poniedziałek, 19 grudnia 2016

Powrót do Wspólnoty

Odpocznijmy na chwilę od światów równoległych na rzecz porządnej fantastyki naukowej, dziejącej się w kosmosie, w rozsądnej proporcji posiadającej wymieszaną naukę z akcją. Jestem właśnie po lekturze najnowszej książki Petera F. Hamiltona.
To jeden z najmniej docenianych w Polsce pisarzy SF, jakoś nie zdobył popularności, ani pojedynczymi książkami, ani cyklem o Konfederacji, od którego zresztą zaczęła się jego obecność w naszym kraju. Bądźmy jednak szczerzy, historia o zmarłych powracających z przyszłości do świata żywych i plądrujących galaktykę nie była jego najlepszym dokonaniem, pisana była jednak dawno temu, gdy dopiero rozpoczynał swą karierę. W Polsce jednak nie spotkała się zdaje się z dobrym przyjęciem także Commonwealth Saga, czyli cykl o Wspólnocie. Niestety ostatnia część trylogii o Pustce wchodzącej w skład tego cyklu wciąż nie ukazała się w naszym języku, zdaje się MAG zapowiedział że wyda ją po wieloletniej przerwie. Polską wersję położyli tradycyjnie tłumacze, bowiem zabrakło zgodności w rozmaitych terminach i określeniach, ma się więc wrażenie, że książki nie są ze sobą zupełnie związane i tylko przypadkiem część bohaterów jest wspólna. Niestety space-opera czy hard-SF w Polsce jakoś nie sprzedają się zbyt dobrze, a Marcin Podlewski czy Rafał Dębski wiosny tu nie czynią. Hamiltonowi bliżej w swych pomysłach do Podlewskiego, autor "Głębi" zapewne zachwyciłby się wieloma pomysłami i rozwiązaniami jakie angielski pisarz zastosował pisząc o post-ludzkości. Problem jednak z Hamiltonem polega na tym, że pisze rozwlekle i nie każdemu musi to odpowiadać. Mam wrażenie, iż nierzadko przepisuje do swych książek opracowanie na ich potrzeby charakterystyki i biogramy bohaterów nawet drugoplanowych. Ma to dwie zalety – poznajemy dzięki temu nie tylko ich samych, lecz również świat w jakim funkcjonują i rządzące nimi zasady. Akcja budowana jest powoli, co jednak nie każdemu musi odpowiadać. Ponadto rozpisana jest na wielu bohaterów, nim ich wątki zaczną się łączyć mija BARDZO dużo czasu, bowiem Hamilton pisze cegły. Spokojnie można wyciąć z nich 50% objętości bez straty dla tekstu, jednak gdy ktoś już przyzwyczai się do sposobu narracji zaczyna to nawet lubić.
Cykl o Wspólnocie warto przedstawić, bo to moim zdaniem jedno z najlepszych dokonań na polu SF. Rozpoczyna go "Misspeth Youth", zdaje się że do tej pory nie wydana po polsku, którą jednak można sobie spokojnie darować. Akcja dzieje się w roku 2040, opowiada o konsekwencjach społecznych odkrycia metody rejuwenacji komórek, czyli odmłodzenia z jednoczesnym transferem pamięci. Poddani procesowi tracą głowę odnajdując w sobie na nowo hormony nastolatków, a więzi społeczne zaczynają pękać, zasady przepadają. W zasadzie to dość nietypowa książka dla Hamiltona, za którą zresztą był gdy ją wydano w roku 2002 krytykowany. Dwa lata później powrócił do tego samego świata, tym razem w sposób udany. W roku 2004 i 2005 dylogia "Gwiazda Pandory" i "Judasz Ujawniony" przeniosła nas na powrót do świata rejunewacji, pod koniec XXIV wieku. Ludzkość opanowała kosmos, jednak w sposób sprawiający wrażenie żartu. Nauczyła się otwierać tunele podprzestrzenne, więc rozprzestrzenia się powoli w galaktyce, korzystając z pociągów jeżdżących między planetami, na których zlokalizowano bramy. Ziemia i jej kolonie tworzą luźny i nieformalny związek zwany Wspólnotą. Szybko giniemy w natłoku wątków i bohaterów. Czego tu nie ma! Zagadka największej kradzieży bankowej sprzed 200 lat, tajemnica obcych kroczących ścieżkami poza czasem, zabójstwa, sekta szaleńców wierząca, iż ludzkość kontrolowana jest przed obcych, tajemniczy wrak statku badany od stuleci, pozbawiona emocji śledcza, milionerzy, naukowcy… Galeria postaci jest olbrzymia, a wątki tak rozproszone, że długo nie mogą się spotkać. Gdy nagle okazuje się, że to, co uważaliśmy wraz z bohaterami książki za szaleństwo jest prawdą, jest to sporym zaskoczeniem. W skrócie ludzkość podejmuje wyprawę, budując swój pierwszy statek kosmiczny, gdy z nieba Wspólnoty znikają dwie gwiazdy. Nazwane zostają Parą Dysona, bowiem jedynym wytłumaczeniem ich zniknięcia może być budowa Sfery Dysona, co przekracza możliwości techniczne Wspólnoty. Na nią właśnie natrafia trapiona kłopotami ekspedycja, którą usiłują powstrzymać terroryści, gdy dociera wreszcie do wspomnianych gwiazd. Następnie nieświadoma niczego ludzkość sprowadza na siebie zagrożenie i staje na krawędzi zagłady, gdy Sfera Dysona się otwiera, a to co zostało za nią uwięzione, znajduje się na wolności. Wkrótce rozpoczyna się walka o przetrwanie nie tylko Wspólnoty, ale także całej rasy ludzkiej, bowiem wróg choć okazuje się być praktycznie niepowstrzymany.
Nie ukrywam, że od dylogii zaczęła się moja znajomość ze Wspólnotą, o ile przez dłuższy czas czytałem książkę powoli, do momentu dotarcia do Sfery Dysona robiłem to już z zapartym tchem, nie mogąc się od niej oderwać. Druga połowa „Judasza Wyzwolonego” to zresztą jazda bez trzymanki, gdy nagle wszystko staje się jasne, a bohaterowie odkrywają tajemnicę, którą może zniszczyć Wspólnotę i usiłują powstrzymać wroga stojącego za wszystkimi wydarzeniami.
Kolejny powrót przez Hamiltona do świata Wspólnoty nastąpił w latach 2007-2010, kiedy ukazała się trylogia o Pustce. Tym razem trafiliśmy do Wspólnoty w przyszłości odległej o 1500 lat. Wojna sprzed 10 wieków jest już tylko wspomnieniem, to czasy post-ludzkości. Wspólnota nadal istnieje, zamieszkiwana przez biononicznych ludzi, wyposażonych w interfejsy maszynowe, kontrolujących w pełni swe ciała i długość życia. Istnieje kultura Wyższych, modyfikacje DNA są powszechne, do tego choć Sztuczna Inteligencja opuściła Wspólnotę, ludzkość stworzyła Zaawansowaną Sieć Neuronową, do której można wgrać swój umysł, porzucając ciało. Sieć staje się samodzielnym post-bytem. Oczywiście nie wszystko jest tak piękne jak się wydaje, bowiem ludzkość staje na granicy, a kwestia jej dalszego rozwoju wywołuje konflikt w obrębie postludzkości – progresywiści spierają się z konserwatystami. Jednak główną częścią akcji jest tajemnicza Pustka pośrodku galaktyki. Potężna sztuczna czarna dziura, otoczona niezrozumiałym polem kwantowym, która powoli rozrasta się, a z czasem pochłonie całą drogę mleczną. Ludzkość, która po wydarzeniach poprzedniej dylogii postanowiła rozproszyć się po galaktyce, porzucając tunele na rzecz statków kosmicznych, uaktywnia Pustkę, a statki kolonizacyjne wpadają do środka. Gdy we Wspólnocie zaczyna działać kwantowe pole emocji zwane Gaiapolem, okazuje się, iż dzięki snom udaje się zobaczyć co stało się z zaginionymi statkami. W Pustce minęły tysiące lat, nie działa żadna technologia, na planecie zwanej Querencia ludzie cofnęli się do społeczeństwa feudalnego, lecz jednocześnie zyskali dary, jakich nie posiada nikt we wspólnocie. Telepatia i telekineza pozwala im kształtować otoczenie, a także modyfikować domowe zwierzęta, manipulacja czasem pozwala zmieniać rzeczywistość. Tajemnica Pustki zdaje się być rozwiązaniem i progresem dla ludzi.
Akcja zawiązuje się przez dwa tomy, w których śledzimy równolegle dzieje Wspólnoty i Quarencii, poznając fakcje i ugrupowania manipulujące sobą wzajemnie, po czym eksploduje w tomie trzecim, gdy Wspólnota staje w obliczu kolejnej wojny, a jednocześnie w obliczu złamania tajemnicy Pustki. Rozwiązanie całej historii jest jednym z lepszych jakie zdarzyło mi się czytać, pozostaje więc mieć nadzieję, że poznają je również polscy czytelnicy, bo po wydaniu Pustki Snów i Pustki Czasu, "Evolution Void" wciąż nie doczekało się ciągu dalszego.
Po lekturze Pustki zdawać się może, iż historia Wspólnoty doszła do ściany, w zasadzie trudno wymyślić coś więcej dotarłszy do punktu ewolucji postludzkości około 36 wieku. A jednak. Rok 2014 przyniósł nam nową dylogię, zakończoną ledwie trzy miesiące temu.
Kroniki Spadłych, bo chyba tak trzeba tłumaczyć The Chronicle of the Fallers, składają się z dwóch części - „The Abyss beyond Dreams” i „A Night without Stars”. Przyznam, iż początkowo byłem rozczarowany lekturą pierwszej części, bowiem stanowi ona wyraźny regres w stosunku do wcześniejszej twórczości Hamiltona. Dzieje się w czasie poprzedzającym akcję Pustki i opowiada historię innego statku kolonizacyjnego, który w niej przepadł. Pasażerowie pozbawieni technologii stworzyli społeczeństwo na planecie Bienvenido, z technologią na poziomie wieku XIX, bowiem w Pustce nie działa elektryczność. I podobnie jak w poprzedniej trylogii przez 3000 lat jakie minęły we wszechświecie osobliwości, podczas gdy we Wspólnocie upływa ledwie kilkaset, społeczeństwo pozbawione udogodnień porzuciło demokrację na rzecz tyranii. Jednak osią akcji tej dylogii nie jest Pustka, bowiem jej tajemnicę poznaliśmy, lecz przybycie jednego z bohaterów cyklu na Bienvenido. Zostaje on posłany w tajnej misji na Querencję, bowiem o Bienvenido Wspólnota nic nie wie. Tu trafia w sam środek piekła, jakie tworzą Spadli, stanowiący zagrożenie, przy którym wróg jakiego ludzkość spotkała w pierwszej dylogii o Wspólnocie to kaszka z mleczkiem.
Choć brzmi to potwornie głupio, oparte jest na całkiem niezłych podstawach biochemicznych. Spadli podbijają inne planety poprzez wchłonięcie i zduplikowanie. Są czymś w rodzaju porywaczy ciał, którzy zrzucają swe jaja, chwytające ludzi oraz zwierzęta, następnie dosłownie pożerające ich dla protein, jednocześnie dokonując ich duplikacji. Dla pozbawionej technologii ludzkości okazują się zajadłym wrogiem, do tego jak to zwykle bywa ludzie walczą sami ze sobą, a młody rewolucjonista chce obalić dyktat potomków kapitana statku. W to wszystko trafia przybysz ze Wspólnoty, z jej egalitarnymi zasadami.
Początkowo czytało mi się to źle, wyglądało na to, że raz jeszcze Hamilton rozgrywa opowieść o Quarencii, ale jednak nie. Jak zawsze dąży do obranego przez siebie celu, budując wątki, które zaczną schodzić się później. Tu kluczem okazała się anomalia czasowa, w jakiej wciąż w pętli trwało pierwsze spotkanie ludzkości i Spadłych. Eksplodujące zakończenie pierwszego tomu pozostawiło niedosyt, a także pytania co dalej stanie się z ludzkością, która znalazła się miliony lat świetlnych od naszej galaktyki, bez technologii i możliwości kontaktu ze Wspólnotą. Odpowiedzi przyniosła wydana we wrześniu „Noc bez gwiazd”, w której okazało się, iż Hamilton nie stracił nic ze swych umiejętności. 300 lat po wyrzuceniu z Pustki poza galaktykę ludzkość przegrywa swą wojnę ze Spadłymi, bowiem jej technologia pozostaje na poziomie rozwoju podobnym do naszej obecnej. Straciwszy jednak telekinezę i telepatię, traktując Wspólnotę i latentne geny biononiczne jako wrogie, nie ma najmniejszej szansy na pokonanie Spadłych, którzy przygotowują swą Apokalipsę. Społeczeństwo Bienvenido pełne jest paranoi, poszukiwanie gniazd Spadłych jego celem. Jak to zwykle u Hamiltona parę pomysłów jest na granicy żartu – takich jak statki wybudowane na podstawie projektu Sputnik, w których dzielni kosmonauci zwalczają wyrojenia Spadłych. Jednakże wszystko stanowi logiczną całość, a opis społeczeństwa w trakcie ciągłej rewolucji, zwalczającego zewnętrznego wroga, lecz przede wszystkim potomków post-ludzkości wychodzi mu świetnie. Wyzwolenie z Pustki wspominane jest jako największe przekleństwo, bowiem choć technologia nie działała, Spadli nie mieli przewagi. Teraz zdają się wygrywać, a progres jest powstrzymywany, bowiem przypomina o Wspólnocie, z której przedstawiciela winy ludzie znaleźli się tutaj. Akcja tym razem dość szybko rusza naprzód, gdy pojawia się przybysz z przeszłości, dający możliwość nawiązania kontaktu ze Wspólnotą, zarówno władze Bienvenido jak i Spadli zrobią wszystko aby go dostać.
Drugi tom rekompensuje wszystkie niedostatki pierwszego. Więc jeśli ktoś czyta po angielsku i szuka dobrej SF, polecam Hamiltona gorąco, bo w Polsce nie ma zdaje się szans na wydanie Kronik Spadłych, skoro fenomenalna Pustka nie znalazła odbiorców. Pozostaje jedynie żal, że to zapewne ostatnia wizyta we Wspólnocie, choć zawsze można mieć nadzieję...

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Amerykański folklor

Bez obawy, nie chodzi o Neila Gaimana i „Amerykańskich Bogów”, którzy nota bene właśnie doczekują się ekranizacji w postaci serialu telewizyjnego. Cień stał się ciemnoskóry, podobnie jak Roland Deschain w ekranizacji „Mrocznej Wieży”, takie czasy, że nawet „Siedmiu Wspaniałym” przewodzi w remaku Wesley Snipes, choć jest to całkowity anachronizm. No ale w oryginalnych byli wyłącznie biali i Meksykanie, oraz trup Indianina na ulicy, acz nie widać było koloru jego skóry. W nowych jest i Indianin i Chińczyk. Takie czasy, coraz większej poprawności i nieprawdy historycznej. W końcu Ameryka to tygiel narodów.
A jego wrzenie bardzo dobrze przedstawia Orson Scott Card w swej opowieści o Alvinie Stwórcy. Znacie? Ostatnio odświeżyłem sobie cykl, więc na początek stwierdzić należy, iż niestety Card cykl położył. To, co przez pierwsze trzy tomy stanowiło świetnie powiązaną ze sobą całość, w kolejnych rozjechało mu się w wszystkie możliw strony. Jak sam przyznaje stracił wenę, sprzed oczu uciekła mu wizja całości i opowieści o Alvinie Stwórcy. Ostatni wydany jak na razie tom jest najsłabszy, zginęły gdzieś wątki mające być głównymi w cyklu (gdzie do cholery jest Niszczyciel?), większość bohaterów drugo i trzecioplanowych przepadła (co z pastorem pełnym wartości chrześcijańskich i Weaverem?), wiele tajemnic nie doczekało się rozwinięcia. Szkoda, bo założenie serii było nie tylko ambitne, ale niezmiernie ciekawie.
 Świat Alvina jest pełen magii, opowieść o nim to fantasy rozgrywająca się w realiach alternatywnej rzeczywistości. Nie jest to jednak magia rodem z opowieści magii i miecza czy RPG, to talenty z jakimi rodzą się obdarzeni nimi ludzie. Żagwie widzą i przepowiadają przyszłość, różdżkaże znajdują wodę. Jednym słowem są czymś co spotkać możemy i w naszym świecie, tu jednak postokroć zwielokrotnione, nawet jeśli nie każdy w nie wierzy, czy akceptuje. Bo świat ten jest mocno religijny, tonący w żarliwiej wierze i przesądach prostych ludzi, gdyż akcja początek swój bierze u świtu XIX wieku. Jednak Ameryka nie wygląda tak, jak znamy ją z historii. Ponad 100 lat wcześniej nie doszło do restauracji Stuartów, Cromwell rządził przez wiele lat, a po nim nastali kolejni Lordowie Protektorzy. Republikańska Anglia stała się w pełni purytańska i z wielką nienawiścią ścigano tam czarownice i czarowników, dysponujących talentami ludzi, którzy zaczęli uciekać za ocean. Osiedlili się na południe od kolonii w Nowej Anglii, gdzie pozostawiono ich w spokoju, bowiem stanowili bufor między Purytanami i południową Koroną, bowiem tam osiadli wygnani Stuartowie, wznosząc miasto Camelot. Przełom XVIII i XIX wieku przyniósł zmiany. Na południu wciąż panują Stuartowie, a król Artur włada z Camelotu ziemią, na której panuje niewolnictwo. Gdy usiłował najechać Północ, gdzie uciekają zbiegli niewolnicy, ta zjednoczyła się i zaczęła walczyć o wolność. Najlepszy generał króla Jerzy Waszyngton odłożył swój miecz, odmawiając walki, za co został ścięty, lecz dla Północy stał się bohaterem. Wywalczywszy swą wolność ta zjednoczyła się jako Stany Zjednoczone, w skład których wchodzi siedem koloniii sięgających rzeki Mizzypi, siódmym jest Irrakwa, konfederacja Irokezów, którzy uprzemysłowili Niagarę i stają się potęgą przemysłową. Po drugiej stronie Mizzypi wciąż żyją Indianie, których do walki z białymi chce poprowadzić Tecumseh, biali także podżegają do walki, w szczególności gurbenator Harrison z Carthago City. Purytańska Nowa Anglia wciąż ściga czary, a Łowcy Czarownic przeprowadzają tam procesy w myśl dawnego prawa. Lecz na południu talentami wręcz obrodziło, potomkowie wszystkich wygnanych rozwinęli swą moc. Traktat z Koroną zmusza Stany do wydawania zbiegłych niewolników w granicznej Appalachii, lecz to nie wszystkim się podoba, nie tylko w Nowym Amsterdamie. Niezadowolenie chętnie by wykorzystali Hiszpanie z Nowej Barcelony (Nowy Orlean), czy też Francuzi. Król Ludwik uznaje, że Stuartowie zapomnieli już o lekcji jakiej udzielił im posyłając na dno statek tyrana króla Roberta z Korony, posyła więc do Ameryki wschodzącą gwiazdę wojny, generała Napoleona Buonaparte, który ma niezwykły talent, zjednywania sobie każdego człowieka. Zamierza on pokonać młode Stany Zjednoczone. A gdzieś pośród tego wszystkiego rodzi się Alvin, siódmy syn siódmego syna, któremu żagiew przepowiada, iż zostanie Stwórcą. Jego wrogiem stanie się tajemniczy Niszczyciel, zabić zaś będzie zawsze chciała go woda. Ma tajemniczego sprzymierzeńca, który będzie czuwał nad nim z oddali, jego nauczycielem stanie się wędrowny Bajarz, w innym świecie znany jako William Blake…
Tak wygląda początek opowieści o Alvinie, która poprowadzi nas przez świat legend, folkloru i niezwykłych darów oraz talentów rozwijanych w alternatywnym świecie. Card nie stroni od trudnych tematów, Ameryka XIX wieku wrze, Czerwoni, Czarni i Biali skaczą sobie do oczu. Światli ludzie nie zawsze są w stanie powstrzymać uprzedzeń, co prowadzi do krwawych konsekwencji.
Lektura trzech pierwszy tomów daje nam możliwość zapoznania się ze zwartą opowieścią, potem Card ją porzuca. O ile kolejne dwa trzymają poziom, choć widać, iż pomysł i koncept autorowi się rozmywają, ostatni już zupełnie nie przypomina jego najlepszych dokonań. Szkoda, bo zarówno pomysł jak i początkowe wykonanie, jest jednym z lepszych cyklów fantasy jakie kiedykolwiek powstały.

wtorek, 6 grudnia 2016

Mroczne Materie

Jest coś bardziej czarnego niż ciemna materia, pozornie nie mającego nic wspólnego z fizyką. To trylogia w założeniu pisana dla młodzieży, która okazała się na tyle poważna, że zainteresowała dorosłych. Wywołała nieco kontrowersji, moim zdaniem niezasłużenie, lecz taki już los powieści dla niedojrzałego czytelnika, które poruszają ważkie tematy. Gdyby podobne treści umieścić w książce dla dorosłych, nikt nie zwróciłby na to uwagi. Swoje dołożyła także ekranizacja pierwszego tomu historii Lyry Belacquy, w USA wywołała wręcz histerię, mimo iż przedstawiła jedynie wypaczony obraz kościoła, nie ocierając się nawet jeszcze o tajemnicę jaką bohaterka odkryje w ostatnim tomie, iż to nie Bóg stworzył świat.
„Mroczne Materie” Philipa Pullmana nie są jednak trylogią religijną i traktowanie ich tak jest bez mała krzywdząca. To dobrze pomyślana historia fantasy dziejąca się w alternatywnych rzeczywistościach, choć nieco gorzej opowiedziana. Mamy tu anioły, wiedźmy, małych ludzi, duchy… wszystko co sprawia, że odruchowo chcemy zakwalifikować rzecz jako literaturę dla młodszych. Tak jednak nie jest, bo pod tym wszystkim kryje się dużo poważniejsza historia, wojny niebios i ziemi, lecz przede wszystkim totalitarnego kościoła i wielkiego oszustwa, po którą warto sięgnąć.
Niektórzy mogą znać zekranizowaną 10 lat temu pierwszą część cyklu, która nie doczekała się już ciągu dalszego, choć Nicole Kidman i Daniel Craig stanęli na wysokości zadania. Warto się z nią zaznajomić, by wyrobić sobie zdanie o całości, przenosząc się do fascynującego świata, w którym żyją pancerne niedźwiedzie obdarzone mową, a jeziora Finlandii są domem wiedźm, po morzach zaś żeglują cyganie. Początkowo wygląda na to, iż rzeczywistość w której przyszło żyć młodej bohaterce jest technologicznie zacofana, z czasem jednak odkryjemy, iż w niektórych aspektach jest ona bardziej rozwinięta od naszej. Światem ludzi włada Magistratura, kościelna władza wyznania protestanckiego. To odwrócenie sytuacji znanej z opisywanej niedawno „Alteracji”, tu wygrał Jan Kalwin i jego wyznanie, po stuleciach tworząc totalitarny kościół. Jest jednak istotna różnica, dusze w tym świecie przyjmują formę zwierząt, dajmonów, związanych z właścicielem tak silnie, że samo ich rozdzielnie może doprowadzić do śmierci obojga. Dajmony rozmawiają ze swymi właścicielami. Pośród wielu innych fascynujących pomysłów kluczowym jest pył, znany w innych światach jako cząstka elementarna, cząstka Rusakowa lub też po prostu ciemna materia. Pył zdaniem Magistratury jest manifestacją grzechu pierworodnego, w miarę rozwoju serii dowiadujemy się, iż posiada świadomość i związany jest z Aniołami. Wkrótce okaże się, że istnienie znane jako Bóg lub Autorytet, twierdzące iż stworzyło świat, nie jest tym za kogo się podaje. Dla głównej bohaterki oznaczać będzie to wędrówkę po wielu światach równoległych. Po drodze 13-letnia Lyra Belacqua pozna swego rówieśnika, Willa Parry, zostanie zdradzona przez swych rodziców, zyska możliwość wędrówki między wymiarami, docierając do światów, gdzie grasują niszczące dorosłych Cienie, żądne Pyłu.
Jak widać książka pełna jest fascynujących pomysłów i zwrotów akcji, choć sposób prowadzenia opowieści może wydać się nieco zbyt spokojny. Alternatywne rzeczywistości są tu całkowicie odmienne, fakt innej historii schodzi tu na zupełnie odległy plan, nie jest ważny gdy równoległe światy okazują się równie obce jak inne planety. Na niektórych ludzkość dawno wyginęła, inne duszą się pod uciskiem aniołów. „Zorza Północna / Złoty kompas”, „Magiczny nóż” i „Bursztynowa luneta” ogłoszone zostały antytezą „Opowieści z Narnii”, choć dostrzec można to jedynie na poziomie alegorycznym, bowiem autor z religią nie dyskutuje. Fakt niechęci do instytucji Magistratury jest dla bohaterów powieści zupełnie zrozumiały, koncepcja fizycznej manifestacji aniołów oraz dusz niezmiernie ciekawa. Mroczne materie zabierają nas w obszary fantastyki, z którymi raczej młodzież nie ma zbyt często kontaktu, są lekturą dużo poważniejszą od „Basnioboru” czy podobnych im książek. A jednak warto po nie sięgnąć i podążyć z bohaterami aż do finału, gdy staną na wprost Autorytetu i odkryją tajemnice rządzące światami równoległymi.

czwartek, 1 grudnia 2016

Ciemna Materia

Nie dowierzałem, że Blake Crouch popełnił książkę, którą da się czytać. Dotychczas kojarzył mi się wyłącznie z "Wayward Pines", które zawierało wszystkie elementy charakteryzujące fantastykę klasy B. Twisty scenariuszowe w postaci objawiania, w kolejnym tomie, że akcja zamiast w sennym miasteczku, w którym wszyscy ukrywają tajemnicę, dzieje się w odległej przyszłości, a otaczający okolicę mur oddziela ostatnich ludzi od drapieżników, w jakie zmieniły się ich potomkowie, stanowiły jedynie wierzchołek góry lodowej. Tymczasem dalem szansę „Dark Matter” i nie żałuję, choć nie jest to dzieło wybitnych lotów. Nie sposób było się jednak od niego oderwać, niczym w książkach Dana Browna akcja porywała niczym na rollercoasterze.
 „Dark Matter” zdaje się wyszła niedawno po polsku. Jak poprzednie książki Croucha także oparta jest na kalce. W trakcie lektury miałem nieodparte wrażenie, że powinien zapłacić tantiemy twórcom komiksu „Black Science”, który jakiś czas temu opisałem na blogu, a który namiętnie czytuję. Dołożył jednak sporo oryginalnych pomysłów, które sprawiają, że książka staje się ciekawa. Pomysł wyjściowy stanowi odwrócenie sytuacji wyjściowej z „Black Science”, gdzie grupa naukowców utknęła podróżując poprzez światy alternatywne i natrafia na swoje odpowiedniki. Niedawne zeszyty w „Black Science” opowiedziały historię zamiany takiego sobowtóra z inną osobą. Jeden z bohaterów widząc, iż wiedzie on wymarzone życie, zabił go i zastąpił. U Remedera przewrotność polegała na tym, iż zrobiła to postać, którą przez 20 kilka zeszytów uznawaliśmy za pozytywną, tymczasem okazała się odpowiadać za wszystkie nieszczęścia jakie spotkały grupę, ponadto popełniła morderstwo. Crouch wykorzystuje dokładnie ten sam pomysł, jednak przy okazji bawi się ulubionym pytaniem, jakie lubimy sobie zadawać. Co gdybym podjął inną decyzję? Gdybym uczynił to, związałabym się z tą osobą… Na początku bohaterowie rozważają konsekwencje swych decyzji, które doprowadziły ich do małżeństwa, a jednocześnie sprawiły, iż porzucili swe świetnie zapowiadające się kariery. Po trosze tego żałują, wciąż zastanawiając się co by było gdyby… Okazuje się jednak, że gdzieś w innej rzeczywistości ich marzenia się spełniły, a odpowiednik bohatera, kontynuując badania naukowe, odkrył sposób na wędrówkę poprzez światy. Docierając do naszego wymiaru, widzi co by było gdyby. I postanawia zacząć żyć życiem swego sobowtóra.
Dużo tu nie zdradzam, bo w zasadzie można się tego domyślić po lekturze opisu książki na ostatniej stronie okładki i kilkunastu pierwszych stronach. Dalej jest sztampowo i bardzo podobnie do „Black Science”. Następuje nieoczekiwana zmiana miejsc, bohater porwany przez swój odpowiednik ląduje w jego rzeczywistości, gdzie złowrogi korp prowadzi badania, by czerpać zyski ze plądrowania alternatywnych rzeczywistości. Napotyka odpowiedniki osób, które zna, będące zupełnie inne niż w rzeczywistości, po czym ścigany, rozpoczyna szaleńczą ucieczkę przez światy alternatywne. Głównie postapokaliptyczne, zatem wędrujemy poprzez światy gdzie miasta ulegają zniszczeniu, przykryte warstwą popiołu, gdzie panuje arktyczne zimno, bądź epidemie dziesiątkują ludzkość. Lecz w pewnym momencie okazuje się, że jest w tym wszystkim pewien klucz.
 Mimo swej konstrukcji i dążeniu do zapewnienia rozrywki Crouch odrobił lekcję z fizyki kwantowej i interpretacji kopenhaskiej, a przede wszystkim z mechaniki falowej. W klasycznym założeniu z kotem Schroedingera wszystko zależy od obserwatora, to on decyduje czy kot jest martwy czy żywy, sprawdzając wynik eksperymentu. W „Dark Matter” kotem zamkniętym w pudełku i obserwatorem jednocześnie jest bohater, co prowadzi do poważnych implikacji. Po pierwsze okazuje się, że to on tworzy światy alternatywne, swym umysłem wytwarzając nieskończoność możliwości, po drugie że ponieważ każda decyzja bądź jej brak ma swój odpowiednik, prowadzi to do poważnych konsekwencji. Bowiem w myśl tej zasady bohater będzie miał swe odpowiedniki, które będą konsekwencją wyborów dokonanych podczas wędrówki przez światy alternatywne. I w chwili gdy wydaje się, że książka zmierzać będzie ku zakończeniu, Crouch wykręca niespodziankę, stanowiącą logiczny ciąg konstrukcji świata zbudowanego wedle założeń Hugh Everetta, dotyczących multiwersum. Choć oczywiście nie mogę mu oddać pierszeństwa pomysłu, bowiem podobne rozwiązanie już dawno temu eksploatowano w komiksach Marvela.
Zapewne Crouch nie ma pojęcia na jak wielu kalkach zbudowana jest jego powieść, ale nie sposób nazwać jej plagiatem, podobnie jak nie użyjemy tego określenia wobec powieści pulpowych czy sensacyjnych. Więc jeśli ktoś nie szuka ambitnej fantastyki dającej do myślenia, lecz rozrywkowej, z niewielką dozą nauki w tle, „Ciemna Materia” wydaje się dlań stworzona.