wtorek, 26 kwietnia 2016

Serwer rzeczywistości alternatywnej

Na pierwszą rewolucję cyberpunkową nie miałem okazji się załapać, książki w latach osiemdziesiątych jeszcze w Polsce nie wychodziły, kulturę proto-hakerską wyznaczał u nas Matthew Broderick w filmie „Gry Wojenne”, włamując się do sieci przez budkę telefoniczną. U nas sieć nie istniała, a nawet gdyby, takie sztuczki byłyby nie możliwe z powodu braku połączeń impulsowych, determinujących przesyłanie pakietów. Coś za coś, w tamtych czasach płaciło się wyłącznie za nawiązane połączenie, więc ci którzy mieli telefon, rozmawiali w PRL-u godzinami. W ramach rewolucji hakerskiej mogłem sobie co najwyżej pogrzebać w kodzie ośmiobitowych gier, przy pomocy polecenia POKE. Film TRON pokazywał wirtualną rzeczywistość, ale książki zaczęto tłumaczyć dopiero w latach dziewięćdziesiątych, lecz wtedy nie zrobiły na mnie już takiego wrażenia, miałem za sobą kampanie w Shadowrun i parę opowiadań, nie pamiętam czy już wówczas był Ghost in the Shell. W każdym razie gdy przeczytałem trylogię ciągu Williama Gibsona, stawała się ona powoli równie zdeaktualizowana, jak będący ostatnim podrygiem tamtej pierwszej wersji cyber-kultury film Johny Mnemonic, w którym Keanu przenosił w swojej głowie parę giga danych, ilość zbyt dużą by upchnąć ją na nośniku. Co oczywiście w dzisiejszych czasach, gdy lada chwila będziemy przesyłać dane z prędkością terabit brzmi nieco śmiesznie. W każdym razie internet w bólach dopiero się rodził, łączyło się przez modem z TPSA, problem dzieci neostrady nie istniał, a kilka jeszcze lat musiało minąć nim Matrix zdefiniował na nowo kulturę hakerską. „Mr Robot” był pieśnią odległej przyszłości. Lecz do dziś pamiętam otwierające Neuromancera zdanie. „Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastawionego nastrojonego na martwy kanał” weszło do kanonu literatury na równi z Józefem K., aresztowanym bez powodu pewnego dnia.
Gibson nadal krążył wokół transcendencji technologicznej, za wyjątkiem biblii steampunkowej „Maszyny Różnicowej” nie porzucając utartych ścieżek. W roku 2014 powrócił z książką, która właśnie ukazała się po polsku, noszącą tytuł „Peryfeal”, w ten czy inny sposób traktującą o światach alternatywnych, dziejącą się w technologicznej przyszłości. Nie stykamy się w niej z klasyczną wersją historii alternatywnej, wrzucającej w przeszłości nasz świat na inne tory. Nie ma także punktu rozbieżności, acz koncept Gibsona jest fascynujący zarówno w warstwie powieściowej jak i od strony fizyki, choć początkowo trudno się w nim połapać. Otóż są dwie rzeczywistości, a narracja prowadzona jest równolegle, czas płynie z nich z tą samą prędkością. Jedna z nich jest odległą przyszłością, druga także przyszłością, która praktycznie jest naszą teraźniejszością. Jest ona na tyle bliska, że z łatwością odnajdujemy się w panujących tu zwyczajach. W sieciowych grach zarabia się pieniądze, są one sposobem na życie dla części społeczeństwa, narkotykowi dilerzy przejęli w mniej lub bardziej oczywisty sposób władzę w fasadowej demokracji, w której kwitnie inwigilacja. Wojny korporacji i upadających rządów kwitną, a weterani cierpią na syndromy związane z odniesionymi obrażeniami psychicznymi. Jednocześnie 70 lat później miasta są niezwykle rozwinięte technologicznie, powszechna jest nanotechnologia, a postludzkość stała się faktem. Lecz w międzyczasie wydarzyło się coś, co sprawiło, że w zasadzie pozostało niewiele osób. Być może osobliwość, coś nadeszło, a symptomów kataklizmu nie rozpoznano, dopóki się on nie wydarzył. Przetrwali bogaci, żyjący pośród dekadencji. Obie te rzeczywistości łączy serwer, prawdopodobnie chiński, którego zasad konfiguracji nikt nie jest w stanie zgłębić. Za jego pośrednictwem można w obie strony posłać informacje i dane, bowiem nie są one energią. Posłane w przeszłość nie zmieniają one teraźniejszości, tworzą nową odnogę kontinuum zwaną „kikutem”, która rozwijać się będzie dalej jako alternatywna rzeczywistość, w żaden sposób nie determinująca post-ludzkiej przyszłości. Odnóg alternatywnych powstaje tyle ile logowań na chiński serwer, każda z nich z własną możliwością rozwoju wydarzeń w kwantowym kontinuum, całkowicie niepowiązana z pozostałymi, bowiem nexus w postaci serwera prowadzi jedynie do przyszłości. Ta może wpływać na przeszłość nadając jej pożądany kształt. Akcja książki łączy oba plany, bowiem operator drona wynajęty w przeszłości staje się świadkiem zabójstwa, przeniesiony do przyszłości wciela się w sztuczną kobietę, którą steruje, zwaną peryfealem, usiłując rozpoznać w przeszłości polują na niego zabójcy wynajęci za pośrednictwem chińskiego serwera. Czy też raczej na nią, dziewczynę o imieniu Flynn.
W przeciwieństwie do innych dokonań Gibsona jakoś tę książkę czyta się. Oczywiście pływa głęboko w koncepcji cyberprzestrzeni, pokazując mocno technologiczną przyszłość i bardziej ludzkie czasy nam bliższe. Przy okazji omija szerokim łukiem transhumanizm, trudno także powiedzieć czym było apokaliptyczne wydarzenie, które spustoszyło ludzkość nie powstrzymując jego technologicznego rozwoju. Jeśli ktoś zna sposób pisania Gibsona, zdania pozbawione opisowych i kontekstowych form, dialogi posuwające akcję do przodu, będzie zadowolony. Wyjątkowo zareklamuję Empik, książka wyszła w serii „Uczta Wyobraźni” z Maga, obecnie wszystkie powieści wydane w tej linii można kupić o 20 złotych taniej. Większość warto.

piątek, 8 kwietnia 2016

W ślepej uliczce

Kilka miesięcy temu pisałem o rebrandingu komiksowym, który w przypadku dwóch największych uniwersów wydawniczych, czyli DC i Marvela, sprowadza się od jakiegoś czasu do prostego zabiegu. Jest nim użycie alternatywnych rzeczywistości do wprowadzenia zmian, których faktycznym celem jest wydanie nowego zeszytu każdej serii z odświeżonym numerem jeden i przyglądanie się przez krótki czas jak słupki sprzedaży rosną. Pomysł ten po raz pierwszy zastosowano w roku 1986 jako „Crisis on Infinite Earth”, od tamtej pory wraca raz na kilkanaście miesięcy. O ile jednak wprowadzone wówczas zmiany utrzymały się przez lata, obecnie przewaga marketingowców nad scenarzystami w wydawnictwach komiksowych sprawia, że wytrych jakim staje się odnowienie świata poprzez zmianę w alternatywną rzeczywistość stosowany jest aż za często. Gdy pisałem poprzedni tekst Marvel zaczynał właśnie swój crossover opowiadający o ginących światach równoległych, obiecując zmianę status quo, która „will break internet in the half”. Ponad pół roku później okazało się, że zagrali na bezczela, kolejny to już raz, kiedy okazuje się, że dom pomysłów psychicznie nie jest zdolny do zmiany w głównej linii komiksowej 616, bawić się może wyłącznie w imprintach. No chyba, że za zmianę uznamy (chwilową) likwidację Fantastycznej Czwórki i przeniesienie do głównego uniwersum młodego afrolatynoskiego Spider-Mana (nota bene ocalał tylko dzięki temu, że w kieszeni trykota miał schowanego hamburgera, którym nakarmił jednego z antagonistów, gratulacje scenariuszowe panie Hickman). W międzyczasie słupki sprzedaży w DC chyba spadły zbyt nisko, bo za chwilę zaczynają wydarzenie znane jako Rebirth. Czyli uniwersum wróci do stanu sprzed 2011, wraz z numerowaniem zeszytów. Wprowadzone wówczas zmiany były mocno kontrowersyjne. Superman zyskał zbroję, stał się młodzieńcem, aż w ciągu pięciu lat scenarzyści doszli do ściany i sprawili, że Lois Lane ujawniła światu jego tożsamość. Wzorem Marvela, który w roku 2005 postawił Spider-Mana przed dziennikarzami, każąc mówić mu, że jest Peterem Parkerem, pozostaje jedynie po takim zabiegu fabularnym, natychmiast go odkręcić. Tak będzie i tym razem, jest to jednocześnie sposób by wybrnąć ze ślepego zaułka, w jaki zabrnęła z kolei historia Batmana, skacząca z Gotham w wersji postapo, przez Jima Gordona noszącego kostium, nie udzielająca jednak przez ostatnie pięć lat odpowiedzi na pytanie, kiedy w nowej rzeczywistości Bruce Wayne miał czas działać z trzema Robinami i mieć 10-letniego syna zabójcę.
Zmiany nie są trwałe, bo obecnie rządzi nimi marketing, a nie storytelling, co sprawia, że nawet najlepszy scenarzysta dociera do punktu, w którym narzucony zostaje mu powrót do punktu wyjścia. Jak bardzo jest to ślepa uliczka świadczą wszystkie obecne ekranizacje komiksów, które bazują w przeważającej większości na historiach z lat końca lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tamten okres miał szczęście do scenarzystów, mimo że problemem byli dla nich zachowawczy redaktorzy, nie zamykali ich w tak sztywnych ramach jak spece od reklamy. Ostatni film o X-Men to „Days of the Future Past”, kolejny to historia Apocalypse'a, najbliższy film o Avengers to „Infinity War”. Wreszcie chwalony serial „Daredevil”, którego drugi sezon bazuje na najlepszych historiach Franka Millera, wszystko to historie z lat osiemdziesiątych.
Frank przy Daredevilu rozwinął swe skrzydła, gdy oddawano mu serię, była ona na krawędzi upadku i skasowania, niczym nie ryzykowano dając ją młodemu scenarzyście. Wkrótce wyrobił on swą markę i pchnął serię w jeden z najlepszych okresów jej dziejów, zresztą diabeł miał zawsze szczęście do scenarzystów. Ale to Frank Miller był pierwszy i dużo bardziej podobają mi się jego historie w Daredevilu, kiedy jeszcze szukał swej drogi twórczej, niż z późniejszych czasów, gdy zajął się Batmanem. Może to efekt tego, że jako pierwszego poznałem w jego wydaniu Daredevila, w roku 1990 z wydania AS-Editor. Miało ono kolorystykę na jaką nie natrafiłem już w późniejszych wydaniach, nie ma jej także w posiadanym przeze mnie Essentialu Jansson-Miller, zdaje się pochodzi z wydanego w roku 1989 omnibusa "Elektra Saga". Ale wracając do Franka, to jemu Batman zawdzięcza on kanoniczną scenę z perłami, która wydaje się być częścią kanonu od dawna, a tymczasem pojawiła się w roku 1986. Wracając jednak do Daredevila, drugi sezon jest nieco słabszy od poprzedniego, właśnie ze względu na swą komiksowość. Punisher, Elektra, klan ninja… to już jazda po bandzie na granicy realności, brakuje tu wyrazistego budowania napięcia jakim w pierwszym sezonie było powolne dążenie do konfrontacji pomiędzy Kingpinem a Śmiałkiem. Wilson Fisk w Daredevilu to także pomysł Franka Millera, serial zresztą dość jasno zmierza od początku w kierunku zaprezentowania historii przez niego opowiedzianej i narysowanej przez Mazuchelliego podczas powrotu Franka do opowiadania przygód Śmiałka w latach osiemdziesiątych. To „Born Again”, opowieść o tym jak Matt Murdock został złamany jako Daredevil i jako człowiek. Wątki prowadzące w tym kierunku pojawiły się już zresztą w drugi z Netflixowych seriali, „Jessice Jones”, na podstawie równie świetnego komiksu Bendisa. Netflix to generalnie najlepsze co przydarzyło się serialom komiksowym. Nie ma tu miejsca na obrazkową umowność, „Daredevil” sprawił, że porzuciłem oglądanie „Agents of Shield” czy „Arrowa”. Choreografia walk w „Daredevilu” stoi naprawdę na wysokim poziomie, scena walki z gangiem motocyklowym na klatce schodowej w drugim sezonie bije na głowę scenę walki z rosyjską mafią w ciasnym korytarzu z pierwszego sezonu. Jest też ładny ukłon w stronę Millera i Jansona rysujących pierwotną historię o Elektrze, walka w wieżowcu zostaje przedstawiona w postaci sylwetek bohaterów, poruszających się na tle źródła światła. Dobrze to wyszło, nie ma się wrażenia przerysowania i oddawania kadrów komiksowych w sztuczny sposób jak w „Sin City” czy „300” (i znowu Frank Miller, który jest autorem pierwowzorów).
Wracając do tematu rebrandingu napędzają go również wspomniane ekranizacje. Przedstawiając one pewne nieistniejące status quo, wymuszają one powrót do niego na łamach komiksu, bowiem zawsze wydawnictwa mają nadzieję, że przyciągnie się nowych czytelników. Więc wraca wówczas stare, na przykład kiedyś X-Men w komiksie zyskali skórzane kurtki, a obecnie w związku z premierą Kapitana Ameryki, Marvel uruchamia serię Civil War II, choć oryginałowi Marka Millara, na którym oprze się film nie ma szansy porównać. Ale dawno i nieprawda temu pisałem na łamach marvelcomics.pl o zmianach wymuszanych przez ekranizacje w liniach komiksowych i nie będę na ten temat jęczał ponownie. Generalnie wszystko to utwierdza mnie w przekonaniu, że słusznie zrobiłem od kilkunastu miesięcy czytając wyłącznie europejskie komiksy, bo za kolejnymi numerami pierwszymi restartowanych serii nie chce mi się już nadążać.

piątek, 1 kwietnia 2016

Czas postapokalipsy

Patrzę przez okno w świat skryty pośród szarości za kotarą deszczu  i wcale nie jest mi do śmiechu, mimo iż dzisiaj Prima Aprilis. Wokół industrialne krajobrazy opuszczonych budowli, mijana przeze mnie codziennie upadła dawno fabryka, gdzie straszą ruiny budynków sprzed ponad wieku, a także wysoki fabryczny komin, który niebawem runie. Brakuje jedynie muzyki z Fallouta, z jej zapętlonym motywem muzycznym, by zyskać pewność, że nadeszły czasu upadku. Miałem kiedyś takie poczucie wędrując lata temu po opuszczonych działkach, z których odeszli mieszkańcy. Wielu z nich porzuciło swój sprzęt, altanki podupadły, w niektórych z nich skryli się bezdomni, czekając na nieuchronne. Pośród braku zieleni końca zimy szczekały niewidoczne psy. Na zarastających rabatkach rdzewiały urządzenia ogrodnicze. W kolejnym roku nadszedł deweloper, a miejsce przestało ostatecznie istnieć, zmieniając się  w ogrodzone osiedle mieszkaniowe, rodem z wizji o mrocznej przyszłości świata cyber-oligarchów.
Hektary porzuconych miejsc, dawnych industrialnych kompleksów dają nam niezapomnianą możliwość wejrzenia wprost w duszę upadłej cywilizacji. Bo świat postapo odbiegać będzie znacznie od modeli jakie cieszą się obecnie największą popularnością w książkach i filmach. Główne z nich budowane są na tym, co wymyślił lata temu Roger Zelazny w „Alei Potępienia”. Radioaktywna pustynia pełna dziwacznych stworów, wraz z ludźmi nie mogącymi się porozumieć. Obraz ten utrwalił Mad Max, a przeniesienie akcji do tuneli metra niewiele zmienia, świat opisywany sprawia wrażenie konstrukcji komiksowej, stalkerska młodzież z karabinami wychowana w podziemiu nie pomaga mi wziąć go na poważnie, mimo iż kolejni autorzy prześcigają się w coraz bardziej mocniejszych pomysłach – jak uczynił to Robert Szmidt w książce o Wrocławiu. Na drugim biegunie mamy inwazję zombie, gdzie rozmaite utwory trawestują pomysł z komiksu Roberta Kirkmana, będącym opowieścią nie tyle o nieumarłych w postapokaliptycznym świecie, co o ludziach upadających jeszcze niżej by przetrwać. W zalewie takich dzieł trudno o coś oryginalnego, jednak niektórym autorom udaje wyjść poza kanon.
Jestem świeżo po lekturze „Czasomierzy” Dawida Mitchella, thrillera metafizycznego, o rozciągniętym na stulecia pojedynku… nie zdradzę czyim, bo to suspens tej książki. Po „Tysiącu Jesieni Jakuba de Zoeta” Mitchell wraca na powrót do fantastyki, stosując tu podobny układ powieściowy jak w „Atlasie Chmur”, kolejne partie powieści mają innych narratorów, dziejąc się w innych czasach, choć akcja nie przeskakuje tu o tysiąclecia jak we wspomnianym „Atlasie”, a jedynie o dekady. Ostatnia partia powieści stanowiąca epilog jest najciekawsza, dzieje się w roku 2043 w Irlandii, rozpadającej się pod względem ekonomicznym jak i administracyjnym. To nie jest postapokalipsa, którą wywołało nadejście Tryfidów, grypa kapitan Tripps, plaga zombie czy wojna. Ta dokonuje się od jakiegoś czasu, świat jest cieniem samego siebie, internet przestaje działać wraz z prądem, brak jest lekarzy, upada szkolnictwo. Władze trzymają się jeszcze ostatkiem sił, wspierane przez prywatne korporacje, jednak nie są w stanie rozwiązać problemu kolejnych grup uchodźców, lądujących na wybrzeżach i zajmujących opuszczone pustostany. Zaczynają się pojawiać grupki konsolidujące się by bronić przed obcymi, dokonujące rekwizycji dóbr. W opisie tym nie ma nic nadzwyczajnego, jest jednak w jakiś sposób przerażająco realny, pozbawiony jest w zasadzie bowiem jakichkolwiek elementów fantastyki. Rozpad obserwujemy oczami starszej kobiety, postapokalipsą jest to, że Państwo przestało działać. Nie doszło do tego wskutek nagłego wypadku, stopniowo rozpadł się system ekonomiczny, gospodarka 2.0 nie wytrzymała przeciążenia danych i zaczyna wygrywać prawo siły.
Za chwilę jeszcze do tego wrócę, skoro jestem przy Mitchellu wspomijmy jeszcze o „Atlasie Chmur”, z jego ciekawą konstrukcją powiązanych opowieści zmierzających ku środkowej części w układzie chronologicznym, a następnie w odwrotnej kolejności się od niej oddalających. Fabułę książki dość mocno spłyca film, zaś we wspomnianej części całkowicie zabija wszystko happy endem, którego w książce nie uświadczymy. Historia dziejąca się na Bigajlu (czyli Big Isle na Hawajach) to postapokalipsa ostateczna. Wcześniej przyglądamy się rozwojowi ludzkości w kolejnych wiekach, której szczytem jest w pełni zinformatyzowane społeczeństwo używające klonowania, jednak tysiące lat później nie ma już po nim śladu. Wszystko upadło dawno temu, morza są całkowicie zatrute, nie ma żadnych metali, niewielkie grupki całkowicie zdziczały, a ludzkość wcale nie cywilizuje się na nowo. Gaśnie światło nadziei wraz z upadkiem zaawansowanej nauki, a koniec historii dość jasno wskazuje, że wszystko zmierza na powrót ku strukturom całkowicie pierwotnym, przechodzącym z osiadłego trybu życia na koczowniczy. Jeśli ktoś pragnie mocno się przygnębić nie ma lepszej lektury, książki postapo dziejące się w tunelach metra w porównaniu z Mitchellem są lekturą dla grzecznych dzieci.
Warto także sięgnąć do Paolo Bacigalupiego, opisującego świat upadły wskutek katastrof ekologicznych. W sumie upadek to w tym wypadku złe słowo, bowiem wszystko działa nadal, jednak nie możemy oprzeć się wrażeniu, że są to czasy postapo. Brakuje wody, zabawy z genetyką wywołały choroby, które wybiły zwierzęta i roślinność, brak paliw spowodował rozwój technologii sprężyn, które rozkręcają się powoli zapewniając niezbędną energię. Ludzkość straciła jednak swój zapał, stara się jedynie przetrwać. Mocno przejmujące jest opowiadanie „Pompa nr 6”, choć historia nie jest wcale oryginalna. Nie pamiętam kto wcześniej opisał powoli debilejących ludzi pod wpływem skażenia chemikaliami. Tu już się to dokonało, protagonista jest ostatnim myślącym w miarę trzeźwo w działającym resztkami sił zakładzie oczyszczania miasta, jego szefową jest osoba narzucona przez parytety o zatrudnieniu. Wszystko szlag trafia bo ludzi nie interesuje jak działają podstawowe urządzenia, więc nie zauważają, że zaczynają się one psuć, a nie ma nikogo, kto umiałby je naprawić, bo wiedza ta znajdowała się w komputerach. Społeczeństwo idiotów nawet się nie orientuje, że upadek już nastąpił.
Piszę ten tekst z okazji primaaprilisowego doła, a także by zwrócić uwagę na rzeczy, które opisują postapokalipsę w zupełnie inny sposób, a są nieco poza głównym nurtem. Zwłaszcza warto sięgnąć po Bacigalupiego, choć jego ostatnia powieść „Wodny Nóż” nie ma już takiej siły rażenia, jak opowiadanie o walczących o wodę zbieraczach tamaryszku w USA, które je zapoczątkowało. A najlepszą książką o postapokalipsie jaką ostatnio miałem okazję przeczytać był „Tatuaż z tryzubem” Ziemowita Szczerka, który wybrał się na Ukrainę. I natrafił tu na jakże znajome klimaty szarych biurowców, zardzewiałych barierek, spękanych dróg. I wszystko to zderzyło mu się z estetyką unijnej Polski, świat stał się szary bury, w miejscu gdzie Państwo przestało działać narodziła się postapokalipsa. Do niej zresztą się bezpośrednio odwołuje, także do Fallouta, opisując swą podróż, która męczy czytelnika coraz bardziej. Świat staje się szary niczym fotografia z okładki, gdy czytamy o postapo tuż za naszymi granicami, zniszczonych miastach, zarastanych przez trawy. Postapokalipsa już nastąpiła.
Kolega wrócił właśnie z Libanu i wspomniał o Syrii, wiesz, to jest właśnie to, kraj upadł, wyrosły hordy nastolatków, zrekrutowała je ideologia, ale to nie ma znaczenia, mogło to być cokolwiek. Ktoś dał im jasny cel, mogli walczyć o przetrwanie i dźwigać ziemię z ruiny, ale ISIS woli walczyć ze światem. Tam się dzieje prawdziwa postapokalipsa.
Już tu jest, jak w ostatniej książce Davida Mitchella, czai się w tych wszystkich postindustrialach, pośród deszczu.