piątek, 31 marca 2023

Blask Ciemności: Sochaczew

 

SOCHACZEW

<< Dzikie Pola

Skelajno wyłapała nikły ślad promieniowania nieopodal budynku dworca, lecz Deveraux nie namierzyła niczego przez lunetę karabinu. Czujniki ruchu także milczały, podobnie skanery Sojuszu nastawione na najmniejszą zmianę temperatury czy ciśnienia. Matematyka dostrojona na wykrycie aberracji wyłapała zakłócenia na północy, były one jednak zupełnie innej natury, niż niknący ślad radiacji. Za miastem panowały zupełnie inne zasady fizyczne, co potwierdzał fioletowy horyzont wypędzający noc. Powoli świtało, choć Deveraux dałaby sobie uciąć rękę, iż zgodnie z tym co usłyszała na odprawie lądować mieli w ciągu dnia. Uprzedzano ją jednak by do tej informacji się nie przywiązała, w miejscu gdzie się znaleźli pory dnia nie miały stałej długości, choć nie dawała temu wiary. Świt wstawał szary, wokół ciągnęła się przygnębiająca pustka i połacie trawy oraz zarośli, które w świetle dziennym zdawały się mieć dziwaczne geometryczne kształty. Przesunęła ręką po pobliskiej gałązce, stwierdzając iż to co wzięła za szron, jest w rzeczywistości czymś lepkim, przywierającym do palców. Natychmiast pożałowała tego co zrobiła, bowiem zaczęły ją swędzieć. Podniosła broń i raz jeszcze skontrolowała teren, sprawdzając pozycję Baumanna, który rozstawił moździerze, oraz strzelców SBS zamykających okrążenie ruin domów oddzielających ich od torowiska. Zerknęła na pozycjometr wskazujący pozycję wojska, stwierdzając, iż większość marines jest na szpicy wyciągniętej w kierunku Sochaczewa, podczas gdy SBS zabezpiecza lotnisko, na które pozostali ściągają sprzęt rozrzucony w promieniu pół mili. Na szczęście współrzędne lądowania zasobników matematyka wyliczyła precyzyjnie, na tyle dokładnie, iż dwa spośród szybowców zdołały siąść na swych kołach i dotrzeć do końca pasa startowego. Wykonane wcześniej zdjęcia wskazały, iż brak na nim wraków bądź żelastwa. Trzeci wyrył głęboką bruzdę, pozostawiając ślad widoczny doskonale z powietrza. Przeciwnik wciąż jednak nie posłał w ich kierunku myśliwców szturmowych i bombowców z lotniska w Poznaniu, o ile się orientowała na przeszkodzie stała im nie tyle dziwaczna fizyka i drony wstrzeliwane w atmosferę z przestrzeni kosmicznej, co brak odpowiedniego sprzętu. Atak jaki przeprowadzili był na granicy szaleństwa, Związek nie przewidział, iż Sojusz zrzuci desant wprost w jego terytorium w strefę anomalii, gdzie nie dysponował siłami zdolnymi stawić czoła technice aliantów. Tutejsze wojska jak pamiętała z odprawy nie były formalnie częścią Armii Czerwonej, lecz jako oddzielne siły republiki służyły do walki ze stworami jakie rodziły się w anomaliach.

Na razie jednak Skelajno wciąż nie wykryła żadnego przeciwnika, krążyła wokół zgodnie z procedurą podpowiadaną jej przez matematykę, gotowa by przesłać sygnał, który poderwie w powietrze Harpie bojowe klasy Furia. Wciąż jednak panowała cisza, a pustka wzmagała jedynie niepokój.

- Co my tu właściwie robimy, Dev? – zatrzeszczał Baumann. Najwyraźniej miał te same odczucia, bo było to zachowanie do niego niepodobne.

- Wiem tyle co ty – odparła. – Mamy dotrzeć do Warszawy.

- I co dalej? Jak my się stąd wydostaniemy?

- Więcej zaufania dla armii – wtrąciła się Vasquez. – I nie gadać na indywidualnym.

Rozmowę przerwał dźwięk silnika. Drogą nieopodal której znajdowała się Deveraux zmierzały dwa mocykle, w przyczepie jednego z nich, przy działku dostrzegła Sokolińskiego. Najwyraźniej pędził w stronę dworca. Była to znaczna lekkomyślność z jego strony, choć po namyśle stwierdziła, że raczej dawał w ten sposób pokaz swojej brawury.

- Dziwka do przodu – usłyszała głos Vasquez. – Osłoń tego… pana pułkownika.

- Przyjęłam – potwierdziła Deveraux i poderwała się z miejsca. Zaczęła podążać w kierunku dworca, a chwilę później minął ją motocykl. Nie rozwinął pełnej prędkości, w wysokiej trawie kierowca nie był w stanie dostrzec wszystkich kamieni. Drugi pojazd jechał równolegle poprzez trawę, w której zniknęła całkiem pochylona Deveraux. Vasquez wydawała kolejne rozkazy swojej drużynie, pozycjometr wskazywał, że swoją młodzieżą ruszył Kowalski, bowiem odczyty  Groucho, Chico i Harpo zaczęły się zbliżać. Odpowiednio marines Henriksen, Weyland oraz Yutani, stanowiący uzupełnienie wcielone do oddziału na ISS, obecnie w swej pierwszej wspólnej misji bojowej. I choć dotychczasową karierę mieli pełną walki oraz poświęcenia, jak zwykle nie byli jeszcze do końca częścią grupy, dopóki nie stawią wraz z nimi czoła niebezpieczeństwu ramię w ramię, żrąc ten sam piach i kurz. Na razie stanowili co najwyżej obiektem rozmaitych dowcipów, mimo iż żaden nie był nowicjuszem. Ale zasady w korpusie były takie same, czy to na lądzie czy w kosmosie.

Devereaux co kilka kroków dokonywała kontroli sytuacji, mimo iż Skelajno nie alarmowała o niebezpieczeństwie. Jednakże jej dotychczasowe doświadczenia z anomaliami nauczyły ją by nie do końca dowierzać urządzeniom. Co zresztą zaczęło się sprawdzać im bliżej była dworca, bowiem łączność trzeszczała coraz bardziej, nawet jeśli na szczęście nie została przerwana. Choć nie widziała tego na pozycjometrze, informacje jakie uzyskała mając na nasłuchu Vasquez nie pozostawiały dużej wątpliwości. Kilka mil na północ od Sochaczewa zdawała się przebiegać niewidoczna ściana, w której bez śladu znikały wszystkie fale radiowe, nieskuteczny okazywał się skan podczerwienią i inne próby dokonania odczytów. Co było informacją doskonale czytelną, nawet jeśli nie natrafili na manifestację innej fizyki, musiała tam znajdować się anomalia i multiniestałość fizyczna.

Nie wywołało to jednak znacznego alarmu, bowiem Jackson i Evergreen wbici w lekkie kombinezony bojowe hardimana nadal pozostawali nieopodal lotniska osłaniając punkt zborny. SBS w ogóle nie miało żołnierzy w pancerzach, wszyscy spadochroniarze nosili lekkie kamizelki i karabiny oraz strzelby, co przypominało Deveraux, iż ma do czynienia z oddziałami specjalnego przeznaczenia, wojskiem zrzucanym za linię wroga, gdzie wykonywały zadania właściwe komandosom. Kompanie SBS lądowały i paraliżowały określone obiekty przeciwnika, utrzymując je zgodnie z rozkazem do momentu uzyskania wsparcia, lub otrzymania rozkazu ewakuacji. SBS nie było piechotą przeznaczoną do prowadzenia regularnych działań wojennych, jakie miały miejsce podczas bitew ciężkozbrojnego wojska.

Wreszcie udało się jej wydostać z trawy i wyjść z zarośli. Przeszła przez gruzowisko i znalazła się nieopodal dworca, gdzie sytuację oceniła natychmiast in minus. Jego znaczną część przesłaniały wagony i lokomotywa znajdująca się na torowisku. Nie było to nic zaskakującego, o ile jednak na zdjęciu satelitarnym wykonanym z góry był to jedynie rząd figur geometrycznych, na płaszczyźnie rzeczywistości przesłaniały widok na miasto. Skelajno krążąca nad ich głowami przekazująca informacje o barierze kilka mil od nich, nie dawała wcale poczucia bezpieczeństwa.

Sokoliński klęczał nieopodal motocykla, wyraźnie czegoś szukając wraz z kilkoma strzelcami. Nie starała się nawet zapamiętać ich nazwisk, bynajmniej nie z powodu spojrzeń i komentarzy jakie posłali na jej temat. Nie musiała znać ich dziwnego języka, by zrozumieć ich wydźwięk. Po prostu nazwiska jakie nosili wypisane na naszywkach, tuż obok orła w koronie i biało czerwonej flagi, były kompletnie niemożliwe do wymówienia.

Pod nogami ujrzała ślady i przestała na chwilę zwracać uwagi na otoczenie. Szła teraz tropem odciśniętych głęboko tropów istoty, która zdecydowanie nie była człowiekiem ani zwierzęciem. Odcisk był długi, z rozcapierzonymi palcami, zakończonymi pazurami, których długość znaczyły dziury w gruncie. Deveraux nie była w stanie domyślić się co mogło pozostawić taki trop, na myśl przychodził jej jedynie potężnych rozmiarów gad. Jednak nim zdążyła oswoić się z tą myślą, odciski zaczęły się zmieniać. Z każdym krokiem ślady zdawały się skracać, przestawać być wydłużone, a pazury znikać. Stawały się coraz krótsze, spodziewała się, że za chwilę zmienią się w odcisk bosej stopy, kiedy dotarła do miejsca, gdzie znajdował się Sokoliński i zatrzymała się wprost nad odciskiem protektora. Ślad nie pozostawiał wątpliwości, był charakterystyczny dla wojskowego buta oddziałów Armii Czerwonej.

- I co o tym powiecie, marine? –zapytał pułkownik patrząc na nią. – To samo co wasza kapral? Brak śladów aktywności wroga?

- Zajmę pozycję, sir – odparła zaciskając dłoń na snajperce. Nie ulegało wątpliwości, że ślad był świeży.

- Dajcie mi stąd osłonę – polecił, więc oddaliła się nieco, po czym oparła karabin o kamień i klęknęła. Wagon przesłaniał jej widok, podobnie dworzec, który jak mogła teraz dostrzec był zbudowany z ciemnoczerwonej cegły. Nie wiedziała dokładnie gdzie ma szukać celu, odcisk protektora był jednym z ostatnich, ślady podążały w kierunku dworca i znikały.

- Sierżancie, długo mam czekać? – usłyszała zirytowany głos Sokolińskiego, który nawoływał Kowalskiego na jego indywidualnym kanale. Któryś ze strzelców skomentował coś po polsku, Deveraux nie była w stanie wyłapać kontekstu. Zorientowała się zresztą, że nikt od niej tego nie oczekuje, SBS uważało ten język za należący wyłącznie do członków oddziału, gdy Kowalski odpowiadał im w ten sam sposób udawali, że go nie rozumieją, zmuszając go by powtarzał zdanie po angielsku. Wyraźnie dawali mu odczuć, że nie jest już jednym z nich, nawet jeśli coraz bardziej zakrawało to na dziecinadę.

Wreszcie pojawili się bracia Marx prowadzący Budzyńską i Waltera. Devereaux nie musiała się odwracać by to stwierdzić, jej zmysły zwiadowcy były na tyle wyczulone, że usłyszała ich z daleka. Sokoliński nie czekał, zaczął bez ogródek:

- Zapytam tylko raz. W jaką pułapkę nas wpakowaliście?

- A ja odpowiem zawsze to samo – odparła Budzyńska. – W żadną.

Usłyszawszy jej krzyk, Deveraux obejrzała się, by ujrzeć jak pułkownik szarpie kobietę za włosy. Wywołało to reakcję Waltera, który szybkim ruchem złapał Sokolińskiego za ramię, co z kolei wywołało reakcję łańcuchową. Jeden ze strzelców sięgnął po broń, zaś Groucho przeładował ostentacyjnie garanda. Nim sytuacja zdążyła bardziej się zaognić włączył się cywil:

- Proponuję trzymać nerwy na wodzy, pułkowniku. Sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli.

- Nie pozwolę by…

- Możemy porozmawiać na osobności?

Deveraux ze zdumieniem dostrzegła jak Sokoliński wycofuje rękę, rzuca wrogie spojrzenie Walterowi, po czym odchodzi na bok. Stanęli w oddaleniu od pozostałych, po czym cywil zwrócił się ściszonym głosem do oficera. Stali odwróceni, jednak słyszała każde słowo.

- Dziękuję – powiedział tamten. – Pułkowniku, pozwolę sobie mówić otwarcie. Wiem, że wybrano pana do tej misji, ponieważ jest pan doskonałym żołnierzem i udowodnił to już wielokrotnie. Jestem także świadom tego jak wiele ona dla was oznacza, podejrzewam że otrzymał pan swoje rozkazy od waszego rządu. I dopóki ograniczają się one wyłącznie do zaznaczenia obecności, pokazania Sojuszowi przynależnych praw do tej ziemi, wbicia flagi w skrwawioną ziemię waszych ojców, to wasze gierki z SACEUR, CINTER czy samym AFCOM nie mają wpływu na nasze działania – zawiesił na chwile głos. – Wiem, że dla was to główny cel misji, ale jesteście częścią Sojuszu. A ta misja nie jest indywidualną operacją SBS, ma znaczenie dla wszystkich.

- Do czego pan konkretnie zmierza? – głos Sokolińskiego był napięty.

- Jeśli mam być szczery… Te pana sztuczne zachowania są na poziomie komiksów o wyjących komandosach kapitana patrioty, gdzie ruski to wróg, którego należy trzymać krótko. Ale ponoszą pana emocje i usiłuje sobie pan po prostu odreagować na jeńcu, a wolałbym, żeby pan tego nie czynił – chrząknął cywil. -  Nie dlatego, że jest jeńcem, w którym pan widzi ucieleśnienie kogoś kto zniszczył pana ojczyznę. Obecnie zarówno major Budzyńska jak i lejtnant Walter są nam niezbędni– choć mówił prawie szeptem Deveraux słyszała wszystko doskonale. Nie próbowała się nawet odwracać i starała się pozostać niewidzialna, choć miała wrażenie, że cywil doskonale zdaje sobie sprawę z jej obecności.

- Ja też będę brutalnie szczery. Teraz jest pan na wojnie panie Rassmusen. NASW jest daleko. Tu obowiązują inne zasady i cokolw…

- Panie pułkowniku, proszę się nie zapominać – przerwał mu Rassmusen. – Tak, może pan robić co chce i przeszkadzać mi, tylko co dalej? Zablokuje mi pan kontakt z ISS? Na jak długo? Myśli pan, że marines nie mają swoich własnych poleceń od admirała? Nie posłucha pan rozkazu przesłanego ze sztabu bezpośrednio od swojego generała, polecającego panu popilnować lądowiska, a reszcie ludzi ruszyć pod dowództwem marine do stolicy waszego kraju? Pana duma wówczas ucierpi, gdy porucznicy polskiego wojska będą musieli słuchać sierżanta marines w wyprawie do serca Polski... Tylko, że do niczego to nie doprowadzi, wyłącznie sprawi, że zarówno wasze wojsko jak i rząd będą szukały winnego. Nie grożę panu, po prostu proszę się spokojnie zastanowić – Rassmusen znowu chrząknął jak gdyby był nieco zakłopotany. - Pułkowniku, nie jest pan głupi, jest pan niebywale odważny, dlatego pana wybrano, tak szaloną misję może wykonać tylko ktoś z – jak wy to mówicie – ułańską fantazją. Więc proszę aby pan dokładnie to uczynił, zapominając na chwilę o osobistych urazach. Wiem, co zrobili wam tamci. Ale Budzyńska i Walter są dość mało reprezentatywnymi przedstawicielami wroga. Obecnie stanowią zasób wojennych sił Sojuszu, mówiąc językiem wojskowym. Są nam potrzebni. A tym samym potencjału tego nie powinniśmy zmarnować od strony taktycznej. Proszę nad tym na spokojnie pomyśleć, dziękuję.

Najwyraźniej odszedł na powrót do pozostałych, bo usłyszała jak się przemieszcza. Sokoliński o dziwo nie miał ostatniego zdania.

- Ciekawa taktyka – usłyszała głos Budzyńskiej, która nie mogła słyszeć ich słów. – Rozmowa.

- Proszę dostosować się do rady pułkownika i nie odzywać bez pytania – odpowiedział Rassmusen. – My, podli imperialiści, mamy nieco inne sposoby rozwiązywania sytuacji. Lejtnancie Walter… proszę przyjrzeć się tym śladom. – po chwili powtórzył to samo zdanie w języku, który wyraźnie brzmiał jak rosyjski. Kimkolwiek był, skurwiel reprezentował jakiś wywiad lub siły specjalne, lecz Devereux wolała nie skupiać się za bardzo na tym fakcie. Przez lunetę zaczęła szukać potencjalnych celów, po chwili usłyszała jak Sokoliński zmierza w stronę swoich ludzi. O ile się orientowała, jedynie ona słyszała rozmowę jego i Rassmusena, który stanął plecami do pozostałych, oddalony na tyle, by nie dostrzegli co się stało. Budzyńskiej jakoś się udało, lecz innym nie, a Sokoliński nie został przywołany do porządku publicznie. Właściwie zbesztany jak mały chłopiec, choć trudno było powiedzieć, czy zorientował się, że to, co cywil wypowiadał tonem prośby, było raczej czymś więcej niż zaleceniem. Skrzywiła się. Na pewnym poziomie wszyscy żołnierze zachowywali się jak dzieci w piaskownicy, walczący o swoje zabawki i prymat w grupie. SBS było szczególnym przypadkiem, nie chcieli dzielić się nie tylko sukcesem, ale także i walką. Lecz Deveraux nadal jeszcze nie rozumiała do końca wszystkich uwarunkowań związanych z ich udziałem w tej misji.

Walter drgnął i spojrzał na Rassmusena wyraźnie zaskoczony. Przez chwilę mu się przyglądał, po czym pochylił się nad odciskiem protektora.

- Czeka. Lepiej go nie zawiedź – powiedziała po polsku swym zwykłym kpiącym tonem Budzyńska, a potem popatrzyła na cywila. – Lejtnant Walter wciąż ma pewne opory, natury moralnej.

- Zdrada nie leży w jego charakterze? – zapytał Rassmusen.

- W takim razie ma to coś, czego brakuje innym spośród obecnych – Sokoliński zakasłał, wracając do zebranych. Głos miał chrapliwy i zniecierpliwiony, lecz wyraźnie się uspokoił.

- Tą rzeczą jest honor, coś czego SBS ma w nadmiarze – przyznał Rassmusen. – I tego nikt wam Polakom nie odbierze – Sokoliński milczał.

Walter skończył przyglądać się śladom, podniósł się i popatrzył przez torowisko w kierunku ruin miasta, położonych za dworcem. Wreszcie powiedział:

- Zona – na co pułkownik prychnął.

- Z pewnością, co innego mógł powiedzieć nam żołnierz wroga, że ten kto zostawił ślady poszedł w zonę. Ja myślę natomiast, że ktoś miał jakieś pomysłowe urządzenie do zostawiania tak dziwacznych odcisków, tutaj szedł w swym normalnym obuwiu.

- W jakim celu? – zapytał spokojnie Rassmusen. – To bez sensu.

 - Na pewno ma to jakiś cel, tylko go jeszcze nie widzimy. Nie widzę powodu, by ufać żołnierzom przeciwnika, który wyraźnie odmawia współpracy.

 - Jest tu tylko jeden żołnierz wroga i on także nie ufa wam – powiedziała Budzyńska.

- Jeden?

- Ja nim nie jestem. Walter nie zmienił strony, której składał przysięgę. On także wam nie ufa. Chyba mu się nie dziwicie?

- Wiecie, że kompletnie nie wierzę w tę waszą historię? – warknął Sokoliński. – Nikt z mojego dowództwa również. Dla mnie pozostajecie zdrajcą na służbie specnazu.

- W takim razie mocno się rozczarujecie, bo całe życie służyłam Kompleksowi. A ten wasz honor zmusi was, by mnie przeprosić – jej ton był zupełnie poważny.

- Starczy. Możemy już porzucić kwestię zapalniczki i zająć się przemieszczaniem do Warszawy? – zapytał zniecierpliwionym tonem Rassmusen.

- Nigdy nie przestaliśmy się przemieszczać – odparł Sokoliński zachowując spokój. – Zwiad do przodu – rzucił. – Osłona, znaleźć miejsce do prowadzenia obserwacji. A ptaszek w ślad za odczytem promieniowania.

Deveraux czekała, aż w słuchawce usłyszała potwierdzenie od Kowalskiego.

- Dziwka, zająć pozycję – potem rozległ się trzask, gdy zmienił kanał nadawania z indywidualnego. Devereaux poderwała się i przeskoczyła przez torowisko, nurkując pod wagonem. Zaczęła czołgać się w kierunku peronu, słysząc pozostawiane za sobą głosy.

- Powiedziałem… - zaczął Sokoliński.

- Zgadzam się z sierżantem Kowalskim pułkowniku, przemieszczenie drona bliżej w kierunku anomalii oznacza jego stratę – wtrącił Rassmusen, pokazując że ma nasłuch na kanale dowodzenia we własnej słuchawce. – Będzie nam jeszcze potrzebny.

- Rozważyłem sugestię – odparł po chwili Sokoliński. – Ale sprawy nie odpuszczę. W mieście ukrywa się co najmniej jeden wrogi żołnierz i zamierzam go odnaleźć. Musimy zabezpieczyć teren nim ruszymy dalej. Poruczniku Gaworek, dwie grupy po trzech ludzi. Patrol rozproszony!

Deveraux nie słuchała już kolejnych rozkazów. Z logiką pułkownika trudno było dyskutować, jego działanie było w pełni zrozumiałe z wojskowego punktu widzenia, zwłaszcza że mieli spędzić jeszcze na dworcu nieco czasu. Dopiero z tego miejsca mieli ruszyć ku Warszawie, w zależności od tego co uda im się dalej zdziałać. Na razie w świetle poranka wydostała się powoli na peron, dla pewności sprawdzając informacje przekazane przez czujniki ruchu na pozycjometr. Mimo wyraźnego zdystansowania ze strony Waltera i przekonania pułkownika, iż był wrogiem, który mógł z łatwością na swoim terenie wciągnąć ich w pułapkę, z jakiegoś powodu była gotowa mu zaufać.

Rozejrzała się wokół. Betonowa płyta peronu była szara i spękana, zupełnie inna od stacji kolejowych jakie widziała w swym życiu, zarówno tym cywilnym jak i będąc przerzucaną w kolejne strefy walk. Przez chwilę nie potrafiła określić na czym polega ta odmienność, po chwili jednak zrozumiała, że nie wynika z funkcjonalności dworca, z którego już dawno wyeliminowano przeznaczenie inne niż wojskowe. Nie chodziło nawet o brak ławek czy dachu rozpiętego nad peronem, lecz o fakt, iż dostrzegała rozpięte wokół ścisłego terenu dworca druty kolczaste oraz podmurówkę i dawną wartownią. Drut zdążył już zardzewieć i zostać przerwany w wielu miejscach, nikt teraz już dworca nie strzegł, jednak jeszcze kilka lat temu pełnił on funkcję wyłącznie militarną. Nikt prócz wojska nie miał tu wstępu, podejrzewała, że podobnie jak w innych osadach i miastach Związku życie toczyło się pod powierzchnią. Z całą pewnością był to kraj, w którym nie było od dawna swobody podróżowania. Dopiero ujrzenie ruin na własne oczy pozwalało jej to sobie uświadomić, choć wciąż nie mogła sobie wyobrazić jak można spędzić większość życia pod ziemią.

Mur z czerwonej cegły wydawał się solidny, rzuciła więc plecak i wspięła się w górę, po zniszczonej okiennicy, znajdując na dachu. Mimo widniejących w nim dziur był stabilny, rozłożyła podpórkę i zajęła stanowisko strzeleckie, przygotowawszy karabin. Przez lornetkę przyjrzała się otoczeniu.

Świt rozgościł się już na dobre, za plecami miała pustkę i lotnisko, na którym widziała krzątające się sylwetki, pakujące do motocykli wyposażenie. Krążyły teraz one między trzecim szybowcem a miejscem lądowania, skąd ruszały już ku peronowi. Najszybsza i najprostsza droga do Warszawy biegła po torowisku i nasypie, w ten czy inny sposób zamierzali ją wykorzystać, lecz najpierw należało przerzucić tu wszystkie siły i środki, co nie powinno zająć dłużej niż dwie godziny. Przez ten czas jej zadaniem była obserwacja otoczenia, zwłaszcza, że za pół godziny Skelajno będzie musiała lądować by wymienić akumulatory. Na razie patrolowała okolicę na perymetrze wyznaczonym przez matematykę, której Vasquez pozostawiła w tej fazie proceduralne wyznaczanie trasy dronowi. Koniec końców w przypadku utraty sygnału kontaktowego, natychmiast pomknie w kierunku zaprogramowanego miejsca kontaktu, po drodze szukając wrogiej aktywności. Na razie przysiadała co jakiś czas zgodnie z procedurą oszczędności energii, której dron nie był w stanie uzupełnić w krainie całkowicie pozbawionej słońca. Fioletowy horyzont nie dawał możliwości naładowania paneli, choć działała tam jakaś forma energii, była ona całkowicie niezrozumiała.

Deveraux wpatrywała się w tamtym kierunku, stwierdzając iż jest w tym jakieś piękno, a jednocześnie i groza. Fioletowa aura wyznaczała nieznane, coś kompletnie obcego powstałego wskutek wojny toczonej do ćwierć wieku, gdy zdestabilizowano orbitę ziemską, a wyzwolone energie jądrowe rozdarły stałą naturę wszechświata. Przynajmniej tego ją nauczono, nie żeby zbytnio ją to obchodziło, ale był to kolejny powód by walczyć z tamtymi. W końcu to oni rozpętali wojnę i dążyli do tego by zniszczyć świat, trwając samemu w swych bunkrach. Dopiero w miejscu takim jak to Deveraux zaczynała rozumieć jak bardzo muszą być szaleni.

Przez lornetkę dostrzegła w głębi miasta strzelców SBS, ich namierniki i osobiste radia pokazywały się na pozycjonometrze, lecz zaczynały migotać i znikać. Była pewna, że urwała się już łączność, im bardziej zbliżali się do granicy zabudowań, gdzie znajdowało się nieznane. Z tej odległości mogła dostrzec, że teren w tamtym rejonie nie jest stały, zdawał się zmieniać i falować, czasem piętrząc się niczym góry. Ponieważ uprzedzano ją, że może natrafić na takie zjawiska, postanowiła na razie nie informować Vasquez ani Kowalskiego, pozostawiając podniesienie alarmu na wypadek wykrycia wrogich jednostek. Co pół godziny zgłaszała się trzymając harmonogramu, podobnie pozostali marines, jednocześnie sprawdzali wzajemnie łączność. Dopóki działała, mogli być pewni, że cholerstwo blokujące radiowe transmisje jest w wystarczającej odległości. Przyglądała się strzelcom, do czasu aż zniknęli wśród parterowej zabudowy, ćwierć mili od niej.

Kowalski dotarł na dworzec dość szybko. SBS zabezpieczyło otoczenie, a Sokoliński oddelegował spadochroniarzy by zbadali, czy uda się im wykorzystać zaplanowaną możliwość transportu. Zwiad przeprowadzony przez phaetony się nie mylił, z jakiegoś powodu wróg porzucił lokomotywę, do której przyłączono kilkadziesiąt wagonów. Co istotne, stała ona przodem w kierunku Warszawy. Z tej odległości Deveraux nie była w stanie jeszcze dostrzec miasta, lecz gdy spoglądała w stronę, w którą podążały tory, wydawało się jej, że szaleć tam musi jakaś burza, a wśród szarości widnieje smuga cienia w postaci ciemnej chmury. Jednak podobnie jak wokół, także w tamtym rejonie nie zdołała zaobserwować żadnego ruchu.

Po godzinie Vasquez poleciła jej zejść na dół, posyłając ponownie w górę Skelajno. Wymieniwszy akumulatory wysłała drona wyżej, na wysokość większą, niż określana jako bezpieczna przez znane podręczniki taktyki. Harpia kręciła się wokół własnej osi, kręcąc czujnikami.

- W ten sposób pokryjemy szerszy obszar – wyjaśniła.

- To nie za ryzykowne?

- Na razie nie wykryliśmy tu nikogo i niczego  - odparła tamta. – Sielanka. Po za tym, że coś okradło pułkownika, ale zdaje się zaczyna już podejrzewać, że to był jakiś durny żart z naszej strony. Powiedz, że nie zrobił tego Baumann.

- Po to mnie ściągnęłaś? Żeby nie gadać przez radio – pokiwała głową Deveraux. – Nic nie wiem o udziale któregoś z naszych. Po za tym, sytuacja jest i tak wystarczająco napięta – streściła jej po chwili zastanowienia scenę, której była świadkiem. Vasquez zmrużyła oczy i rozejrzała się. Stały na peronie, nieopodal fasady budynku. Nieopodal znajdowały się skrzynie przywożone motocyklami, które z warkotem swych silników przemieszczały się między lotniskiem a dworcem.

- Wiesz, że on zrobił to specjalnie? – zapytała po chwili.

- Trudno, żeby to był przypadek – odparła Deveraux.

- Miałam na myśli to, że wiedział, iż słuchasz – Vash wciąż głośno myślała. – To była też informacja skierowana do nas. Kowalski mówi, że działamy na ścisłe polecenie Admirała.

- A nie jest tak? – zapytała Devereux.

- Nie wiem – odpowiedziała Vasquez. – Wyjątkowo nie jestem pewna.

- Co my tu właściwie robimy?

- Wiem tyle co ty. Mamy dotrzeć do Warszawy i dopilnować, żeby dotarła tam ta puta ze specnazu – Vash nadal się zastanawiała. – Musimy powiedzieć Tedowi. Ten Rassmusen chciał, żebyśmy wiedzieli, kto rozgrywa karty.

- Co to zmienia? – żachnęła się Deveraux.

- Na razie nic – odparła Vash. – Ale w praktyce oznacza, że to nie pułkownik dowodzi.

Deveraux rozważała to tylko przez chwilę.

- Pieprzony wywiad – powiedziała w końcu.

- No właśnie.

Srać na to, pomyślała, nie mój problem, tylko tego, kto nas tutaj zrzucił, w tak wybuchowej mieszance. Ktoś uznał, że marines są zbyt niewielką siłą, by stawić czoła zagrożeniom i posłał kilkudziesięciu żołnierzy SBS, co rzeczywiście nie było najlepszym pomysłem. Być może jednak ich zachowanie było wyłącznie pewną konwencją, podobnie jak szarżowanie Sokolińskiego. Na razie nie miała jeszcze okazji sprawdzić jak walczą, jednak w ich zdolności bojowe nie mogła wątpić.

Korzystając z chwili przerwy napiła się wody i przyjrzała ręce, która wciąż ją swędziała, lecz nie dostrzegła na niej niczego podejrzanego. Przypomniała sobie, iż w wypadku kontaktu z jakąkolwiek substancją w rejonie strefy anomalii, niezbędne jest dokonywanie samokontroli, lecz nie wiedziała jakie przyjąć w tym wypadku interwały czasowe. Zdaje się, że ta część broszury poszła do kibla, lub została wykorzystana do zrobienia skręta.

Na razie nie dostrzegła nigdzie Kowalskiego, lecz z przodu lokomotywa nagle ożyła, wypuszczając z sykiem kłęby dymu. Powietrze przeciął warkot silnika, a machina zniknęła pośród spalin. Najwyraźniej mechanicy SBS wykazali się prawdziwym kunsztem uruchamiając toporny pojazd Związku całkowicie pozbawiony elektroniki, pełen dziwnych rozwiązań i połączeń elektrycznych z piekła rodem, wraz z zastosowanymi tu prądnicami zamiast alternatorów. Kwestię niższego napięcia i naładowania generatorów na szczęście dało się rozwiązać, mimo iż oba obozy stosowały dwa zupełnie różne systemy technologiczne, a wielu rozwiązaniom przeszkadzała zmieniona fizyka, podstawowe stałe wciąż pozostawały niezmienne. Stąd nieważne jakich urządzeń używano, czy maszyn opartych na zwykłej mechanice, czy skomplikowanych dronów, zasada zasilania i inercji wciąż musiała być taka sama. Pociąg był ich celem od początku, uruchomienie go oznaczało możliwość ruszenia do Warszawy torami i przerzucenie całego sprzętu oraz ludzi w przeciągu dwóch kolejnych godzin. I najwyraźniej wykonanie tego stawało się coraz bardziej realne.

Lecz gdy podeszła bliżej, dowiedziała się, że czas misji uległ zakłóceniom i stał się nieokreślony.

- Jesteśmy przesunięci – mówił Kowalski. – Dokładnie tego mieliśmy się spodziewać i obawiać.

- Przypomnijcie mi – powiedział Sokoliński. – Wiem, było w tej broszurze, którą dostałem przed startem. Skupiłem się jednak na zagrożeniach militarnego rodzaju.

- To jak najbardziej zagrożenie o charakterze militarnym – włączył się Rassmusen. – Występuje jako manifestacja niestałej fizyki na obszarach anomalii. Czyli tu gdzie jesteśmy. Sierżant Kowalski zna już to z autopsji. Czas na części obszarów biegnie innym tempem niż w pozostałych miejscach. Co oznacza, iż w okolicy dworca i lotniska czas upływa szybciej, niż na ISS. Dlatego żądają informacji z jakiego powodu pozostajemy tu od 12 godzin. Gdybyśmy mieli łączność radiową zauważylibyśmy to dużo szybciej, ale w wypadku transmisji danych…

- Czyli dla nas czas płynie wolniej – skonstatował Sokoliński. – Tylko dla nas, czy dla całego obszaru wokół Warszawy?

- Dobre pytanie – powiedział Kowalski. – Jeśli my jesteśmy spowolnieni w tej manifestacji, to tangosi mieli czas podjąć działania.

- Dylatacja czasu – odezwała się stojąca obok Budzyńska. – To nie jest zmienna, to odrębne układy pola. Zjawisko to było badane w zespole zajmującym się ciemną energią.

- Proszę mówić dalej – polecił Rassmusen.

- To co nazywacie manifestacją jest obszarowym wystąpieniem innych stałych fizycznych – powiedziała. – Dylatacja zachodzi w dwóch różnych układach odniesienia. Jednym jest stacja Deep Space, drugim my. W obu układach czas biegnie do przodu, jednak zachodzi wyraźna różnica…

- Czy to stanowi dla nas zagrożenie? – przerwał jej Sokoliński.

- Chyba już sierżant Kowalski zwrócił uwagę na niebezpieczeństwo od strony wojskowej – powiedziała. – Dla przeciwnika czas biegnie szybciej niż dla nas, im więcej będzie miał czasu, tym większe siły zdoła zmobilizować. W końcu naprawi most nad uskokiem i…

- Jak temu przeciwdziałać? – zapytał Rassmusen.

- Wynieśmy się stąd jak najszybciej – poradziła. – Te zjawiska mają ograniczone obszarowo zasięgi występowania, nasi naukowcy nie zdołali mimo najszczerszych chęci poznać ich natury. Jedyna teoria jaką wypracowali przez te lata dotyczyła grawitacji, została potwierdzone w zmodyfikowanej teorii Einsteina. Im bliżej ośrodka grawitacji, takiego jak jądro planety, czas płynie szybciej. W kosmosie nawet wasze NASW zdaje sobie sprawę, że dylatacja jest czymś normalnym, w Kosmflocie nasi astronauci zarejestrowali przesunięcia czasu rzędu milisekund jako coś normalnego…

- Mówimy o 12 godzinach a nie milisekundach- zauważył cierpko Kowalski.

- O ile się nie mylę na całej powierzchni planety odległość od jądra jest podobna – mruknął Rassmusen.

- Więc coś innego przyśpiesza czas – odparła.

- Co takiego?

- Coś o dużej masie, zakłócające grawitację w sposób odczuwalny wyłącznie jako upływ czasu – powiedziała. – Niewidoczne dla obserwatora. Czyli nas.

- Wspaniale. Ta wasza ciemna energia, z powodu której tu jesteśmy – prychnął Sokoliński.

- Nie mówiłam o energii – powiedziała. – Lecz o czymś bardziej materialnym.

- Ciemna materia – mruknął Rassmusen.

- Sami to powiedzieliście – odparła tamta.

A zatem Budzyńska była kimś więcej niż zwykłym żołnierzem specnazu. Wiedziała to już wcześniej, już na Marsie okazało się, że należy do GRU, wojskowego wywiadu Związku, realizującego zadania z niezwykłą precyzją. Nic dziwnego, że Sokoliński jej nie ufał, ponoć ani do specoddziałów tamtych ani do ich grup wywiadowczych nie trafiało się bez całkowitej lojalności, zapewnionej praniem mózgu i instalacją specjalnych wszczepów, które w  wypadku braku posłuszeństwa uaktywniały się powodując wylew w mózgu, w konsekwencji prowadząc do śmierci. Nie miała pojęcia jak było naprawdę, lecz Budzyńska była z pewnością kimś więcej niż zwykłym oficerem wroga, miała dość sporą wiedzę na temat zjawisk, które ich otaczały. Łatwo było wyciągnąć wniosek, że ich misja i konieczność zapewnienia jej bezpieczeństwa muszą mieć z tym coś wspólnego.

- Jeszcze jedno – mówiła tamta. – Nie tak dawno temu te zjawiska były dość rzadkie, od czasu ewakuacji Warszawy zaczęły się nasilać. Obszarowe występowanie tych dylatacji na Dzikich Polach… w miejscu, które nazywacie strefą anomalii, stało się bardzo częste, kiedyś pojawiały się z rzadka, wyłącznie na rubieży. Teraz są prawie wszędzie. Po drodze do Warszawy możemy natknąć się na jeszcze kilka takich niespodzianek.

- Tym bardziej się pośpieszmy – powiedział Sokoliński.

Devereaux wyjęła pakiet żywnościowy i przegryzła, podchodząc do pozostawionego przy ścianie plecaka. Upiła łyk energosoku z manierki i przetarła zmęczone oczy, po czym popatrzyła na pociąg. Krzątało się przy nim kilku żołnierzy SBS, a silnik pracował głośno, wyrzucając w górę kłęby spalin. Pracował nierówno, krztusząc się, lecz mimo to nie gasnąc. Zdołano już podłączyć prądnice do generatorów, które w tym celu przywieźli z ISS i po uruchomieniu ładowały wciąż rozładowane akumulatory maszyny. Kontener z paliwem zrzucony kilka mil na południe wciąż jeszcze nie dotarł. Grupa desantowa nie ryzykowała. Mimo iż nieopodal na zdjęciach wykonanych przez drona klasy Phaeton matematyka rozpoznała cysternę transportową założono, iż oddziaływania anomalii mogły zmienić ją w wodę. SBS oczywiście nie zamierzało przepuścić tej okazji, lecz gdy udało im się otworzyć zardzewiały kran, z wnętrza wysypał się zielonkawy piasek. Okazał się przy okazji całkowicie niepalny. Właściwości paliwa zostały zmienione, lecz najwyraźniej udało się wypłukać jego resztki znajdujące się w układzie paliwowym lokomotywy. Na szczęście ta którą tu porzucono była zwykłym pojazdem spalinowym przeznaczonym do wsparcia, a nie ciężką maszyną ze stosem atomowym, przy którym po kilku latach lepiej było nie gmerać, gdyż rdzeń zapewne i tak samoistnie się zdestabilizował, nie wymagając do tego oddziaływań zony. Mogli więc użyć lokomotywy i znaleźć się w Warszawie w ciągu dwóch godzin, a następnie nią powrócić na znajdujące się tu lotnisko, bowiem najwyraźniej na nim opierał się plan ich odwrotu, choć wciąż nie miała pojęcia, jak NASW czy też siły naziemne zamierzają wyrwać ich z samego serca terytorium przeciwnika. Na razie przyglądała się maszynie, która była zupełnie inna od tych jakie znała. Pociągi wyglądały zupełnie inaczej na kontynencie amerykańskim, na którym ostatnio bywała najczęściej, przemieszczając się między lądowiskiem Cape Caneveral a bazą i ośrodkiem szkoleniowym w Chattanooga w Tennessee. Tam przygotowywano ich do działań w przestrzeni kosmicznej, a także pozwalano odpocząć na krótkim urlopie i zdemolować kilka barów, nim MP zdołała obezwładnić Baumanna i zamknąć go do paki. Uśmiechnęła się odruchowo, szczęśliwe czasy, które odeszły bezpowrotnie od kiedy utknęli na ISS. W sumie powinna być wdzięczna temu, kto postanowił posłać ją na Ziemię. Lepiej na pewno nie było, ale za to ciekawiej. Skupiła się ponownie na lokomotywie, w całości opancerzonej, włącznie z osłonami założonymi na tłoki, jakich dawno nie widziała w żadnych pojazdach. Wewnątrz na pewno użyto lamp, które świetnie sprawdzały się w strefach anomalii i miejscach eksplozji atomowych. Cały czas podświadomie wyczekiwała chwili, gdy zawiedzie Skelajno, na razie jednak wisiała w powietrzu, mimo iż ekranik pozycjonometru na nadgarstku migotał już kilka razy. Wciąż jednak matematyka bojowa działała, śląc do nich wzajemne odczyty.

Z wnętrza lokomotywy dobiegł gniewny głos po polsku. Drzwi przesunęły się i po drabince w dół zszedł jeden z żołnierzy SBS, na którego naszywce znajdowało się nazwisko z dużą ilość niemożliwych do wymówienia SZ i CZ. Jego twarz była czarna od oleju, a Deveraux nie musiała nawet zgadywać jakiego rodzaju słownictwem się przed chwilą posłużył.

- Co się popsuło? – zapytała spokojnie.

- Lokomotywa się popsuła – odpowiedział swym ciężkim akcentem. – Nie martw się, pojedziemy.

- Wiesz, że mogę ci pomóc? – zapytała.

- Raczej nie – powiedział taksując ją wzrokiem od stóp do głów. Uznał tak bynajmniej nie dlatego, że była marine.

- W takim razie sam ustal sobie, gdzie w tym układzie znajduje się odma, a potem przetkaj ją do końca i dolej oleju. W tej lokomotywie zastosowano rozwiązanie z układem osiowym, więc może być ci ciężko ją znaleźć – powiedziała najsłodszym głosem na jaki była się w stanie zdobyć, w myślach dodając ty dupku. Następnie odwróciła się i ruszyła na powrót wzdłuż peronu, nie widząc powodu by tłumaczyć mu, iż w ich oddziale wszyscy mieli za sobą zaawansowane szkolenie z mechaniki wroga, nawet jeśli nie każdy się w niej specjalizował. Przejmując wrogie instalacje musieli szybko i sprawnie rozpoznawać ich przeznaczenie, by móc je neutralizować bądź wykorzystać, w zależności od potrzeb.

Minęła budynek, z którego wychodzili Rassmusen, Budzyńska i jeden z braci Marx, marine Weyland. Wewnątrz pozostał Kowalski z Sokolińskim, którzy zdaje się ustalali jakieś priorytety. Na końcu peronu dostrzegła Waltera, który spoglądał zamyślony na fioletowy horyzont, w towarzystwie Yutaniego i Henrikssena. Z jakiegoś powodu uznali go za dużo bardziej niebezpiecznego od Budzyńskiej, co było złudne. W jej wypadku Deveraux całkowicie zgadzała się walniętym pułkownikiem, kobieta była podstępna bardziej niż żmija, na Marsie wodziła ich za nos, na końcu zaś nie zawahała się zabić żołnierzy ze swojego oddziału, w zimny i wyrachowany sposób, nie tracąc ani na chwilę swojego opanowania.

W jej stronę zmierzała Vasquez.

- Na górę – powiedziała. – Odpoczęłaś już, a muszę wymienić akumulatory.

- Strasznie szybko się zużywają.

– Matematyka pracuje na całego – wyjaśniła Vash..

- Nie bez przyczyny – odezwał się Rassmusen. – I jak wyniki?

- Nieco zgłupiała. To oprogramowanie bojowe, nie przywykło do tego rodzaju obliczeń – powiedziała Vasquez. – Ta procedura zużywa za dużo mocy na zdejmowanie punktów pomiarowych. Oznaczyłam dwa, na lotnisku i tutaj, pomiędzy nimi następuje rzeczywiście odchylenie. Coś robię źle, bo wychodzi na to, że odległość nie jest taka, jak pokazuje pomiar pozycjonometrów.

- Ależ nie, wszystko się zgadza, po prostu przestrzeń też się w tym miejscu zagina – stwierdził Rassmusen. – Bardzo dobrze. Proszę gromadzić dane tak długo jak będzie to możliwe.

- Jakiego rodzaju pomiary wykonujecie? – zapytała Budzyńska. Była wyraźnie zaciekawiona.

- Nie jesteśmy aż takimi dyletantami, za jakich nas uważacie – powiedział Rassmusen. – Mapujemy otoczenie na diagramie Minkowskiego. Dylatacja daje ciekawą możliwości badań, zapewne sami usiłowaliście to ugryźć w tym waszym zespole w Moskwie, nieprawdaż? Albo też w innym miejscu?

- Następnym krokiem będzie transformacja Lorenza? – odpowiedziała pytaniem. – Za każdym razem uzyskacie inne wielkości fizyczne. Już tego próbowaliśmy, cały czas zapominacie o jednym. Założeniem tego przekształcenia jest przyjęcie, że prędkość światła jest stałą wartością. W tym miejscu przez cały czas się ona zmienia, podobnie jak każda stała fizyczna. Nawet wasze mózgi elektronowe będą wobec tego co się tutaj dzieje bezradne.

- Nie jest możliwe, abyśmy nie odczuli zmiany prędkości światła, bo zmieniłoby inne wartości, sprawiające, że nasze ciała się nie rozpadają. Może źle do tego podchodzicie, z waszą zmodyfikowaną teorią względności – powiedział.

- O ile mi wiadomo, wasza teoria kwantowa nie dała tu lepszych odpowiedzi – przypomniała. – Możemy nadal sprawdzać swoją wiedzę, ale nic nie wymyślimy. Nie jesteśmy fizykami, każde z nas ma tylko niezbędne wiadomości, potrzebne do pracy w komórkach do jakich nas przydzielono, z których żadna nie zdołała jeszcze złamać tej tajemnicy.

- Na razie nie próbuję niczego złamać – powiedział. – Po prostu gromadzimy dane. Kto wie, może uda się w ten sposób zbadać coś ciekawszego?

- Mianowicie?

- Stożki czasu – powiedział patrząc na nią uważnie. Nie odwróciła głowy.

- Nie ja wam o tym opowiedziałam – odpowiedziała spokojnie. – Miejcie pretensję do niego – wskazała ruchem głowy w kierunku miejsca, gdzie znajdował się Walter. – Napakowaliście go zapewne taką ilością chemii, że plótł co ślina na język przyniosła.

- A major GRU za to nie powiedziała zbyt wiele. To nieco utrudnia wzajemną współpracę – zauważył.

- Macie wystarczająco wiele, by potraktować mnie poważnie – powiedziała. – Na początek to wystarczy.

- Zdajecie sobie sprawę, że jeśli ktoś nie wróci z tej misji, będziecie to wy? – zapytał.

- Macie Sokolińskiego, żeby mi o tym przypominał, nawet jeśli jego styl jest nieco teatralny – odpowiedziała ze spokojem, po czym zamilkła.

Deveraux była już na dachu. Rozmowy słuchała piąte przez dziesiąte, dotyczyła spraw, o których nie miała pojęcia. Wiedziała jedynie, że jak zawsze w przypadku misji realizowanych z udziałem wywiadu, bierze udział w grze, w której nie mówi się jej prawdy. A w tym wypadku najwyraźniej przechytrzyć się wzajemnie usiłowało wiele osób, lecz co na planszy robiły piony oznaczone jako marines, nie miała zielonego pojęcia. Nie był to jej problem, ona po prostu wykonywała rozkazy.

Skelajno z warkotem siadła wytracając powoli prędkość. Przyziemiła precyzyjnie na peronie, wezwana sygnałem kontaktowym, po tym jak przekazała informację o rozładowaniu baterii. Vasquez czekała już z kolejnymi, choć nie miała nieograniczonego zapasu, zabrali ich wystarczająco dużo, by umożliwić dronowi zwiadowczemu wielogodzinny lot, uwzględniający panującą w tym miejscu temperaturę. W zimnym powietrzu akumulatory rozładowywały się dużo szybciej. Lecz na zwiadzie oparli swą taktykę szybkiego przemieszczenia, dzięki przesłanym przez dron informacjom zamierzali przedostać się szybko przez zonę.

Dach był zimny i twardy, miejsce które zajmowała uprzednio zdążyło już ostygnąć. Mimo, iż zrobiło się już całkiem jasno, słońce nie było w stanie przeniknąć przez grubą warstwę chmur, wiszącą ponad horyzontem. Obłoki zdawały się brać swój początek wprost w fioletowej warstwie nieboskłonu, przechodząc w szarość. Oba kolory wydały się jej nagle ohydne, im dłużej wpatrywała się w niebo nad strefą anomalii, tym bardziej miała wrażenie, że coś tam się przemieszcza i porusza, niczym w gotującym się garnku z bulgoczącą zupą. Horyzont był jedną wielką niewiadomą. Wreszcie odwróciła wzrok i przysiadła na dachu, dbając aby pozostać niewidoczną. Ponownie zagłębiła się w dziurze wśród dachówek, opierając na krokwiach, przygotowała stanowisko strzeleckie i sięgnęła po lornetkę, wodząc wokół wzrokiem. Od strony lotniska przemieszczała się spora grupa żołnierzy SBS, zaś pozycjometr pokazywał, iż w stronę miasta podążają także marines. Motocykle wciąż krążyły starą drogą, na której w ciągu  ostatnich dwóch godzin wygnieciono trawę. Zauważyła także, iż z pasa startowego ściągnięto szybowce, wokół nich rozstawiając kilka moździerzy i działek. Zabezpieczali lotnisko, pozostawiając za sobą uaktywnioną pasywną sieć bojową, która tak długo, jak będzie działać, otworzy ogień do każdego obiektu, który w jej zasięgu nie poda odpowiedniego kodu wywołania. Szybko wyciągnęła z tego jedyne słuszne wnioski. Lotnisko było ich drogą odwrotu, którego utrzymanie pozostawili w rękach sieci matematycznej. Co oczywiście w przypadku zmasowanego natarcia wroga nie mogło wystarczyć, lecz zapewne aktywne wsparcie stanowić będą drony bojowe  spadające z orbity niczym drapieżne ptaki. Gdzieś nad jej głową Sojusz wytworzył sobie okno możliwości w przestrzeni Ałmaza, w zasięgu bojowej stacji Rewolucji i zapewne NASW toczyła właśnie bój aby utrzymać je otwarte. Na powierzchni zagrożenie mogło nadejść wyłącznie z zachodu, podążając na wschód natrafią na ewentualne kontrnatarcie, choć między nimi a Warszawą znajdowała się jedynie pusta przestrzeń i ruiny zniszczonej cywilizacji. Popatrzyła w tamtą stronę, zastanawiając się czemu ciemny pasek chmury budzi w niej tyle niepokoju. Podrapała się w swędzącą rękę, przyglądając uważnie palcom wystającym z rękawiczki, lecz nie zauważyła niczego istotnego. Wreszcie spojrzała ku zachodowi, zastanawiając się czy dostrzeże stamtąd most, który zniszczyły ponoć drony, a którym wróg mógł przysłać posiłki. Był jednak dwa razy dalej niż Warszawa, nie była w stanie go dostrzec, lecz zauważyła unoszący się dym. Ciągnął się pasem od strony fioletowego nieba ku południu, odgradzając tamten rejon kotarą. Połączony był w jakiś sposób z prześwitem w chmurach, który biegł tuż ponad nim wąskim pasem, wpuszczając do zimnej przestrzeni promienie słońca. Widziała wyraźnie ich blask padający na ziemię, z której unosił się dym i płomienie. Trawa paliła się długim pasem, a także wszystko co znajdowało się w tamtym miejscu. Usiłowała ocenić odległość.

- Cholera – powiedziała na głos. Wychyliła się, by zawołać do Vasquez, po czym zreflektowała się i uruchomiła nadawanie na kanale ogólnym. – Tu Dziwka. Około 15 mil w kierunku zachodnim pożar. Płonie obszar szerokości co najmniej 8 mil – odczytała podziałkę z lornetki, usiłując określić możliwe oddalenie obiektów. Pamiętała jednak, że w tym miejscu może nie być to tak oczywiste.

- Jakieś ślady aktywności przeciwnika? – usłyszała głos Kowalskiego zarówno w słuchawce, jak i w budynku poniżej.

- Negatywnie – odpowiedziała. Po chwili uświadomiła sobie, że nie widzi nawet zwierząt, które przed pożarem stepu powinny uciekać całą masą. W ogóle nie widziała żadnych istot, tym bardziej poworów, które powinni już napotkać. Spojrzała raz jeszcze przez lornetkę i zorientowała się, że nie dostrzega czarnego pasa wypalonej ziemi. Merde. Włączyła nadawanie. – Kontrola, ten pożar przemieszcza się w naszą stronę. Nie jestem w stanie określić szybkości ani orientacyjnego ETA.

- Przyjąłem – usłyszała. Wiedziała co teraz zrobi, Vash skieruje Skelajno na zachodnią granicę miasta, by nie tracić z oczu tej części dworca, lecz również by nie zostali zaskoczeni. Sprawdziła pozycjometr, na razie wszystkie kropki były w komplecie, włącznie z posłanymi w głąb miasta zwiadowcami. Ponownie zaczęła przyglądać się pożarowi, zastanawiając się co jest w nim nienaturalnego. Pojawił się znikąd, jeszcze kilkadziesiąt minut temu w tamtym kierunku wstawał świt, widoczność się poprawiała, dostrzegała tam burzowe chmury, lecz na pewno nic się nie paliło. Pożar zdawał się zacząć momentalnie, a trawiaste pustkowie stanąć w płomieniach w jednej chwili. Gdy rozległ się warkot silników startującej w tamtą stronę Skelajno, nagle zrozumiała.

- Tu Dziwka. Nie zbliżać się do pożaru, powtarzam nie zbliżać ptaszka do pożaru. W rejonie prawdopodobnie mocno podniesiona temperatura, ogień powoduje słońce.

- Wyjaśnij – zatrzeszczał Kowalski.

 - Kontrola, tam jest prześwit w chmurach. Słońce oświetla ziemię i wszystko podpala.

- Tu Jaskółka, potwierdzam – włączyła się Vasquez. – Podniesiona obszarowo temperatura, zaczyna wzrastać w odległości około 8 mil.

- Ile mamy czasu? – Kowalski przeszedł od razu do rzeczy.

- Potrzebuję chwili – odparła Vasquez. Skelajno manewrowała dzięki własnemu sterowaniu, nad zrujnowanym miastem. Vash nie musiała nią sterować, matematyka sprawnie prowadziła Harpię w kierunku wskazanych współrzędnych, zmieniając co jakiś czas kurs, by uniknąć niespodziewanego ataku. Niespodziewanie dron coś wystrzelił, długi pocisk, który pomknął przed siebie, zapłonąwszy ogniem silniczka rakietowego. Czujka poszła wprost w kierunku ściany ognia. Deveraux sprawdziła pozycjometr, skontrolowała otoczenie, po czym powróciła do jej obserwacji, wskutek czego dostrzegła eksplozję w powietrzu, w odległości nie mniejszej niż 10 mil. Nie usłyszała jednak żadnego dźwięku, gdy urządzenie zmieniło się w kulę ognia.

- Kontrola, temperatura 9000 Farenheita – Vasquez zawahała się na chwilę. – Dalej wzrasta jeszcze bardziej. Przesuwa się w naszą stronę.

- Kiedy tu dotrze?

- Wyliczam.

Trzaski w radiu wzmogły się i głosy stały się niezrozumiałe. Deveraux ponownie się rozejrzała, po czym sprawdziwszy pozycje punkcików, powróciła do obserwacji pożaru. Fala gorąca podpaliła obszar, na który padły promienie słoneczne.

- … to zmienna – usłyszała głos Budzyńskiej z dołu, na którym na chwilę się skupiła. – Słońce świeci przez nią, a właściwości światła się zmieniają i wyzwalają energię.

- Proszę mi nie tłumaczyć procesu termicznego – odparł Rassmusen. – Kiedy badaliście manifestacje czy zaobserwowaliście, aby wykraczały one swym występowaniem poza orbitę planety? Z powierzchni w przestrzeń kosmiczną?

Devereaux nie usłyszała odpowiedzi, bo właśnie sobie coś uświadomiła.

- Kontrola – zawołała do radia, lecz nie uzyskała odpowiedzi, więc zaklęła i krzyknęła. Budzyńska i Rassmusen zamilkli, lecz nie sprawdzała, czy spoglądają w jej kierunku. Teraz patrzyła przez lornetkę na północ, w kierunku fioletowego nieba.

- O co chodzi? – usłyszała z dołu głos Kowalskiego. Wyszedł z budynku dworca.  Wyglądał na zmęczonego.

- Macie łączność ze zwiadem? – zawołała. – Brak kontaktu wizualnego, pozycje nie zmieniły się od dłuższego czasu.

Przez chwilę spoglądał na nią, jak gdyby czekając czy ma mu do przekazania jeszcze jakąś wiadomość, zapewne spodziewając się, że nie będzie pozytywna. Doczekał się jej ze strony Vasquez.

- Czterdzieści pięć minut! – zawołała. – Potem temperatura zacznie się podnosić.

- Coś jeszcze? – zapytał wyraźnie zrezygnowanym tonem.

- Nie ma wiatru, a chmury przemieszczają się w naszym kierunku – odkrzyknęła. – Łączność siadła całkowicie, brak jakichkolwiek fal radiowych w powietrzu – ściszyła głos. – Zaczyna się. Sugerowałabym jak najszybszą zmianę pozycji…

- Nie używaj eufemizmów, spadamy – odparł i zaczął nadawać. – Vash, ściągaj Skelajno w kierunku miasta, spróbuj złapać namiar na zwiad. Wystrzel czujnik na perymetr, żebyśmy mieli wczesne ostrzeganie - polecił, po czym zniknął w budynku. Deveraux spojrzała w kierunku drona, który zatrząsł się posyłając kolejną czujkę w kierunku pożaru, tym razem jednak bez silnika rakietowego. Spadła gdzieś na przedpolu miasta, gdzie natychmiast się uaktywniła i zgłosiła sieci matematycznej gotowość, wizualizując się na perymetrze. Uruchomiła odczyt ruchu i temperatury, podczas gdy Skelajno podążała na powrót nad miasto, nabierając wysokości. Deveraux popatrzyła w kierunku lotniska, zastanawiając się, czy zdążą przerzucić resztę sprzętu w tak krótkim czasie. Zdaje się, że przy okazji szlag trafiał ich plan odwrotu, bowiem płyta startowa miała sporą szansę przestać istnieć, gdy lotnisko zacznie się roztapiać. Nieistotne, ciekawe czy zdążą się zapakować i stąd odjechać. Na razie do wszystkiego podchodziła ze stoickim spokojem. Punkciki na pozycjometrze oznaczające strzelców SBS w głębi miasta nawet nie drgnęły.

Po chwili musiała się ruszyć, bo zawołał ją Kowalski. Błyskawicznie opuściła stanowisko, a gdy zsunęła się na dół zobaczyła jak podbiega żołnierz SBS z lornetką zawieszoną na szyi. Nie powiedział do niej ani słowa, tylko zaczął się wspinać wykorzystując do tego jej plecak oparty o ścianę, by zająć pozycję obserwatora. Zmrużyła oczy, po czym weszła do budynku. Jak się spodziewała wewnątrz znajdowały się wyłącznie gołe ściany, porośnięte grzybem i zbutwiałe kawałki drewna, będące zapewne kiedyś meblami. Jeden stół przetrwał we względnej całości, na jego blacie leżała rozłożona mapa. W kącie krzątali się strzelcy, sprzątając szybko rozłożony sprzęt koordynacji sieci bojowej. Przy mapie stali Kowalski, Sokoliński i Rassmusen.

- … nie więcej niż dwadzieścia minut – mówił ten ostatni.

- Proszę posłuchać! – warknął pułkownik. – W tej chwili obecnej wszystko jest dla mnie priorytetem! Lecz najważniejszy to sprawdzenie dlaczego moi ludzie nie odpowiadają!

- Pułkowniku wiem, że sieć radiowa leży, ale sam pan powiedział, że wciąż nie udało się uruchomić ostatecznie pociągu i zacząć nawet ładowania, jeśli…

- Panie Rassmusen – wtrącił się Kowalski. – Proszę dać spokój. Tracimy tylko czas, my po prostu nie zostawiamy naszych ludzi. Pułkowniku, niech wezmą ze sobą Waltera. Może i nie chce z nami współpracować, ale nie wydaje mi się, żeby wciągnął ich w pułapkę. To, co się tutaj dzieje… wykracza poza konwencjonalne metody prowadzenia wojny.

Sokoliński wyraźnie się wahał. Wreszcie zaklął. Spojrzał w kierunku strzelca, który wbiegł właśnie do budynku.

- Nie śpieszy ci się, Gmurczyk? – warknął. – Bierz czterech ludzi. Macie znaleźć Gaworka – westchnął, wyraźnie poirytowany. – Nastaw czas. Dwadzieścia minut, jeżeli na nic natraficie, wracacie tutaj. Zrozumiałeś?

- Tak, panie pułkowniku – odparł żołnierz z naszywkami sierżanta.

- Zostawimy was, jeśli nie wrócicie – powiedział zmęczonym głosem Kowalski. – Pociąg odjedzie, bo miasto stanie w płomieniach – lecz żołnierz nie spojrzał nawet w jego kierunku.

- Jeszcze jedno, Gmurczyk. Przodem idą marines – polecił Sokoliński. – Zadowoleni, sierżancie? Jeżeli coś tam napotkają to ten wasz jeniec ma wejść w to pierwszy.

- To nasz jeniec, pułkowniku – przypomniał Rassmusen, lecz nie doczekał się komentarza.

- Bierz Baumanna i Yutaniego – polecił Kowalski patrząc na Deveraux. – Osłaniasz i rozpoznajesz teren. Już! – polecił, a pułkownik kiwnął głową. Gmurczyk obrócił się i wyszedł, lecz ona pozostała w miejscu. – Jeszcze coś?

- Jeżeli mamy stąd odjechać, to niech Di Stefano pokaże tym domorosłym mechanikom którędy biegną przewody olejowe – poradziła. – Na razie robią co mogą, żeby zatrzeć silnik – dopiero wtedy postanowiła opuścić budynek, mając nadzieję, że może nie dała Kowalskiemu amunicji, ale przynajmniej małego prztyczka w ich imieniu od pułkownika.

Na peronie było więcej wojska. Krzątali się zajmując wrzucaniem skrzyń do wagonów, kilku z nich usiłowało rozczepić skład. Brali w tym udział Jackson i Evergreen wykorzystując chwytaki hardimanów. Mimo, iż ruchy uległy wyraźnemu przyśpieszeniu, nie dostrzegała śladów paniki. Zlokalizowała Waltera i resztę marines, przekazała Vasquez dyspozycje, ta natychmiast wykrzyknęła rozkazy. Po chwili Harpo i Kretyn stanęli przed nią, prowadząc Waltera.

- Dlaczego ja? – zapytał Baumann.

- Bo jesteś ulubieńcem moim i sierżanta – powiedziała Vasquez i wskazała na Waltera. – Wytłumacz mu, co ma robić, tylko bez żadnej brawury. W naszą stronę idzie manifestacja, mamy trzy kwadranse by się stąd zabrać, oddalacie się jedynie na dwadzieścia minut.

Kiwnęli głowami, Baumann chciał wyraźnie coś dodać, ale postanowił milczeć. Devereaux dorzuciła swój plecak do pozostałych, po czym ruszyła w kierunku Gmurczyka, stojącego ze strzelcami za fasadą dworca. Minęli budynek i ujrzeli morze ruin, które obserwowała z góry, nad nimi górowało fioletowe niebo. Gmurczyk czekał na nich, po czym powiedział coś po polsku.

- Va te faire enculer – odcięła się Deveraux  z uśmiechem na ustach. Gmurczyk popatrzył na marines i odezwał się do Baumanna,

- Naprzód – jego angielski również miał twardy akcent. Dodał coś po polsku, przeznaczonego wyraźnie dla jego ludzi, bowiem roześmieli się.

- Czekaj ty… - zaczął Baumann, lecz przerwał mu Walter.

- Powiedział, że marines będą szli przed nimi, a oni będą pilnować, żebyście nie uciekli, bo wam brak odwagi – przetłumaczył swym łamanym angielskim. Strzelcy umilkli.

- Tracimy czas – powiedziała głośno Deveraux. – Do przodu, bo inaczej nasi sojusznicy nie ruszą się z miejsca, jeżeli nie zapewnimy im osłony i wsparcia.

- A pewnie – podchwycił Yutani. – Trzeba oczyścić teren dekownikom bez jaj.

- Tylko nie trafcie nam w plecy, jeśli zobaczycie z przodu wroga – rzucił Baumann. – Bez paniki dziewczynki, marines was ocalą!

Kolejne słowa od Gmurczyka skierowane były do Waltera, lecz ten je zignorował. Minęli strzelców, którzy za ich plecami zaczęli się rozpraszać, przechodząc przez ulicę znajdującą się przed budynkiem. Sprawdziła odczyt, który zamigotał i wskazała ręką azymut.

- Dziękuję – powiedziała do Waltera, lecz ten nie zareagował, więc kontynuowała – to jakieś ćwierć mili stąd – uświadomiła sobie, że zdaje się posługiwał sięinną miarą odległości. – Szukamy naszych żołnierzy, zwiad przepadł. Mamy mało czasu, z powodu zbliżającej się manifestacji.

- Wiem, czuję ją – powiedział. – Mówiłem pułkownikowi, żeby po tych śladach nie iść. To poszło w zonę.

- Zabierzesz nas do nich? – spytała, nagle czując się głupio, wiedząc że nie powinna o nic go prosić, tylko po prostu go zmusić. Popatrzył na nią uważnie i kiwnął głową, po czym ruszył powoli przed siebie.

- Tylko niczego nie próbuj – poradził Baumann. – Kula w nogi, ja nie chybiam. Mamy cię nie zabijać, nikt nie mówił nic o nie okaleczaniu!

- Trzymacie się blisko niego – powiedziała Deveraux do swoich ludzi. – Zachowujemy kontakt wizualny, łączność znakowa.

- Nie zachowuj się jak nasza latynoska domina – odparował Baumann.

- Zawsze możesz pomarzyć – odparowała, patrząc w ślad za nim i Yutanim, który ze swoim niskim wzrostem Azjaty prezentował się dziwnie na tle pozostałych mężczyzn. Poprawiła snajperkę na plecach, wypatrzyła nieodległy budynek, po czym ruszyła w jego stronę, oddalając się nieco od pozostałych. Za nimi szła rozproszona pikieta, a ona zastanawiała się jakie ma szanse, jeśli natrafi na jakąś lokalną manifestację. Lecz problemem była ta zmierzająca w ich kierunku, nie wiedziała czy istnieje szansa, że ominie lotnisko. Na razie i tak nie mieli żadnego odwrotu.

Szła w stronę ruin, a fioletowy nieboskłon rósł jej w oczach.

Dzikie Pola na północ od Warszawy >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz