wtorek, 22 listopada 2016

Rzesza, ma ojczyzna

Dawno temu, w którymś z pism o grach komputerowych, jakie wydawano u schyłku ubiegłego wieku, przeczytałem, że najprawdopodobniej o lądowaniu w Normandii powstaje tak wiele gier, bo Amerykanie po dziś dzień nie są w stanie uwierzyć, że nie zostali zepchnięci do morza. Upraszczające to nieco stwierdzenie, ale mocno prawdziwe, bowiem lektura „Najdłuższego Dnia” Corneliusa Ryana pokazuje nam jak wielkim ciągiem przypadkowych wydarzeń był D-Day, a szereg błędnych decyzji podjętych przez Niemców umożliwił desant. Rzecz jasna przeprowadzony z wielkim bohaterstwem i dzięki tysiącom ofiar, o czym przekonywać nas nie muszą „Szeregowiec Ryan” czy „Kompania Braci”.
Film „Fatherland” przedstawia nam właśnie taką wersję wydarzeń. Wskutek niepowodzenia w Normandii Ameryka wycofała się z wojny w Europie, a Niemcy wykorzystali to, by zająć Anglię. Churchill wraz z rodziną królewską uciekli do Kanady, a gdy USA pokonały Japonię, okazało się, iż Niemcy mają także broń atomową. Dwie dekady później trwa zimna wojna między USA a Rzeszą, która dąży do normalizacji stosunków, na swych wschodnich rubieżach walcząc z partyzantką rosyjską, prowadzoną przez nadal żyjącego Stalina. Film to adaptacja książki Roberta Harrisa pod tym samym tytułem, tam alternatywna historia wygląda nieco inaczej, nie tak naiwnie jak w filmie. Bo to jeden z tych nielicznych przypadków, gdy autor dołożył wielu starań, by konstruowany świat alternatywny miał oparcie w rzeczywistości i był głęboko przemyślany. Więc nie jest to „Człowiek z Wysokiego Zamku” gdzie zwycięstwo państw Osi w II Wojnie Światowej musimy przyjąć na wiarę, choć jest ona tylko tłem książki, której podstawowa fabuła polega na czym innym. „Fatherland” jest raczej politycznym thrillerem osadzonym w alternatywnej rzeczywistości, pozbawionym jakichkolwiek elementów fantastycznych, stąd konieczność takiego ujęcia tematu przez autora. I udało mu się to świetnie.
W wersji książkowej Richard Heydrich przeżywa zamach w Pradze w roku 1942 i zostaje szefem SS, w roku 1943 udaje się odciąć Armię Czerwoną od pól naftowych Kaukazu, blokada wysp brytyjskich odnosi skutek. Niemcy panują nad Europą, a w roku 1946 testują własną bombę atomową, wreszcie odpalają rakietę V3 pozbawioną ładunku nad Nowym Jorkiem, by pokazać USA swą przewagę w rakietach międzykontynentalnych. W ten sposób rodzi się nowy ład, z amerykańską strefą wpływów i Wspólnotą Europejską, stworzoną z Rzeszy i Państw Skandynawskich. Wspólnota Gospodarcza rozwija się nadzwyczaj pomyślnie, jednak w latach sześćdziesiątych Niemcy wciąż toczą wojnę na wschodzie, która wymęczyła społeczeństwo. Liczba ofiar jest starannie ukrywana, jednak skłania ku chęci normalizacji stosunków z USA. Na spotkanie z Hitlerem przybywa prezydent Joseph Kennedy (ojciec rodu). W tle rozgrywa się właściwa akcja książki, której bohaterowie zaczynają odkrywać niewygodną prawdę, jaka nie może nigdy ujrzeć światła dziennego. Ponoć w roku 1942 w Wannsee miała miejsce konferencja, podczas której podjęto decyzję co do losu europejskich Żydów. Po dziś dzień pozostaje on nieznany, jednak zaczynają się pojawiać dowody, na temat tego co miało wówczas miejsce.
Odkrywając holocaust, główny bohater, oficer Kripo (w filmie grał go Ruger Hauer), narazi się SS i innym agencjom, a także najwyższym władzom Rzeszy. Próba odkrycia tajemnicy to oś fabularna „Fatherlandu”, jednak jego największą siłą jest wspomniany już opis alternatywnej rzeczywistości. Europa została podzielona na dystrykty administracyjne, wciąż istnieje Generalna Gubernia, a autor wiele miejsca poświęca przedstawieniu zależności politycznych. I to największa siła tego dzieła. Warto je przeczytać, film nie jest wspominany zbyt ciepło. Jeśli ktoś lubi historie alternatywne mające solidne podstawy i będące efektem wytężonej pracy badawczej pisarza, poczuje się jak w domu. Miłośnicy fantastyki nie mają tu czego szukać.

czwartek, 17 listopada 2016

Alteracja

„Alteracja” Kinsleya Amisa to w Polsce książka mało znana, choć wydano ją po polsku prawie dwadzieścia lat temu w wydawnictwie Rebis. Ukazała się w serii Salamandra, jako literatura piękna, którą oczywiście jest. W ten sposób nie zaistniała w getcie fantastycznym, podobnie jak nie istniał tam przez dłuższy czas Neal Stephenson, pierwotnie również opublikowany właśnie w Salamandrze, którą czytali raczej miłośnicy innego rodzaju książek. „Alteracja” to oczywiście jedynie chwilowy skok w bok znanego pisarza angielskiego, który fantastyki nie pisywał, za to był wielkim fanem Jamesa Bonda i zdarzało mu się dopisywać kontynuacje książek Iana Fleminga. Skok całkiem udany, mimo że oparty na oklepanym pomyśle absolutnej władzy kościoła katolickiego nad światem.
Jest rok 1976 (książkę opublikowano właśnie wtedy). Anglią i Europą Zachodnią włada niepodzielnie chrześcijaństwo, papiestwo stało się czymś w rodzaju totalitarnego Imperium, z instytucjami inkwizycji podobnymi do działalności KGB w ZSRR. Na wschodzie leży turecki kraj Ottomanów, papież przygotowuje się do ostatecznej wojny z Turkiem i użycia broni biologicznej. Za oceanem leżą niewielkie protestanckie kolonie, nie mają jednak znaczenia, nie stały się potęgą jak USA, bowiem większą część Ameryki Północnej zajmuje katolicka Luizjana. W Europie wciąż istnieją królestwa Francji, Hiszpanii czy Litwy (nie wiemy co stało się z Polską), jest i cesarstwo Niemiec. Zimna wojna między papiestwem a dominium Ottomanów wchodzi w fazę krytyczną. Lecz to wszystko w tle, bowiem tytułowa alteracja, to nic innego niż kastracja i właśnie ona jest przedmiotem książki. Główny bohater ma 11 lat, jego przepiękny głos wkrótce przeminie, przejdzie mutację i stanie się historią. Papież poleca aby go zachować, stąd konieczność poddania się tytułowemu zabiegowi. Próba ucieczki przed losem bohatera pozwala nam poznać świat, w którym przyszło mu żyć, gdzie nauka jest czymś brudnym i niegodnym. Alternatywny XX wiek nie zna elektryczności i wielu innych wynalazków, bez iskry zapłonowej nie zadziała przecież silnik benzynowy. Inne dziedziny wydają się mocno rozwinięte, jak choćby wspomniane nauki biologiczne.
Co się stało? Punkt rozbieżności zaistniał jeszcze w XVI wieku. Marcin Luter porozumiał się z Rzymem i zamiast stworzyć protestantyzm został papieżem, który stłumił reformację. Protestantyzm z Nowej Anglii to coś w rodzaju średniowiecznej schizmy, w nowoczesnym wydaniu nie miał szansy się narodzić. Skoro nie było reformacji, kalwinizmu i innych odłamów reformacyjnych, nie narodził się także kościół anglikański. Wszystko to razem wzięte sprawiło, że kościół urósł w siłę, co zmieniło historię świata. Współcześnie wymienionych jest wielu wybitnych duchownych, jezuita Jean Paul Sartre, czy monsignore Ławrientij Beria. Kinematografia nie istnieje, ale w licznych książkach przygodowych o Ojcu Bondzie, stawia on czoła Turkom. No i jeszcze wisienka na torcie – niejaki Philip K. Dick napisał książkę, o tym, jak mógłby wyglądać świat, gdyby Marcin Luter nie został papieżem. Autor nie wpadł w pułapkę charakterystyczną dla Anglików, którzy z racji historycznych uwarunkowań zło świata widzą w papiźmie, który chciał podbić ich kraj rękami Filipa II w roku 1588. Choć XX wiek w alternatywnej rzeczywistości jest mocno zapóźniony naukowo i zacofany, jednakże w niektórych obszarach zdaje się naszą rzeczywistość wyprzedzać. Świat uszyty jest na miarę i oparty na wielu przeciwieństwach, religia jest tu sposobem na życie i sprawowanie władzy. Państwa katolickie są silne i poddane absolutnej władzy papieża, rządzącego z Anglii nad swym dominium. Królowie zdają się nie liczyć. To, co najlepiej wyszło Amisowi, to właśnie te szczegóły. W Nowej Anglii panuje system przypominający apartheid, wymierzony w Indian. Papież snuje swe plany zaludnienia Europy, by mieć mięso armatnie na nadchodzącą wojnę, co czyni z diabolicznym spokojem i machiaweliczną precyzją. Zdaje się to trawestacja słynnego pytania Stalina „ile dywizji ma papież?”. Bardzo wiele, a jak dowiadujemy się z posłowia, wojska katolickie w 1991 roku stanęły na murach Adrianopola, po stoczeniu wielkiej światowej wojny.
Lecz najbardziej przewrotny w tym wszystkim i okrutny wydaje mi się finał. „Alteracja” jak się okazuje nie musi być wyłącznie fizyczna, można przeprowadzić ją w inny sposób. Kto może niech odnajdzie tę książeczkę i przeczyta. Warto, choć należy pamiętać, że nie należy ona do rozrywkowej fantastyki, lecz jest dziełem w rodzaju „Roku 1984” Orwella.

sobota, 12 listopada 2016

Dźwięk jego rogu

Po krótkiej przerwie na odwiedziny w imperialnym Rzymie powróćmy do imperialnej Rzeszy. Warto przy okazji zwrócić uwagę na jedno, alternatywnych opowieści dotyczących zwycięstwa nazistów w II Wojnie istnieje olbrzymia ilość, rzadko znaleźć można natomiast historie dotyczące zwycięstwa Japonii czy ZSRR. Dlaczego tak się dzieje? W kręgu kulturowym, do którego przynależymy, czy chcemy tego czy nie, największy wpływ mają dzieła anglojęzyczne – z naciskiem na amerykańskie. Po dziś dzień zaś III Rzesza pozostaje dla USA ostatnim przeciwnikiem na równym bądź nawet wyższym poziomie technologicznym z jakim się zmierzyli. Wojna w Europie w latach 1944-45 nadal znajduje się w podręcznikach taktyki, demoniczna legenda obozów koncentracyjnych, prześladowań i holocaustu zrobiła swoje. Naziści stali się złem ostatecznym, to co Japończycy wyczyniali w Chinach, a wujek Joe Stalin na wschodzie, nie stało się udziałem ogółu, lecz jedynie mieszkańców odległych krain. Nie miało szansy trafić do powszechnej świadomości, a stamtąd do kultury masowej. Zaś wujek Joe był w końcu sojusznikiem. Stąd opowieści o dominacji ZSRR są w zasadzie rzadkie. Nie szukając ambitnych dzieł w rodzaju „Roku 1984” można przyjrzeć się wydawanym choćby od niedawna powieściom Piotra Langenfelda, opowiadającym przebieg konfliktu jaki wybuchł w Europie tuż po II Wojnie Światowej, gdzie języczkiem u wagi mogącym powstrzymać Rosjan staje się Armia Andersa. Na razie jednak zamiast na Wielkim Bracie skupmy się na III Rzeszy, w kolejnym odcinku subiektywnego przewodnika po zwycięskim nazizmie. Przyznam, iż powieścią, która zrobiła na mnie swego czasu znaczne wrażenie jest zdaje się kompletnie nie znana i nie wydana dotąd w Polsce The Sound of His Horn
Fantastyka to w klasycznym wydaniu, pochodząca z roku 1952. Autorem jest brytyjski dyplomata John William Wall, kryjący się pod pseudonimem Sarban. Książeczka to niezbyt gruba, licząca 134 strony, dziś nieco zapomniana, uznawana jednak swego czasu za jedną z najlepszych powieści fantastycznych wszech czasów. Czasem paperback pojawia się na allegro, oczywiście jest także na amazonie, jeśli ktoś miałby ochotę przeczytać, a zapewniam, że warto.
Jest to jedna z pierwszych powieści prezentujących świat podbity przez Nazistów, powstała na dekadę przed „Człowiekiem z Wysokiego Zamku”. Sarban czerpie tu z wzorców obecnych w literaturze od dawna, wprowadzając protagonistę, który opowiada o swej wizycie w innym świecie, niczym Gulliver, Quatermain i wielu innych. Alan Querdillon, bo takie nosi imię, podczas II Wojny trafił do obozu jenieckiego, po walkach na Krecie. Uwolniony został w roku 1945, od tamtej pory wydawał się innym człowiekiem. Jego dziwne zachowanie objawiło się zwłaszcza podczas polowania na lisy, do którego dochodzi na początku lat pięćdziesiątych. Pod naciskiem przyjaciela Allan snuje niecodzienną opowieść, o tym jak podjął próbę ucieczki z obozu. Przemieszczając się przez las natknął się na dziwaczną barierę, którą przekroczył, by obudzić się w świecie, w którym od co najmniej wieku władają Niemcy. Naziści panują nad wszystkim, II Wojna to dawna przeszłość, Sarban nie podaje nam szczegółów jak doszło do tego zwycięstwa. Wiemy, iż Wielka Brytania padła w roku 1945, przez jakiś czas trwały walki. Na zewnątrz znajduje się inny świat, dostępu do rezydencji bronią śmiercionośne promienie. Jedna z postaci Kit, trafiła tu po reedukacji. Allan znajduje się w posiadłości głównego łowczego Rzeszy, hrabiego Hansa von Hackelnberga. Nocami słyszy dźwięk rogu, który ogłasza, iż hrabia wyruszył na polowanie…
Szybko okazuje się, iż nazistowski arystokrata poluje na ludzi. Za zwierzynę służą mu przebrane za ptaki kobiety, jego gończymi są zmodyfikowane genetycznie kobiety-leopardy. W świecie, w którym Allan się znalazł, naziści polują na ludzi dla sportu. Rasa panów, nadludzi zabawia się w łowy na istoty niższego rzędu. Wkrótce jednym z nich stanie się Allan. Co ciekawe hrabia pozwoli mu uciec, by móc na niego zapolować ponownie.
Jak widać fabuła książki nie jest niczym skomplikowanym ani odkrywczym, z jakiegoś powodu pozostawia jednak niepokojące wrażenie. Świat ponad wiek po zwycięstwie nazizmu, gdzie dekadencja miesza się z poczuciem wyższości rasy nadludzi, która zepchnęła pozostałe nacje do pozycji zwierzyny łownej. Rzecz jasna to alegoria, ubrana w dzieło fantastyczne. Autor nie stara się nawet pokazać w jaki sposób mogło dojść do zwycięstwa Niemców, jest ono dawno dokonanym faktem, pozostał świat, w którym spadkobiercy dawnych bohaterów Rzeszy usiłują im dorównać. Polują na więc na potomków przegranych, dmąc w róg.
Te wszystkie niedopowiedzenia są częścią atmosfery powieści, poczucie zagrożenia nie chce nas opuścić. Choć nie ulega wątpliwości, iż autor wykorzystując fantastyczny sztafaż, pokazuje jakim złem była nazistowska ideologia, "The Sound of His Horn" plasuje się wysoko wśród powstających wówczas dzieł SF, a także pośród dystopii. Jego wydźwięk ma kolor szary, w przeciwieństwie do pisanych w tych czasach opowiadań za oceanem.

wtorek, 8 listopada 2016

Obrazki z Imperium

Zróbmy chwilę przerwy od nazistów i ich nienagannych mundurów o magnetycznej sile przyciągania. Jeszcze ich niebawem pomielę, ale w kolejce czekają jeszcze dwa teksty, które usiłuję napisać od lata, kiedy to blog doznał autorskiego zawieszenia. Traktujące o socrealistycznym zdobywaniu kosmosu i o książce, która jako jedna z pierwszych stworzyła military SF, a przy okazji przepowiedziała przyszłość rozstrzygania konfliktów zbrojnych. Wszystko po kolei, dziś dla odprężenia ulubiony temat nr 3 miłośników historii alternatywnych. Pierwsze i drugie miejsce zajmują wymiennie rzecz jasna Naziści zwyciężający w II Wojnie i Południowcy wygrywający Wojnę Secesyjną. Ten ostatni temat jest dla nas nieco kulturowo obcy, lecz jako w tłumaczonej na nasz język głównie literaturze amerykańskiej jest znacznie ważniejszy, niż szaleństwo w jakie wpadła na kilka lat Europa, choć oczywiście wszyscy wiedzą, że gdyby Niemcy wygrali, nie byłoby fajnie. Wzmiankowane zagadnienie to Imperium Rzymskie.
Pisanie alternatywnej historii Rzymu nie jest proste i wielu autorów połamało sobie na tym zęby, choć istnieje niezliczona ilość powieściowych światów przedstawiających istniejące po dziś dzień Imperium Romanum, lub choćby niewielkie kraje, będące jego pozostałością. Opisywałem kiedyś „Quietusa” Jacka Inglota, który zwycięsko wyszedł z tej próby, choć kierowany lokalnym patriotyzmem popełnił anachronizm, tworząc silną słowiańską prowincję Imperium na kilka wieków przed zasiedleniem ziem polskich. Dobrze jednak oddał dekadencję Rzymu i jego inercję, powodowaną brakiem siły napędowej, jaką zapewniła wiara chrześcijańska. Wiara chrześcijańska, a nie chrześcijaństwo jako takie, bowiem te dwie rzeczy należy rozróżnić. To pogląd dość ciekawy, bowiem zazwyczaj przyjmowanym przekonaniem, jest uznanie, iż do upadku Zachodniego Imperium przyczyniło się właśnie chrześcijaństwo, które osłabiło je i wpędziło w długie wieki ciemności i zacofania. Prawda jest oczywiście bardziej złożona i w dyskursie naukowym nie tak oczywista, na tej stronie nie rozważamy jednak scenariuszy historycznych, a dzieła z dziedziny fantastyki. Podobny scenariusz daje nam Robert Silverberg w powieści „Roma Eterna”, czyli wieczny Rzym.
Opowieść to rozłożona na tysiąclecia, składająca się z opowiadań, których akcja dzieje się w różnych epokach w dziejach Rzymu. Każde z nich datowane jest według rzymskiej datacji, od założenia miasta, czyli roku 753 p.n.e., co zmusza do wykonywania prostych operacji matematycznych, celem stwierdzenia któremu rokowi odpowiada na przykład 1251 AUC (czyli ab urbe condita). Żeby nie było za prosto Wschodnie Imperium liczy czas od założenia Konstantynopola, bowiem Imperium w tej rzeczywistości jest także podzielone, ale po kolei. Silverberg decyduje się na usunięcie z równania całkowicie chrześcijaństwa i czyni to w sposób bardzo radykalny, bowiem zabiera jego podwaliny. Otóż Mojżeszowi nie udaje się wyprowadzić z niewoli egipskiej swego narodu. Żydzi pozostają więc niewielką sektą mieszkańców Egiptu, oddających cześć jedynemu Bogu. Nie są narodem wybranym, nie ma przykazań, nie trafiają do Palestyny, wreszcie nie ma zapowiedzi przyjścia Mesjasza. Ten nigdy się nie narodzi, co z kolei sprawi, prócz faktu że wiara nie opanuje Imperium, iż wiele lat później w Mekkce Mahomet oddawał się będzie porywał tłumy, lecz nie ogłosi się Prorokiem, bowiem zabraknie mu czynnika, jakim była monoteistyczna religia. Opowiadania w książce ułożone są chronologicznie, choć Silverberg pisał je na przez ponad dekadę w odwrotnej kolejności. Jednak taki sposób prezentacji buduje nam fascynujący obraz świata na przestrzeni wieków, w którym Imperium Rzymskie rządzi światem, choć ze zmiennym szczęściem i zmagając się z przeciwnościami losu. Należy oczywiście przymknąć oczy na niekonsekwencje, płynące z faktu, iż jest to dzieło literackie, nie pretendujące do miana rzeczywistego scenariusza historycznego. Przez ponad pierwsze tysiąc lat historia Rzymu toczy się podobnie, zostaje ono podzielone między Wschód i Zachód, które razem mają siłę by oprzeć się barbarzyńcom. W rezultacie nigdy nie upada Rzym, a między nim a Konstynopolem nasila się przez stulecia rywalizacja, gdy Imperium polaryzuje się na część łacińską i grecką. Ciekawe jednak, że autor nie idzie przy tym na skróty, nie przyjmując, iż brak średniowiecza oznaczałby szybszy rozwój technologiczny. Ten toczy się podobnie do naszego, choć niektóre z ważkich wydarzeń ulegają przyśpieszeniu. Odpowiednik naszego XII wieku to nieudane próby zdobycia Ameryki odkrytej przez wikingów. Rzym chce w ten sposób zyskać przewagę nad Bizancjum, w rezultacie w walkach z Majami ginie kwiat armii, a katastrofa finansowa prowadzi do przejęcia władzy przez Wschodnie Imperium. Przyglądamy się detronizacji Imperatora w Rzymie, na rzecz wschodniego krewniaka, który utrzymuje podział Cesarstwa. Lecz już 250 lat później Rzym znowu triumfuje, zrzuciwszy kajdany rozpoczyna renesans i w kolejnych wiekach osiąga panowanie nad światem, analogiczne do Imperium Brytyjskiego w naszej rzeczywistości, z tą różnicą, że nie ma konkurenta. Kolejne stulecia przynoszą nam odbicia niczym w krzywym zwierciadle rewolucji, upadku władzy Imperatora i narodziny Drugiej Republiki, powolny rozpad jedności Imperium panującego nad praktycznie całym światem. Jedność łaciny ustępuje miejsca językom narodowym, galijskiemu, hispanijskiemu, romańskiemy czy brytońskiemu. Niestety nie wiemy co ze Słowianami, bo najdalej sięgamy na północ do Venii czyli Wiednia, gdzie tańczy się walca. Książka pozostawia nas w przekonaniu, że sprawy przybierają powoli kiepski obrót, a Druga Republika rozpadnie się na niewielkie kraiki w okresie odpowiadającym naszemu XX wiekowi. Co ciekawe Silverberg dochodzi do podobnych wniosków co Inglot, choć nie przedstawia ich tak nachalnie. Brak chrześcijaństwa i jego zasad powoduje pustkę duchową, którą nie ma czym zapełnić. Widząc powolny upadek przedstawiciel niewielkiego plemienia żyjącego w Egipcie imieniem Mojsze postanawia przeprowadzić skuteczny eksodus i wyjście do Ziemi Obiecanej, budując na pustyni rakietę kosmiczną, którą Żydzi udadzą się na inną planetę.
Pozycja to warta zapoznania w zalewie historii alternatywnych, choć siła jej nie leży w akcji, czy udanym scenariuszu historycznych rozbieżności. Silverberg nie wpadł także w prosta pułapkę przedstawienia w krzywym zwierciadle historii przetrawestowanych wydarzeń historycznych, wiedząc doskonale, iż w całkowicie odmiennej rzeczywistości nie mają one prawa zaistnieć, gdyż determinowały je religia chrześcijańska i związana z nią polityka, tu politeistyczna. Przyglądając się niczym w mozaice różnym okresom historii Rzymu dowiadujemy się jak zapanował on nad całym światem, spoglądając oczami różnych obserwatorów, poznajemy różne punkty widzenia. To tworzy z fragmentów opowieść, choć niekompletną, dającą uczucie niedosytu, lecz w jakimś stopniu zamkniętą.

niedziela, 6 listopada 2016

Moje życie z Blaskowitzem

Podchodziłem do nowego Wolfsteina jak pies do jeża, po tym jak wersja z roku 2009 okazała się pomyłką. Po świetnym remake z roku 2001, gdzie można poskakać było sobie po kolejce linowej wzorem „Tylko dla Orłów”, dostaliśmy jakąś pomyłkę, w której centralną część stanowił okultyzm, a od połowy gry toczyliśmy walkę z Nazi-zombie i dziwnymi potworami z innego wymiaru. W 2014 nastał czas Nowego Porządku, wcześniej o grze niczego nie czytałem, nie miałem nawet pojęcia, że Alicja Bachleda dubbinguje jedną z głównych postaci. Po uruchomieniu gry czekało mnie małe zaskoczenie. Jest rok 1946, alianci lecą właśnie dokonać zniszczenia superbroni w tajnej bazie nazistów gdzieś w Arktyce. Gdzieś to już widziałem, Kapitan Ameryka zdaje się po takiej misji zmienił się w bryłę lodu, gdy usiłował powstrzymać start niemieckiej rakiety i wylądował na lata w oceanie. Potem nagle pojawiają się mechy, robi się ciekawie. A potem następuje zwrot akcji, w laboratorium naukowym, gdzie arcy-wróg Blazkowitza tortuje jego kolegów. A Blaskowitz dostaje w łeb. Przytomność odzyskuje kilkanaście lat później, w nowym wspaniałym świecie. Jest rok 1960, USA poddały się w roku 1948, zgadnijcie kto wygrał II Wojnę Światową?
Nie ma tu oczywiście sensu opisywać gry, skupmy się na settingu. Autorzy poszli w diesel-punk i to im się świetnie udało, zarówno w „The New Order” jak i dodatku „The Old Blood”. Mechy bojowe, egzoszkielety i inne wynalazki wyglądają jak żywcem wyjęte z opoki fascynacji mechaniką i silnikami, przed nastaniem ery komputerowej (choć i oczywiście maszyny liczące także się tu pojawiają). Estetyka lat trzydziestych i czterdziestych przetrwała do lat sześćdziesiątych, a dzięki Von Braunowi i jego rakietom założona została baza księżycowa – co stanowi oczywiste nawiązanie do znanego filmu Iron Sky, w którym tajna nazistowska baza na księżycu przetrwała do czasów obecnych i przypuściła atak na Nowy Jork. Wiem jak to brzmi, ale w kolejnej części jak wynika z trailera klon Hitlera ujeżdżał będzie dinozaury w zaginionym świecie Agharty.
Wspólnym elementem dla wszystkich alternatywnych rzeczywistości jest przekonanie o ich technicznej wyższości. Co zresztą zupełnie nie dziwi, w końcu to oni zaczęli pierwsi latać odrzutowcami pod koniec wojny, nim zgniotła ich machina wojenna aliantów. Wskutek operacji Spinacz ewakuowano do USA większą część nazistowskich naukowców, by nie dostali się w ręce Rosjan. Amerykanie długo udawali, że nie wiedzą, dzięki komu polecieli w kosmos. Nie tylko wykorzystując silniki rakietowe, lecz także dzięki badaniom w Ravensbruck prowadzonym na jeńcach, które pozwoliły zbadać jak organizm ludzki zachowa się w stanie nieważkości. To, że nie wszyscy jeńcy przeżyli… cóż. Potępiamy więc nazistów i ich wojenną machinę, lecz w skrytości ducha stanowi dla nas nadal przedmiot fascynacji, nie tylko z powodu zaawansowania technologicznego. Ktoś kiedyś zauważył, że ich nienaganne mundury wyglądające w filmach zawsze niczym spod igły, działają niczym magnes. Bo z czym mogą się równać? Z radzieckimi, przypominającymi namioty polowe i czapkami-lotniskami? Z amerykańskimi i kowbojskim luzem? Anglikami z podkolanówkami i beretami? Niemiecki mundur to styl i szyk, rozpatrując aspekty militarne zapominamy o zbrodniach wojennych.
W historiach alternatywnych wiara w przewagę technologiczną się uwidacznia – naziści lądują na Marsie, sięgają gwiazd, a przede wszystkim zrzucają na USA bombę atomową. Bombowce luftwaffe zyskują zasięg umożliwiający im bombardowanie amerykańskich miast. Przedstawicielem takiego gatunku jest właśnie Wolfstein, pokazując dzielnych członków ruchu oporu pokonujących przeważające siły wroga dysponujące miażdżącą przewagą technologiczną. Co jest równie prawdopodobne jak banda miśków niszcząca kroczące machiny bojowe, wspólnie wraz z bandą lewicowych terrorystów niszcząca olbrzymią stację wojenną na orbicie planety. Ale mieści się w pełni w konwencji opowieści komiksowo-filmowej.

piątek, 4 listopada 2016

Powrót do Wysokiego Zamku

Minął już prawie rok od premiery „Człowieka z Wysokiego Zamku”, serial zatonął w zalewie nowych propozycji, jako produkcja Amazona nie miał szansy przebić się przez konkurencję Netflixa i HBO. Zresztą serial odbiega mocno od tego do czego przybyli widzowie, jest monotonny a nawet nużący. Jednakże krytycy zgodnie uznali go za jedną z najlepszych produkcji wszech czasów. Tymczasem przemknęła ona prawie bez echa.
Dziesięcioodcinkowa adaptacja jednej z najbardziej znanych powieści Philipa K. Dicka przenosi nas do lat sześćdziesiątych, do świata w którym Japonia i Niemcy wygrały II Wojnę Światową. Terytorium USA zostało podzielone na Japońskie Stany Pacyficzne i Wielką Nazistowską Rzeszę, między którymi leży strefa buforowa. Oba mocarstwa powoli dążą ku konfrontacji, niepokój wzbudza jedynie powieść Utyje szarańcza, której autor, tajemniczy Abendsen, przedstawia alternatywny świat, w którym państwa osi przegrały II Wojnę Światową.
O książce tej niegdyś pisałem, tak naprawdę genezę zaistniałego biegu wydarzeń traktuje pretekstowo, istotne jest odkrycie zasad rządzących światem. Stąd punkt rozbieżności został zarysowany i trudno dać mu wiarę, jak zauważył choćby David Brin, fakt iż udany zamach na Franklina Delano Roosevelta powoduje w konsekwencji przegranie przez Amerykę wojny, jest mało prawdopodobny. Jest to jednak elementem fabuły książki, bowiem z każdą kolejną stroną odkrywamy, iż świat nie miał prawa zaistnieć, a do takiego wniosku dochodzą bohaterowie.
Stąd też byłem ciekaw jak wybrną z tego twórcy serialu, Dick nie ma bowiem szczęścia do ekranizacji i często wychodzą z nic potworki, ale „Człowiek z Wysokiego Zamku” wychodzi z tej potyczki zwycięsko. Od strony plastycznej nie można nic mu zarzucić, twórca dekoracji odrobił swą lekcję, również historyczną i kulturową. Japońska Ameryka wygląda niczym kraj orientu, San Francisco przypomina przedwojenny Szanghaj, gdzie wpływy europejskie mieszały się z chińskimi i japońskimi. Po ulicach grasuje Kempeitai, a poddani azjatyckiej strefy dobrobytu skłaniają się ku tradycji. Kontrastuje z tym rozwój techniczny III Rzeszy, która już dawno wyprzedziła Japonię, posiada nie tylko odrzutowce, lecz również znacznie większy arsenał atomowy. Państwa prą powoli ku konfrontacji, między nimi trwa wojna. Rozpoczynają wyścig, by odnaleźć autora Szarańczy, tutaj będącej krótkimi filmami, flashowymi newsami z alternatywnej rzeczywistości. Czy też wielu rzeczywistości, bowiem są one niespójne, prezentują choćby Stalina żyjącego w roku 1954, choć w naszym świecie zmarł rok wcześniej, w tym zaś dokonano jego egzekucji pod koniec lat czterdziestych. Jednak najważniejsza z prezentowanych rzeczywistości przedstawia klęskę Niemiec i Japonii w roku 1945.
Autorzy postanowili nieco urealnić historię prezentowanego świata. Punkt rozbieżności to nie tylko śmierć Roosevelta lecz także ciąg wydarzeń, które doprowadziły do zrzucenia na USA bomby Heisenberga (znamy tę nazwę z pewnego opowiadania polskiego autora). W ten sposób powstały dwa supermocarstwa, które po wojnie podzieliły się światem. Niemieckie ma przewagę ekonomiczną i technologiczną i zamierza to wykorzystać, co przepowiada Szarańcza, ukazując zrzucenie atomówki na San Francisco. Właściwej akcji serialu nie będę tu przedstawiał, część bohaterów jest z grubsza podobna, choć pojawia się tu nawet Adolf Hitler we własnej osobie, w książce nie występujący. Choć właściwy sens dzieła Dicka został zepchnięty na bok, pod koniec dochodzimy do tego samego momentu, gdy okazuje się, iż prawdę na temat rzeczywistości dostrzec można wyłącznie w zmienionym stanie świadomości.
Nie wiem na czym polega problem z tym serialem, nie wciąga, a jego akcja nie porywa. Lecz mimo to oglądając go uważny widz będzie delektować się detalami, alternatywną rzeczywistością z lat sześćdziesiątych z techniką jaka nie zaistniała w naszej rzeczywistości. Pod tym względem – co podkreślę raz jeszcze – naprawdę twórcy stanęli na wysokości zadania i choćby dlatego serial wart jest obejrzenia. Jednakże wprowadziwszy intrygę szpiegowską, a także kryminalną, autorzy zagubili nieco najistotniejszy z elementów. To, że kluczem do zrozumienia tego co się dzieje jest nie pościg za ruchem oporu, lecz właśnie filmy. Naziści są jak zwykle paskudni, a Japończycy wyjątkowo łagodni, choć podczas wojny w swym okrucieństwie prześcignęli Niemców.
Niepokoi jedynie fakt, iż planowany jest drugi sezon. Ale taki już urok seriali.

wtorek, 1 listopada 2016

In einem schwarzen Hölle

Skoro zaczęło się już o nazistach, można kontynuować. Swoją drogą liczba alternatywnych światów traktujących o zwycięstwie III Rzeszy jest chyba największa, nie dorównuje jej nawet zapewne amerykańska obsesja dotycząca zwycięstwa Południa podczas wojny secesyjnej, ani też polskie szukanie sposobów, w jakie Rzeczpospolita mogła wyjść zwycięsko z II Wojny Światowej. Co zresztą obśmiał w swej ostatniej powieści ładnie Michał Radomił Wiśniewski alias mrw, stwierdzając iż każdy polski autor usiłuje napisać taką właśnie fabułę. Tytuł też dobry, God Hates Poland. Ale naziści to zło uniwersalne wyłącznie w naszym kręgu kulturowym, choć w Japonii i Chinach niezbyt są świadomi takiej konotacji. Tamta wojna była jedną z ostatnich gdy wszystko było tak proste i oczywiste, alianci reprezentowali siły światła, choć kiedy po latach zaczyna się skrobać tę konstrukcję wyłazi spod niej coraz więcej rdzy. Lecz nazizm to zło totalne, opisywana parę dni temu opowiadanie przyszło Davidowi Brinowi do głowy, gdy zastanawiał się w jaki sposób można wytłumaczyć popełnione przez wyznawców ideologii Hitlera okropieństwa. Dla nas nazizm to zło osobiste, nawet jeśli w ostatnich latach zaczyna się zacierać, a jego miejsce zajmować zaczyna totalitaryzm stalinowski i komuniści, zwalczający żołnierzy wyklętych. Ale w powszechnym odbiorze wujek Joe Stalinnie był złem wcielonym, bowiem pomógł pokonać czcicieli swastyki, więc nie może być zły, skoro stał po stronie dobra. Choć byłem kiedyś świadkiem jak dwóch moich kolegów pobiło się w knajpie kto był dla Polaków mniej fajny: Ruscy czy Niemcy, nie byli w stanie ustalić kto eksterminował bardziej perfidnie. W popkulturze oczywistym złem są rzecz jasna faszyści, nie na darmo Kapitan Ameryka walczy z Hydrą, spadkobiercami Hitlera i Red Skullem. To spadek z II Wojny, kiedy tłukł ich po ryju, a wujek Joe Stalin był jego sojusznikiem. My przenieśmy się dzisiaj w odległą przyszłość, w świat gdzie istnieje nadal III Rzesza. To rzeczywistość podobna do opisywanej przez Turtledove'a w cyklu Tosevskim. Wojna się nie rozstrzygnęła, nadal istnieją hitlerowskie Niemcy, sowiecka Rosja, cesarska Japonia i rzecz jasna Ameryka. W kosmosie liczą się tylko te państwa, a na obcej planecie ląduje wysłannik Astro Korps. To oczywiście „Serce Mroku” Dukaja, rzecz powszechnie znana, po raz pierwszy wydana w Nowej Fantastyce w roku 1998.
Najpierw rozbierzmy tę konstrukcję na poziomie budowy świata. Walki dawno już ustały, zmieniając się w zimnowojenne starcie. Nie wiemy, który to rok, ale mocarstwa wtapiają pieniądze w kosmiczny wyścig, szalona rywalizacja zaprowadziła ich na planetę, która nie jest w stanie podtrzymać w zasadzie życia, ale konieczność dziejowa i prestiż sprawiają, że wszyscy muszą mieć tam bazę, by nie zostać w tyle za pozostałymi. Dukaj pisze ze znawstwem, kilka zdań w tym opowiadaniu sprawia, że świat przedstawiony tchnie realnością dużo bardziej, niż amerykańskie powieści na ten sam temat. Ekonomia trzeszczy i sprawia, że kosmiczna ekspedycja jest wtopą, zamrożeni astronauci mkną przez przestrzeń, by po dotarciu zorientować się, że w międzyczasie w ich totalitarnych krajach miało miejsce kilka rewolucji, co oznacza konieczność reedukacji. Jak to w kraju totalitarnym, w roku 1984, rzeczywistość płynnie się zmienia i modeluje, a wierni wyznawcy idei muszą się dopasować. W ZSRR w latach pięćdziesiątych prenumeratorom encyklopedii dosyłano hasła, którymi należało zakleić poprzednie, co oczywiście oni czynili. Edycję wikipedii wymyślono lata wcześniej. Właśnie dzięki takim szczególikom świat przedstawiany jest prawdziwy, ale Dukaj bogatszy jest o doświadczenie dorastania w PRL, którego brak zachodnim autorom. Nazizm to nie tylko idea, to również ludzie, nie tylko jego wyznawcy, lecz również żyjący i funkcjonujący w nim bezwiednie, jak kapitan będący bohaterem opowiadania. Jego poglądów nie poznamy, lecz fanatycznym nazistą na pewno nie jest. Od samego początku toniemy w realiach brudnego i śmierdzącego świata, czujemy jego ohydną tropikalną duchotę. Baza jest z dala od cywilizowanego świata, porządek utrzymuje się tu umownie, wojsko jest o krok od buntu co czujemy podskórnie. Sytuacja jest napięta, „gdzie dziewczyny” rzuci do przybyłego stacjonujący tu wojak. Niby nic dziwnego, lecz czyni to w sposób zaczepny, buntowniczy. To nie jest karny astrowermacht, to początek rozkładu, schyłku jaki dopadł Amerykanów w Wietnamie.
Bo właśnie w Wietnamie jesteśmy. W każdej recenzji w internecie piszący mądrzą się o trawestacji „Jądra Ciemności” Conrada. Guzik prawda, oznacza to, iż po prostu Conrada nie czytali. Wszyscy bazują na ogólnej wiedzy z internetu, iż wybitne to opowiadanie traktuje o żyjącym w dżungli afrykańskiej Kurtzu, który dla lokalnej społeczności stał się czymś w rodzaju kacyka. Lecz główny bohater Marlow, bynajmniej nie zostaje wysłany z misją jego odnalezienia i neutralizacji, ta następuje ponieważ chce go ocalić dla cywilizacji, lecz okazuje się, że jest zbyt późno. Marlowa przeraża fakt, iż Kurtz zmienił się, czy też raczej zmieniła go Afryka, budząc w nim to, co najgorsze. To nie „Jądro Ciemności” jest podstawą „Serca Mroku”, nawet jeśli zdaje się na to wskazywać tytuł. Dukaj bierze za podstawę swej fabuły wraz z ciasną i duszną atmosferą z „Czasu Apokalipsy” Coppoli, genialnego filmu z roku 1979, z którego zazwyczaj pamięta się dwie sceny – rajd helikopterów oraz bombardowanie napalmem przy dźwiękach wagnerowskiego Rajdu Walkirii oraz grupę amerykańskich żołnierzy, zdeprawowanych przebywaniem w dżungli, usiłujących zgwałcić przybyłą do nich na tournée miss. By w pełni zrozumieć co się z nimi działo, niezbędne jest jeszcze obejrzenie „Plutonu” Oliviera Stone'a. „Serce Mroku” odwołuje się jednak właśnie do filmu Coppoli, jest dżungla, całkowicie obca dla białego człowieka, do której zostaje wysłany aryjski kapitan, z misją odnalezienia innego białego, gdzieś na krańcach cywilizacji.
Schemat jest podobny, czy jest to Kurtz, czy też zbuntowany pułkownik Marlon Brando, buntujący miejscowych, przeciw władzy, wreszcie hrabia Leszczyński. Dukaj świetnie wyzyskał element obcości, zastępując ziemską dżunglę florą innej planety. Gdzieś tam na obszarze niedostępnym dla skanów i odczytów, broniących się przed techniką rzeszy, ukrył się rzeczony Leszczyński. Untermensch, podczłowiek, co gorsza nie z hodowli podludzi, lecz z ostatniej fazy wojny, łapanki. Zatem nie do końca okrzesany, co gorsza baza nie ma zwierzęcego psychologa, by stwierdził czego on właściwie chce (znowu te kilka cudownych realiów, budujących ten świat). U-menschowie mają detonatory, aby nie próbowali uciec do Amerykanów, gdy posyła się ich w dżunglę, by badali tajemnicę kryjącą się obszarze Mroku nie poddającym się penetracji. Leszczyński jakoś pozbył się detonatora, nie wiadomo jak przeżył, skoro ludzki organizm nie toleruje tutejszego białka, co gorsza dorwał się do radia i nadaje jakieś szalone audycje. Protagonista rusza w obcość, by go powstrzymać. Wędruje przez obcą dżunglę, by wpaść w jądro ciemności.
Dukaj trawestuje plan pułkownika Kurtza z filmu Coppoli, Kurtz Conrada nie planował bowiem zbuntować miejscowych plemion, po prostu z dala od ludzi, pośród tropikalnego żaru po prostu mu odwaliło, aż poczuł się władcą świata. Kurtz-Brando był szaleńcem z planem, Leszczyński ma szalony plan. Na tyle szalony, że zaczął go realizować, korzystając z tajemnicy niezbadanego obszaru na Mroku. I jak każdy szaleniec ma olbrzymie szanse powodzenia, bowiem nie myśli realnie w kategoriach jego realizacji. Pod koniec opowiadania ogarnia nas szaleństwo, kapitana Erde i protagonisty. Erde to po niemiecku Ziemia i ta zdaje się przegrywać w starciu z obcością, którą trawestuje Polska. Polskość w wydaniu Leszczyńskiego jest tu całkowicie obca – tak samo jak obca jest flora i fauna Mroku.
Dukaj nie pisze łatwych rzeczy, każda z nich w zasadzie wymaga interpretacji, wiele jest nieoczywistych, do tego stopnia, że w przypadku jednego z opowiadań musiał go wytłumaczyć, bo nie zrozumiał go żaden z czytelników. Finał „Serca Mroku” traktuje o zwycięstwie Polski, choć wcale byśmy takiego nie chcieli i cieszymy się, gdy kapitana Planetę Ziemię ratują jego nazi-towarzysze (prawdopodobnie). Lubię wracać do tego opowiadania, jest w nim duszno, mrocznie i przytłaczająco. Świat jest brzydko realny. Nie ma tu świetlanej przyszłości, tylko codzienność, która coraz bardziej trzeszczy. Jej rozpad ujawnia to, co dzieje się na Mroku, podobnie jak w filmie Coppoli. Trzecia Rzesza pręży muskuły, lecz koniec końców, mimo zwycięstwa nazistów, jest tylko wydmuszką. Której do końca bronić będą wcale nie gorliwi wyznawcy, lecz zwykli ludzie, stroniący od polityki, jak kapitan Erde. Który po prostu jest żołnierzem i nikim więcej. Bo w tym świecie to nie naziści wygrali, nie wyznawcy ideologii jakich zawsze przedstawiają nam amerykańskie filmy, lecz zwykli ludzie, którzy jak w rzeczywistości, byli gorliwymi katami Hitlera.