wtorek, 1 listopada 2016

In einem schwarzen Hölle

Skoro zaczęło się już o nazistach, można kontynuować. Swoją drogą liczba alternatywnych światów traktujących o zwycięstwie III Rzeszy jest chyba największa, nie dorównuje jej nawet zapewne amerykańska obsesja dotycząca zwycięstwa Południa podczas wojny secesyjnej, ani też polskie szukanie sposobów, w jakie Rzeczpospolita mogła wyjść zwycięsko z II Wojny Światowej. Co zresztą obśmiał w swej ostatniej powieści ładnie Michał Radomił Wiśniewski alias mrw, stwierdzając iż każdy polski autor usiłuje napisać taką właśnie fabułę. Tytuł też dobry, God Hates Poland. Ale naziści to zło uniwersalne wyłącznie w naszym kręgu kulturowym, choć w Japonii i Chinach niezbyt są świadomi takiej konotacji. Tamta wojna była jedną z ostatnich gdy wszystko było tak proste i oczywiste, alianci reprezentowali siły światła, choć kiedy po latach zaczyna się skrobać tę konstrukcję wyłazi spod niej coraz więcej rdzy. Lecz nazizm to zło totalne, opisywana parę dni temu opowiadanie przyszło Davidowi Brinowi do głowy, gdy zastanawiał się w jaki sposób można wytłumaczyć popełnione przez wyznawców ideologii Hitlera okropieństwa. Dla nas nazizm to zło osobiste, nawet jeśli w ostatnich latach zaczyna się zacierać, a jego miejsce zajmować zaczyna totalitaryzm stalinowski i komuniści, zwalczający żołnierzy wyklętych. Ale w powszechnym odbiorze wujek Joe Stalinnie był złem wcielonym, bowiem pomógł pokonać czcicieli swastyki, więc nie może być zły, skoro stał po stronie dobra. Choć byłem kiedyś świadkiem jak dwóch moich kolegów pobiło się w knajpie kto był dla Polaków mniej fajny: Ruscy czy Niemcy, nie byli w stanie ustalić kto eksterminował bardziej perfidnie. W popkulturze oczywistym złem są rzecz jasna faszyści, nie na darmo Kapitan Ameryka walczy z Hydrą, spadkobiercami Hitlera i Red Skullem. To spadek z II Wojny, kiedy tłukł ich po ryju, a wujek Joe Stalin był jego sojusznikiem. My przenieśmy się dzisiaj w odległą przyszłość, w świat gdzie istnieje nadal III Rzesza. To rzeczywistość podobna do opisywanej przez Turtledove'a w cyklu Tosevskim. Wojna się nie rozstrzygnęła, nadal istnieją hitlerowskie Niemcy, sowiecka Rosja, cesarska Japonia i rzecz jasna Ameryka. W kosmosie liczą się tylko te państwa, a na obcej planecie ląduje wysłannik Astro Korps. To oczywiście „Serce Mroku” Dukaja, rzecz powszechnie znana, po raz pierwszy wydana w Nowej Fantastyce w roku 1998.
Najpierw rozbierzmy tę konstrukcję na poziomie budowy świata. Walki dawno już ustały, zmieniając się w zimnowojenne starcie. Nie wiemy, który to rok, ale mocarstwa wtapiają pieniądze w kosmiczny wyścig, szalona rywalizacja zaprowadziła ich na planetę, która nie jest w stanie podtrzymać w zasadzie życia, ale konieczność dziejowa i prestiż sprawiają, że wszyscy muszą mieć tam bazę, by nie zostać w tyle za pozostałymi. Dukaj pisze ze znawstwem, kilka zdań w tym opowiadaniu sprawia, że świat przedstawiony tchnie realnością dużo bardziej, niż amerykańskie powieści na ten sam temat. Ekonomia trzeszczy i sprawia, że kosmiczna ekspedycja jest wtopą, zamrożeni astronauci mkną przez przestrzeń, by po dotarciu zorientować się, że w międzyczasie w ich totalitarnych krajach miało miejsce kilka rewolucji, co oznacza konieczność reedukacji. Jak to w kraju totalitarnym, w roku 1984, rzeczywistość płynnie się zmienia i modeluje, a wierni wyznawcy idei muszą się dopasować. W ZSRR w latach pięćdziesiątych prenumeratorom encyklopedii dosyłano hasła, którymi należało zakleić poprzednie, co oczywiście oni czynili. Edycję wikipedii wymyślono lata wcześniej. Właśnie dzięki takim szczególikom świat przedstawiany jest prawdziwy, ale Dukaj bogatszy jest o doświadczenie dorastania w PRL, którego brak zachodnim autorom. Nazizm to nie tylko idea, to również ludzie, nie tylko jego wyznawcy, lecz również żyjący i funkcjonujący w nim bezwiednie, jak kapitan będący bohaterem opowiadania. Jego poglądów nie poznamy, lecz fanatycznym nazistą na pewno nie jest. Od samego początku toniemy w realiach brudnego i śmierdzącego świata, czujemy jego ohydną tropikalną duchotę. Baza jest z dala od cywilizowanego świata, porządek utrzymuje się tu umownie, wojsko jest o krok od buntu co czujemy podskórnie. Sytuacja jest napięta, „gdzie dziewczyny” rzuci do przybyłego stacjonujący tu wojak. Niby nic dziwnego, lecz czyni to w sposób zaczepny, buntowniczy. To nie jest karny astrowermacht, to początek rozkładu, schyłku jaki dopadł Amerykanów w Wietnamie.
Bo właśnie w Wietnamie jesteśmy. W każdej recenzji w internecie piszący mądrzą się o trawestacji „Jądra Ciemności” Conrada. Guzik prawda, oznacza to, iż po prostu Conrada nie czytali. Wszyscy bazują na ogólnej wiedzy z internetu, iż wybitne to opowiadanie traktuje o żyjącym w dżungli afrykańskiej Kurtzu, który dla lokalnej społeczności stał się czymś w rodzaju kacyka. Lecz główny bohater Marlow, bynajmniej nie zostaje wysłany z misją jego odnalezienia i neutralizacji, ta następuje ponieważ chce go ocalić dla cywilizacji, lecz okazuje się, że jest zbyt późno. Marlowa przeraża fakt, iż Kurtz zmienił się, czy też raczej zmieniła go Afryka, budząc w nim to, co najgorsze. To nie „Jądro Ciemności” jest podstawą „Serca Mroku”, nawet jeśli zdaje się na to wskazywać tytuł. Dukaj bierze za podstawę swej fabuły wraz z ciasną i duszną atmosferą z „Czasu Apokalipsy” Coppoli, genialnego filmu z roku 1979, z którego zazwyczaj pamięta się dwie sceny – rajd helikopterów oraz bombardowanie napalmem przy dźwiękach wagnerowskiego Rajdu Walkirii oraz grupę amerykańskich żołnierzy, zdeprawowanych przebywaniem w dżungli, usiłujących zgwałcić przybyłą do nich na tournée miss. By w pełni zrozumieć co się z nimi działo, niezbędne jest jeszcze obejrzenie „Plutonu” Oliviera Stone'a. „Serce Mroku” odwołuje się jednak właśnie do filmu Coppoli, jest dżungla, całkowicie obca dla białego człowieka, do której zostaje wysłany aryjski kapitan, z misją odnalezienia innego białego, gdzieś na krańcach cywilizacji.
Schemat jest podobny, czy jest to Kurtz, czy też zbuntowany pułkownik Marlon Brando, buntujący miejscowych, przeciw władzy, wreszcie hrabia Leszczyński. Dukaj świetnie wyzyskał element obcości, zastępując ziemską dżunglę florą innej planety. Gdzieś tam na obszarze niedostępnym dla skanów i odczytów, broniących się przed techniką rzeszy, ukrył się rzeczony Leszczyński. Untermensch, podczłowiek, co gorsza nie z hodowli podludzi, lecz z ostatniej fazy wojny, łapanki. Zatem nie do końca okrzesany, co gorsza baza nie ma zwierzęcego psychologa, by stwierdził czego on właściwie chce (znowu te kilka cudownych realiów, budujących ten świat). U-menschowie mają detonatory, aby nie próbowali uciec do Amerykanów, gdy posyła się ich w dżunglę, by badali tajemnicę kryjącą się obszarze Mroku nie poddającym się penetracji. Leszczyński jakoś pozbył się detonatora, nie wiadomo jak przeżył, skoro ludzki organizm nie toleruje tutejszego białka, co gorsza dorwał się do radia i nadaje jakieś szalone audycje. Protagonista rusza w obcość, by go powstrzymać. Wędruje przez obcą dżunglę, by wpaść w jądro ciemności.
Dukaj trawestuje plan pułkownika Kurtza z filmu Coppoli, Kurtz Conrada nie planował bowiem zbuntować miejscowych plemion, po prostu z dala od ludzi, pośród tropikalnego żaru po prostu mu odwaliło, aż poczuł się władcą świata. Kurtz-Brando był szaleńcem z planem, Leszczyński ma szalony plan. Na tyle szalony, że zaczął go realizować, korzystając z tajemnicy niezbadanego obszaru na Mroku. I jak każdy szaleniec ma olbrzymie szanse powodzenia, bowiem nie myśli realnie w kategoriach jego realizacji. Pod koniec opowiadania ogarnia nas szaleństwo, kapitana Erde i protagonisty. Erde to po niemiecku Ziemia i ta zdaje się przegrywać w starciu z obcością, którą trawestuje Polska. Polskość w wydaniu Leszczyńskiego jest tu całkowicie obca – tak samo jak obca jest flora i fauna Mroku.
Dukaj nie pisze łatwych rzeczy, każda z nich w zasadzie wymaga interpretacji, wiele jest nieoczywistych, do tego stopnia, że w przypadku jednego z opowiadań musiał go wytłumaczyć, bo nie zrozumiał go żaden z czytelników. Finał „Serca Mroku” traktuje o zwycięstwie Polski, choć wcale byśmy takiego nie chcieli i cieszymy się, gdy kapitana Planetę Ziemię ratują jego nazi-towarzysze (prawdopodobnie). Lubię wracać do tego opowiadania, jest w nim duszno, mrocznie i przytłaczająco. Świat jest brzydko realny. Nie ma tu świetlanej przyszłości, tylko codzienność, która coraz bardziej trzeszczy. Jej rozpad ujawnia to, co dzieje się na Mroku, podobnie jak w filmie Coppoli. Trzecia Rzesza pręży muskuły, lecz koniec końców, mimo zwycięstwa nazistów, jest tylko wydmuszką. Której do końca bronić będą wcale nie gorliwi wyznawcy, lecz zwykli ludzie, stroniący od polityki, jak kapitan Erde. Który po prostu jest żołnierzem i nikim więcej. Bo w tym świecie to nie naziści wygrali, nie wyznawcy ideologii jakich zawsze przedstawiają nam amerykańskie filmy, lecz zwykli ludzie, którzy jak w rzeczywistości, byli gorliwymi katami Hitlera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz