niedziela, 14 stycznia 2018

Wymiary równoległe

W początkach tego bloga miałem zdaje się jakieś zamysły by pisać o typologiach światów alternatywnych w literaturze, ich rodzajach w powieściach SF i wykorzystaniu. Gdzieś to się wszystko rozmyło po drodze, podobnie kilka innych pomysłów, takich jak pisanie o multiwersum i teoriach fizyki kwantowej. Czasem coś popełnię na temat głębokiego kosmosu, brak mi jednak warsztatu naukowego. Słusznie pisał Wojciech Orliński w książce o Lemie, iż w przeciwieństwie do nieskończonej liczby pisarzy SF jego książki są dlatego tak dobre, bowiem mając za sobą wykształcenie naukowe wiedział o czym pisze. Zatem o kocie Schroedingera i teorii Everetta wspominam, ale staram się za często nie bredzić na temat natury wieloświata. Obok widnieje tag multiwersum, czyli właśnie wieloświat. Terminu tego po raz pierwszy użył w latach sześćdziesiątych XX wieku Michael Moorcock, brytyjski pisarz SF (pamięta ktoś jeszcze jego cykl o Runestaffie i Dorianie Hawkmoonie?). Potem podkradli go fizycy by opisać rozwinięcie teorii Everetta w ramach fizyki kwantowej i przyjął się w fizyce. Podobnie jak czarna dziura, którą zdaje się po raz pierwszy nazwano tak w Star Treku.
Czym właściwie różnią się światy równoległe od alternatywnych? Różnica ta dawno temu się rozmyła, choć alternatywność to odmienność, różnica płynąca z innego wyboru, będąca w zasadzie schroedingerowskim kotem, zamkniętym w pudełku u podstawy teorii światów równoległych. W kwantowych wszechświatach równoległych istnieć może nieskończona liczba kopii nas samych, na tym pomyśle bazuje wiele utworów SF, nie tylko Star Trek ze swym lustrzanym wszechświatem, gdzie Federację zastąpiło Imperium Zła. W "Fractured Europe" Hutchinsona istnieją równoległe wobec siebie Europy, jedna będąca skutkiem rozwiniętej matematyki, typologii czy kartografii. Są miejsca, gdzie Europy się przenikają. Niczym cienkie membrany, ci którzy znajdą się w takich punktach mają wrażenie, że coś jest nie w porządku, czasem trafią na wakacjach na inne plaże, lub odnogi rzek, spotkają ludzi jakby wyjętych z innej rzeczywistości.
Tak docieramy do jednej z najciekawszych historii anglojęzycznego internetu, w Polsce zdaje się mało znanej. Otóż na lotnisku w Tokio w roku 1954 miał pojawić się mężczyzna mówiący nie do końca zrozumiałym francuskim. Pokazał paszport z herbem kraju o nazwie Taured, mocno poirytowany upierał się, iż jego kraj istnieje od 1000 lat, na mapie pokazywał go w miejscu Andorry. Zniknął równie tajemniczo jak się pojawił, przepadł bez śladu w zamkniętym pokoju hotelowym. Historia o Taured przywoływana bywa bardzo często, gdy mowa o światach równoległych. Z jednego z nich miał pochodzić tajemniczy przybysz i powrócić do swojego Taured. Są na świecie rzeczy, o których się nie śniło filozofom, chciało by się powiedzieć za Szekspirem. Motyw człowieka opowiadającego o zupełnie innej historii świata jest stary, już w XIX wieku pojawiał się w literaturze. I nie tylko, odnotujmy iż w roku 1851 niejaki Jophar Vorin wędrował po terenie obecnych Niemiec, nie mogąc się porozumieć, upierając się, iż pochodzi z Laxarii, na kontynencie Sakrii. Albo pewien złodziej chleba, w roku 1905 mówiący w Paryżu, iż pochodzi z Lizbi. Okazało się, iż to nie Lizbona, a on nie zna nawet słowa po portugalsku. Przykładów takich można mnożyć bez liku, a mój sceptyczny umysł niedoszłego naukowca szukać zaczyna natychmiast wyjaśnień (pora przyznać się, że to ja jestem tym docentem, którego pewien autor uparcie umieszcza w swoich dziełach). Literówki i niezrozumienia to wyjaśnienia najprostsze, Taured to być może terra d’Andorre, Lizbia to nie Lizbona Lesbos, Lakhariya i Sakri leżą w Indiach, i tak dalej. Lecz przede wszystkim warto szukać źródła, gdy odkryjemy iż po raz pierwszy opisana została w roku 1983 przez Collina Wilsona “The directory of possibilities” bez podania odniesień do jakichkolwiek publikacji na ten temat, zrozumiemy na co trafiliśmy. Ale Taured obrosło mitem, krąży po internecie i już nigdy z niego nie zniknie, mimo iż jest na tyle mało wiarygodne, że nie zasłużyło nawet na wzmiankę na Wikipedii. Wycina się je nawet z artykułów o Andorze.
Historie o ludziach z równoległych wymiarów przez chwilę znajdujących się w niewłaściwych miejscach oczywiście stanowią clou popularnego rozumienia fizyki kwantowej, trawestacji w zrozumiałe popkulturowe multiwersum. Skoro dokonujemy przecież wyboru, to gdzieś go nie dokonaliśmy, istnieje świat, w którym wszystko potoczyło się inaczej. Teoretycznie inne światy w tym momencie są jedynie możliwością kwantową, dokonując wyboru, tworzymy jedyny rzeczywisty świat. Greg Egan w „Kwarantannie” proponował nawet rozwiązanie, iż ludzkie umysły wpływają w ten sposób na wszechświat, kształtując go wedle własnych upodobań, dlatego są tak niebezpieczne. Niektórzy zapatrzeni w takie wytłumaczenia widzą w fizyce kwantowej magię, ale to temat na inny wpis.
Co do równoległości wszechświatów, nie musimy szukać ich w fizyce kwantowej. Niegdyś urzekła mnie szalona książka China Mieville’a, „Miasto i Miasto”. Gdzieś w Europie Środkowej leży miasto zajmowane przez dwa różne narody. Jednocześnie. Ludzie żyją w tej samej przestrzeni, w tych samych domach i mieszkaniach, nie widząc się i nie rozmawiając ze sobą. Ich mózgi unikają dostrzegania tej drugiej nacji, są kolejnym pokoleniem realizującym tę dziwną umowę. Jedno miasto posługuje się alfabetem łacińskim, drugie cyrylicą, w jednym ruch jest lewostronny w drugim prawostronny… W jednym mieszkaniu żyją dwie rodziny nie widzące się wzajemnie i nie zwracające na siebie uwagi. Na ulicach nie dochodzi do interakcji, dwa różne rządy mają dwa prawodawstwa, dwie policje łapią własnych przestępców. Podróż za granicę oznacza przejście przed drzwi terminala i pogodzenie się z akceptacją dostrzegania drugiego świata. Świetna to książka, opisująca wcielenie w życie fizyki kwantowej i cząstek zajmujących tę samą superpozycję.
Z drugiej strony to Mieville popełnił kiedyś opowiadanie o via ferrata, dzikich ulicach pojawiających się czasem pośród zaułków miast, prowadzących gdzie indziej. Niczym do drugiej Europy Hutchinsona. Ulicach, których nie widać, ukrytych, oderwanych od tkanki miasta. W jednym z opowiadań Stephena Kinga w londyńskiej mgle można było trafić na ulicę wiodącą do innego Londynu, gdzie słychać było głos Yot-Sothotha.
I na tym poprzestańmy. Lepiej trafić do Taured, lub nagiąć wszechświat do swej woli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz