poniedziałek, 12 grudnia 2016

Amerykański folklor

Bez obawy, nie chodzi o Neila Gaimana i „Amerykańskich Bogów”, którzy nota bene właśnie doczekują się ekranizacji w postaci serialu telewizyjnego. Cień stał się ciemnoskóry, podobnie jak Roland Deschain w ekranizacji „Mrocznej Wieży”, takie czasy, że nawet „Siedmiu Wspaniałym” przewodzi w remaku Wesley Snipes, choć jest to całkowity anachronizm. No ale w oryginalnych byli wyłącznie biali i Meksykanie, oraz trup Indianina na ulicy, acz nie widać było koloru jego skóry. W nowych jest i Indianin i Chińczyk. Takie czasy, coraz większej poprawności i nieprawdy historycznej. W końcu Ameryka to tygiel narodów.
A jego wrzenie bardzo dobrze przedstawia Orson Scott Card w swej opowieści o Alvinie Stwórcy. Znacie? Ostatnio odświeżyłem sobie cykl, więc na początek stwierdzić należy, iż niestety Card cykl położył. To, co przez pierwsze trzy tomy stanowiło świetnie powiązaną ze sobą całość, w kolejnych rozjechało mu się w wszystkie możliw strony. Jak sam przyznaje stracił wenę, sprzed oczu uciekła mu wizja całości i opowieści o Alvinie Stwórcy. Ostatni wydany jak na razie tom jest najsłabszy, zginęły gdzieś wątki mające być głównymi w cyklu (gdzie do cholery jest Niszczyciel?), większość bohaterów drugo i trzecioplanowych przepadła (co z pastorem pełnym wartości chrześcijańskich i Weaverem?), wiele tajemnic nie doczekało się rozwinięcia. Szkoda, bo założenie serii było nie tylko ambitne, ale niezmiernie ciekawie.
 Świat Alvina jest pełen magii, opowieść o nim to fantasy rozgrywająca się w realiach alternatywnej rzeczywistości. Nie jest to jednak magia rodem z opowieści magii i miecza czy RPG, to talenty z jakimi rodzą się obdarzeni nimi ludzie. Żagwie widzą i przepowiadają przyszłość, różdżkaże znajdują wodę. Jednym słowem są czymś co spotkać możemy i w naszym świecie, tu jednak postokroć zwielokrotnione, nawet jeśli nie każdy w nie wierzy, czy akceptuje. Bo świat ten jest mocno religijny, tonący w żarliwiej wierze i przesądach prostych ludzi, gdyż akcja początek swój bierze u świtu XIX wieku. Jednak Ameryka nie wygląda tak, jak znamy ją z historii. Ponad 100 lat wcześniej nie doszło do restauracji Stuartów, Cromwell rządził przez wiele lat, a po nim nastali kolejni Lordowie Protektorzy. Republikańska Anglia stała się w pełni purytańska i z wielką nienawiścią ścigano tam czarownice i czarowników, dysponujących talentami ludzi, którzy zaczęli uciekać za ocean. Osiedlili się na południe od kolonii w Nowej Anglii, gdzie pozostawiono ich w spokoju, bowiem stanowili bufor między Purytanami i południową Koroną, bowiem tam osiadli wygnani Stuartowie, wznosząc miasto Camelot. Przełom XVIII i XIX wieku przyniósł zmiany. Na południu wciąż panują Stuartowie, a król Artur włada z Camelotu ziemią, na której panuje niewolnictwo. Gdy usiłował najechać Północ, gdzie uciekają zbiegli niewolnicy, ta zjednoczyła się i zaczęła walczyć o wolność. Najlepszy generał króla Jerzy Waszyngton odłożył swój miecz, odmawiając walki, za co został ścięty, lecz dla Północy stał się bohaterem. Wywalczywszy swą wolność ta zjednoczyła się jako Stany Zjednoczone, w skład których wchodzi siedem koloniii sięgających rzeki Mizzypi, siódmym jest Irrakwa, konfederacja Irokezów, którzy uprzemysłowili Niagarę i stają się potęgą przemysłową. Po drugiej stronie Mizzypi wciąż żyją Indianie, których do walki z białymi chce poprowadzić Tecumseh, biali także podżegają do walki, w szczególności gurbenator Harrison z Carthago City. Purytańska Nowa Anglia wciąż ściga czary, a Łowcy Czarownic przeprowadzają tam procesy w myśl dawnego prawa. Lecz na południu talentami wręcz obrodziło, potomkowie wszystkich wygnanych rozwinęli swą moc. Traktat z Koroną zmusza Stany do wydawania zbiegłych niewolników w granicznej Appalachii, lecz to nie wszystkim się podoba, nie tylko w Nowym Amsterdamie. Niezadowolenie chętnie by wykorzystali Hiszpanie z Nowej Barcelony (Nowy Orlean), czy też Francuzi. Król Ludwik uznaje, że Stuartowie zapomnieli już o lekcji jakiej udzielił im posyłając na dno statek tyrana króla Roberta z Korony, posyła więc do Ameryki wschodzącą gwiazdę wojny, generała Napoleona Buonaparte, który ma niezwykły talent, zjednywania sobie każdego człowieka. Zamierza on pokonać młode Stany Zjednoczone. A gdzieś pośród tego wszystkiego rodzi się Alvin, siódmy syn siódmego syna, któremu żagiew przepowiada, iż zostanie Stwórcą. Jego wrogiem stanie się tajemniczy Niszczyciel, zabić zaś będzie zawsze chciała go woda. Ma tajemniczego sprzymierzeńca, który będzie czuwał nad nim z oddali, jego nauczycielem stanie się wędrowny Bajarz, w innym świecie znany jako William Blake…
Tak wygląda początek opowieści o Alvinie, która poprowadzi nas przez świat legend, folkloru i niezwykłych darów oraz talentów rozwijanych w alternatywnym świecie. Card nie stroni od trudnych tematów, Ameryka XIX wieku wrze, Czerwoni, Czarni i Biali skaczą sobie do oczu. Światli ludzie nie zawsze są w stanie powstrzymać uprzedzeń, co prowadzi do krwawych konsekwencji.
Lektura trzech pierwszy tomów daje nam możliwość zapoznania się ze zwartą opowieścią, potem Card ją porzuca. O ile kolejne dwa trzymają poziom, choć widać, iż pomysł i koncept autorowi się rozmywają, ostatni już zupełnie nie przypomina jego najlepszych dokonań. Szkoda, bo zarówno pomysł jak i początkowe wykonanie, jest jednym z lepszych cyklów fantasy jakie kiedykolwiek powstały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz