poniedziałek, 12 października 2015

Wyższa władza

Był taki czas, że komiks „Authority” uwielbiałem pasjami. Było to nim DC Comics postanowiło zarżnąć całą linię i inkorporować ją do New DC, stworzonego w 2011 roku. Obecnie to co pozostało z całego imprintu Wildstorm, nawet nie przypomina tego co było wcześniej i nie jest godne wzmianki. „Authority” stworzyli Warren Ellis i rysownik Bryan Hitch, ten ostatni nim jeszcze zdobył sławę rysując komiks „Ultimates”. Warren gości na tym blogu często, tym razem wzmiankuję go jednak jako twórcę koncepcji, bowiem o światach alternatywnych pisał kto inny.
Czym było Authority? To drużyna superbohaterów, która swe zadanie wykona za wszelką cenę, bez żadnych rozterek moralnych. W roku 1999 takie podejście było niezmiernie nowatorskie i sprawiło, że komiks był bardzo często cenzurowany.  Nie bał się poruszać odważnych tematów, a jednocześnie to, co początkowo miało być pastiszem, stało się poważną tematyką samo w sobie. Midnighter, odpowiednik Batmana, nawiązał homoseksualną relację z Apollo, czyli Supermanem tego świata, po czym obaj adoptowali dziecko. Gdy komiks przejęli Mark Millar i Frank Quitely natychmiast odjechali w politykę, nawiązując do trwającej wówczas akcji w Iraku, zachłanności korporacji i grupy G7. Czytało się to świetnie, bowiem w przeciwieństwie do innych komiksów amerykańskich, ukazywano wprost oczywisty fakt. Skoro masz supermoce stajesz się półbogiem, ze wszystkim tego konsekwencjami, włącznie z koniecznością redefinicji moralności, co w konsekwencji wkurza innych. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie Authority zmęczone ciągłymi spiskami ludzi bezceremonialnie przejęło władzę w USA i obaliło prezydenta, zaprowadzając nowy porządek świata. Ale nie o tym chcę wam opowiedzieć, lecz o serii trzeciej tego komiksu, bo po drodze DC robiło porządki kilka razy usiłując ugrzecznić twórców, lecz nie zawsze się to udawało. Było vol.2, świetna miniseria Eda Brubakera „Revolution”, a potem nadeszli Grant Morrison i Gene Ha.
Morrison to szaleniec, który wielokrotnie zmieniał świat „Batmana”, nie zawsze w sposób udany, lecz jednocześnie run jaki napisał w „New X-Men” jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie czytałem. Kilkadziesiąt numerów, podczas których dopiero pod koniec czytelnik orientuje się, że czyta jedną wielką całość, a wszystko od początku ukryte było przed jego oczami w postaci wskazówek, pozornie nie mających sensu. W przypadku „Authority” coś poszło nie tak, w ciągu 5 miesięcy wydano dwa numery, a potem Grant oświadczył udzielając wywiadu: „I fuck it!” i zajął się czym innym. Tak minęły 3 lata i tuż przed zaoraniem Wildstorm vol.3 kończył Keith Giffen na podstawie notatek Morrison. A cała seria trzecia to wędrówka po światach równoległych i dlatego trafia na bloga. Grupa rozbija się w alternatywnej rzeczywistości i usiłuje wrócić do domu, wciąż trafiając w inne miejsca. Daje to możliwości wyszydzenia przy okazji całej konwencji multiwersum i stanowi wytrych do rozbijania komiksowej czwartej ściany. Spośród światów, do których trafia Authority najbardziej urzekły mnie dwie historie.
W otwierającej komiks czteroczęściowej opowieści obserwujemy co stanie się, gdy obdarzeni mocami ludzie trafią do świata, w którym ich nie ma. Tak się składa, że jest to nasza Ziemia, gdzie postacie w trykotach pojawiają się wyłącznie w komiksach. Obserwujemy nawet jednego z bohaterów odwiedzających istniejący w rzeczywistości sklep komiksowy, gdzie przegląda zeszyty DC i Marvela. Wkrótce Authority zatapia łódź podwodną z ładunkami balistycznymi, a w Afganistanie gdzie US Army walczy z talibami omal nie rozpętuje III Wojny Światowej. Nasza Ziemia, mocno chaotyczna i uwikłania w ciągłe wojenki wydaje im się odpychająca, wahają się czy nie zaprowadzić tu porządku pacyfikując przykładowo kilka milionów ludzi i sprowadzić pokój. Ich działania obserwujemy oczami mieszkańca naszego świata, który kwestionuje ich metody. Grupa rozwiązuje sprawę jak zwykle po swojemu, wprowadzając go w błąd, obiecuje mu, że przez swe działania ocali świat, w rzeczywistości wykorzystują go, by zabić wszystkich na Ziemi, a wyzwolona energia psychiczna sprawia, że wyrywają się z tej rzeczywistości by wrócić do domu.
Jedna z kolejnych historii prowadzi ich do świata pełnego superbohaterów w trykotach, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Kiedy komiks superbohaterski zderza się z komiksem o półbogach bez zasad, z całą jaskrawością zostaje ukazany absurd tego pierwszego. Czyli konwencja, w której gadający w kółko Spiderman podczas walki z wrogiem ma czas by opowiadać dowcipy spotyka istotę zabijającą wzrokiem. O dziwo absurdalność tej pierwszej zaczyna wygrywać, a Authority mają szybko dość świata, w którym pokonani wrogowie wracają, podczas walki liczy się widowiskowość i bezsens. W jednej z moich ulubionych scen na sedes pędzi postać o pseudonimie Pierdzący Żuk, a wszyscy na polu walki przerywają wzajemną wymianę ciosów, by powstrzymać go przed aktywacją swej mocy, bowiem wówczas wszyscy zginą.

Bardzo mi się podobają te nieoczekiwanie konkluzje, świat superbohaterów bez ograniczeń mierząc się ze światem realnym wygrywa, niszcząc go boską mocą, jednocześnie trafiając w popkulturowe schematy sam się im poddaje i nie może z tym poradzić. A wszystko utrzymane w poważnym tonie kpi jednocześnie z obecnej popkultury oraz światów alternatywnych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz