poniedziałek, 21 grudnia 2015

Ciemna przyszłość

Przed nami święta, zastanowić się można, czy kolejne lata będą równie świetlane. Bynajmniej nie z powodu sytuacji politycznej, lecz całokształtu kierunku w jakim zmierza świat. Żyjemy od dawna w XXI wieku ze wszystkimi tego konsekwencjami, zarówno tymi pozytywnymi jak i negatywnymi. Wszechobecność smartkomputerów i strumienia danych można odebrać na oba sposoby, uderzyło mnie jednak niedawno, że codzienność coraz bardziej przypomina czarną rzeczywistość z opowieści powstałych w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Świat sprawiał wtedy wrażenie staczającego się w czarną dziurę, z powodu kryzysu paliwowego i wojny w Wietnamie, komuniści zajmowali Kambodżę, a amerykanie dali dupy na pustyniach Iranu. Potem było jeszcze gorzej, Państwo i japońskie korporacje zaczęły się panoszyć, wszechobecne służby specjalne handlowały ze swymi wrogami. Komiksowi autorzy wyrazili swe uczucia tworząc świetne komiksy takie jak „V for Vendetta”, „Watchmen” czy „Powrót Mrocznego Rycerza”, choć wśród opowieści o zdradzie wartości wymieniłbym także „Born Again” opowiedziane w Daredevilu. Rok 1986 był tu pewną kulminacją, w literaturze widoczną dużo wcześniej, zwłaszcza gdy w latach siedemdziesiątych państwa zachodnie chwiały się pod atakiem terroryzmu. Czytając powstałe wówczas opowiadania i książki Lema problem ten był nieco groteskowy, tymczasem spełniło się wszystko, może poza mikrogłowicami jądrowymi, choć prędzej czy później ktoś wpadnie na taki pomysł. Żyjemy w cyberpunku, czy tego chcemy czy nie, choć wygląda on nieco inaczej. Korporacje egzystują inwigilując swych pracowników, w sferze bardziej publicznej nie ustępując na tym polu Państwu. Technologia wyprzedziła rzeczywistość tak bardzo, że możliwe stało się to, o czym nie marzono nawet w latach siedemdziesiątych. Na lotniskach pracują systemy detekcji anormalnych zachowań, które analizując zachowania w tłumie, wskazują osoby, które należy wyłowić i szczegółowo sprawdzić. Oczywiście wykazują wszystkich zachowujących się niezgodnie z wzorcem i wciąż się uczą, jednak w ciągu najbliższych lat osiągną poziom przypominający sztuczną inteligencję, choć de facto rozpoznawać będą jedynie wzorce. Analizę ruchu urządzeń i sieci pomijam jako oczywistą, także fakt iż część tożsamości w sieciach społecznościowych prowadzona jest przez boty (oprogramowanie nadzorujące szereg profili FB i Twitterowe wyszło jakiś czas temu na rynek cywilny, zapewne NSA miało je już x lat temu), działających aktywnie i prowadzących pogaduszki. Czasy kiedy w latach dziewięćdziesiątych na grupach dyskusyjnych pętał się śmieszny turecki bot, który potrafił jedynie zaprzeczać rzezi Ormian, są już jedynie miłym wspomnieniem. Tak oto narodziła się rzeczywistość opisana w wydanej niedawno w Polsce książce Johna Brunnera „Na fali szoku”. Bardzo dobra rzecz, polecam, opisująca społeczeństwo, które żyje w strumieniu informacji, korzystając z urządzeń, które cały czas je lokalizują. Autor pisał ją w roku 1975, wówczas była czystą SF, obecnie jest rzeczywistością. Polecam gorąco, choć oczywiście w kilku technikaliach Brunner nie trafił. Ale zdaje się on wymyślił „robaka”, czyli program buszujący po sieci i psujący to co mu polecono, choć nie wpadł na to, że łatwo będzie go wyeliminować. Świat powieściowy to straszne miejsce, a ironią jest fakt, że w nim już żyjemy. Z wprowadzonych ułatwień korzystamy na równi my jak i terroryści czy przestępcy, chcąc ich wyeliminować oddajemy powoli swoją wolność, przesuwając konieczność ochrony w kierunku powszechnej inwigilacji i kontroli.
Przypomina mi się dwuczęściowy odcinek z czwartego sezonu Star Trek DS9. Kręcono go w latach dziewięćdziesiątych, Federacja uświadamia sobie narastający problem zmiennokształtnych, którzy chcą ją zniszczyć, a mogą wcielić się dosłownie w każdego. Aby go rozwiązać, wprowadzone zostają ograniczenia, a gdy spotykają się one z przeciwem, grupa oficerów Floty, aby ocalić swój kraj przeprowadza zamach stanu. Choć omal nie dochodzi do wojny domowej, odcinek kończy się typowo trekowym przesłaniem, nie możemy się ograniczyć i odebrać sobie wolności, bo to odbierze nam wszystko, co nas tworzy. Na atak i paranoję Federacja reaguje wzmocnieniem swej otwartości. Już kilka lat później mogliśmy zobaczyć jak świat reaguje na WTC, a odbiciem tego był serial Battlestar Galactica. Wróg jest wszędzie, może być każdym, najlepiej podejrzewać każdego i posunąć się krok dalej. Pilot i pierwszy sezon BSG są niedościgłym mistrzostwem, atmosfera zaszczucia i wszechobecnej paranoi jest w pełni odczuwalna, a autorzy nie kryli, iż na klimat serii wpłynęła wojna z terroryzmem. Wraz z wątpliwościami odnośnie jej przebiegu wkradały się one także w kolejne odcinki serialu.
Dekadę później mamy nawrót tego zjawiska. Na granicy UE pojawiają się wzmożone kontrole, mówi się o wprowadzeniu prawa, które sprawi, iż karane będzie podróżowanie w celach mogących być uznane za terrorystyczne. Czyli dokładnie to, co opisali John Brunner i jeszcze paru innych pisarzy w latach siedemdziesiątych. Oczywiście wszystko w słusznej sprawie. Jest takie ładne opowiadanie Charlesa Strossa, w którym w alternatywnej rzeczywistości w USA zakazano mobilnych hotspotów, dostęp do sieci jest ściśle reglamentowany, z uwagi na publikację treści uderzających w bezpieczeństwo kraju. Technologia jest odzwierciedleniem obecnej, o ile jednak w Europie dostęp do sieci jest nieograniczony, w Ameryce jest z nim problem. Nie chodzi tu o monitoring internetu, lecz o jego blokadę. Hakerzy walczą o wolność do prawa podłączenia do sieci. W czasach po WTC powstało jeszcze inne opowiadanie, Joe Haldemana, noszące tytuł „Obywatelskie nieposłuszeństwo”. Opowiada o tym do czego doprowadziła powszechna podejrzliwość i inwigilacja, kiedy po głównego bohatera przychodzą agenci i zadają mu pytania na dachu wieżowca, grożąc mu śmiercią na podstawie ustawy o przeciwdziałaniu terroryzmowi, choć jest kompletnie niewinny, wybiera samobójstwo. Lecąc w dół myśli o tym, że okazał obywatelskie nieposłuszeństwo, przeciw niesprawiedliwej władzy.
Obyśmy nie lecieli w dół, na oślep. Wesołych Świąt.

czwartek, 10 grudnia 2015

Kindle wszystkich światów

Podobno Idris Elba, czyli psychopatyczny detektyw Luther, również pilot „Prometeusza” i Heimdall z MCU, ma zostać Rolandem w adaptacji Mrocznej Wieży. Jak pisałem Roland, ostatni rewolwerowiec to dla mnie i wielu czytelników ktoś pokroju Clinta Eastwooda z filmów Sergia Leone. Człowiek bez przeszłości który wchodzi do saloonu i wychodzi jako jedyny pozostały przy życiu. Zresztą na początku swej wędrówki do Wieży Roland wchodzi do miasteczka i po nim nikt już go nie opuszcza. Trudno mi wyobrazić sobie Idrisa Elbę jako rewolwerowca, bo Mroczna Wieża to nie Django. Autor tego pomysłu powinien smażyć się na stosie na który trafi twórca ostatniej adaptacji „Fantastycznej Czwórki”, który był równie twórczy wobec postaci Human Torch. Niestety prędzej czy później Doctor Who stanie się kobietą, przed tym pomysłem już nie uciekniemy, w każdym kolejnym sezonie coraz więcej na to wskazuje. Jak wyglądać będzie Roland szukający wieży dopiero się okaże.
Skoro do tablicy została wywołana wieża, to witamy na kolejnym jej poziomie. Czytam właśnie świeżo wydany „Bazar złych snów” Stephena Kinga i jak każdy zbiór jego opowiadań jest nierówny. Czytam i w większości ziewam, lecz w pewnym momencie natrafiłem na nowelkę zatytułowaną „Ur”. King we wstępie informuje, że napisał ją dla kasy, bo zapłacił mu Amazon, żeby stworzył dzieło, w którym wystąpi Kindle. Autorowi powieści „God Hates Poland” Michałowi Radomirowi Wiśniewskiemu, znanemu jako mrw, którego niektórzy mogą kojarzyć z „Esensji” i mediów mainstreamowych z tekstów o szeroko pojętej fantastyce, raczej nikt nie zapłacił. Książka wyszła niedawno i opowiada o życiu, robotach i kwantowej rzeczywistości. „Ur” wyszło w początkach dziejów czytnika Amazonu i traktuje o różowym Kindle. King bawi się tu wariacją pomysłu, który później rozwinął w powieść „Dallas 63”. Co by się wydarzyło, gdybyśmy znali przyszłość i postanowili ją zmienić? Jak łatwo przewidzieć konsekwencje są katastrofalne, ku memu przyjemnemu zaskoczeniu okazuje się, że opowiadanie powiązane jest z Mroczną Wieżą, która drży w posadach, a róża czuje nadchodzącą zimę. Na miejsce przybywają zaś cadilacem ludzie w żółtych płaszczach, znani z „Serc Atlantydów”.

Lecz bardziej podoba mi się pomysł, iż kindle staje się nexusem nieskończonych światów. Bohater dostaje różowe urządzenie z innego świata, na czytniku odkrywa dostęp do repozytorium książek wydanych w alternatywnych rzeczywistościach. Opłaca i pobiera książki, które nigdy nie powstały w naszym świecie, choćby nie napisane nigdy dzieła Ernesta Hemingwaya. Światów jest nieskończona liczba, co oznacza, iż przez całe swe życie może czytać książki swego ulubionego autora. Wizja dla jednych przerażająca dla innych wspaniała. W każdym świecie losy pisarzy potoczyły się nieco inaczej, czasem żyli dłużej, czasem umierali w dzieciństwie. Wiele światów powiązanych jest bardzo blisko, zatem styl pisarzy jest praktycznie niezmieniony, a zanurzenie się w lekturę jest niezapomnianym przeżyciem.
Macie swojego ulubionego autora? A co gdyby napisał kolejne powieści, części ulubionych cyklów? I inne, których nigdy nie poznaliśmy, równie dobre jak wydane dotąd? Dostęp jest prosty, wystarczy nacisnąć DOWNLOAD. Oczywiście bohater nowelki bierze się za czytanie prasy, śledząc alternatywne wersje światów, niektórych zniszczonych wskutek wojen. Ciekawość pcha go jednak do próby sprawdzenia, co dzieje się w przyszłości, co prowadzi do wstrząsów.
Używam kindle dwa lata, dostałem go na gwiazdkę i podchodziłem początkowo jak pies do jeża, teraz podpowiada mi, że przeczytałem na nim prawie 200 książek. Niestety nie jest różowy, a książki pochodzą wyłącznie z tej rzeczywistości. Lecz czasem trudno dokonać wyboru, bowiem ich liczba jest równie nieskończona jak światów wokół wieży.

niedziela, 6 grudnia 2015

Ekspansja

Czekałem na ten serial od dłuższego czasu i oczywiście przegapiłem pilota. Nie wierzyłem w zapowiedzi stacji SyFy, że chcą powrócić do ambitnych formatów w stylu Battlestar Galactica. Choć minęła ponad dekada od rozpoczęcia emisji tej serii, do dziś uważam BSG za najlepszy serial jaki zdarzyło mi się oglądać, nie tylko wśród serii SF, lecz w ogóle. Przez lata jakie minęły od momentu gdy admirał Adama doprowadził resztki ludzkości na Ziemię nie pojawiła się seria równie ambitna, o ciężkim klimacie i jednocześnie tak dobra. SyFy poszło w rozrywkową fantastykę i jednocześnie głupią, a kolejne seriale w rodzaju „Dark Matters” zmieniały się na tle oferty HBO czy Netflixa w parodię opowieści rozrywkowej. Szkoda, zwłaszcza, że ten ostatni jest adaptacją niezłego komiksu. Trudno zresztą po BSG porwać się równie epickie przedsięwzięcie z taką skalą dramatyzmu. Serial był dla space opery tym, czym „Gra o Tron” dla fantasy, a zasługa w tym przede wszystkim Ronalda D. Moore'a. Gdy dowiedziałem się, że SyFy bierze się ekranizację Ekspansji zacząłem się nieco obawiać.
Niepotrzebnie. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze, choć nie jest to epicki wymiar BSG, ale oryginał też jest nieco inny. Może najpierw kilka słów o tej serii, w Polsce mało znanej. Fabryka Słów po wydaniu w 2013 roku pierwszego tomu spoczęła na laurach, ale w naszym kraju space opera jest mało popularna. Choć mam wrażenie, że powoli się to zmienia, czego dowodem nagroda dla świetnych military SF Michała Cholewy czy ciekawie zapowiadającego się cyklu „Głębia” Marcina Podlewskiego. Ekspansja liczy na razie pięć tomów, autorstwa Jamesa A. Coreya pod którym to pseudonimem ukrywają się Daniel Abraham i Ty Franck. Cykl zaplanowali na lata, skrupulatnie tworząc historię ludzkości w przyszłości. Książki w doskonały sposób równoważą ze sobą rozmaite gatunki – od powieści przygodowej, przez thriller polityczny i sensacją, a wszystko oczywiście w scenerii SF. Choć chyba najmniej tu space opery, bo walki statków to jedynie dodatek do właściwej akcji.
O czym jest Ekspansja? Pomysł autorów jest prosty, w wielu powieściach SF ludzkość dawno rozprzestrzeniła się w galaktyce, gdzie stworzyła imperia, które następnie upadły. Seria pokazuje jak do tego doszło, opowiada historię diaspory ludzkości w przestrzeń kosmiczną. Gdy rozpoczyna się pierwszy tom „Przebudzenie Lewiatana”, silnik Epsteina pozwolił jedynie na częściową kolonizację Układu Słonecznego. Rozpoczęto terraformowanie Marsa, sięgnięto po bogactwa minerałów na asteroidach. Mars wyrwał się spod kontroli Narodów Zjednoczonych i toczy zimną wojnę z Ziemią, na asteroidach korporacje prowadzą bezwzględną politykę wyzysku, a stacje kosmiczne kontrolowane są przez siły ochroniarskie działające jako lokalna policja. Terroryści spod znaku OPA (Przymierze Planet Zewnętrznych, przepraszam za posługiwanie się angielskim nazewnictwem, ale w tym języku czytałem całość serii) usiłują poprowadzić mieszkańców pasa asteroid do walki o wolność. Sytuacja jest na krawędzi wybuchu, gdy załoga statku górniczego odpowiada na tajemniczy sygnał SOS nadawany z wraku opuszczonego statku. W ten sposób główni bohaterowie wpadają w sam środek intrygi, której rozgrywka doprowadzi nie tylko do zmian politycznych w Układzie Słonecznym, lecz poprowadzi również ludzi w galaktykę, gdzie czyha coś bardzo starego i potężnego.
Seria rozwija się z książki na książkę, nie jest też czytadłem w rodzaju serii o Zaginionej Flocie Jacka Campella, którą pochłania się momentalnie i nie pamięta dzień po lekturze jak doszło do tego, że admirał Geary pokonał wszystkich wrogów. Tutaj intrygi zarysowane są kompleksowo, a świat opisywany tknie swą rzeczywistością, postacie zaś są z krwi i kości. Autorzy swe zamysły odsłaniają bardzo powoli, początkowa rozgrywka o uzyskanie przewagi naukowej, będąca osią intrygi w dwóch pierwszych tomach, dopiero w trzecim ukazuje swe niezrozumiałe oblicze, które prowadzi ludzi wprost w nieznane, pokazując iż są jedynie mrówkami w piaskownicy, gdzie rządzą niezrozumiałe siły, o jakich nie mają pojęcia. Gdy byłem już pewien, że wiem w jakim kierunku zmierza seria, a dalsze tomy popchną ją wprost w paszczę tajemniczego i nienazwanego zagrożenia, które niszczy całe gwiazdy, ostatni tom znowu zabrał bohaterów do Układu Słonecznego, gdzie sytuacja uległa całkowitej zmianie, a ponad Marsa, Ziemię i OPA wyrosła zupełnie nowa potęga. Zaś ludzie muszą zmierzyć się z sytuacją, iż czas systemowych mocarstw przemija. Nie będę spoilerować, ale „Nemesis Games” zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie i po raz pierwszy czekam na kolejny tom, będący jego bezpośrednią kontynuacją. Oczywiście każda kolejna książka opisująca losy kapitana Holdena i załogi kanonierki „Rocinante” jest oddzielną całością, którą można czytać niezależnie, lecz stanowiącą część większej całości.
Jak na tym tle wypada serial? Świetnie, zarówno w warstwie wizualnej jak i scenariuszowej. Podobnie jak w książce intryga rozwija się powoli, w pilotowym odcinku akcja dopiero się zawiązuje, a Holden i grupa posłana na wrak nadający SOS wpadają w sam środek zastawionej pułapki. Każdy z nich ukazany jest jako postać z przeszłością, przed którą uciekają. Na razie zostali jedynie zarysowani, lecz już widać iż każdy ma swą historię. Na osobą uwagę zasługuje warstwa wizualna, gdzie świat przyszłości jest spójny w warstwie technologicznej. Podoba mi się także sposób kręcenia, paleta barw ciemnego koloru, wnętrz pozbawionych jasnych pastelowych świateł. Statki kosmiczne znikają w ciemności przestrzeni kosmicznej, nie wypełniają tu całego ekranu. Zamaskowany pojazd jest jedynie zarysowany, pozostaje ukryty wśród gwiazd.
Oczywiście trudno mi do końca ocenić rzecz obiektywnie, bowiem znam oryginał i wiem do czego prowadzić będą dalej wydarzenia pilota, kończącego się w dramatyczny sposób. A także jak skończy zebrana przypadkowo załoga z górniczego transportera „Canterbury”. Scenarzyści w miarę wiernie trzymają się książki, wyprzedzając nieco wydarzenia kolejnych tomów wprowadzając od początku postać Chrisjen Avasarali, która pojawia się dopiero w dalszych częściach opowieści. Ale nie zauważyłem żadnych uproszczeń ani skrótów. Nie jest to na pewno epicka opowieść na miarę BSG czy Gry o Tron, bowiem przez cały czas śledzić będziemy losy załogi kanonierki pakującej się cały czas w kłopoty, lecz po obejrzeniu pilota uważam, że warto to uczynić. I dowiedzieć się jak rozpoczęła się ucieczka ludzkości w kosmos, a Holden i jego ludzie stali się najbardziej poszukiwanymi ludźmi w Układzie Słonecznym.

środa, 2 grudnia 2015

Lata wiary

Kiedy pisałem ostatnio o prostej koncepcji polegającej na zamianie w rzeczywistości alternatywnej chrześcijan z muzułmanami, co sprawiło, że terrorystami niszczącymi WTC stali się wyznawcy Jezusa, na myśl od razu nasunęła mi się gruba książka Kima Stanleya Robinsona, która stawia ten temat w zupełnie innym świetle. Chrześcijan z równania zupełnie eliminuje, zmieniając w nic nie znaczącą mniejszością religijną, której wyznanie z czasem zanika i rozpływa się w morzu wiary. W rzeczywistości powieści „Lata ryżu i soli” ukazany zostaje świat, w którym pod koniec średniowiecza znikają mieszkańcy Europy. Tym samym miejsca nie mają wielkie odkrycia geograficzne ani rewolucja naukowa, co za tym idzie świat nie zostaje ukształtowany na podobieństwo europejskich mocarstw.
Koncepcja ta wpisuje się w ciekawe dyskusje, jakie czasem toczą naukowcy. Co właściwie sprawiło, że Europejczycy ruszyli podbić świat? Głód ziemi i chęć przygody, czy też niespokojny duch? Jak to się stało, że mimo iż w Chinach wynaleziono druk i proch w tamtejszym systemie społecznym zupełnie się one nie przyjęły, a w Europie zdołały dokonać rewolucji? Kilka razy zetknąłem się z opinią, że odmienność cywilizacyjna kontynentu wynikała z wykształconej tu przez stulecia indywidualności, która kształtować zaczęła się jeszcze w czasach Imperium Romanum, ugruntowując się z uwagi na opór przeciw władzy kościelnej, potęgowany przez schizmy i reformację. Rewolucja naukowa i rozwój technologii były możliwe w dużej mierze dzięki zakwestionowaniu paradygmatu wiary i buntowi przeciw opisywanemu porządkowi świata. Spojrzenie na rzeczywistość pozbawioną znanej historii, przynosi niezwykle ciekawe spostrzeżenia. Nawet niezależnie od istnienia łacinników, jak wówczas nas zwano, dwie cywilizacje spotykały się i wchodziły w rezonans. Ładnie ukazuje to sztampowy serial Netflixa "Marco Polo" będący odpowiedzią na "Grę o Tron". Choć zbeletryzowany pokazuje świat, w którym Europejczycy nie mają jeszcze żadnego znaczenia, tak było do czasu odkryć geograficznych, które tu nie nastąpiły.
Robinsona wiele osób kojarzy z jego sztandarowego działa, trylogii o kolonizacji Marsa, wielostronicowej epopei opowiadającej o terraformowaniu i rozwoju ludzkości, gdzie równie ważny jak aspekt SF są socjologia i polityka. Na te aspekty położył nacisk także w „Latach ryżu i soli”, skupiając się na wzajemnych relacjach i przeżyciach bohaterów. Choć książka pozbawiona jest elementów fantastycznych, jako motyw przewodni spajający opisywane epoki autor wybrał reinkarnujące się dusze, wcielające się w kolejnych epokach zarówno w kobiety i mężczyzn, co prócz rozważań na temat duchowości buddyjskiej pozwala czytelnikowi na poczucie, że mają do czynienia z tymi samymi protagonistami. Choć powieść dzieje się na przestrzeni wielu epok i 500 lat, brak tu rozmachu choćby „Atlasu Chmur”, gdzie autor zastosował podobne rozwiązanie.
Gdzie więc punkt rozbieżności? Zaznaczmy, że to jeden z rzadkich przypadków, gdy odmienił on świat całkowicie, a nie spowodował jedynie niewielką zmianę. Nastąpił pod koniec XIV lub na początku XV wieku, w okolicach bitwy pod Grunwaldem. Oddziały Tamerlana Wielkiego docierają na Węgry, gdzie odkrywają puste miasta i wioski pełne dawno zmarłych ludzi. Jedyny żyjący opowiada im o czarnej śmierci, zarazie która spustoszyła Europę, sprawiając iż nikt jej nie przetrwał. Rasa biała w zasadzie wymarła pozostawiając porzucone pomniki swej cywilizacji. Mongołowie wycofują się, a zwiadowcy zostają zabici, by nie przynieśli zarazy hordzie, choć jednemu z nich udaje się uciec. Z czasem trafia do floty chińskiego admirała, który odkrywa powoli świat, odkrywając, iż potomkowie Rzymian nie istnieją. Kolejne stulecia to alternatywna historia pisana przez dwie największe cywilizacje, które wzrastają w potęgę. Chiny stopniowo podbijają Japonię, podczas gdy muzułmanie zajmują Firanię, czyli Europę. O ile państwo Chińskie jest jednolitym cesarstwem, Dar-Al-Islam dzieli się na szereg kalifatów, mających rozmaite relacje, stanowiąc rodzaj religijnej wspólnoty. Z czasem sięgnie do granic Bajkału. Brak mobilności handlowo-bojowej europejczyków zmienia jednak mocno historię, bowiem w cenie są wyłącznie wynalazki mające zastosowanie militarne. Z Japonii podbitej przez Cesarstwo uciekinierzy docierają do nowego kontynentu, gdzie z indiańską Ligą zbudują nowe państwo, przeciwstawiające się powolnemu budowaniu chińskiej potęgi. Zmianę przyniesie dopiero indyjski Trewankar, którego oświecony władca odkryje zastosowanie pary, a jego stalowe maszyny rzucą wyzwanie dominacji muzułmanów i chińczyków. Tak nadejdzie wiek nasz XX, gdzie wybuchnie wielka wojna, pomiędzy zjednoczonym Dar-Al-Islamem a Chinami, które zbytnio urosną w siłę. Ta totalna walka trwać będzie aż do roku 2000, choć oczywiście nikt nie stosuje już chrześcijańskiego kalendarza. Front niszczycielskiej walki obejmie Himalaje, stosowane będą gazy bojowe, wojska utkną w okopach. Koncepcja broni nuklearnej pojawi się dopiero pod koniec tego okresu.
Świat to zupełnie inny, od tego jaki znamy. Dopiero długa wojna wzmacnia pozycję kobiet, gdy potrzebujące rekruta oddziały zaczną wcielać do armii kobiety, których pozycja zarówno w Chinach jak i islamie jest niska. Z czasem nie nadąży za tym system społeczny, trzeszczący coraz bardziej w okowach narzuconych dawno temu przez religię i tradycję. Islam i Chiny będą musiały się zmienić, co jednocześnie wymusi zmianę w liberalnych państwach indyjskich i indiańskich, które włączają się w wojnę. Około roku 2045 dawne potęgi już nie istnieją, świat rozpadł się na kilkanaście państw, które budują swoje relacje na nowo. Ruchy faszystowskie i komunistyczne nie zyskały tu takiego znaczenia i natężenia, jak w historii jaką poznaliśmy.
W przeciwieństwie do innych historii alternatywnych ta wydarzenia głównego nurtu pozostawia w tle, nie są tu ważne postacie liderów, bohaterów i wielkie bitwy. Dzieją się gdzieś niejako na marginesie soczewki, w której Robienson skupia życie ludzi w określonym czasie i miejscu, gdzie ważne są ich osobiste problemy. Nie każdemu takie podejście przypadnie do gustu, lektura jest powolna i wymagająca, choć całością koncepcji olśniewa, wielu odejdzie znudzonych. Lecz całościowa wizja alternatywnego świata jest z pewnością warta poznania.

piątek, 27 listopada 2015

Korporacje końca wszechświata

Czytam właśnie „Transition” Iaina M. Banksa,  jak zawsze pisze ciekawie i rozwlekle, a akcja jego powieści zatraca się w kolejnych warstwach narracji. W Polsce pisarz to mało znany, 20 lat temu Prószyński usiłował wydawać jego cykl o Kulturze nieco sztucznie podciągany pod space-operę, wyszły także „Fabryka Os” oraz „Qpa strahó”, publikowana w odcinkach w Nowej Fantastyce. Ta ostatnia książka została zapamiętana przede wszystkim z uwagi na stosowaną w dość szczególny sposób ortografię jednego z bohaterów, wskutek której całe obszerne sekwencje powieści zapisywane były jak tytuł powyżej. Banks publikował książki różnego rodzaju, zaś pisząc fantastykę dodawał zawsze inicjał drugiego imienia, by odróżnić książki należące do głównego nurtu. Powieści jego są mocno pokręcone i nieporównywalne z niczym innym. Nie inaczej jest z „Transition”, choć pomysł na zawiązanie akcji wydaje się banalny. W multiwersum istnieje nexus wszystkich rzeczywistości, z którego agenci Koncernu wyruszają do równoległych światów by wpływać tam na zachodzące wydarzenia. Akcja prowadzona jest z kilku różnych puntów widzenia, trudno ją czasem śledzić, gdy rzeczywistości zmieniają się jak rękawiczki, za czym nie nadąża nawet jeden ze wspomnianym agentów. Zawsze po przebudzeniu sprawdza jak jest ubrany, na jakie dane opiewają jego dokumenty, by określić w jakim świecie się znalazł. Akcja obejmuje czas od obalenia muru berlińskiego do zniszczenia WTC, będący we wszystkich rzeczywistościach złotym wiekiem ludzkości.

Wroga organizacja kontrolująca multiwersum to oczywiście nic nowego, choć u Banksa jest jedynie tłem. W podobny sposób opisana jest również w wydanej jakiś czas temu po polsku „Brasyl” Iana Mc Donalda. Znający i lubiący twórczość tego szkockiego pisarza książkę tę mogą sobie spokojnie darować. Choć jak zawsze osadził akcję w egzotycznej rzeczywistości, której opis sam w sobie stanowi odrębną warstwę powieści,tym razem jednak coś mu nie wyszło. O ile „Chaga” czy „Rzeka Bogów” są świetnymi historiami traktującymi o inwazji nieznanego, czy to w postaci obcych fulerenów czy tajemniczego obiektu powiązanego z wielowarstwowym wszechświatem, w "Brasyl" wątek kwantowej tajemnicy gdzieś znika, choć powinien spajać całą powieść. Trzy odrębne płaszczyzny czasowe i wątki z historii tego kraju powiązane są bowiem poprzez multiwersum, również tu jak okazuje się nad wszystkim czuwa tajemnicza organizacja, której oblicze jest za każdym razem inne, bowiem trzy płaszczyzny czasowe nie należą do jednego wszechświata. W nieskończonej liczbie światów równoległych istnieją nieskończone odmiany grupy trzymającej władzę, ścigające bohaterów poprzez czas i przestrzeń.
„Brasyl” oczywiście i tak warto przeczytać, choć w wypadku tej książki Mc Donald zatracił proporcje. Wysiłek włożony w kreowanie dystopijnej Brazylii w roku 2032, w postaci pisania krótkimi zdaniami z neologizmami portugalskimi dla Ameryki XXI wieku oraz długimi, barokowymi zawijasami w przypadku opowieści o XVIII wiecznym jezuicie nie poszedł na marne. Jednak zatracony został gdzieś przy tym główny wątek, organizacja kontrolująca kwantową rzeczywistość poluje na wszystkich mogących zdradzić jej tajemnicę. Możliwość zmiany rzeczywistości nie powinna być powszechnie dostępna. Z kolei Koncern z powieści Banksa pilnuje aby złoty wiek ludzkości trwał we wszystkich światach, agenci eliminują jednostki, które w historii innych rzeczywistości usiłowały wprowadzać faszyzm.

Nie są to najlepsze dzieła żadnego z obu autorów. W przypadku Mc Donalda najlepiej zacząć od „Chagi” czy „Rzeki Bogów”. Oczekujący w „Brasyl” skoków przez światy równoległe muszą się rozczarować, wszystkie rzeczywistości niewiele się od siebie różnią, nie ma tu miejsca na inną historię świata, w myśl mechaniki Schroedingera każde wydarzenie może mieć dwie wariacje, jednak dotyczy to zwykłej codzienności. U Banksa światy rzeczywiście się różnią, choć są ledwie zarysowane w szalonym pościgu seksu, przemocy i niepojętych wątków. Jeden z nich jest alternatywną rzeczywistością, która sama w sobie jest mocno intrygująca. Po podboju świata przez Arabów, stworzona została pokojowa cywilizacja judeo-muzułmańska. W XX wieku jej podstawy wstrząsane są licznymi zamachami chrześcijańskich terrorystów, pełniących w tym wypadku rolę Al-Kaidy czy ISIS. W jednym z dialogów jak zauważa z ironią bohater, jest to religia miłości, co szybko zostaje sprostowane, iż religia ta jest doskonała dla wszelkich fanatyków. Świat oblężony jest przez fanatyków wysadzających samoloty i wieżowce. Choć jest to wyłącznie odwrócenie proporcji, daje ono nieco do myślenia w kontekście ostatnio często podnoszonej kwestii uchodźców. Gdzieś w alternatywnej rzeczywistości bramy oświeconej cywilizacji szturmują dzicy chrześcijanie, tacy jakimi ukazano ich w filmie „Agora”, gdzie zniszczyli Bibliotekę Aleksandryjską. Prosta inwersja przenosi obecną sytuację w nowy wymiar.
Zostawmy więc na razie korporacje kontrolujące multiwersum, podobne organizacje niczym Majestic 12 według niektórych już dawno panują nad naszą codziennością. W kolejnym wpisie zaś opowiem o świecie, w którym chrześcijaństwo w ogóle przestało istnieć wraz z mieszkańcami Europy. Lecz świat wcale nie wygląda ciekawiej.

wtorek, 24 listopada 2015

Kociątko Schroedingera

Znowu nie mam czasu na nic, bo życie wyprzedziło fantastykę. Więc wrzucę wpis przygotowany kilka miesięcy temu, którego nie zdecydowałem się do tej pory wykorzystać, ale pora zmierzyć się wreszcie z tym cholernym kotem. Zatem dziś nieco na temat koncepcji alternatywnych światów i ich typologii. W rozważania naukowe wdawać się nie będziemy, na przykładzie świetnego nagrodzonego Hugo i Nebulą opowiadania przyjrzymy się typologiom i fizyce opowieści dziejących się w alternatywnych rzeczywistościach. Ze spokojem możemy podzielić je na trzy rodzaje.
Pierwszy typ to historia dziejąca się rzeczywistości całkowicie alternatywnej, bez odniesień do innego świata. Bohaterowie nie mają świadomości, że gdzie jest inny lepszy świat (jak to mówił bohater seksmisji), a autor konstruuje swą historię opisując rzeczywistość, w której w pewnym momencie historii nastąpił punkt rozbieżności. Takich opowieści jest najwięcej, choćby "Człowiek z Wysokiego Zamku" Dicka, "Alteracja" Amisa czy "Lata ryżu i soli" Robinsona - a z polskich książek cykl o I Wojnie Światowej Michała Gołkowskiego. Świat opisywany jest tu światem jedynym. Znaczna część historii opowiada także o staraniach bohaterów, którzy odkrywają, iż żyją w rzeczywistości, która została zmieniona, następnie usiłują przywrócić historię na właściwe tory, wymazując alternatywną linię z historii. Niestety to bardzo popularne rozwiązanie, a scenariuszowo najłatwiejsze, choć również mocno rozczarowujące.
Drugi typ to światy równoległe. Nasza rzeczywistość ma swój odpowiednik, z którym wchodzi w zwarcie, są dwa światy, nasz i ten drugi, w którym historia potoczyła się inaczej. Obie rzeczywistości świadome są swych odpowiedników, każdy z ich mieszkańców ma swego bliźniaka, wszystko wpływa na siebie wzajemnie i wywiera na siebie wpływ. To choćby lustrzany wszechświat ze Star Treka, gdzie Federacja jest Imperium Zła, niesławna intryga z serialu Lost, czy wreszcie motyw przewodni serialu Fringe, gdzie alternatywne rzeczywistości poszły ze sobą na między wymiarową wojnę. Pomysł ten jak i naukowe umocowanie światów alternatywnych w rzeczywistości zawdzięczami Erwinowi Schrodingerowi, który w roku 1935 zaproponował eksperyment polegający na teoretycznym zabiciu kota. Zamknięty w pudełku i poddany zabójczemu promieniowaniu, na logikę natychmiast umiera, jednak bez otwarcia pudełka nie stwierdzimy tego z całkowitą pewnością. Dopiero obserwator dowie się tego gdy otworzy pudełko, do tego czasu kot jest żywy i martwy jednocześnie, zatem istnieje w dwóch stanach, podobnie jak dwie alternatywne rzeczywistości. Właśnie kot dał wszystkim twórcom światy równoległe, jednak to Hugh Everett dał nam multiwersum.



To właśnie trzeci typ opowieści, o nieskończonej liczbie światów, istniejących równolegle, w każdym z nich nie tylko jakiś element historii przebiegł inaczej, w wielu zmieniła się ewolucja i fizyka. To komiksy DC (sprzed 1986 roku) i Marvela (do 2015), książki Kinga o Mrocznej Wieży i wiele innych. Rzeczywistości współistnieją równolegle, czasem jest jedna, ale jej mieszkańcy analizują szereg kwantowych możliwości lub są świadomi alternatywnych możliwości. Wszystko to świetnie wykorzystał George Alec Effinger w swoim opowiadaniu "Kociątko Schroedingera". W kolejnych akapitach bohaterka, którą jest muzułmanka Jehan doświadcza odmian swojego losu. Zostaje napadnięta i zgwałcona, ukamieniowana, żyje ale jej rodzina wyrzuca ją na ulicę, złapana za kradzież trafia na szafot i umiera, ratuje ją z niego Europejczyk, w latach dwudziestych przybywa z nią do Niemiec, zabijają ją naziści, spotyka Schroedingera i Heisenberga, w roku 1956 słuchając chłodno przyjętej teorii Hugh Everetta pojmuje, że to co przeżywa jednocześnie, nie jest wizjami zsyłanymi przez Allaha, lecz jednoczesnym doświadczaniem światów równoległych, których jest nieskończona liczba.
Stąd jeśli jakikolwiek autor zaczyna pisać o istniejących równolegle światach i zagładach multiwersum, prędzej czy później trafia na kota Schoedingera i teorię wieloświatów Everetta. Z fizyki przedostały się one z czasem do kultury masowej, choć nie był to szybki proces. Ładnie to widać na przykładzie Star Treka, gdzie w pierwszych odcinkach z lat sześćdziesiątych kilkukrotnie Enterprise napotyka planety identyczne do Ziemi, na których historia potoczyła się w inny sposób, choćby z istniejącym wciąż Imperium Rzymskim. Istnieją one w zwykłej rzeczywistości, w kosmosie Star Treka. W momencie pojawienia się lustrzanej rzeczywistości, pomysł równoległych światów wypiera wszystko inne i przenosi go do szerszej świadomości. Wkrótce pojawia się w komiksach DC i Marvela, a z czasem rodzi się tam multiwersum nieskończonej liczby światów (z czasem ograniczone do 52, lub do zera, ale to już inna historia). Czerpią z niego także szerokimi garściami autorzy SF, nawet jeśli nie pada w ich działach nazwisko Everetta lub Shroedingera. Nikt jednak nie zrobił tego w bardziej elegancki sposób niż George Alec Effinger. Po polsku znajdziecie je w jednej z antologii "Don Wollheim poleca".


poniedziałek, 9 listopada 2015

Wojna nigdy się nie zmienia

Mija właśnie 17 lat od kiedy Ron Pearlman po raz pierwszy wypowiedział te słowa w pierwszej części gdy komputerowej „Fallout”, wówczas noszącej dopisek „Post-nuclear Roleplaying Game”. Dziś o północy debiutuje część czwarta, a tysiące ludzi powrócą znowu na pustkowia, niektórzy trafią tam po raz pierwszy. Żadna inna gra nie oddaje tak bardzo klimatu postapo, gdzie pośród zniszczonych ruin w dwa stulecia po wojnie cywilizacja nie jest się w stanie odrodzić, gdzie niegdzie degenerując się do wspólnot plemiennych, łowców niewolników, walczących ze zmutowanymi stworzeniami. A jednocześnie pustkowia przemierzają gangi rodem z „Mad Maxa”, niektórzy zaś walczą o odrodzenie państwowości, inni o prawo i porządek, choć organizacja początkowo wydająca się obrońcami ludzkości, jest lokalną odmianą faszyzmu. Wokół zaś jest pustka i szczątki upadłej dawno cywilizacji… w żadnym innym utworze, czy to filmie, książce, czy grze nie odczułem takiej immersji, świat postapo stał się tak bardzo rzeczywisty, pustka i pozostałości tego co dawno przeminęło wszechobecne. Gdy trafiłem pewnego razu na zrujnowane działkowisko, pełne opuszczonych domków i altanek, gdzie szczekały zdziczałe psy, w uszach stanął mi motwy muzyczny towarzyszący wędrówkom protagonistów serii. Bez obaw, nie będę pisał o samej grze i jej kolejnych częściach, nie zawsze udanych, skupimy się na tym, o czym zapomina większość osób grających w „Fallouta”. Prócz faktu, iż przedstawia on świat po apokalipsie, jest także historią alternatywną.

Skupmy się właśnie na tym, bo „Fallout” odwołuje się do złotego wieku Ameryki, jeszcze przed rewolucją hippisowską i kryzysem paliwowym roku 1973. Niektórzy zaliczają go wskutek tego do odmiany dieselpunku, bowiem technologia XXI wieku ocalała z zagłady odbiega znacząco od tej, jaką poznaliśmy. Świat to bez internetu, nanomaszyn, mikroprocesorów, jakby żywcem wyjęty z pierwszej części „Powrotu do Przeszłości”. W latach pięćdziesiątych historia z jakiegoś powodu przestała biec do przodu, nie doszło nie tylko do rewolucji technologicznej lecz także obyczajowej. Przez kolejne stulecie drogami poruszały się potężne krążowniki szos, w których radiostacjach wciąż słuchano rock and rolla, nie pojawiły się układy scalone, a technika wciąż opierała się na układach lampowych. Aż doszło do wyczerpania zasobów i wojny o paliwo pomiędzy USA, ZSRR, które wciąż istniało oraz komunistycznymi Chinami, która przemieniła Ziemię w nuklearne zgliszcza. Złoty wiek Ameryki dobiegł końca, lecz pozostawił po sobie komputery, wielkości klasycznego mainfame z połowy XX wieku, które były niezmiernie rzadkie. Zamiast telefonów komórkowych ludzie używali przenośnych asystentów, Pip Boyów, żołnierze nosili zbroje bojowe, używali karabinów laserowych, a do walki stanęły roboty, swym wyglądem przypominające blaszaki skonstruowane na potrzeby najtańszych filmów SF z lat pięćdziesiątych. Niektóre z nich przetrwały zagładę. I jeśli spojrzymy na to w ten sposób, zrozumiemy, że rzeczywistość ta nie miała prawa zaistnieć.
Świat Fallouta bowiem stanowi mieszankę popkulturowę, w warstwie designu odwołującą się do czasów jakie nastały po wojnie koreańskiej. Przez sto lat istniał świat amerykańskich przemieść, gdy panie domu czekały na powrót swych mężów z pracy, mając za pomocników roboty. Wizja przyszłości z tego okresu urzeczywistniła się, choć w Polsce nie do końca jest zrozumiała. Rzeczywistość serialu „I love Lucy” wzbogaconej z gadżetami jakie wymyślali pisarze SF, nie ma wiele wspólnego z tym co znamy z naszej historii. Złote lata pięćdziesiąte to w Polsce lata stalinizmu, kontekst alternatywnej rzeczywistości całkowicie więc nam umyka. Oczywiście, skoro USA w niezmienionej postaci przetrwały przez 100 lat, zapewne podobnie stało się z państwami satelickimi ZSRR, zatem strach pomyśleć, jak w rzeczywistości „Fallouta” przed nadejściem wojny nuklearnej wyglądała Polska. Jak wygląda po wojnie jest już prostsze do wizualizacji, w krainie postapo, pełnej zniszczonych i napromieniowanych miast.
Dlatego powracając do „Fallouta” nie pamiętamy, że historia jaka doprowadziła do III Wojny Światowej w tej grze, bierze swe początki już w roku 1945, kiedy to zaczęła biec inaczej. Wracamy na pustkowia postnuklearnej rzeczywistości zapominając, iż jest to postapo dziejące się świecie alternatywnym.

piątek, 6 listopada 2015

Inna fantastyka

Fantastyka, o której dziś piszę, jest tak inna, że w zasadzie alternatywna. Przyznaje to nawet w posłowiu sam tłumacz, który pisze wręcz, iż wiele fragmentów przeinterpretował, w celu umożliwienia ich zrozumienia zachodnim odbiorcom, a jedynie część pozostawił w oryginalnym brzmieniu zapisanym w oryginale chińskiej powieści. Jednocześnie zauważa, że chińska tradycja literacka jest na tyle inna od tej, do której przyzwyczajony jest anglojęzyczny czytelnik, że właściwie został zmuszony do ułożenia tłumaczenia w sposób przystępny dla amerykańskiego miłośnika SF. Jak mówi stare włoskie powiedzenie tradittore traduttore, każdy tłumacz jest jednocześnie zdrajcą, nigdy nie odda niczego prawidłowo i tak jest też w tym wypadku. Być może w Polsce książka ukaże się tłumaczona z oryginału, w co jednak wątpię. Prędzej czy później ją tu zobaczymy, bowiem nagrodzona została właśnie nagrodą Hugo, zaś na przyszły rok Chiny szykują superprodukcję. Mowa o „Three Body Problem” Liu Cixina.
Książkę tę trzymałem na kindlu od kilku miesięcy nie mogąc zdecydować się na lekturę. Nie pomogła lektura dwóch opowiadań tego chińskiego autora przetłumaczonych na angielski. Były całkowicie inne od wszystkiego co znałem, sposobem pisania i przedstawiania świata, a także motywacji kierującej bohaterami. Zderzała się ona mocno z kulturą indywidualności jaką znamy, choć postacie wciąż były jednostkami ich sposób myślenia był w jakimś stopniu kolektywny, jednocześnie z pokorą przyjmowały to co przynosił im los, nie buntując się przeciw jego pociskom, jak uczyniłby to ktoś z nas. W podobny sposób jak bohaterowie powieści Jamesa Clavella, jednak tamten pisząc „TaiPana” czy „Shoguna” czynił to z punktu widzenia zafascynowanego kulturą azjatycką Europejczyka i przybliżał nam zderzając z nią wartości ludzi zachodu, będących bohaterami tych powieści. Tutaj ich nie ma, a gdy są opisywani z punktu widzenia Chińczyka, lądujemy w środku obcości. Pierwsze z opowiadań traktowało o wybudowaniu na jednej z półkul Ziemi silników, które przemieniły planetę w statek i zabrały ją w kosmos, by ocalić ludzkość przed erupcją słońca. Zapis podróży i przemiany cywilizacji był treścią tej historii. W drugim na Ziemię przybyli obcy, a ludzie przegrawszy walkę, zgodzili się, by stać się pożywką dla życia, które miało narodzić się z ich ciał i zasiedlić planetę, uznając, że to najlepsze z możliwych rozwiązań. Oba jak widać mają cechę wspólną, traktując o społecznościach, wspólnie działających dla większego dobra. Nie wiem czy wypływa to z chińskiej kultury czy doświadczeń autora, który brał udział w Rewolucji Kulturalnej. Rzecz w tym, że mimo iż czyni swymi bohaterami jednostki, nie znajdziemy w nich rysów indywidualizmu do jakich przywykliśmy.
"Three Body Problem” to pierwsza część trylogii. Tytuł odnosi się do znanego problemu fizyczno -matematycznego, w Polsce znanego jako problem wielu ciał lub n ciał, gdzie n zastępujemy dowolną liczną większą od dwóch. Chodzi o obliczenie wzajemnych oddziaływań, najczęściej planet pozostających we wzajemnej korelacji grawitacyjnej, co wbrew pozorom nie jest łatwe. Rzecz dotyczy (pozornie) wirtualnego świata gry komputerowej, której akcja toczy się na planecie gdzie nie sposób przewidzieć kiedy i jakie słońce ukaże się na niebie. Powoduje to, iż świat rozdarty jest między erą stabilności a chaosu, czasem słońce umożliwia jego rozwój, czasem powoduje iż grunt staje w płomieniach. Biorący w niej udział mają za zadanie odkryć co właściwie się dzieje, gdy kolejne cywilizacje są niszczone, a ich wygląd odzwierciedla aspekty historycznych okresów Ziemi, głównie z przeszłości Chin. Lecz symulacja to jedynie fragment powieści, stanowiąc oś dziwacznej tajemnicy. Świat znalazł się w niebezpieczeństwie, naukowcy wariują, a tajemniczy wróg uniemożliwia prowadzenie im badań. W tle opowiadana jest historia sprzed 40 lat, gdy Chińczycy bawili się eksperymentami z maserem, usiłując zestrzelić satelity imperialistów i Rosjan. Z blurba na okładce dowiedzieć się można, iż jest to książka o obcej inwazji.
Książkę przeczytałem zastanawiając się z każdą kolejną stroną z jakiego powodu zdobyła nagrodę Hugo, mając w pamięci informacje o związanych z nagradzaniem kontrowersjach. Lektura opisywanej jakiś czas temu „Ancillary Justice” w pełni uzasadniła mi nagrodzenie tej książki, którą totalnie zarżnął w polskim przekładzie tłumacz, co uzasadnia niskie oceny w polskim internecie (choć ciągu dalszego nie polecam czytać, każdy kolejny tom cyklu to porażka). W przypadku "Three Body Problem" musiała wygrać inność kulturowa, intryga jest bowiem na poziomie amerykańskiej SF lat pięćdziesiątych i polskiej lat osiemdziesiątych. Grupa naukowców i wyznawców (określmy ich dalej klasycznym słowem kultyści) knuje by zniszczyć Ziemię, gdzie zła ludzka cywilizacja nie jest w stanie żyć w harmonii. Rozwiązaniem będą obcy, którzy ze swą wyższą kulturą i techniką przybędą i przyniosą światu harmonijny rozwój. W tym celu kultyści planują przyśpieszyć upadek ludzkości i wstrzymać rozwój naukowy. Plan godny szalonego naukowca i pióra pulpowego pisarza SF. A jednak sposób podania jest ciekawy, nie ma tu budowania napięcia, wszystko się stopniowo wyjaśnia, następnie podane jest z punktu widzenia drugiej strony, ludzi, kultystów i obcych. Choć nie ma tu jasnej ani ciemnej strony, mimo iż wiemy, kto ma słuszność. W tej książce nie ma logiki arystotelesowskiej, jaką wpaja nam się od urodzenia, a która przenika do wszystkich zachodnich powieści. Nie ma dobra i zła, nie tylko dlatego, że takie terminy się nie pojawiają. Po prostu w wartościowaniu i działaniach bohaterów brak jest takiej relacji, zarówno ludzie jak i obcy zdają się w swych przemyśleniach nie różnicować świata w ten sposób.
Doświadczenie tej książki jest ciekawe, na pewno sięgnę po jej dalszy ciąg, choć widać, iż rzeczywiście tłumacz napisał ją w dużych partiach raz jeszcze, bowiem nawet sposób narracji odbiega od tego, do jakiego przywykliśmy. Mocną częścią powieści są fragmenty opisujące Rewolucję Kulturalną, gdzie studenci karali wykładowców akademickich, za nauczanie teorii Einsteina. „Science” książki stoi także na bardzo wysokim poziomie, począwszy od rozważań na temat mechaniki wielu ciał, na końcowym pomyśle zniszczenia rozwoju fizyki na Ziemi za pomocą dwóch protonów. To ostatnie bazuje na wielowymiarowej teorii kwantowej i to co przez całą książkę wydawało się czymś na granicy magii i biologii, nagle okazuje się mieć mocno naukowe oparcie. Jeśli chodzi o „Fiction” to jeśli pozbawi się książkę otoczki naukowej i orientalnej, zostaniemy z kiepskiej jakości fanfikiem.
Ale mocno intrygującym. W Chinach książka ukazała się 9 lat temu, więc całość tłumaczona jest z opóźnieniem. Ale stanowi na rynku anglojęzycznym publikację podobną do tej, jaki w światku fantasy wywołał pochodzący z lat dziewięćdziesiątych „Wiedźmin” pochodzący z odległej Bolongi, uhonorowany nagrodą Dawida Gemmela. Egzotyka jest zapewne powodem przyznania Hugo, choć różnica klas dwóch powieści jest kolosalna. I nie piszę tego powodowany jedynie patriotyzmem lokalnym, choć należy wziąć poprawkę na fakt, iż w przeciwieństwie do Andrzeja Sapkowskiego, Liu Cixin pochodzi z zupełnie odmiennego kręgu kulturowego.

niedziela, 1 listopada 2015

Pierwszy poziom wieży

Kilka dni temu skończyłem wreszcie dodatek do „Wiedźmina 3”. Redzi ponownie odrobili dobrą robotę, a immersja stoi na wysokim poziomie, choć większość z nas zna opowiadaną tam historię. Zawarcie paktu z wszechpotężnym i złowieszczym człowiekiem, w zamian za duszę dającym to, czego najbardziej się pragnie. A potem trzy niemożliwe zadania i wypełnienie cyrografu, gdy strony spotkają się na księżycu… czyli karczmie Rzym, pełniącym w tej opowieści tą rolę. Gdy bierzemy udział w opowieści o Twardowskim, staje się ona dużo bliższa. Tutaj rolę diabła pełni pan Lusterko, to kolejne z nawiązań, ponoć w lustrze Twardowskiego król mógł oglądać swą ukochaną. Stłuczone, wciąż ma ukazywać inne światy, znajdując się w Węgrowie, na zakrystii tamtejszego kościoła parafialnego. Ponoć przeglądało się w nim wielu, choćby Napoleon Bonaparte, a ujrzawszy swą przyszłość rozbiło je na trzy części. Jeśli ktoś chce ujrzeć przyszłość lub świat równoległy niech odwiedzi Węgrów, wracając zaś do Pana Lusterko, jego prawdziwe imię to Gaunter O'Dim. Internet zastanawia się, czy to celowe nawiązanie, moim zdaniem dziwne raczej by ktoś przypadkowo użył takiego nazwiska. Walter O'Dim, czyli wędrujący gość, zwiastun zagłady, wreszcie człowiek w czerni, Randall Flagg.
Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim. Tak zaczyna się jeden z najsłynniejszych cykli łączących w sobie fantasy, science fiction, postapo, horror i miliony innych gatunków. Opowieść o nieskończonej liczbie światów, połączonych przez wieżę na polu czerwonych róż. Historia, która przerosła pisarza, piszącego ją prawie 30 lat, przejęła nad nim kontrolę i sprawiła, że stał się jej częścią. Zaczyna się od historii rodem z westernu, gdy przybysz znikąd dociera do miasteczka na zagubionym zachodzie, w świecie który poszedł naprzód. To ostatnie zdanie będzie się często powtarzać, gdy odkryjemy, że multiwersum spotkała jakaś zagłada. Rzeczywistości się wymieszały, śródświat połączyły miejsca pełne porzuconych osad, futurystycznej techniki i postapokaliptycznej rzeczywistości. Lecz na początku tego nie rozumiemy, nie wszystkich wciągnie klimat tej dziwacznej opowieści, w której noszący rewolwery mężczyzna o imieniu Roland, noszący poncho i mający aparycję Clinta Eastwooda kroczy przez skażone radioaktywnością tereny, zamieszkałe przez wampiry, spotykając chłopca, który wpadł pod samochód w Nowym Jorku. Rewolwerowiec mieni się spadkobiercą dawnej tradycji, płynącej od władcy wszystkiego, króla Artura. Podąża do Mrocznej Wieży, aby ją ocalić lub zniszczyć, sam nie wie z jakiego powodu, prawda jakie to dziwaczne? Z czasem odkrywamy tajemnicę pradawnych, którzy próbowali zastąpić magię swą wysoko rozwiniętą techniką, ale to stanie się później. Na pierwszym poziomie wieży wiemy jedynie, że świat Rolanda umiera. Jest on również naszym światem.
Do „Mrocznej Wieży” jeszcze powrócę, bo to metafabuła jakiej nie stworzył żaden inny autor. Jeśli czytaliście jakiekolwiek inne książki Stephena Kinga, możecie śmiało założyć, że są częścią tego cyklu. Wampiry z „Miasteczka Salem”? Są tu, a jakże, wraz z jednym z bohaterów. „Carrie”, „Lśnienie”, „To”… wszystko jest powiązane. Nie tylko na poziomie subtelnych nawiązań pewnej liczby, pojawiającej się w każdej opowieści, lecz również równoległych rzeczywistości, których bohaterów zaczynamy z czasem rozpoznawać. Jednym z nich jest sam autor. Cykl główny liczy siedem tomów, lecz jest to chyba jedyna znana mi seria, gdzie wyjaśnienia dostajemy w zupełnie innych książkach. Czym naprawdę jest „Mroczna Wieża” wyjaśniają nam „Bezsenność” czy „Czarny Dom”, z nich dowiadujemy się o tajemnicach wszystkich światów przed Rolandem. Choć wiele nadal pozostaje nieodkryte. Aby w pełni zrozumieć co zaszło w tym cyklu i innych opowieściach, należy czytać wychodzący od siedmiu lat komiks, opowiadający o podróży Rolanda raz jeszcze, gdzie zawarto kompendium i wyjaśnienia, jakich zabrakło w serii.
Wróćmy jednak do Waltera O'Dima, bo postać to bez mała fascynująca. Nim odkryjemy, że jest jednym z antagonistów „Mrocznej Wieży”, którego Roland ściga z nieznanego nam powodu, spotykamy go w powieści „Bastion”. Randall Flagg pojawia się w USA w chwili gdy ulegają postapokaliptycznej zagładzie z powodu superwirusa grypy. Jednoczy wokół siebie złych ludzi, by zniszczyć nieposłusznych. To, co początkowo wydaje się pojedynkiem dwóch grup, które przetrwały zagładę, okazuje się pojedynkiem dobra i zła. Flagg reprezentuje chaos i zniszczenie, z przebłysków jakie ma, dowiadujemy się, że czynił to już wielokrotnie, w wielu równoległych rzeczywistościach. Był już żołnierzem, terrorystą, porywaczem… w takiej roli pojawi się jeszcze jako epizodyczna postać w „Sercach Atlantydów”. Jako zły czarnoksiężnik doprowadził do ruiny królestwo Delain w „Oczach smoka”. Teraz jest agentem zła, który przybył wraz z apokalipsą i zdaje się być czymś więcej niż tylko człowiekiem, który postanawia wykorzystać śmierć większej części ludzkości, gdy zabójczy wirus uwalnia się z laboratorium. Roland dotrze i do tego świata, stanie się to w czwartym tomie „Mrocznej Wieży”. Lecz w „Bastionie” jest tylko Randall Flagg, a my jeszcze nie zadajemy sobie pytania kim jest ta złowieszcza postać. Wcale nie jest on sprawcą tego co stało się ze wszystkimi światami, ale o tym dowiemy się dużo później.
Jestem pod wielkim wrażeniem „Mrocznej Wieży”, jej rozmachu i wzajemnych powiązań całości, choć to oczywiście tylko opowieść, ze wszystkimi jej słabymi i silnymi stronami. Lecz wizja świata, w którym napotkać można opuszczone postapokaliptyczne miasta, zbuntowane sztuczne inteligencje, rycerzy noszących rewolwery i przemytników narkotyków oraz wampiry, stanowi miks, który nie ma prawa się udać. Tu wypada jednak doskonale, światów jest nieskończona liczba, lecz przenikają się ze sobą, bowiem rzeczywistość znalazła się w niebezpieczeństwie. A imię jego wcale nie jest Walter O'Dim.
Do opowieści o wieży jeszcze wrócimy. Wszystko służy wiązce.

czwartek, 29 października 2015

Najgorętsza wojna

Pojutrze Halloween. Rok temu pisałem o Cthulhu, w tym roku planowałem dać wam opowieść o wampirach w rzeczywistości alternatywnej, naszkicowałem już prawie połowę wpisu, lecz Największy z Przedwiecznych postanowił przypomnieć o sobie. Najpierw w postaci informacji o grze planszowej osadzonej w realiach opisywanego rok temu „Studium w Szmaragdzie”. Wreszcie bezpośrednio, opowieścią o bardzo zimnej wojnie. Ostatnio pisząc o sferze Dysona (nota bene większość teleskopów skierowano w stronę gwiazdy KIC, usiłując ustalić co właściwie tam widać) wspomniałem o dysku Aldersona i osadzonej na jego powierzchni akcji opowiadania „Nierównowaga sił” Charlesa Strossa. Sprawiło to, że postanowiłem sobie przypomnieć tą świetną nowelkę i w ten sposób na mój kindle zawitał zbiór opowiadań „Wireless”. „Nierównowaga sił” okazała się nadal bardzo dobra, a w książce natrafiłem na inny bardzo dobry utwór - „Colder War”. Pisząc tę blognotkę dogrzebałem się w sieci do jego polskiego tłumaczenia, jeśli ktoś chce je poznać może kliknąć na linka zamieszczonego na końcu wpisu i ominąć znajdujące się w jego dalszej części spoilery. „Zimniejsza wojna” to utrzymana w poważnym klimacie opowieść o konflikcie pomiędzy USA-ZSRR, które w alternatywnej rzeczywistości zaczynają sięgać po niekonwencjonalną broń w postaci Wielkich Przedwiecznych.

Wytrawny cthultysta rozpozna tu z łatwością odwołania do wielu utworów Howarda Phillipsa Lovecrafta, lecz ich znajomość nie jest konieczna. Pomysł wykorzystany w opowiadaniu Stross powielił później w serii o Archiwum Okropieństw, choć w humorystycznym tonie. Seria ta zderzała biurokrację tajnej służby z walką z mocami nadprzyrodzonymi nasyłanymi przez obce państwa i inne wymiary. Instytucja strzegąca nas przed złowrogimi mocami okazywała się równie nieudolna jak ta ukazana w kultowym filmie Jossa Whedona „Domek w Lesie”.
Jednak „Zimniejsza Wojna” jest na serio. W latach trzydziestych po odkryciach dokonanych przez ekspedycję naukową, która na Antarktydzie badała płaskowyż nie istniejący na żadnych mapach, podpisano Ugodę Drezdeńską, układ przestrzegany nawet przez Hitlera. Jednak w latach osiemdziesiątych kolejne państwa zaczynają go łamać, próbując otwierać bramy prowadzące w zimny i niegościnny kosmos, by przywoływać istoty mające kilkaset milionów lat o niepojętej mocy. Związek Radziecki w tajemnicy pracuje nad Projektem Kościej, rozwijając tam broń, którą przewieziono z podwodnego miasta odkrytego na  dnie Bałtyku. USA wycelowały w to miejsce, zwane Czarnobylem, setki rakiet atomowych (znanego skąd inąd projektu PLUTO, który nie został w tej rzeczywistości zarzucony), zamierzając anihilować tę część Europy, gdyby coś opuściło podziemny bunkier. Jednocześnie tworzą bazę w odległym świecie, pośród ruin wymarłej cywilizacji. Zdają sobie sprawę, że są w trudnej sytuacji. ZSRR wprowadza do walki stwory zwane serwitorami, mogące zmieniać swą strukturę molekularną, nazywane również shogothami. Znaleziono je w zaginionym mieście w Afganistanie. Gorzej zapowiada się sytuacja w Iraku, gdzie Saddam składa krwawe ofiary z ludzi, chcąc otworzyć bramę do Yog-Sothoth i w ten sposób rozwiązać problem wojny z Iranem. Amerykanie podchodzą do sprawy w sposób naukowy, nie wiedzą czym są tajemnicze, liczące miliony lat istoty, które powinny być martwe, lecz wymykają się znanej taksonomii. Ale dla niektórych stanowią rozwiązane paradoksu Fermiego. Dlaczego wciąż nie spotkaliśmy innej zaawansowanej technologicznie cywilizacji? Bowiem coś niszczy każdą cywilizację, nim ta osiągnie zbyt duży poziom zaawansowania, a tajemniczy K-tulu, czyli projekt Kościej, zdaje się być tu odpowiedzią.
Jak to zwykle bywa wszystko w spirali wyścigu zbrojeń zmienia się w wielki fuckup. Jeśli ktoś chciałby przeczytać to opowiadanie, znajdzie je na polterze. Warto to zrobić, bo to próba przeniesienia mitologii Cthulhu w czasy zimnej wojny, dużo bardziej udana niż Delta Green, będąca w końcu tylko systemem RPG o agentach tajnej wojny. Stross puszcza też oko przemycając parę wskazówek dla miłośników historii alternatywnej, jak czołgi T-56 czy nie istniejące bombowce.
Poniżej obiecany link, a o wampirach i tak kiedyś napiszę.

Zimniejsza Wojna

piątek, 23 października 2015

Fringe

Tym razem napiszę wam o liczącym 100 odcinków serialu, który został zakończony kilkanaście miesięcy temu. Nie był on niczym specjalnym, na pewno nie wyróżniał się w zalewie dużo lepszych tytułów i nie dorównywał rozmaitym perełkom z HBO czy Netflixa. Na początku zresztą sam kompletnie go zignorowałem uznając, za tanią podróbkę Archiwum X dla gimbazy i pokolenia facebooka. Podobieństwa nasuwały się same, agentka FBI, zbuntowany geniusz, a na dokładkę ekscentryczny naukowiec rodem z „Odmiennych stanów świadomości” (ktoś jeszcze pamięta ten film?) tworzą zespół badający dziwaczne zjawiska i wydarzenia. Ale z czasem wróciłem do tej serii, kiedy już zaczęła tracić oglądalność, gdy dowiedziałem się o czym traktuje. Polski podtytuł dołożony z właściwą dla naszych tłumaczy dezynwolturą doskonale to zdradza – Na granicy światów. Więc dzisiaj opiszę wam ten serial, bowiem uświadomiłem sobie, że bardzo rzadko piszę o filmach traktujących o alternatywnych rzeczywistościach, z wyjątkiem Doctora Who i Star Treka. Więc jeśli ktoś planuje przemęczyć się i obejrzeć całość (nierówną) niech dalej nie czyta. A Fringe zasługuje na uwagę, bo jego leitmotivem okazały się właśnie dwa równoległe światy.
Ale widz dowiedział się o tym dopiero pod koniec pierwszego sezonu. Choć szybko każdy zorientował się, że każdy odcinek powiązany jest nie tylko wrogą organizacją, pragnącą przyśpieszyć nadejście osobliwości technologicznej, lecz również tajemniczym Obserwatorem, który dysponuje tajemniczą mocą i przygląda się bohaterom, dopiero po roku zaczęły spadać zasłony nałożone przez scenarzystów. Początkowo w postaci znaków i wskazówek, które stopniowo składały się w jedną całość. Powoli wyjaśniało się, że szaleństwo Waltera Bishopa spowodowane zostało wycięciem sobie przez niego części mózgu, aby nie mógł tworzyć więcej śmiercionośnych wynalazków, które związane były w jakiś sposób z chorobą jego syna Petera w dzieciństwie. Wreszcie okazało się, że Peter wówczas umarł, a Walter pochował go i ukradł syna swojego odpowiednika z alternatywnej rzeczywistości. Wraz ze swym partnerem Williamem Bellem (ostatnia obok Star Treka rola Leonarda Nimoya, czyli Spocka) odkryli bowiem równoległy wymiar, nieco bardziej zaawansowany technologicznie od naszego. Odwrócona inżyniera pozwoliła wprowadzić na rynek rozmaite wynalazki, a obaj naukowcy zaczęli eksperymenty mające sprawić, by dało się przekroczyć granicę światów. Po śmierci syna Walter zabrał Petera z równoległej rzeczywistości i nie zdołał go zwrócić, zaś powiązane wydarzenia sprawiły, że jego odpowiednik, czyli Walternate, uświadomił sobie istnienie naszego świata, do którego porwano jego dziecko. Poprzysiągł go zniszczyć i odzyskać syna.
Osnowa tych wydarzeń to fabuła trzech pierwszych sezonów serialu i widać drobiazgowe zaplanowanie wszystkiego przez scenarzystów. Powolne zdradzanie tajemnicy, alternatywna rzeczywistość na wpół totalitarnej Ameryki, gdzie wciąż latają sterowce (nie było katastrofy Hindenburga w roku 1937), pełnej futurystycznej technologii, a jednocześnie skazanej na zagładę wskutek załamywania się struktury rzeczywistości, do czego doprowadziły działania naukowców z naszego świata. WTC wciąż istnieje, a siedziba sekretarza Walternata mieści się w Statui Wolności. Stamtąd alternatywna rzeczywistość prowadzi wojnę uznając, że to my ją rozpoczęliśmy. Początkowo nasza strona przegrywa wszelkie bitwy nie mając pojęcia, iż trwa wojna, potem sytuacja zaognia się wskutek przemieszczeń bohaterów między wymiarami, wzajemnego spotykania się odpowiedników i zamieniania się miejscami po przepraniu mózgu. Czołówki odcinków dziejących się po naszej stronie mają niebieski kolor, strona przeciwnika posiada kolor czerwony. Wreszcie wskutek walki oba wymiary stają na krawędzi zagłady i walczące światy zmuszone są współpracować. Co prowadzi do wymazania „niebieskiej” rzeczywistości i trwałego przerwania połączenia. Serial traci tempo, lecz zaczyna opowiadać o następnej alternatywnej rzeczywistości, która narodziła się po wymazaniu z linii czasu powodu wojny czyli Petera. Czołówka serialu staje się złota, okazuje się, że ponieważ większość wydarzeń znanych z dotychczasowej historii serialu nie miała miejsca, pozwala to na rozegranie ich w wersji pozbawionej konsekwencji wraz z licznymi twistami scenariuszowymi. Zmarłe postacie nadal żyją, zaś pozytywni bohaterowie stają się antagonistami (znowu świetny Leonard Nimoy, tym razem w roli sukinsyna). A wszystko to ostatecznie okazuje się planem zaaranżowanym przez rasę Obserwatorów, którzy przybywają i przejmują dzięki swym zdolnościom władzę nad ludzkością. Ostatni sezon to opowieść o totalitarnym świecie podbitych homo sapiens, do którego powracają po latach bohaterowie, usiłując go ocalić. Jednocześnie wyjaśnione zostają wszelkie scenariuszowe zawiłości, które zaplanowano od początku.
Końcówka nieco psuje wrażenie, ale oglądając serial na bieżąco miło było śledzić przebieg starcia dwóch światów, z których przetrwać mógł tylko jeden i powoli odkrywać tajemnice. Konsekwencje rozpadu rzeczywistości pozwoliły autorom na ciekawe opowieści (choćby o osobach zajmujących te same mieszkania w dwóch różnych światach) a przy okazji na zabawę z zawiłościami fizyki kwantowej. Choć w nazbyt lekkim stylu.
Jeśli ktoś lubi niezobowiązującą rozrywkę, nie skłaniającą do myślenia, Fringe jest serialem idealnym, do tego w przeciwieństwie do Sliders odcinki nie stanowią zamkniętych całości lecz wszystko tworzy jedną całość opowiadającą dobrze przemyślaną historię. W sam raz do obejrzenia i zapomnienia, choć jak widać główny wątek wciąż pamiętam. Ale był taki czas, że Fringe był serialem kultowym, a tajemnicze glify pojawiające się w poszczególnych odcinkach dekodowano na całym świecie.

poniedziałek, 19 października 2015

Megastruktury, kosmiczne, obce i potężne

Kilka dni temu przez polski internet przemknęła informacja o możliwym odkryciu Sfery Dysona wokół gwiazdy KIC 8462852. Przy okazji wiele osób dowiedziało się o istnieniu takiej megastruktury, konstrukcji o skali wręcz niewyobrażalnej, otaczającej wokół gwiazdę, by wykorzystać jej energię dla potrzeb odpowiednio zaawansowanej cywilizacji (drugiej w skali Kardaszewa, ale o tym kiedy indziej). Freeman Dyson wielokrotnie publicznie prosił, aby nie nazywać w ten sposób hipotetycznej sfery zwłaszcza, że w jego oryginalnym pomyśle nie była to zamknięta konstrukcja, a rój otaczających gwiazdę kolektorów. Jednak przetworzona do czegoś w rodzaju pudełka szczelnie otaczającego gwiazdę sfera trafiła do szerokopojętej SF, stąd dzisiaj zrobię subiektywny przegląd ciekawszych pomysłów wykorzystania ich w gatunku.
Sfera rozumiana w wersji Dysona opisywana była na blogu całkiem niedawno, przy okazji nie wydanej (jeszcze) po polsku „Long Utopii”. Kto ciekaw niech zajrzy do tego wpisu, gdzie duet Baxter/Pratchett opisali jak alternatywna Ziemia jest przekształcana przez obcych wyrzucających na orbitę jej fragmenty, co prowadzi w konsekwencji do destabilizacji jądra i zagłady planety. Jest to jedyny znany mi utwór gdzie konstrukcja pojawia się w wizji bliskiej pomysłodawcy, a więc rojowi ciał orbitujących wokół obiektu. W przeważającej większości sfera występuje w ujęciu klasycznym – z pustym wnętrzem, wewnątrz którego znajduje się gwiazda. Jako taka wzmiankowana jest w trylogii Ancillary Ann Leckie, gdzie w jej wnętrzu ukryta i bezpieczna znajduje się stolica Imperium Raadch (nadal polecam lekturę w oryginale, bo sądząc po recenzjach tłumacz zabił powieść wraz z zabójczym tytułem). To ciekawa odmiana sfery, która pojawiła się z czasem – z gwiazdą podtrzymującą ekosferę na jej wewnętrznej powierzchni. Jak taka rzecz mogłaby wyglądać, można zobaczyć w odcinku „Relics” Star Trek: Next Generation. Enterprise nieopatrznie wlatuje do wnętrza sfery Dysona i zostaje w niej uwięziona, krążąc nad wymarłym światem, we wnętrzu którego świeci gwiazda. Nota bene nie jest to pomysł oryginalny, bo w takim ujęciu pojawia się również w komiksie Valerian „Kraina bez gwiazd”, czy też w tetralogii o Długim Słońcu Gene Wolfe'a, gdzie świat stanowi wnętrze walca zwanego Whorlem, mknącego przez galaktykę. Są to jednak sfery o stosunkowo małej skali (choć i tak większe od Ziemi). Konstrukcja taka obejmująca cały system planetarny pojawia się u Grega Egana, gdzie ludzkość wraz z Układem Słonecznym zostaje uwięziona wewnątrz, tracąc widok na gwiazdy, co powoduje powszechną depresję. „Kwarantanna” to powieść detektywistyczna o fizyce kwantowej, w konwencji space opery sfery dwukrotnie użył Peter F. Hamilton, raz w analogiczny sposób do Egana (na marginesie dygresja – autor w Polsce mało popularny bo pisze o kosmosie, do tego rozwlekle, naprawdę jednak warto). W niewydanej u nas (nadal) trzeciej części trylogii o Pustce podczas wojny domowej we Wspólnocie wewnątrz sfery zostaje zamknięty Układ Słoneczny. Postludzkość w walce z sobą samą używa broni, którą poznała tysiąc lat wcześniej, gdy zorganizowała ekspedycję do pary Dysona, tajemniczej gwiazdy, której światło zniknęło. Tam odkryła i oczywiście wypuściła na wolność coś, co zostało uwięzione wewnątrz sfery wraz z całym systemem i tym samym stanęła na krawędzi zagłady, o czym opowiada „Gwiazda Pandory”. Wreszcie jest Charles Stross i jego „Accelerando”, opowieść o tym jak ludzkość staje się postludzkością, a przemieniona w informację wraz z SI transformuje Układ Słoneczny, wykorzystując do konstrukcji sfery planety otaczające słońce, w tym oczywiście Ziemię. Postbyty jako informacja opuszczają sferę, nim ta stanie się opakowaniem mózgu-matrioszki, gigantycznej struktury obliczeniowej, superkomputera zasilanego przez gwiazdę. Dalsze konsekwencje są ciekawe, gdy wirus infekuje bramki transportowe, pamięć ludzkości zostaje wyczyszczona i w ten sposób traci całą swoją historię. Podobny manewr zastosował Marcin Podlewski w „Głębi”, gdzie także nikt nie pamięta co właściwie się stało podczas wojny, ale w przeciwieństwie do Strossa postanawił tę kwestię wyjaśnić, niszcząc tajemnicę.
Do Strossa za chwilę wrócimy, na razie pokrótce o pierścieniu Nivena, stanowiącego wycinek sfery Dysona. Pierścień obraca się wokół gwiazdy, jego wewnętrzna strona nadaje się do zamieszkania. Cykl dnia-nocy regulują lustra unoszące się między pierścieniem a gwiazdą. Wikipedia podpowiada, że do zbudowania takiej konstrukcji należałoby użyć wszystkich planet w układzie, zaś jego konstrukcja (podobnie jak i sfery) zgodna jest z prawami fizyki. A nazywamy go nazwiskiem pisarza SF Larry'ego Nivena, bo opisał on ją po raz pierwszy w „Pierścieniu”. Podobny konstrukt w cyklu o Kulturze pojawił się u Iaina M. Banksa.
Wróćmy na koniec do Strossa. W noweli „Missile Gap” (po polsku jako „Nierównowaga Sił” w Wydaniu Specjalnym Fantastyki w 2009 roku) akcję umieścił na dysku Aldersona. To spłaszczony pierścień, z dziurą w środku gdzie znajduje się gwiazda, mający masę większą niż ona sama. Konsekwencje tego są dla żyjących na powierzchni dotkliwe. W roku 1962 cała ludzkość ocknęła się właśnie w takim miejscu, wiek gwiazd wskazywał, że minęło 800 000 lat, zaś część z nich została transformowana przez zaawansowaną cywilizację. Jej jednak nie spotykamy, zagadka nie zostaje rozwiązana. Miast tego obserwujemy ludzkość toczącą swą wojnę. Fakt, iż kontynenty zostały przeniesione na płaską powierzchnię sprawia, że rakiety nuklearne wynoszone po elipsie na orbitę przestają mieć zastosowanie, skoro latają po paraboli. Przyciąganie zresztą nie pozwala teraz umieścić satelity na orbicie, bo jako taka z nie istnieje, a żaden obiekt nie jest w stanie wyrwać się z pola grawitacyjnego. Skoro Ziemia nie jest kulą, do Azji i Europy jest naprawdę daleko, więc ZSRR zajmuje kraje Zachodu, skacząc sobie z USA do gardeł przy pomocy bombowców atomowych. Zresztą efekty strzelania rakietami wewnatrz sfery Dysona mogłyby się okazać równie ciekawe, im bliżej słońca tym grawitacja stawałaby się mniejsza, po czym wpadałaby w pole przyciągania gwiazdy. Czyli wojna konwencjonalna znowu okazałaby się niemożliwa, dopóki ktoś nie wpadł by na pomysł by zniszczyć gwiazdę.
Zeszłotygodniowa sfera Dysona okazała się być gromadą komet, tego jednak polski internet nie podchwycił. Kończąc ten przegląd przypomnę, że mówimy o konstrukcjach, rzędu wielkości przewyższających wielokrotnie Ziemię i odległość dzielącą ją od pobliskich planet.

czwartek, 15 października 2015

Odkupienia Krzysztofa Kolumba

Ta książka wzięła się z poczucia winy wywołanego zapewne świętowaniem 500 lecia odkrycia kontynentu amerykańskiego. Orson Scott Card jest praktykującym mormonem, potomkiem samego charyzmatycznego Brighama Younga, założyciela kościoła i twórcy Salt Lake City. Jego wyraziste poglądy w kwestii homoseksualizmu, którego źródłem ma być molestowanie seksualnego w dzieciństwie sprawiły, że ostatnimi czasy zaczął być poddawany w USA ostracyzmowi. Odstrzelono go jako potencjalnego scenarzystę serii komiksowej o Supermanie. Niesłusznie, bo jest jednym z ciekawszy pisarzy SF, twórcą między innymi świetniej „Gry Endera” czy niesamowitej sagi o alternatywnym USA. Mieszanie twórczości pisarskiej z poglądami jak zawsze jest mocno niesprawiedliwe. Dziś jednak nie będziemy zajmować się Alvinem Stwórcą, a książką, która po polsku ukazała się pod tytułem: „Badacze czasu. Odkupienie Krzysztofa Kolumba”.
W przyszłości udaje się skonstruować urządzenie, umożliwiające zajrzenie w przeszłość. Przydaje się ono wyłącznie historykom, bowiem nie sposób w żaden sposób wpłynąć na bieg wydarzeń. Naukowcy obserwują dawne dzieje, przyglądając się ich rzeczywistemu przebiegowi. Jeden z nich postanawia dociec co właściwie pchnęło Krzysztofa Kolumba na tory, które zaprowadziły go do odkrycia nowego kontynentu w roku 1492. W młodości był on bowiem żarliwym chrześcijaninem, nie pragnącym żeglować po nieznanych wodach. Niespodziewanie jeden z nich odnajduje ten jeden moment w czasie, gdy Kolumbowi ukazuje się Chrystus. Gdy młodzieniec po katastrofie morskiej deklaruje, że zaniesie chwałę Pana i poprowadzi krucjatę przeciw Turkom, Bóg poleca zarzucić mu ten zamiar i szukać drogi do Indii. Lecz to co Kolumb bierze za Boga, okazuje się, perfekcyjnie skonstruowanym hologramem.
Tak oto badacze czasu odkrywają, że ktoś zmienił w przemyślny sposób przyszłość, a my żyjemy w rzeczywistości alternatywnej, gdzie tory historii potoczyły się w sposób zgoła odmienny. Komuś udało się posłać hologram w przeszłość i pchnąć Kolumba na poszukiwanie Ameryki. Z czasem naukowcy zdzierają kolejne warstwy tajemnicy. We właściwej rzeczywistości badacze czasu zmienili rzeczywistość jednym punktem rozbieżności, posyłając w przeszłość wiadomość, aby uniemożliwić powstanie ich świata. Właściwa historia ludzkości była krwawa i pchnęła ją na powrót w mroki średniowiecza. Gdy Krzysztof Kolumb niesiony żarliwą wiarą poprowadził Europę na świętą wojnę, kwiat rycerstwa został wyniszczony przez trwającą dziesięciolecia wojnę z muzułmanami. Europa ostatecznie wygrała, lecz okupiła to potwornymi stratami i upadkiem gospodarki, cofając się ze swym rozwojem naukowym. Brak odkryć naukowych i impulsu związanego z chęcią zysku i przygody oraz bogactw Nowego Świata, doprowadziły do stagnacji. Wówczas wylądowali Tlaxcalanie, którzy w Meksyku zdołali zbudować swoje państwo, złożyli miliony krwawych ofiar, a z czasem przepłynęli Ocean i spadli ze swą wojenną kulturą na zniszczoną Europę. Dalszy scenariusz i kolejne stulecia historii ludzkości pisane były krwią i globalną destrukcją, zatem anonimowi badacze zmienili przeszłość, aby ocalić świat.
Lecz żyjąc w nim możemy ocenić jakie były skutki posłania Kolumba na poszukiwania Nowego Świata zamiast na krucjatę. Odkrycie przyniosło także negatywne aspekty w postaci kolonizacji i niewolnictwa, więc  badacze widząc, iż ich świat przyszłości, targany i niszczony wojnami, w którym zasoby ulegają wyczerpaniu, decydują się go zmienić. Jedynym wyjściem wydaje się postawienie na wprost Kolumba oświeconego Imperium, które wpłynie swą kulturą na Europę i vice versa.
Oczywiście naiwnością takiej koncepcji książka się nie obroni, lecz sam pomysł dwukrotnej próby uniknięcia okrucieństw historii uważam za ciekawy, podobnie jak fakt, iż nasza linia czasu jest alternatywna. A jak się kończą próby stworzenia utopii wszyscy doskonale wiemy, trenowano to w Kambodży, Albanii czy Korei Północnej. Podobnie skończyć się powinno grzebanie przy historii. Nasza alternatywna rzeczywistość nie jest najlepsza, podobnie winny skończyć się kolejne próby.

poniedziałek, 12 października 2015

Wyższa władza

Był taki czas, że komiks „Authority” uwielbiałem pasjami. Było to nim DC Comics postanowiło zarżnąć całą linię i inkorporować ją do New DC, stworzonego w 2011 roku. Obecnie to co pozostało z całego imprintu Wildstorm, nawet nie przypomina tego co było wcześniej i nie jest godne wzmianki. „Authority” stworzyli Warren Ellis i rysownik Bryan Hitch, ten ostatni nim jeszcze zdobył sławę rysując komiks „Ultimates”. Warren gości na tym blogu często, tym razem wzmiankuję go jednak jako twórcę koncepcji, bowiem o światach alternatywnych pisał kto inny.
Czym było Authority? To drużyna superbohaterów, która swe zadanie wykona za wszelką cenę, bez żadnych rozterek moralnych. W roku 1999 takie podejście było niezmiernie nowatorskie i sprawiło, że komiks był bardzo często cenzurowany.  Nie bał się poruszać odważnych tematów, a jednocześnie to, co początkowo miało być pastiszem, stało się poważną tematyką samo w sobie. Midnighter, odpowiednik Batmana, nawiązał homoseksualną relację z Apollo, czyli Supermanem tego świata, po czym obaj adoptowali dziecko. Gdy komiks przejęli Mark Millar i Frank Quitely natychmiast odjechali w politykę, nawiązując do trwającej wówczas akcji w Iraku, zachłanności korporacji i grupy G7. Czytało się to świetnie, bowiem w przeciwieństwie do innych komiksów amerykańskich, ukazywano wprost oczywisty fakt. Skoro masz supermoce stajesz się półbogiem, ze wszystkim tego konsekwencjami, włącznie z koniecznością redefinicji moralności, co w konsekwencji wkurza innych. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie Authority zmęczone ciągłymi spiskami ludzi bezceremonialnie przejęło władzę w USA i obaliło prezydenta, zaprowadzając nowy porządek świata. Ale nie o tym chcę wam opowiedzieć, lecz o serii trzeciej tego komiksu, bo po drodze DC robiło porządki kilka razy usiłując ugrzecznić twórców, lecz nie zawsze się to udawało. Było vol.2, świetna miniseria Eda Brubakera „Revolution”, a potem nadeszli Grant Morrison i Gene Ha.
Morrison to szaleniec, który wielokrotnie zmieniał świat „Batmana”, nie zawsze w sposób udany, lecz jednocześnie run jaki napisał w „New X-Men” jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie czytałem. Kilkadziesiąt numerów, podczas których dopiero pod koniec czytelnik orientuje się, że czyta jedną wielką całość, a wszystko od początku ukryte było przed jego oczami w postaci wskazówek, pozornie nie mających sensu. W przypadku „Authority” coś poszło nie tak, w ciągu 5 miesięcy wydano dwa numery, a potem Grant oświadczył udzielając wywiadu: „I fuck it!” i zajął się czym innym. Tak minęły 3 lata i tuż przed zaoraniem Wildstorm vol.3 kończył Keith Giffen na podstawie notatek Morrison. A cała seria trzecia to wędrówka po światach równoległych i dlatego trafia na bloga. Grupa rozbija się w alternatywnej rzeczywistości i usiłuje wrócić do domu, wciąż trafiając w inne miejsca. Daje to możliwości wyszydzenia przy okazji całej konwencji multiwersum i stanowi wytrych do rozbijania komiksowej czwartej ściany. Spośród światów, do których trafia Authority najbardziej urzekły mnie dwie historie.
W otwierającej komiks czteroczęściowej opowieści obserwujemy co stanie się, gdy obdarzeni mocami ludzie trafią do świata, w którym ich nie ma. Tak się składa, że jest to nasza Ziemia, gdzie postacie w trykotach pojawiają się wyłącznie w komiksach. Obserwujemy nawet jednego z bohaterów odwiedzających istniejący w rzeczywistości sklep komiksowy, gdzie przegląda zeszyty DC i Marvela. Wkrótce Authority zatapia łódź podwodną z ładunkami balistycznymi, a w Afganistanie gdzie US Army walczy z talibami omal nie rozpętuje III Wojny Światowej. Nasza Ziemia, mocno chaotyczna i uwikłania w ciągłe wojenki wydaje im się odpychająca, wahają się czy nie zaprowadzić tu porządku pacyfikując przykładowo kilka milionów ludzi i sprowadzić pokój. Ich działania obserwujemy oczami mieszkańca naszego świata, który kwestionuje ich metody. Grupa rozwiązuje sprawę jak zwykle po swojemu, wprowadzając go w błąd, obiecuje mu, że przez swe działania ocali świat, w rzeczywistości wykorzystują go, by zabić wszystkich na Ziemi, a wyzwolona energia psychiczna sprawia, że wyrywają się z tej rzeczywistości by wrócić do domu.
Jedna z kolejnych historii prowadzi ich do świata pełnego superbohaterów w trykotach, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Kiedy komiks superbohaterski zderza się z komiksem o półbogach bez zasad, z całą jaskrawością zostaje ukazany absurd tego pierwszego. Czyli konwencja, w której gadający w kółko Spiderman podczas walki z wrogiem ma czas by opowiadać dowcipy spotyka istotę zabijającą wzrokiem. O dziwo absurdalność tej pierwszej zaczyna wygrywać, a Authority mają szybko dość świata, w którym pokonani wrogowie wracają, podczas walki liczy się widowiskowość i bezsens. W jednej z moich ulubionych scen na sedes pędzi postać o pseudonimie Pierdzący Żuk, a wszyscy na polu walki przerywają wzajemną wymianę ciosów, by powstrzymać go przed aktywacją swej mocy, bowiem wówczas wszyscy zginą.

Bardzo mi się podobają te nieoczekiwanie konkluzje, świat superbohaterów bez ograniczeń mierząc się ze światem realnym wygrywa, niszcząc go boską mocą, jednocześnie trafiając w popkulturowe schematy sam się im poddaje i nie może z tym poradzić. A wszystko utrzymane w poważnym tonie kpi jednocześnie z obecnej popkultury oraz światów alternatywnych. 

sobota, 10 października 2015

Polska jądrowa zwycięska

Skoro ostatnio było o Królestwie Polskim będącym częścią wielkiego Imperium, pozostającego w nierozerwalnym sojuszu z carem, dziś sojusze te odwrócimy. Istnieje rzeczywistość, w której  w połowie XX wieku Królestwo Polskie związane jest nierozerwalnie z Niemcami. Ideologia nazistowska nie zaistniała, bowiem Prusy wygrały Wielką Wojnę. Krajem wciąż włada kaiser, a między AustroWęgrami a Cesarstwem leży odrodzona Polska. Zapewne wygląda tak jak poniżej, bowiem mapę wygrzebałem niegdyś w jednej z niemieckich gazet z czasów I Wojny Światowej, gdzie przedstawiano śmiałe plany ukształtowania świata, po pokonaniu Rosji i Francji. Jak w ogóle do tego doszło? Cóż, w latach sześćdziesiątych XIX wieku Wojnę Secesyjną wygrało Południe.
Mistrzem historii alternatywnych jest Harry Turtledove, spod jego pióra wyszło ich multum i chyba kiedyś pokuszę się o spisanie losów jakie spotkały Polskę w światach podbitych przez obcych, bądź tam gdzie wojna wybuchła wcześniej niż w rzeczywistości. Na razie jednak przypomnę, że podobnie jak my rozważamy obsesyjnie alternatywne koleje losu II Wojny Światowej, Amerykanie skupiają się na Wojnie Secesyjnej. Turtledove popełnił wielki cykl, liczący łącznie 10 książek w 3 podseriach, opowiadający o losach CSA – Stanów Skonfederowanych Ameryki, które utworzyły w roku 1862 własne państwo. Opowieść ta kończy się w latach czterdziestych XX wieku, czwartą wojną na kontynencie amerykańskim pomiędzy CSA i USA, gdzie docieramy do punktu, w którym w obozach koncentracyjnych Południa giną czarnoskórzy obywatele tego kraju i trwa wyścig o opanowanie energii atomowej. Rozmach tych powieści jest niesamowity, kto chce niech poczyta, o faszystowskiej dyktaturze w Ameryca i demokratycznych USA okupujących Kanadę, które nie zakupiły Alaski.
Jednak przy okazji poznajemy sytuację międzynarodową. Ponieważ USA w trakcie Wielkiej Wojny pozostają w Sojuszu z Prusami i AustroWęgrami, a Francja, Rosja i Wielka Brytania z CSA, do Europy nie przybywają amerykańskie posiłki. Alianci przegrywają, w Ameryce zwycięża USA. Nowy porządek świata dyktują wraz z Niemcami, którzy podobnie jak planowali od 1916 roku w rzeczywistości, tworzą Królestwo Polskie, które staje się ich sojusznikiem. W Rosji wojna domowa kończy się w latach dwudziestych pokonaniem komunizmu i powrotem cara, kładąc podwaliny pod kolejną wojnę. Gdy w roku 1941 CSA atakują USA wojna obejmuje cały świat. W Europie Niemcy walczą na froncie zachodnim, podczas gdy carska armia atakuje Polskę. Wojna toczona jest ze zmiennym szczęściem, gdy Rosjanie wkraczają na ziemie królestwa.
Koniec końców Królestwo wygrywa, dzięki narodowcom i Żydom, którzy biją się zażarcie obawiając pogromów, jakie stałyby się ich udziałem ze strony Rosjan. Niemcy i USA łamią sekret atomu, na kontynencie amerykańskim zostają użyte dwie bomby atomowe, w Europie pierwsza spada na Piotrograd, kolejną Niemcy zrzucają na Paryż. Gdy Wielka Brytania używa własnej w Hamburgu, w odpowiedzi wybuch jądrowy niszczy Londyn i kilka innych miast. Z wojny wyłania się świat podzielony między dwa zwycięskie mocarstwa, które w sojuszu tworzą nowy porządek polityczny. Niemcy rządzą w Europie, a USA w Ameryce, wspólnie w Azji pilnują aby nikt nie przejął sekretu superbomb.
A tym samym Królestwo Polskie jest po stronie atomowych zwycięzców.