poniedziałek, 14 maja 2018

RAPP/RASL

W ramach festiwalowych nowości związanych z targami książki warto zwrócić uwagę na jedną z komiksowych propozycji Egmontu. To „RAPP” Jeffa Smitha, w oryginale wydany jako „RASL”, narysowana disnejowską kreską opowieść dla dorosłych o równoległych rzeczywistościach.
Jeff Smith znany jest przede wszystkimi jako autor świetnego „Gnata” (Bone), również wydanego przez Egmont. To pisana i rysowana przez wiele lat historia fantasy, również utrzymana w stylistyce Walta Disneya, traktująca jednak o nieco bardziej poważnych sprawach, mimo iż wiele rzeczy zderzonych w niej zostało w sposób co najmniej humorystyczny. Bohaterami są stworki przypominające duszki, które zabłąkały się z krainy przypominającej konstrukcyjnie USA i jej demokrację, do świata fantasy. Horda dziwnych potworów dokonuje inwazji prowadzona przez tajemniczą zakapturzoną postać, poszukując zaginionej dziedziczki tronu upadłego królestwa, z czasów sojuszu ludzi i smoków. Jest to typowa epicka fantasy, a jej siłą jest umiejętne rozłożenie akcentów i bajkowa kreska. Smith rozkłada wyjaśnienia na wiele tomów, unikając podawania odpowiedzi na raz i wprost, poprzez koncentrowanie ich w dymkach. Kolejne warstwy opowieści odsłaniane są stopniowo, co jest wielką zaletą tej opowieści. RAPP stworzony został zgodnie z podobnym schematem narracyjnym, jednak ta opowieść przeznaczona jest dla dojrzałego czytelnika, którego nie powinna zmylić kreska Jeffa Smitha. Przy czym taki sposób rysowania jest wielką zaletą komiksu, choć jego tematyka jest jak najbardziej poważna i pozbawiona jakiegokolwiek humoru. Nadaje jednak całości pewien klimat, czyniąc końcowe doznanie mocno unikalnym. Próbując wyobrazić sobie historię narysowaną w realistyczny sposób, stwierdzałem iż wiele by ona straciła, a pewne fragmenty mogłyby mocno razić.
W warstwie scenariuszowej tak dobrze już niestety nie jest, mimo mocnego sposobu prowadzenia narracji i stopniowego odsłaniania całości historii, którą zaczynamy poznawać w jej końcowej części, a korzenie mającej w przeszłości głównego bohatera. Na szczęście polski czytelnik dostaje od razu całość 15 częściowej serii, która ukazywała się przez kilka lat i zaliczyła sporo opóźnień. Stąd czytanie jej wówczas było znaczną udręką, przypominającą przedzieranie się przez komiksy Andreasa, z którymi mierzyć się należy dopiero gdy ukaże się ostatni z nich, umożliwiający poznanie zamysłu autora. Ponadto polskie wydanie oparte jest na TPB, wnioskuję więc iż plansze są kolorowe, mimo iż nie miałem w RAPPA w ręku. Oryginalne zeszyty wychodziły w czerni i bieli, w wypadku rysunków Jeffa Smitha są one równie znakomite w obu odmianach.
O czym jednak jest „RAPP: Zaginione dzienniki Tesli”? Zaczynamy od mocnego uderzenia, ranny mężczyzna ucieka przez pustynię, to właśnie RAPP, w oryginale znany jako RASL (tu przyznam, że nie jestem w stanie rozszyfrować tej zmiany bez znajomości polskiej wersji, bowiem pseudonim RASL jest akronimem, którego znaczenie poznajemy dopiero w ostatnich częściach cyklu). Ma na imię Robert, a na ramieniu wytatuowane imię Maya. Stopniowo historia odsłoni nam te wszystkie tajemnice, niczym w filmie Hitchcocka początek będzie wybuchowy i sprawi, iż długo nie będziemy w stanie oderwać się od czytania. RAPP okaże się złodziejem, kradnącym z równoległych rzeczywistości dzieła sztuki na zlecenie swej indiańskiej przyjaciółki. Między wymiarami przenosi się dzięki dziwacznym urządzeniom, zakładając maskę Pima. Jest zarośnięty i wygląda na to, iż od jakiegoś czasu wiedzie życie włóczęgi. Wszystko skomplikuje się jednak, gdy okaże się, iż ktoś ściga go pomiędzy rzeczywistościami alternatywnymi, mężczyzna w czarnym płaszczu dysponujący urządzeniem podobnym do tego jakim dysponuje. Zaś Robert przestaje trafiać do rzeczywistości, z której przybywa. Pojawiając się w świecie, w którym Bob Dylan wydaje płyty jako Robert Zimmermann, RAPP orientuje się, iż coś jest nie tak, zwłaszcza gdy odkrywa, iż we wszystkich światach obserwuje go niema i zdeformowana dziewczynka. A to dopiero wstęp do tej opowieści, która niepostrzeżenie przerodzi się w opowieść rodem z czarnego kryminału, gdy okaże się iż RAPP w przeszłości był naukowcem, fizykiem kwantowym, mającym romans z żoną swego najlepszego przyjaciela. A wszystko kręcić będzie się wokół prac Nikoli Tesli i znanego z II Wojny Światowej eksperymentu Filadelfijskiego.
Na tym poziomie dostajemy doskonale przemyślaną opowieść, a przedstawiane w sposób niechronologiczny wydarzenia wiążą się ze sobą z żelazną konsekwencją, tworząc wspaniałą opowieść, którą śmiało można nazwać SF noir. W czym więc problem? Pozostawiła we mnie pewien niedosyt, rozkręcając się w kierunku tajemnicy i zagadki, po czym skręcając w stronę kryminału, którym się okaże gdy poznamy wyjaśnienia większości zagadek, choć stanie się to dopiero na ostatnich stronach opowieści, gdy zatoczy ona koło do otwierającej ją sceny. Zobaczymy wówczas, iż zbudowano ją na kliszach crime-noir, ale to nie wada. Jedynie rozczarowanie, iż zniknie gdzieś wówczas mocno eksponowany wątek SF.
Nie zrozumcie mnie źle, „RAPP: Zaginione dzienniki Tesli” to nadal jedna z najlepszych komiksowych historii jakie zdarzyło mi się czytać, nie tylko pod względem rysunkowym lecz przede wszystkim scenariuszowym. Autor przyjmując metodę retrospekcji niezwykle udanie zlepił wszystko w całość, pozostaje jedynie pewien niedosyt, iż zdawał się obiecywać dużo więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz