środa, 9 maja 2018

Jedna przegrana książka

Jeśli planujecie czytać „Jedną przegraną bitwę” Marcina Wolskiego, nie zabierajcie się do niej od razu po „Wallenrodzie”. Ja uczyniłem tak kilka lat temu. Mimo swych wad, podniesionych w ostatnim wpisie, „Wallenrod” wydaje się książką głęboko przemyślaną na poziomie konstrukcji literackiej. Niestety „Jedna przegrana bitwa” tu nie może się obronić, bo wszystko się rozłazi i nie ma żadnego wyrazu. O ile w „Wallenrodzie” akcję ciągnie do przodu intryga militarno-szpiegowska, tutaj niestety zabrakło intrygi. A szkoda, bo wiele po tej książce sobie obiecywałem, w końcu rozgrywając historię alternatywną Polski pokazuje się przede wszystkim, jak mogło być nam dobrze, GDYBY. Wolski zaś poczynił założenie, iż „da wygrać złu”. Choć nie sposób dyskutować z tezą, iż w wypadku zwycięstwa Konarmii byłoby dużo gorzej, pewne jednak uproszczenia mocno złoszczą.
W roku 1920 Polska przegrała bitwę warszawską. Sowiecki agent przeniknął na tyły i zdołał zabić marszałka Piłsudskiego, co w połączeniu z brakiem rozpoznania dało fatalne skutki. Reszta jak mawiają jest historią, książka realizuje scenariusz wielokrotnie podnoszony przez część historyków, zgodnie z którym starcie pod Radzyminem z Armią Konną było jedną z dwudziestu najważniejszych bitew świata. Gdyby nie zwycięstwo Polski, komunizm wlałby się do Europy Zachodniej, gdzie robotnicy czekali jedynie na iskrę by wzniecić rewolucję. I właśnie to dzieje się w tej książce, po trupie burżuazyjnej Polski Armia Czerwona prze na Zachód. Podbój trwa wiele lat, lecz w końcu sołdaty zatrzymują się dopiero na Atlantyku. Z Departamentów Zamorskiej Francji Francuzi mogą jedynie spoglądać na swą podbitą ojczyznę. Do lat trzydziestych większość Europy jest komunistyczna.
Wszystkie te wydarzenia jednakże w powieści stanowią tło historyczne, akcja zaczyna się bowiem w roku 1968. Z tej perspektywy Wolski opisuje wydarzenia polityczne i wojenne lat ubiegłych, odkrywając je przed narratorem książki, który żyje rzecz jasna w świecie pozbawionym prawdy i jedynej słusznej narracji historycznej. Zapoznając się z relacją swego ojca-łagiernika, o którego istnieniu nie miał przez lata pojęcia, skryty w bezpiecznym kokonie komunistycznej elity, protagonista dowiaduje się wraz z czytelnikami co wydarzyło się na świecie. A w tym wypadku Wolski świetnie przemyślał wszelkie implikacje. Wskutek zwycięstwa komunizmu nie powstały ruchu faszystowskie, ich odpowiednikiem był wzrost znaczenia nacjonalizmu amerykańskiego, który doprowadził do zjednoczenia obu Ameryk pod dyktando USA. Przewodzone przez wybieranego na kilka kadencji przemysłowca Hearsta w imieniu wolnego świata stanęły w połowie lat czterdziestych do konfrontacji z ZSRR. Dysponując przewagą przemysłową z łatwością USA wraz z armiami Francji, Wielkiej Brytanii i innych okupowanych krajów dokonać inwazji na Europę. ZSRR miało jednak w zanadrzu pewien sekret, broń atomową, której nie zawahało się użyć. Opracował ją Albert Einstein, w zamian za rezygnację z kampanii antyżydowskiej i umożliwienie wyjazdu Żydom do Palestyny, co przystano z ochotą. ZSRR wskutek kolejnych przewrotów politycznych nie przewodził wcale Stalin, lecz Beria. Skutkiem tego jest również widoczny brak aż tak nasilonych prześladowań, bowiem stalinizm nie narodził się, podobnie jak faszyzm. Gdy rozpoczyna się akcja książki świat już dawno otrząsnął się po II Wojnie Światowej. Zjednoczona PanAmeryka posiada własny arsenał atomowy, w Afryce istnieje państwo Ekwatorii, gdzie schronili się Francuzi, potęgą są Chiny i Japonia, istnieje Izrael. Mieszkańcy krajów komunistycznych gotują się do nadchodzącej wojny, ZSRR bowiem czuje się przyciskane do muru. Jak w naszej rzeczywistości zaczyna przegrywać wyścig przemysłowy, kapitalizm zyskuje powoli przewagę. Zwycięstwo Izraela w lokalnej wojnie wywołuje kampanię antysyjonistyczną, znaną dobrze z naszej wersji historii.
I tutaj książka się rwie, co wynika niestety z jej założenia, iż system jest wcielonym złem. Drażni mnie to w zestawieniu z "Wallenrodem", gdzie Polska jako sojusznik hitlerowskich Niemiec  wychodzi z wojny zwycięsko, nie ponosząc konsekwencji, de facto stając się europejskim mocarstwem. I nie jest to zwycięstwo zła, mimo iż przez większą część powieści Polacy są sojusznikami nazistów. Ale tamta książka opowiada o triumfie, jak Wolski opowiadał na spotkaniach pisana była by pokazać, iż Polska może wstać z kolan, może być z czegoś dumna, ku pokrzepieniu serc, stąd moje niedawne porównania do Sienkiewicza. "Jedna przegrana bitwa" z założenia przedstawia zły system, choć Polska należy do obozu, który podbił pół świata i atomówkami pognał jankesów z Europy. Ale jej bohater musi przejrzeć na oczy i zrozumieć, że znajduje się w moralnie niewłaściwym obozie. Następnie uciec, a na swej drodze natrafić na księdza nadającego audycje radiowe, wzywające do trwania w wierze, o imieniu Jan Pawłowicz, który nie został papieżem, bowiem zamiast niego zastąpił go Benedykt XVI. Po czym książka urywa się w kulminacyjnym momencie, gdy Rosjanie knują, planując zamachy, w dekadę po tym jak pozbyli się Kennedy'ego.
O ile wszystko to wydaje się doskonale przemyślane, w realizacji Wolskiemu przeszkodził przede wszystkim fakt, iż książka jest osobista. W przeciwieństwie do "Wallenroda", w tej powieści opisywał swoje losy, główny bohater nosi nazwisko Wolak. W wykładowcach Wydziału Historycznego z roku 1968 każdy student tego wydziału rozpozna bez trudu prawdziwe postacie. Wolski dedykuje książkę ojcu, uczestnikowi bitwy warszawskiej. Opisując losy ojca bohatera powieści wizualizuje możliwe losy jakie mogłyby spotkać jego rodzinę. Antykomunizm autora narzuca mu poglądy, prezentowane niestety w sposób zbyt oczywisty. A szkoda, bo historię alternatywnej rzeczywistości przemyślał doskonale, dużo lepiej niż w "Wallenrodzie". Tam jednak świat przedstawiony, w którym żyć przyszło bohaterom, zaprezentowany został o wiele lepiej. Tutaj Wolski porusza się po łebkach, w zasadzie socjalizm w zwycięskim ZSRR i satelitach niczym nie różni się od naszego roku 1968. Niby jest gorzej, ale w jakimś stopniu lżej. Niestety nie dowiadujemy się o Polsce radzieckiej zbyt wiele. A szkoda, bo potencjał był olbrzymi, w dużej mierze niewykorzystany. Są i dobre strony tej powieści, autor pokazuje nie tylko brud obozu socjalistycznego, lecz również cienie nacjonalistycznej PanAmeryki. Na potrzeby tego wpisu przeczytałem tę książkę ponownie po kilku latach, mając nadzieję, iż czytana w oderwaniu od "Wallenroda" będzie nieco lepsza. Nic z tego.
System musi się zawalić, nawet w alternatywnej rzeczywistości. Autor jest przekonany, że nawet tam zatriumfuje dobro. Którym jest w tym wypadku niepodległość Polski. I to narzuca wszystko, pozostaje niedosyt. Niestety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz