Był taki czas, że komiks „Authority”
uwielbiałem pasjami. Było to nim DC Comics postanowiło zarżnąć całą linię i
inkorporować ją do New DC, stworzonego w 2011 roku. Obecnie to co pozostało
z całego imprintu Wildstorm, nawet nie przypomina tego co było wcześniej i nie
jest godne wzmianki. „Authority” stworzyli Warren Ellis i rysownik Bryan Hitch, ten ostatni nim jeszcze zdobył sławę rysując komiks „Ultimates”. Warren gości na tym blogu
często, tym razem wzmiankuję go jednak jako twórcę koncepcji, bowiem o światach
alternatywnych pisał kto inny.
Czym było Authority? To drużyna
superbohaterów, która swe zadanie wykona za wszelką cenę, bez żadnych rozterek
moralnych. W roku 1999 takie podejście było niezmiernie nowatorskie i sprawiło,
że komiks był bardzo często cenzurowany.
Nie bał się poruszać odważnych tematów, a jednocześnie to, co początkowo
miało być pastiszem, stało się poważną tematyką samo w sobie. Midnighter,
odpowiednik Batmana, nawiązał homoseksualną relację z Apollo, czyli Supermanem
tego świata, po czym obaj adoptowali dziecko. Gdy komiks przejęli Mark Millar i
Frank Quitely natychmiast odjechali w politykę, nawiązując do trwającej wówczas
akcji w Iraku, zachłanności korporacji i grupy G7. Czytało się to świetnie,
bowiem w przeciwieństwie do innych komiksów amerykańskich, ukazywano wprost
oczywisty fakt. Skoro masz supermoce stajesz się półbogiem, ze wszystkim tego
konsekwencjami, włącznie z koniecznością redefinicji moralności, co w
konsekwencji wkurza innych. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie Authority
zmęczone ciągłymi spiskami ludzi bezceremonialnie przejęło władzę w USA i
obaliło prezydenta, zaprowadzając nowy porządek świata. Ale nie o tym chcę wam
opowiedzieć, lecz o serii trzeciej tego komiksu, bo po drodze DC robiło porządki
kilka razy usiłując ugrzecznić twórców, lecz nie zawsze się to udawało. Było
vol.2, świetna miniseria Eda Brubakera „Revolution”, a potem nadeszli Grant
Morrison i Gene Ha.
Morrison to szaleniec, który
wielokrotnie zmieniał świat „Batmana”, nie zawsze w sposób udany, lecz jednocześnie run jaki napisał w „New
X-Men” jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie czytałem. Kilkadziesiąt numerów,
podczas których dopiero pod koniec czytelnik orientuje się, że czyta jedną
wielką całość, a wszystko od początku ukryte było przed jego oczami w postaci
wskazówek, pozornie nie mających sensu. W przypadku „Authority” coś poszło nie
tak, w ciągu 5 miesięcy wydano dwa numery, a potem Grant oświadczył udzielając wywiadu: „I fuck
it!” i zajął się czym innym. Tak minęły 3 lata i tuż przed zaoraniem Wildstorm
vol.3 kończył Keith Giffen na podstawie notatek Morrison. A cała seria trzecia
to wędrówka po światach równoległych i dlatego trafia na bloga. Grupa rozbija
się w alternatywnej rzeczywistości i usiłuje wrócić do domu, wciąż trafiając w
inne miejsca. Daje to możliwości wyszydzenia przy okazji całej konwencji
multiwersum i stanowi wytrych do rozbijania komiksowej czwartej ściany. Spośród
światów, do których trafia Authority najbardziej urzekły mnie dwie historie.
W otwierającej komiks
czteroczęściowej opowieści obserwujemy co stanie się, gdy obdarzeni mocami
ludzie trafią do świata, w którym ich nie ma. Tak się składa, że jest to nasza
Ziemia, gdzie postacie w trykotach pojawiają się wyłącznie w komiksach.
Obserwujemy nawet jednego z bohaterów odwiedzających istniejący w
rzeczywistości sklep komiksowy, gdzie przegląda zeszyty DC i Marvela. Wkrótce
Authority zatapia łódź podwodną z ładunkami balistycznymi, a w Afganistanie
gdzie US Army walczy z talibami omal nie rozpętuje III Wojny Światowej. Nasza
Ziemia, mocno chaotyczna i uwikłania w ciągłe wojenki wydaje im się
odpychająca, wahają się czy nie zaprowadzić tu porządku pacyfikując przykładowo
kilka milionów ludzi i sprowadzić pokój. Ich działania obserwujemy oczami
mieszkańca naszego świata, który kwestionuje ich metody. Grupa rozwiązuje
sprawę jak zwykle po swojemu, wprowadzając go w błąd, obiecuje mu, że przez swe
działania ocali świat, w rzeczywistości wykorzystują go, by zabić wszystkich na
Ziemi, a wyzwolona energia psychiczna sprawia, że wyrywają się z tej
rzeczywistości by wrócić do domu.
Jedna z kolejnych historii
prowadzi ich do świata pełnego superbohaterów w trykotach, ze wszystkimi tego
konsekwencjami. Kiedy komiks superbohaterski zderza się z komiksem o półbogach
bez zasad, z całą jaskrawością zostaje ukazany absurd tego pierwszego. Czyli
konwencja, w której gadający w kółko Spiderman podczas walki z wrogiem ma czas
by opowiadać dowcipy spotyka istotę zabijającą wzrokiem. O dziwo absurdalność
tej pierwszej zaczyna wygrywać, a Authority mają szybko dość świata, w którym
pokonani wrogowie wracają, podczas walki liczy się widowiskowość i bezsens. W jednej
z moich ulubionych scen na sedes pędzi postać o pseudonimie Pierdzący Żuk, a
wszyscy na polu walki przerywają wzajemną wymianę ciosów, by powstrzymać go
przed aktywacją swej mocy, bowiem wówczas wszyscy zginą.
Bardzo mi się podobają te
nieoczekiwanie konkluzje, świat superbohaterów bez ograniczeń mierząc się ze
światem realnym wygrywa, niszcząc go boską mocą, jednocześnie trafiając w
popkulturowe schematy sam się im poddaje i nie może z tym poradzić. A wszystko
utrzymane w poważnym tonie kpi jednocześnie z obecnej popkultury oraz światów
alternatywnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz