piątek, 1 kwietnia 2016

Czas postapokalipsy

Patrzę przez okno w świat skryty pośród szarości za kotarą deszczu  i wcale nie jest mi do śmiechu, mimo iż dzisiaj Prima Aprilis. Wokół industrialne krajobrazy opuszczonych budowli, mijana przeze mnie codziennie upadła dawno fabryka, gdzie straszą ruiny budynków sprzed ponad wieku, a także wysoki fabryczny komin, który niebawem runie. Brakuje jedynie muzyki z Fallouta, z jej zapętlonym motywem muzycznym, by zyskać pewność, że nadeszły czasu upadku. Miałem kiedyś takie poczucie wędrując lata temu po opuszczonych działkach, z których odeszli mieszkańcy. Wielu z nich porzuciło swój sprzęt, altanki podupadły, w niektórych z nich skryli się bezdomni, czekając na nieuchronne. Pośród braku zieleni końca zimy szczekały niewidoczne psy. Na zarastających rabatkach rdzewiały urządzenia ogrodnicze. W kolejnym roku nadszedł deweloper, a miejsce przestało ostatecznie istnieć, zmieniając się  w ogrodzone osiedle mieszkaniowe, rodem z wizji o mrocznej przyszłości świata cyber-oligarchów.
Hektary porzuconych miejsc, dawnych industrialnych kompleksów dają nam niezapomnianą możliwość wejrzenia wprost w duszę upadłej cywilizacji. Bo świat postapo odbiegać będzie znacznie od modeli jakie cieszą się obecnie największą popularnością w książkach i filmach. Główne z nich budowane są na tym, co wymyślił lata temu Roger Zelazny w „Alei Potępienia”. Radioaktywna pustynia pełna dziwacznych stworów, wraz z ludźmi nie mogącymi się porozumieć. Obraz ten utrwalił Mad Max, a przeniesienie akcji do tuneli metra niewiele zmienia, świat opisywany sprawia wrażenie konstrukcji komiksowej, stalkerska młodzież z karabinami wychowana w podziemiu nie pomaga mi wziąć go na poważnie, mimo iż kolejni autorzy prześcigają się w coraz bardziej mocniejszych pomysłach – jak uczynił to Robert Szmidt w książce o Wrocławiu. Na drugim biegunie mamy inwazję zombie, gdzie rozmaite utwory trawestują pomysł z komiksu Roberta Kirkmana, będącym opowieścią nie tyle o nieumarłych w postapokaliptycznym świecie, co o ludziach upadających jeszcze niżej by przetrwać. W zalewie takich dzieł trudno o coś oryginalnego, jednak niektórym autorom udaje wyjść poza kanon.
Jestem świeżo po lekturze „Czasomierzy” Dawida Mitchella, thrillera metafizycznego, o rozciągniętym na stulecia pojedynku… nie zdradzę czyim, bo to suspens tej książki. Po „Tysiącu Jesieni Jakuba de Zoeta” Mitchell wraca na powrót do fantastyki, stosując tu podobny układ powieściowy jak w „Atlasie Chmur”, kolejne partie powieści mają innych narratorów, dziejąc się w innych czasach, choć akcja nie przeskakuje tu o tysiąclecia jak we wspomnianym „Atlasie”, a jedynie o dekady. Ostatnia partia powieści stanowiąca epilog jest najciekawsza, dzieje się w roku 2043 w Irlandii, rozpadającej się pod względem ekonomicznym jak i administracyjnym. To nie jest postapokalipsa, którą wywołało nadejście Tryfidów, grypa kapitan Tripps, plaga zombie czy wojna. Ta dokonuje się od jakiegoś czasu, świat jest cieniem samego siebie, internet przestaje działać wraz z prądem, brak jest lekarzy, upada szkolnictwo. Władze trzymają się jeszcze ostatkiem sił, wspierane przez prywatne korporacje, jednak nie są w stanie rozwiązać problemu kolejnych grup uchodźców, lądujących na wybrzeżach i zajmujących opuszczone pustostany. Zaczynają się pojawiać grupki konsolidujące się by bronić przed obcymi, dokonujące rekwizycji dóbr. W opisie tym nie ma nic nadzwyczajnego, jest jednak w jakiś sposób przerażająco realny, pozbawiony jest w zasadzie bowiem jakichkolwiek elementów fantastyki. Rozpad obserwujemy oczami starszej kobiety, postapokalipsą jest to, że Państwo przestało działać. Nie doszło do tego wskutek nagłego wypadku, stopniowo rozpadł się system ekonomiczny, gospodarka 2.0 nie wytrzymała przeciążenia danych i zaczyna wygrywać prawo siły.
Za chwilę jeszcze do tego wrócę, skoro jestem przy Mitchellu wspomijmy jeszcze o „Atlasie Chmur”, z jego ciekawą konstrukcją powiązanych opowieści zmierzających ku środkowej części w układzie chronologicznym, a następnie w odwrotnej kolejności się od niej oddalających. Fabułę książki dość mocno spłyca film, zaś we wspomnianej części całkowicie zabija wszystko happy endem, którego w książce nie uświadczymy. Historia dziejąca się na Bigajlu (czyli Big Isle na Hawajach) to postapokalipsa ostateczna. Wcześniej przyglądamy się rozwojowi ludzkości w kolejnych wiekach, której szczytem jest w pełni zinformatyzowane społeczeństwo używające klonowania, jednak tysiące lat później nie ma już po nim śladu. Wszystko upadło dawno temu, morza są całkowicie zatrute, nie ma żadnych metali, niewielkie grupki całkowicie zdziczały, a ludzkość wcale nie cywilizuje się na nowo. Gaśnie światło nadziei wraz z upadkiem zaawansowanej nauki, a koniec historii dość jasno wskazuje, że wszystko zmierza na powrót ku strukturom całkowicie pierwotnym, przechodzącym z osiadłego trybu życia na koczowniczy. Jeśli ktoś pragnie mocno się przygnębić nie ma lepszej lektury, książki postapo dziejące się w tunelach metra w porównaniu z Mitchellem są lekturą dla grzecznych dzieci.
Warto także sięgnąć do Paolo Bacigalupiego, opisującego świat upadły wskutek katastrof ekologicznych. W sumie upadek to w tym wypadku złe słowo, bowiem wszystko działa nadal, jednak nie możemy oprzeć się wrażeniu, że są to czasy postapo. Brakuje wody, zabawy z genetyką wywołały choroby, które wybiły zwierzęta i roślinność, brak paliw spowodował rozwój technologii sprężyn, które rozkręcają się powoli zapewniając niezbędną energię. Ludzkość straciła jednak swój zapał, stara się jedynie przetrwać. Mocno przejmujące jest opowiadanie „Pompa nr 6”, choć historia nie jest wcale oryginalna. Nie pamiętam kto wcześniej opisał powoli debilejących ludzi pod wpływem skażenia chemikaliami. Tu już się to dokonało, protagonista jest ostatnim myślącym w miarę trzeźwo w działającym resztkami sił zakładzie oczyszczania miasta, jego szefową jest osoba narzucona przez parytety o zatrudnieniu. Wszystko szlag trafia bo ludzi nie interesuje jak działają podstawowe urządzenia, więc nie zauważają, że zaczynają się one psuć, a nie ma nikogo, kto umiałby je naprawić, bo wiedza ta znajdowała się w komputerach. Społeczeństwo idiotów nawet się nie orientuje, że upadek już nastąpił.
Piszę ten tekst z okazji primaaprilisowego doła, a także by zwrócić uwagę na rzeczy, które opisują postapokalipsę w zupełnie inny sposób, a są nieco poza głównym nurtem. Zwłaszcza warto sięgnąć po Bacigalupiego, choć jego ostatnia powieść „Wodny Nóż” nie ma już takiej siły rażenia, jak opowiadanie o walczących o wodę zbieraczach tamaryszku w USA, które je zapoczątkowało. A najlepszą książką o postapokalipsie jaką ostatnio miałem okazję przeczytać był „Tatuaż z tryzubem” Ziemowita Szczerka, który wybrał się na Ukrainę. I natrafił tu na jakże znajome klimaty szarych biurowców, zardzewiałych barierek, spękanych dróg. I wszystko to zderzyło mu się z estetyką unijnej Polski, świat stał się szary bury, w miejscu gdzie Państwo przestało działać narodziła się postapokalipsa. Do niej zresztą się bezpośrednio odwołuje, także do Fallouta, opisując swą podróż, która męczy czytelnika coraz bardziej. Świat staje się szary niczym fotografia z okładki, gdy czytamy o postapo tuż za naszymi granicami, zniszczonych miastach, zarastanych przez trawy. Postapokalipsa już nastąpiła.
Kolega wrócił właśnie z Libanu i wspomniał o Syrii, wiesz, to jest właśnie to, kraj upadł, wyrosły hordy nastolatków, zrekrutowała je ideologia, ale to nie ma znaczenia, mogło to być cokolwiek. Ktoś dał im jasny cel, mogli walczyć o przetrwanie i dźwigać ziemię z ruiny, ale ISIS woli walczyć ze światem. Tam się dzieje prawdziwa postapokalipsa.
Już tu jest, jak w ostatniej książce Davida Mitchella, czai się w tych wszystkich postindustrialach, pośród deszczu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz