środa, 23 maja 2018

Planeta nieMałp

Większość historii alternatywnych bazuje na punkcie rozbieżności mającym charakter polityczny. Czy to zabójstwo polityka, czy też podjęcie lub niepodjęcie decyzji o charakterze fundamentalnym pcha historię na inne tory, umożliwiając nam najczęściej ujrzenie jakiego losu uniknęliśmy. Rzadko ktoś decyduje się na opisanie zupełnie innej historii świata, prezentując wizję rzeczywistości na tyle odmiennej, iż przywodzi nam na myśl bardziej miano SF lub fantasy, niż opowieści wpisującej się w genre alternatywnej historii. Bo czytelnik jest przecież jak inżynier Mamoń z „Rejsu”, lubi to co już zna, do czego może się odnieść. Zatem osadzenie akcji w krainie znanej z historii, ze zmienionym jej przebiegiem, gdzie historyczne postacie odgrywają inne role, jest zabiegiem nadającym dziełom atrakcyjności literackiej czy filmowej, nie mającej jednak wiele wspólnego z realizmem. Harry Turtledove kpił swego czasu, iż jest to zabieg wyłącznie fabularny, trudno bowiem zakładać, iż te same postacie wkraczałaby na zbliżone ścieżki, zwłaszcza im więcej lat upłynęło od punktu rozbieżności. Im dalej tym wprost proporcjonalnie malałaby możliwość nie tylko odgrywania przez nie roli w polityce, ale nawet narodzin i pojawienia się w świecie alternatywnym, w którym historia potoczyłaby się inaczej.
Nie na darmo przywołuję mistrza historii alternatywnej we wstępie, choć jego powieści w zasadzie nie są znane w Polsce. Nim zajął się pisaniem SF parał się akademicko historią i to sprawia, iż jego książki są tak niesamowicie dopracowane. Czy to pisząc wielotomowy cykl o świecie po wojnie secesyjnej wygranej przez Południe, czy też o II Wojnie, która wybuchła w roku 1938, wskutek czego jej przebieg był zupełnie inny, czy też opisując świat po wojnie koreańskiej, w której użyto bomby atomowej, Turtledove cechuje niezwykła dokładność i głębokie zrozumienie procesów historycznych. Wolę jednak jego książki zawierające elementy SF, w szczególności opisywany tu już niegdyś cykl osadzony w rzeczywistości alternatywnej o wojnie światów. W początkach jego pisarstwa zdarzało mu się bawić pomysłami opisującymi zupełnie inną historię świata, której przebieg został zmieniony u jej początków.
Jak u Harry’go Harrisona i jego opowieści o dinozaurach wkraczamy na odmienne tory ewolucji. Pochodzący z roku 1988 zbiór opowiadań „A Different Flesh” przedstawia nam świat, w którym na kontynencie amerykańskim nie pojawiły się kultury indiańskie, ani w ogóle homo sapiens. Zamiast tego Ameryki zasiedlają homo erectus, a także megafauna z czasów prehistorycznych. Gdy w XVI wieku kontynent zaczynają podbijać ludzie, dochodzi do nieuchronnego konfliktu z „simami”, początkowo traktowanymi jak małpy, z czasem stającymi się siłą niewolniczą. Cykl opowiadań przedstawia nam dzieje Ameryk na przestrzeni kilkuset lat. Choć wspomniałem, iż Turtledove punktował ahistoryczność wykorzystywania znanych postaci w alternatywnych historiach, sam z pełną świadomością stosuje tu ten zabieg literacki, a wiele epizodów odnosi do rzeczywistych wydarzeń, z udziałem Indian. Obserwujemy historię podboju Ameryki, począwszy od kolonii w Jamestown, gdzie koloniści usiłują porozumieć się z „simami”. Samuel Pepys obserwując ich naturalne środowisko stworzy teorię ewolucji na dwa stulecia przed Darwinem, traperzy staną się częścią plemion tubylczych, mamuty zostaną wykorzystane do transportu zastępując kolej. Niewolnictwo zostanie zniesione, bowiem ludzka siła robocza okaże się niczym w obliczu sił witalnych homo erectus. W XX wieku aktywiści walczyć będą o zaprzestanie eksperymentów medycznych prowadzonych na simach, a w debatach prowadzone przez obywateli FCA (Federalne Stany Ameryk) kluczowym stanie się ustalenie czy są oni zwierzętami, czy ludźmi.
Dużo ciekawsza wydaje mi się jednak inna nowela Turtledove’a „Down in Bottomlands” z roku 1993. Tym razem zafascynowało go wydarzenie epoki mioceńskiej, gdy 5 milionów lat temu basen Morza Śródziemnego wysechł, po czym wypełniły go wody Atlantyku. W tym świecie tak się nie stało, gdyż uniemożliwiły to wypiętrzone góry, wskutek czego powstała olbrzymia nizina, położna głęboko poniżej poziomu morza, gdzie temperatura sięga 40 stopni, a deszcze są rzadkie. Umożliwiło to przetrwanie i rozwój społeczeństw neandertalskich i zachowanie fauny i flory, która wyginęła po zmianie warunków klimatycznych. Jeden z neandertalczyków jest narratorem powieści, oprowadzając gości i czytelników po parku krajobrazowym położonym gdzieś w okolicach miejsca, gdzie powinna leżeć Francja i Hiszpania. Wplątany zostaje w spisek terrorystów z rasy Krepalga, którzy żyją głównie w krajach środkowego wschodu, gdzie klimat jest łagodniejszy. Stoją dużo niżej na szczeblu rozwoju cywilizacyjnego, bowiem pojawili się na świecie dużo później i są rzecz jasna niczym innym niż homo sapiens. Stłamszeni do krainy półksiężyca i zimnej północy, obserwują z zawiścią neandertalczyków, którzy podzielili świat i posiadają liczne zdobycze cywilizacyjne. Korzystają z energii geotermalnej, wodnej, zasiedlają szelf kontynentalny, bowiem umożliwia to inna geografia, skutkująca odmiennym ukształtowaniem świata, w którym istnieją inne kaniony i liczne rzeki. Przy pomocy skradzionej bomby atomowej ludzie usiłują zniszczyć szczyt Sierra Morena i odtworzyć morze, które zaleje neandertalskie państwo. Zmieni to klimat na świecie i odda jego większość ludziom.
To drugie opowiadanie wydaje mi się dużo ciekawsze, bowiem Turtledove dogłębnie przemyślał tu implikacje poczynionych założeń. Zmiana klimatyczna uniemożliwiła ludzkości ekspansję, tworząc klimat sprzyjający przetrwaniu neandertalczyków i stworzeniu przez nich cywilizacji stojącej na znacznie wyższym poziomie rozwoju. Oczywiście nie pierwszy to autor bawiący się tym pomysłem, czynił to już chociażby Stephen Baxter, ale opowieść z Niższej Krainy wydaje się niezwykle interesująca.
Obie opisywane historie dzielą intrygujący i oryginalny pomysł, co jednak wpływa na sposób opowiedzenia, bowiem intrygi bywają pretekstowe, gdy celem autora staje się przedstawienie wyobrażonego świata. Który w tym wypadku jest niezmiernie ciekawy.

poniedziałek, 14 maja 2018

RAPP/RASL

W ramach festiwalowych nowości związanych z targami książki warto zwrócić uwagę na jedną z komiksowych propozycji Egmontu. To „RAPP” Jeffa Smitha, w oryginale wydany jako „RASL”, narysowana disnejowską kreską opowieść dla dorosłych o równoległych rzeczywistościach.
Jeff Smith znany jest przede wszystkimi jako autor świetnego „Gnata” (Bone), również wydanego przez Egmont. To pisana i rysowana przez wiele lat historia fantasy, również utrzymana w stylistyce Walta Disneya, traktująca jednak o nieco bardziej poważnych sprawach, mimo iż wiele rzeczy zderzonych w niej zostało w sposób co najmniej humorystyczny. Bohaterami są stworki przypominające duszki, które zabłąkały się z krainy przypominającej konstrukcyjnie USA i jej demokrację, do świata fantasy. Horda dziwnych potworów dokonuje inwazji prowadzona przez tajemniczą zakapturzoną postać, poszukując zaginionej dziedziczki tronu upadłego królestwa, z czasów sojuszu ludzi i smoków. Jest to typowa epicka fantasy, a jej siłą jest umiejętne rozłożenie akcentów i bajkowa kreska. Smith rozkłada wyjaśnienia na wiele tomów, unikając podawania odpowiedzi na raz i wprost, poprzez koncentrowanie ich w dymkach. Kolejne warstwy opowieści odsłaniane są stopniowo, co jest wielką zaletą tej opowieści. RAPP stworzony został zgodnie z podobnym schematem narracyjnym, jednak ta opowieść przeznaczona jest dla dojrzałego czytelnika, którego nie powinna zmylić kreska Jeffa Smitha. Przy czym taki sposób rysowania jest wielką zaletą komiksu, choć jego tematyka jest jak najbardziej poważna i pozbawiona jakiegokolwiek humoru. Nadaje jednak całości pewien klimat, czyniąc końcowe doznanie mocno unikalnym. Próbując wyobrazić sobie historię narysowaną w realistyczny sposób, stwierdzałem iż wiele by ona straciła, a pewne fragmenty mogłyby mocno razić.
W warstwie scenariuszowej tak dobrze już niestety nie jest, mimo mocnego sposobu prowadzenia narracji i stopniowego odsłaniania całości historii, którą zaczynamy poznawać w jej końcowej części, a korzenie mającej w przeszłości głównego bohatera. Na szczęście polski czytelnik dostaje od razu całość 15 częściowej serii, która ukazywała się przez kilka lat i zaliczyła sporo opóźnień. Stąd czytanie jej wówczas było znaczną udręką, przypominającą przedzieranie się przez komiksy Andreasa, z którymi mierzyć się należy dopiero gdy ukaże się ostatni z nich, umożliwiający poznanie zamysłu autora. Ponadto polskie wydanie oparte jest na TPB, wnioskuję więc iż plansze są kolorowe, mimo iż nie miałem w RAPPA w ręku. Oryginalne zeszyty wychodziły w czerni i bieli, w wypadku rysunków Jeffa Smitha są one równie znakomite w obu odmianach.
O czym jednak jest „RAPP: Zaginione dzienniki Tesli”? Zaczynamy od mocnego uderzenia, ranny mężczyzna ucieka przez pustynię, to właśnie RAPP, w oryginale znany jako RASL (tu przyznam, że nie jestem w stanie rozszyfrować tej zmiany bez znajomości polskiej wersji, bowiem pseudonim RASL jest akronimem, którego znaczenie poznajemy dopiero w ostatnich częściach cyklu). Ma na imię Robert, a na ramieniu wytatuowane imię Maya. Stopniowo historia odsłoni nam te wszystkie tajemnice, niczym w filmie Hitchcocka początek będzie wybuchowy i sprawi, iż długo nie będziemy w stanie oderwać się od czytania. RAPP okaże się złodziejem, kradnącym z równoległych rzeczywistości dzieła sztuki na zlecenie swej indiańskiej przyjaciółki. Między wymiarami przenosi się dzięki dziwacznym urządzeniom, zakładając maskę Pima. Jest zarośnięty i wygląda na to, iż od jakiegoś czasu wiedzie życie włóczęgi. Wszystko skomplikuje się jednak, gdy okaże się, iż ktoś ściga go pomiędzy rzeczywistościami alternatywnymi, mężczyzna w czarnym płaszczu dysponujący urządzeniem podobnym do tego jakim dysponuje. Zaś Robert przestaje trafiać do rzeczywistości, z której przybywa. Pojawiając się w świecie, w którym Bob Dylan wydaje płyty jako Robert Zimmermann, RAPP orientuje się, iż coś jest nie tak, zwłaszcza gdy odkrywa, iż we wszystkich światach obserwuje go niema i zdeformowana dziewczynka. A to dopiero wstęp do tej opowieści, która niepostrzeżenie przerodzi się w opowieść rodem z czarnego kryminału, gdy okaże się iż RAPP w przeszłości był naukowcem, fizykiem kwantowym, mającym romans z żoną swego najlepszego przyjaciela. A wszystko kręcić będzie się wokół prac Nikoli Tesli i znanego z II Wojny Światowej eksperymentu Filadelfijskiego.
Na tym poziomie dostajemy doskonale przemyślaną opowieść, a przedstawiane w sposób niechronologiczny wydarzenia wiążą się ze sobą z żelazną konsekwencją, tworząc wspaniałą opowieść, którą śmiało można nazwać SF noir. W czym więc problem? Pozostawiła we mnie pewien niedosyt, rozkręcając się w kierunku tajemnicy i zagadki, po czym skręcając w stronę kryminału, którym się okaże gdy poznamy wyjaśnienia większości zagadek, choć stanie się to dopiero na ostatnich stronach opowieści, gdy zatoczy ona koło do otwierającej ją sceny. Zobaczymy wówczas, iż zbudowano ją na kliszach crime-noir, ale to nie wada. Jedynie rozczarowanie, iż zniknie gdzieś wówczas mocno eksponowany wątek SF.
Nie zrozumcie mnie źle, „RAPP: Zaginione dzienniki Tesli” to nadal jedna z najlepszych komiksowych historii jakie zdarzyło mi się czytać, nie tylko pod względem rysunkowym lecz przede wszystkim scenariuszowym. Autor przyjmując metodę retrospekcji niezwykle udanie zlepił wszystko w całość, pozostaje jedynie pewien niedosyt, iż zdawał się obiecywać dużo więcej.

niedziela, 13 maja 2018

Ostatni sezon „Ekspansji”

Ledwie zdążyłem sobie uświadomić, iż tradycyjnie powinienem napisać jakiś tekst o kolejnym sezonie serialu „Ekspansja”, a potem stwierdzić, iż to przecież całkowicie bez sensu, bo ile razy można chwalić tę samą rzecz, kiedy SyFy ogłosiło skasowanie serialu. Łup. Tego się nikt nie spodziewał. Trzeci sezon utrzymuje równe oceny na poziomie 100%, jest doskonały od strony artystycznej, dopracowany jeśli chodzi o szczegóły, doskonale rozwijający niedopowiedziane wątki z książki. W chwili obecnej nie ma lepszej rzeczy dla miłośników SF w telewizji. Na głowę bije wszelkie inne produkcje w rodzaju „Winnony Earp” czy „Dark Matter”, chyba że ktoś traktuje SF wyłącznie rozrywkowo, nie szukając niczego więcej. Ambitny, prezentujący złożone postawy, skomplikowaniem przedstawionego świata przebijający „Modyfikowany Węgiel” Morgana, zaadaptowany przez Netflix. What the hell then happened?
Właśnie to. Oglądalność trafił szlag, ekonomia zysku i podaży w stosunku do poniesionych kosztów inwestycyjnych okazała się być nieubłagana. Być może zawinił tu brak reklamy sprawiający, iż seria pozostaje relatywnie nieznana. Albo coraz większy stopień skomplikowania, sprawiający iż kolejnych odcinków nie dało się oglądać bez znajomości poprzednich. To nie "Gra o Tron", gdzie przejaskrawione postacie kopulują zastanawiając się komu podpiłować fotel, by zasiąść na stołku z mieczy, będąc całkowicie pozbawionymi etyki i moralności, ku orgazmicznej ekscytacji widza. Tu nie tylko wybory mają swe konsekwencje, lecz postacie świadome są wagi swych potencjalnych czynów. Nie braknie łotrów i tchórzy, bohaterów i pragnących ukryć swe działania, lecz protagoniści kierują się nie tylko pragnieniem władzy. Serial wszystkie te wątki poszerza, rozbudowując postaci, które w książkach pojawiły się później. Pokazuje ich motywacje, sprawiając iż przestają być papierowe. Lecz przede wszystkim daje nam świat przyszłości, a przypominam, jest to ten sam świat, w którym działa się akcja „Marsjanina”. Twórcy przekuli wizję spółki autorskiej znanej jako James S. A. Corey w prawdziwy świat, w którym Marsjanie nienawidzą Ziemian, Pasiarze są robolami mówiącymi własnym językiem, z trudem znoszącym grawitację. Każda strona ma charakterystyczny desing wystroju wnętrz, wnętrza stacji i statków kosmicznych nie są skryte za panelami dekoracyjnymi jak w „Star Treku”, lecz widać iż stanowią złożone maszynowe konstrukcje. Kosmos jest zimny i groźny, a ludzie podbijają go z trudem, uwięzieni w swych kombinezonach.
Przypomnijmy raz jeszcze o czym jest Ekspansja, bowiem jestem wielkim fanem tej serii, a w Polsce jak na razie ukazała się dwukrotnie jedynie pierwsza część, „Przebudzenie Lewiatana”. Cykl podjął MAG i jest szansa, że polscy czytelnicy poznają resztę tej fascynującej opowieści, o której pisałem już wielokrotnie, która po angielsku zmierza ku końcowi, po tym jak zapowiedziano ósmy i dziewiąty tom, stanowiące zwieńczenie cyklu będącego hołdem dla space oper złotego wieku SF. Autorzy postanowili opowiedzieć o drodze ludzi w kosmos, bowiem jak stwierdzili, irytowało ich, iż żaden cykl nie powiadał o początkach jego podboju, zabierając czytelnika do istniejących już imperiów. W chwili rozpoczęcia serii człowiek nie potrafi opuścić Układu Słonecznego, skolonizowany wiek wcześniej Mars i Ziemia toczą zimną wojnę o zasoby, a pas asteroid zamieszkują robotnicy wyzyskiwani przez korporacje obu planet. Ziemia powoli chyli się ku upadkowi, wzrasta gospodarcza potęga Marsa. Układ Słoneczny wrze, a wybuchnie gdy okaże się, iż na jednej z asteroid odkryto tajemniczą protomolekułę, dowód na istnienie, przybyłą miliony lat wcześniej z głębokiego kosmosu. Rozgrywka o nią, a raczej o to kto pierwszy złamie jej zagadkę i przerobi na broń rozpala Układ Słoneczny. O intrygach, spiskach i wreszcie wojnie z nią związanej opowiadają pierwsze tomy tego niebanalnego cyklu.
Serial umiejętnie ukazuje to wszystko i zbiera wspaniałe oceny. Co więc się stało? Cóż… Prócz opisywanych powyżej przypuszczeń, mogę jedynie dodać, iż nakręcono go dla fanów. Mają okazję zobaczyć drogę do wojny i ją samą w całej okazałości, podczas gdy w książce toczyła się ona gdzieś w tle. Zwykły widz w sporej części się znudził, bo poszerzanie wątków odebrało jednocześnie „Ekspansji” akcję. Jesteśmy w trzecim sezonie i gdzieś w drugim tomie cyklu, wątek protomolekuły gdzieś zniknął, Mars i Ziemia do siebie strzelają. Owszem, trzyma to wszystko w napięciu, ale gdzie do cholery to zagrożenie, kiedy obca bezrozumna forma życia zaczęła transformować Wenus? Gdzie ten strach ludzkości, która skoczyła sobie do gardeł, gdy stanęła w obliczu czegoś niezrozumiałego? No i aktorstwo… Poza Shohreh Aghdashloo i jej wspaniałym głosem, w większości papierowe.
Oglądać koniecznie. Oczywiście trwa już akcja ratowania Ekspansji, fani próbują przenieść ją do Netflixa lub Amazona, złoszcząc się na SyFy, iż nie chce mieć ambitnego serialu, od czasu zakończenia Battlestar Galactica tworząc proste fabuły. Sezon nie skończy się cliffhangerem, będzie miał otwarte zakończenie (znający książki mogą się domyślać, w którym miejscu się urwie akcja), więc dobre i to. Dostaniemy także dwa ostatnie tomy, bowiem akcja zmierza ku finałowi na skalę galaktyczną. Autorzy zapowiedzieli nową trylogią SF, zainspirowaną „Diuną” i „Lewą Ręką Ciemności”. O ile brzmi to intrygująco, a w ich wydaniu będzie zapewne bardzo udane, byłem ciekaw przyszłości świata „Ekspansji”. Bo kreacja to wspaniała i pełna życia, na miarę Wspólnoty Petera F. Hamiltona, Kultury Iaina M. Banksa (podobno też adaptują na serial) oraz innych wielkich serii SF.

środa, 9 maja 2018

Jedna przegrana książka

Jeśli planujecie czytać „Jedną przegraną bitwę” Marcina Wolskiego, nie zabierajcie się do niej od razu po „Wallenrodzie”. Ja uczyniłem tak kilka lat temu. Mimo swych wad, podniesionych w ostatnim wpisie, „Wallenrod” wydaje się książką głęboko przemyślaną na poziomie konstrukcji literackiej. Niestety „Jedna przegrana bitwa” tu nie może się obronić, bo wszystko się rozłazi i nie ma żadnego wyrazu. O ile w „Wallenrodzie” akcję ciągnie do przodu intryga militarno-szpiegowska, tutaj niestety zabrakło intrygi. A szkoda, bo wiele po tej książce sobie obiecywałem, w końcu rozgrywając historię alternatywną Polski pokazuje się przede wszystkim, jak mogło być nam dobrze, GDYBY. Wolski zaś poczynił założenie, iż „da wygrać złu”. Choć nie sposób dyskutować z tezą, iż w wypadku zwycięstwa Konarmii byłoby dużo gorzej, pewne jednak uproszczenia mocno złoszczą.
W roku 1920 Polska przegrała bitwę warszawską. Sowiecki agent przeniknął na tyły i zdołał zabić marszałka Piłsudskiego, co w połączeniu z brakiem rozpoznania dało fatalne skutki. Reszta jak mawiają jest historią, książka realizuje scenariusz wielokrotnie podnoszony przez część historyków, zgodnie z którym starcie pod Radzyminem z Armią Konną było jedną z dwudziestu najważniejszych bitew świata. Gdyby nie zwycięstwo Polski, komunizm wlałby się do Europy Zachodniej, gdzie robotnicy czekali jedynie na iskrę by wzniecić rewolucję. I właśnie to dzieje się w tej książce, po trupie burżuazyjnej Polski Armia Czerwona prze na Zachód. Podbój trwa wiele lat, lecz w końcu sołdaty zatrzymują się dopiero na Atlantyku. Z Departamentów Zamorskiej Francji Francuzi mogą jedynie spoglądać na swą podbitą ojczyznę. Do lat trzydziestych większość Europy jest komunistyczna.
Wszystkie te wydarzenia jednakże w powieści stanowią tło historyczne, akcja zaczyna się bowiem w roku 1968. Z tej perspektywy Wolski opisuje wydarzenia polityczne i wojenne lat ubiegłych, odkrywając je przed narratorem książki, który żyje rzecz jasna w świecie pozbawionym prawdy i jedynej słusznej narracji historycznej. Zapoznając się z relacją swego ojca-łagiernika, o którego istnieniu nie miał przez lata pojęcia, skryty w bezpiecznym kokonie komunistycznej elity, protagonista dowiaduje się wraz z czytelnikami co wydarzyło się na świecie. A w tym wypadku Wolski świetnie przemyślał wszelkie implikacje. Wskutek zwycięstwa komunizmu nie powstały ruchu faszystowskie, ich odpowiednikiem był wzrost znaczenia nacjonalizmu amerykańskiego, który doprowadził do zjednoczenia obu Ameryk pod dyktando USA. Przewodzone przez wybieranego na kilka kadencji przemysłowca Hearsta w imieniu wolnego świata stanęły w połowie lat czterdziestych do konfrontacji z ZSRR. Dysponując przewagą przemysłową z łatwością USA wraz z armiami Francji, Wielkiej Brytanii i innych okupowanych krajów dokonać inwazji na Europę. ZSRR miało jednak w zanadrzu pewien sekret, broń atomową, której nie zawahało się użyć. Opracował ją Albert Einstein, w zamian za rezygnację z kampanii antyżydowskiej i umożliwienie wyjazdu Żydom do Palestyny, co przystano z ochotą. ZSRR wskutek kolejnych przewrotów politycznych nie przewodził wcale Stalin, lecz Beria. Skutkiem tego jest również widoczny brak aż tak nasilonych prześladowań, bowiem stalinizm nie narodził się, podobnie jak faszyzm. Gdy rozpoczyna się akcja książki świat już dawno otrząsnął się po II Wojnie Światowej. Zjednoczona PanAmeryka posiada własny arsenał atomowy, w Afryce istnieje państwo Ekwatorii, gdzie schronili się Francuzi, potęgą są Chiny i Japonia, istnieje Izrael. Mieszkańcy krajów komunistycznych gotują się do nadchodzącej wojny, ZSRR bowiem czuje się przyciskane do muru. Jak w naszej rzeczywistości zaczyna przegrywać wyścig przemysłowy, kapitalizm zyskuje powoli przewagę. Zwycięstwo Izraela w lokalnej wojnie wywołuje kampanię antysyjonistyczną, znaną dobrze z naszej wersji historii.
I tutaj książka się rwie, co wynika niestety z jej założenia, iż system jest wcielonym złem. Drażni mnie to w zestawieniu z "Wallenrodem", gdzie Polska jako sojusznik hitlerowskich Niemiec  wychodzi z wojny zwycięsko, nie ponosząc konsekwencji, de facto stając się europejskim mocarstwem. I nie jest to zwycięstwo zła, mimo iż przez większą część powieści Polacy są sojusznikami nazistów. Ale tamta książka opowiada o triumfie, jak Wolski opowiadał na spotkaniach pisana była by pokazać, iż Polska może wstać z kolan, może być z czegoś dumna, ku pokrzepieniu serc, stąd moje niedawne porównania do Sienkiewicza. "Jedna przegrana bitwa" z założenia przedstawia zły system, choć Polska należy do obozu, który podbił pół świata i atomówkami pognał jankesów z Europy. Ale jej bohater musi przejrzeć na oczy i zrozumieć, że znajduje się w moralnie niewłaściwym obozie. Następnie uciec, a na swej drodze natrafić na księdza nadającego audycje radiowe, wzywające do trwania w wierze, o imieniu Jan Pawłowicz, który nie został papieżem, bowiem zamiast niego zastąpił go Benedykt XVI. Po czym książka urywa się w kulminacyjnym momencie, gdy Rosjanie knują, planując zamachy, w dekadę po tym jak pozbyli się Kennedy'ego.
O ile wszystko to wydaje się doskonale przemyślane, w realizacji Wolskiemu przeszkodził przede wszystkim fakt, iż książka jest osobista. W przeciwieństwie do "Wallenroda", w tej powieści opisywał swoje losy, główny bohater nosi nazwisko Wolak. W wykładowcach Wydziału Historycznego z roku 1968 każdy student tego wydziału rozpozna bez trudu prawdziwe postacie. Wolski dedykuje książkę ojcu, uczestnikowi bitwy warszawskiej. Opisując losy ojca bohatera powieści wizualizuje możliwe losy jakie mogłyby spotkać jego rodzinę. Antykomunizm autora narzuca mu poglądy, prezentowane niestety w sposób zbyt oczywisty. A szkoda, bo historię alternatywnej rzeczywistości przemyślał doskonale, dużo lepiej niż w "Wallenrodzie". Tam jednak świat przedstawiony, w którym żyć przyszło bohaterom, zaprezentowany został o wiele lepiej. Tutaj Wolski porusza się po łebkach, w zasadzie socjalizm w zwycięskim ZSRR i satelitach niczym nie różni się od naszego roku 1968. Niby jest gorzej, ale w jakimś stopniu lżej. Niestety nie dowiadujemy się o Polsce radzieckiej zbyt wiele. A szkoda, bo potencjał był olbrzymi, w dużej mierze niewykorzystany. Są i dobre strony tej powieści, autor pokazuje nie tylko brud obozu socjalistycznego, lecz również cienie nacjonalistycznej PanAmeryki. Na potrzeby tego wpisu przeczytałem tę książkę ponownie po kilku latach, mając nadzieję, iż czytana w oderwaniu od "Wallenroda" będzie nieco lepsza. Nic z tego.
System musi się zawalić, nawet w alternatywnej rzeczywistości. Autor jest przekonany, że nawet tam zatriumfuje dobro. Którym jest w tym wypadku niepodległość Polski. I to narzuca wszystko, pozostaje niedosyt. Niestety.

sobota, 5 maja 2018

Niech żyje Hurra

Trzeci maja za nami, Polska wysoko wciągnęła swe flagi, z tej okazji spóźniony wpis o jej historii alternatywnej. Od początku istnienia bloga krążę wokół utworów traktujących o jej zwycięstwie w II Wojnie Światowej, niechętnie starając się ich unikać, wiedząc iż to niemożliwe. Jak już kiedyś pisałem to główny temat dla polskich miłośników „What if”, traktowany jako główny scenariusz alternatywności, rozważany zupełnie na poważnie przez akademików, równie ważny, jeśli nawet nie ważniejszy jak światowe ogrywanie tematu zwycięstwa Hitlera i amerykańskie scenariusze innego przebiegu wojny secesyjnej. Problem w tym, że nie ma dobrego wyjścia z sytuacji gdy kraj znajdował się między dwoma wrogimi mocarstwami i można było jedynie wybrać z kim można walczyć. Różni autorzy próbują, lecz z rozmaitym skutkiem.
Jedną z takich książek jest „Wallenrod” Marcina Wolskiego. Nie mam o tej książce dobrego zdania, mimo iż można ją śmiało polecić jako lekturę. Napisana jest dobrym językiem, pięknie wydana w nieistniejącej już serii „Zwrotnice Czasu”, z szatą graficzną wprowadzającą w klimat i epokę powieści. Wolski włożył w tę książkę wiele wysiłku, usiłując uprawdopodobnić swój scenariusz rozwoju sytuacji i przebiegu II Wojny Światowej, z której Polska wychodzi zwycięsko. Widać tu duży wpływ nieżyjącego już profesora Pawła Wieczorkiewicza, jego przyjaciela ze studiów, który lubował się w rozważaniu możliwych skutków innego przebiegu historii. Mogę zaświadczyć, iż profesor był nietuzinkową postacią, gdyż miałem okazję uczęszczać na prowadzone przez niego zajęcia. Wpadał na nie spóźniony, często o godzinę, czasem nie przychodził w ogóle. Potrafił skończyć po piętnastu minutach, bądź przedłużyć je powyżej akademickiej przerwy. Odpalał papierosa od papierosa i palił ze studentami w niewielkiej salce, bowiem w tamtych czasach nikt nie słyszał o zakazie palenia. Mniej więcej raz w miesiącu to palenie rzucał, nie wiedział wtedy co zrobić z rękami, łapał za kredę i krążąc wokół tablicy rysował przez całe ćwiczenia rozpadające się chałupy. Prowadził dyskurs o wszystkim, tylko nie o temacie zajęć, zmuszając nas do myślenia i podrzucając ciekawostki historyczne. Często rozmawialiśmy o filmach wojennych zwłaszcza dotyczących II Wojny. Bo wiedzę profesor miał wybitną. Z takich samych rozmów powstał zapewne Wallendrod, problem jednak w tym, że jest zbyt mocno komiksowy i zupełnie nie potrafi się skleić.
Literacko to sprawnie napisana książka sensacyjna, prawie całkowicie pozbawiona elementów fantastyki, zawierająca jedynie krótkie wstawki z naszego świata. Zaczyna się od bombardowania przez Polaków Londynu, sprzymierzona z hitlerowskimi Niemcami II Rzeczpospolita podbija Europę. Co się stało? Wolski wziął na warsztat najczęściej powtarzaną tezę, że gdyby marszałek Piłsudski żył nieco dłużej, zawarłby zapewne sojusz z Hitlerem. Robi to z niepotrzebnym patosem, pisząc wprost, iż „zwrotnica historii została przestawiona”. Dalej nie jest lepiej, brnie w eggzaltację i bohaterstwo, a bohaterowie są posągowi i heroiczni, nie są ludźmi a pomnikami mającymi świadomość wagi swych czynów. Dodajmy, iż w większości są to postacie historyczne. Nie ma tu miejsca na kurestwo codzienności, szarość oraz miałkość. Zapewne wiele wynika z konwencji, którą jest jak łatwo się domyślić rozgrywanie historii Konrada Wallenroda, choć nie do końca. Taki bowiem pseudonim ma bowiem wybitna polska agentka, ulokowana w otoczeniu Hitlera, która gdy sojusz zaczyna się sypać na bagnach rosyjskiej wojny będzie w stanie uratować sytuację. Gra wywiadów, działania wojenne, poczucie nieuchronności pewnych wydarzeń zostają opisane w sposób doskonały i gdybyśmy rozpatrywali tę książkę tylko od tej strony, uznać należałoby ją za bardzo dobry kawałek tego rodzaju literatury.
Co więc w moim odczuciu nie zagrało? Być może nie podoba mi się scenariusz, który sprawia, że będąca sojusznikiem Hitlera Polska, zbyt łatwo wymyka się z wiążących z tym faktem konsekwencji. Sprytną woltą wskutek działań Wallenroda ogrywa Niemcy zrywając sojusz w dogodnym momencie, nim odpalona zostanie bomba atomowa, która uczyni z niej wasala a nie sojusznika. Wszystko to prowadzi do tego, iż znajduje się w obozie zwycięzców, tworząc Unię Środkowoeuropejską będącą alternatywną UE. Piękny scenariusz, budujący i tak całkowicie nierealny, z uwagi na buzujące nacjonalizmy, które w tym scenariuszu napędzają wojnę, że mimo warsztatu i poziomu książki psują mi jej odbiór. Wolski nie liczy się także z zapleczem społecznym i skutkami zachodzących wydarzeń na tym poziomie, ale być może przyjęcie takich uproszczeń było jedynym sposobem, by napisać świetną książkę szpiegowsko-wojenno-sensacyjną. I tak uczynił. Jeśli ktoś szuka scenariusza pokazującego, że Polski po wygranej wojnie nie czekała świetlana przyszłość, odsyłam do opisywanej tu jakiś czas temu powieści Ziemowita Szczerka. Tamten z kolei pominął realność działań wojennych, bowiem bardziej interesowały go socjologiczne skutki przetrwania II RP. Z książki tej wychodzi się z przeświadczeniem, że żyjemy w najlepszym z możliwych scenariuszy.
Pamiętam jak „Wallenrod” powstał, drukowany we fragmentach w „Czasie Fantastyki” Parowskiego, który wtedy z Krzysztofem Dudkiem z NCK dał impuls do powstania „Zwrotnic Czasu” i rozważań o alternatywnych dziejach Polski. Wolski puszczał fragmenty powieści, odbierane bardzo pozytywnie, a scenariusz w którym Polska wygrywa II Wojnę krzepił bardziej niźli przedwojenny cukier. Dopóki szkicu swego nie opublikował Tadeusz A. Olszański, opisując alternatywną rzeczywistość, w której w 1992 mieszkańcy dawnej Polskiej SSR czytają książkę, o tym co byłoby, gdyby nie przyjęto żądań Hitlera. Nie będę opisywał tu całego scenariusza, warto sięgnąć po numer „CzF” 1/2010. Rzecz w tym, że realność przemyśleń Olszańskiego bije na głowę zwroty akcji i działania jednostek Wolskiego, które są tak bardzo komiksowo-sensacyjne, że aż nierealne. Polska przegrywa wojnę, a jako sojusznik Hitlera okrojona zostaje do pozbawionej Śląska, Pomorza i ziem wschodnich niewielkiej republiki radzieckiej. Gdy upada ZSRR staje się małym graczem, z mieszkańcami zruszczonymi i w pełni radzieckimi, pozbawionymi woli i obciążonymi byciem sojusznikiem Hitlera, a prym wiedzie wprowadzająca zmiany Ukraina, niegdyś podbita przez polsko-niemieckich żołnierzy, którzy urządzali tam pogromy i prześladowania. Scenariusz to dający do myślenia, pozwalający cieszyć się jakiego uniknęliśmy losu.
Zatem do lektury Wolskiego, ku pokrzepieniu serc, bowiem w duchu ma coś Sienkiewiczowskiego. I polskiego, ignorowanie konsekwencji mamy bowiem we krwi, podobnie przyczyn i okoliczności. Bo gdybym czytał tę książkę jako nastolatek, gdy zgrzytając zębami żałowałem, że nie dokopaliśmy naszym wrogom na różnym etapie historii i powinniśmy wygrać, książka by mi się niesamowicie spodobała. Doczekała się zresztą nowego wydania i kontynuacji, zatytułowanej "Mocarstwo". Niech żyje hurra.