przyślą posiłków. Skasowaliśmy im most.
- Most? – zapytał tamten.
- Kiepskie rozpoznanie terenu,
sierżancie – wytknął mu natychmiast Sokoliński. – Posłali pancerny pociąg w
naszą stronę, utknął przy samym moście, teraz nie mają żadnej szansy
przejechać.
- Uskok – przypomniał sobie
Kowalski.
Rozmowie przysłuchiwała się rzecz
jasna Budzyńska, z której nie spuszczał oka Jackson, mający polecenie
przestrzelić jej nogę w przypadku gdyby spróbowała jakichś swoich sztuczek, a
polecenie takie otrzymało od Kowalskiego dodatkowo kilku innych członków
oddziału za wyjątkiem Baumanna, który traktował sprawę zbyt osobiście. Została
oczywiście o tym poinformowana i bezczelnie oświadczyła, że w zupełności ich
rozumie. Wszyscy mieli w pamięci jak wodziła ich za nos i wystrychnęła
kilkakrotnie na dudka, po czym niespodziewanie zmieniła front, zabijając swych
ludzi. Zupełnie inaczej zachowywał się jej towarzysz, który choć znał ją
wcześniej, również od niej stronił. Lecz to ona czasem rzucała w jego stronę
przepełnione gniewem spojrzenia i były to jedyne momenty, kiedy okazywała
jakieś emocje. Deveraux zastanawiała się co tak naprawdę tę dwójkę łączy,
Walter starał się jednak trzymać od Budzyńskiej z daleka. Po wylądowaniu
wysiadł niepewnie, po czym zaczął poruszać się ostrożnie, niczym przyczajony
tygrys. Snajperka obserwowała go uważnie, widząc jak rozgląda się i
przysłuchuje rozmowom. Przez ostatnie tygodnie faszerowano go chemią poddając
przesłuchaniom przy użyciu rozmaitych metod, jednak nie wydawał się skołowany.
Zdołał także nauczyć się jako tako angielskiego i rozumiał większość z tego co
mówili.
- Pociąg – powiedział głośno z
mocnym akcentem i spojrzał w stronę Kowalskiego. – Kiedy wyjechał?
- Co? – zapytał sierżant.
- Zapewne chce wam zwrócić uwagę na
oczywiste – rozległ się irytujący głos Budzyńskiej. – Skoro pociąg dotarł do
uskoku, to musiał wyruszyć kilka godzin temu. Przejazd przez zonę po nieużywanym od dawna torowisku
nie jest szybki. Posłano go nim wyruszyliśmy. Zdaje się, że nasza misja nie
jest tajemnicą. Jak zawsze u was, wszystko cieknie.
- Albo jechali tu w innym celu –
powiedział po chwili Kowalski. – Gdyby wiedzieli, że nadlatujemy byliby gotowi.
Nie mielibyśmy szans.
Sokoliński szybko podszedł do
Budzyńskiej po czym błyskawicznym ruchem zadał jej cios pięścią, posyłając ją
na ziemię. Kowalski zareagował z opóźnieniem, odpychając tamtego i zaciskając
dłoń w pięść.
- No dalej, chcecie zaatakować
oficera z uwagi na pieprzoną komunistkę? – rzucił Sokoliński. Kowalski nie
ustąpił.
- Jest więźniem marines. I ma
dotrzeć do Warszawy.
- Nie znaczy, że nie uszkodzona.
- Pułkowniku! – rozległ się głos
cywila, odzianego w polowy mundur. Sokoliński cofnął się i zwrócił się do
Budzyńskiej, która wypluwała krew na płycie lotniska.
- Uprzedzałem. Każda kolejna
wypowiedź bez pozwolenia skończy się gorzej. Pierwsze ostrzeżenie – po czym
ruszył w kierunku swych ludzi, którzy szli mu już na odsiecz, gotowi do bitki.
Deveraux patrzyła za nim stwierdzając, że choć wydawał się w gorącej wodzie
kąpany, przed chwilą uczynił coś z całkowitą premedytacją, by zaznaczyć kto
jest dowódcą tej misji i przypomnieć o tym marines i Rosjance. Walter pomagał
właśnie jej wstać. Deveraux patrzyła w ślad za odchodzącym pułkownikiem, który
błysnął swą zapalniczką i zapalił cygaro, co zdawało się całkowitym wyrazem
bezmyślności, na wrogim terenie, gdzie mógł kryć się snajper. Lecz nonszalancja
Sokolińskiego z którą się obnosił sprawiała, że zupełnie się tym nie
przejmował. Miało to coś wspólnego z tym co uczynił zaraz po wylądowaniu, czego
nie rozumiała. Kowalski uprzedzał ich jak ważne dla SBS będzie znalezienie się
w tym miejscu, choć nie do końca pojmowała dlaczego.
Na razie jednak ze swej pozycji
wodziła karabinem nad trawą, pozostając wciąż na nieco zniszczonej i
zarośniętej płycie lotniska, usiłując pogodzić się z faktem, że horyzont mimo
nocy jest fioletowy. Szukała śladów jakiegoś życia, choćby ptaków, lecz nie
mogła niczego dostrzec.
- Nie strzelaj – poradził jej
Walter, zbliżając się do niej. – Co zobaczysz, nie strzelaj.
Zrozumiała co miał na myśli, mimo
jego kiepskiego angielskiego.
- Czemu? –zapytała.
- Zona – znowu użył tego słowa, jak gdyby tłumaczyło ono, czemu nie
powinna strzelać bez zastanowienia.
Chwilę później zona dała o sobie znać, gdy świr rozpętał awanturę. Początkowo
Deveraux nie zwracała uwagi na jego zachowanie, z jakiegoś powodu zaczął się
miotać pośród swoich ludzi, wyraźnie poirytowany. Wreszcie zwróciła na niego
uwagę, jak szuka czegoś w pobliżu skrzyń leżących na skraju pasa startowego,
które wyciągnięto z szybowca. SBS układało je na stos, w określonym porządku,
przygotowując jednocześnie cyberdyny do działań bojowych, podobnie jak Vasqez
która zdołała wypuścić właśnie drona zwiadowczego, nakazując mu zatoczenie
okręgu szykowała do szybkiego startu pozostałe. Wszyscy szybko otrząsnęli się,
od wylądowania minęło ledwie 10 minut, a już zabezpieczyli lotnisko i
przygotowywali do drogi w kierunku odległego o dwie mile Sochaczewa. Dwa
motocykle zostały uruchomione i pomknęły w kierunku trzeciego szybowca, a strzelcy
SBS przemieszczali się na punkt zborny. Jedynie Sokoliński wydawał się coraz
bardziej wściekły.
- Skelajno coś wykryła –
powiedziała Vasquez.
- Gdzie? – spytał Kowalski.
- Koło twojego przyjaciela. Echo
promieniowania.
Sierżant chcąc nie chcąc musiał się
zainteresować. Udał się w kierunku pułkownika, który był mocno wściekły i nie
panował nad emocjami. Dwóch strzelców spojrzało na Kowalskiego wrogo i
powróciło do przesuwania skrzyń.
- Co się stało?
Sokoliński omal nie wybuchł.
- Nie twoja… - westchnął. – Wiesz
od kogo dostałem tę zapalniczkę? Od samego generała. Tego generała. Odłożyłem
ją tu tylko na chwilę. Teraz jej nie ma. A ten co tu robi? – rzucił widząc, że
zbliża się do nich Walter.
- Mieliśmy gościa – powiedział po
polsku, ze swoim dziwnym akcentowaniem na trzecią sylabę od końca.
- Co?
- Coś tu było – popatrzył na
skrzynie i wskazał na wysoką trawę, gdzie w ciemności niewiele można było
dostrzec. – Przeszło tędy i to dosłownie przed chwilą, źdźbła są poruszone.
Kowalski nie był w stanie niczego dostrzec
i nie miał pojęcia jak Walter był w stanie cokolwiek zobaczyć. Była noc, nawet
gdy poświecił latarką nie zauważył żadnej różnicy. Tamten jednak podszedł do
krawędzi betonowej płyty i wskazał im ziemię, gdzie wyraźnie odciśnięty był
głęboki ślad jakiejś podłużnego kształtu, prowadzący w kierunku Sochaczewa.
- Nic nie słyszę, ale wydaje mi
się, że ucieka w stronę miasta – powiedział Walter.
- I dopiero teraz o tym mówisz? –
zirytował się Sokoliński.
- Po lądowaniu czułem się podobnie
do was – odparł tamten. – Teraz doszedłem do siebie, dopiero od kilku chwil
wydaje mi się, że coś nas obserwowało.
- Policzymy się później! – warknął
pułkownik. Kowalski zarządzał już alarm bojowy, Skelajno-1 otrzymała zmianę
procedury i Vasquez wskazała jej cel, posyłając w stronę miasta. Deveraux
otrzymała rozkaz przemieszczenia, posuwając jako zwiad równolegle do czterech
strzelców SBS. Walter mówił coś o zastosowaniu taktyki żabiego skoku, ale
Sokoliński kazał mu się zamknąć. Nagle przypomnieli sobie, że są na wrogim terytorium,
a euforia z udanego desantu zniknęła. W ten sposób Deveraux znalazła się na
drodze prowadzącej do miasta, gdzie dron nadal niczego nie wykrył, zniknął
nawet ślad dziwnego promieniowania jakie wyłapał wcześniej. Co oznaczało, że
natrafili na nieznane i przestało być zabawnie, jak miało to miejsce tuż po
wylądowaniu, gdy marines z wyższością patrzyli na zarzyganych strzelców SBS
usiłujących wydobyć się z kombinezonów. Korpus wydostał się na zewnątrz gotów
do walki, spośród sojuszniczego oddziału jedynie Sokoliński zdawał się wyjść
bez szwanku. Wyszedł po otwartej klapie szybowca, stanął na krawędzi pasa i
uniósł grudkę ziemi, którą podniósł do ust i ucałował.
- Wróciliśmy – powiedział głośno po
polsku, czego Deveraux nie zrozumiała, lecz gest i wzruszenie tamtego było w
pełni czytelnie. – Jak obiecaliśmy, my i nasi ojcowie. Nie na białym koniu,
lecz jesteśmy, na naszej ojczystej ziemi. Polskie siły zbrojne dotarły do domu!
- To szlam – odezwał się Walter,
przerywając chwilę ciszy.
- Co takiego? – pułkownik spojrzał
nań niezrozumiale.
- Szlam – Budzyńska mówiła głośno i przeszła na angielski, dbając o
to aby wszyscy ją usłyszeli. Jej kolejne słowa w pełni tłumaczyły z jakiego
powodu w niecałe trzy minuty później Sokoliński ją uderzył. – To produkt zony, zawierający również zaschnięte
odchody i śluz tych tworów, dzikich
bestii, które zupełnie słusznie zowią tutaj Polakami. Co oznacza ni mniej ni
więcej, że po prostu właśnie liżecie gówno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz