wtorek, 24 kwietnia 2018

Wszystko jasne

Dziś zróbmy mały skok w bok i zamiast o światach alternatywnych poznajmy pewną wspaniałą historię o podróżach w czasie. Pozornie to temat pokrewny, bowiem jak wiadomo nie od dziś, każda najmniejsza zmiana przeszłości całkowicie odmienia teraźniejszość, o czym doskonale wiedzą amerykańscy twórcy, „Star Treka, „Efektu Motyla” czy komiksowego Flashpointa.
Jednak nie w tym wypadku, jest bowiem cykl książek, w których zmiany nie następują, sieć jest kongruentna i nie dopuszcza do zmian teraźniejszości. Być może część czytelników starej daty wie już, że chodzi o książki Connie Willis opowiadające o uczelni Oxford w połowie XXI wieku. Wiele lat po czasach Endeavoura Morse’a, kroczącego ulicami tego pięknego miasta, na Wydziale Historycznym uruchomiony zostaje wehikuł czasu. Próby skapitalizowania wynalazku szybko okazują się płonne, sieć nie pozwala posłać nikogo w przeszłość do czasów, w których dokonać mógłby jakiejkolwiek zmiany, nie pozwala także niczego z przeszłości przynieść (z drobnymi wyjątkami). Staje się więc wyłącznie domeną historyków, badających przeszłość.
Gdzie inni autorzy z łatwością wpadają w pułapkę, traktując zderzenia przeszłości z przyszłością z całkowitą powagą, jak na przykład Michael Crichton, lub rozważając implikacje powstrzymywania zmian przez Strażników Czasu w wydaniu Paula Andersona, Connie Willis wykorzystuje sztafaż do stworzenia opowieści o ludziach. I czyni to niezwykle sugestywnie, tworząc dzieła grające na uczuciach czytelnika. Lektura jej powieści to prawdziwa uczta literacka, zarówno pod kątem językowym jak i wykonanej pracy badawczej na potrzeby każdej z książek. I zapewne to przekłada się na jej praktycznie zupełne zniknięcie z polskiego rynku, po tym jak w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia publikował ją Prószyńki, a jej wspaniałe opowiadania, prezentujące tak odmienne podejście kobiet do SF, drukowano  w Nowej Fantastyce. Dopiero rok temu Albatros zdecydował się na wydanie po polsku jej najnowszej powieści Crosstalk, ale wyniki sprzedaży nie mogły być powalające, skoro nikt nie zdecydował się na wydanie dylogii wieńczącej (jak na razie) cykl Oxfordzki.
Przypomnijmy go i przedstawmy czytelnikom, którzy nie mieli okazji go poznać. Mikropowieść Praktyka dyplomowa z roku 1982 (Firewatch) pojawiła się w Nowej Fantastyce na początku lat dziewięćdziesiątych, w czasach gdy eksperymentowano tam z żółtym papierem. Poznaliśmy świat studentów i naukowców z Oxfordu, którzy badają przeszłość przenosząc się w czasie. Główny bohater na potrzeby tytułowej praktyki trafia do bombardowanego Londynu podczas II Wojny Światowej, czasu blitzu. Tu mały wtręt, który znajdzie swe uzasadnienie niebawem. Pozwolę sobie podkraść to angielskie słowo, bo nie znajduję lepszego określenia na okres od jesieni 1940 roku do wiosny 1941, kiedy to Luftwaffe zrzucała na Londyn i inne miasta Anglii tony bomb, by złamać morale cywili. Trauma i wydarzenia tamtego okresu wpisały się w doświadczenie pokoleniowe Anglików bardzo głęboko. Mało kto zauważył, że Bitwa o Anglię została wygrana, skoro stolica była praktycznie codzienne poddawana była bombardowaniu, a codzienne życie uległo załamaniu. Nawet jeśli ktoś nie interesuje się historią w literaturze znajdzie wiele tego śladów, „Lew Czarownica i Stara Szafa” opowiada o grupce dzieci odesłanych z Londynu na prowincję, z dala od bomb, podobnie jak uczyniono to ze wszystkimi dziećmi w stolicy w tamtym okresie, umieszczając je u obcych im ludzi. Inna wybitna powieść „Władca Much” także za punkt wyjścia bierze ewakuację dzieci z Londynu, podczas nieokreślonej bliżej wojny nuklearnej, lecz inspirował ją ewidentnie blitz. Także na naszym podwórku bliższej fantastyki i historii alternatywnej znajdziemy wiele historii rozważających co byłoby gdyby duch Anglików się załamał – jak w niedawnym serialu SS/GB na podstawie powieści Lena Deightona. Connie Willis oddaje bezbłędnie atmosferę tego okresu, treścią tego pozornie fantastycznego opowiadania staje się walka o przetrwanie Katedry Świętego Pawła, którą ratować usiłują strażacy-ochotnicy, podzieleni na drużyny ogniowe. We znaki daje im się coraz większe zmęczenie, gdy gaszone ogniska zapalne zastępują kolejne zrzucone bomby. Wraz ze zmęczeniem i osamotnieniem potęguje się paranoja. Obowiązuje całkowite zaciemnienie, narastają podejrzenia iż szpiedzy chcą wskazać cele niemieckim bombowcom. Na niewielkiej ilości stron Connie Willis genialnie oddała atmosferę tamtych dni, uświadamiając nam jak wyglądał ten epizod piekła wojny pozbawionej walk na froncie.
Kilka lat później powróciła z „Księgą Sądu Ostatecznego”, ugruntowując przekonanie, iż pisze powieści historyczne z elementami SF. Tytuł zapożyczyła z osławionej angielskiej katastralnej „Doomsday Book”, nawiązującej swą nazwą do dnia zagłady. Tym razem dostaliśmy jedną z najbardziej sugestywnych wizji średniowiecza wraz z ukazaniem mentalności charakteryzujących żyjących wówczas ludzi. Książkę warto polecić miłośnikom odtwarzania życia w tamtym okresie. Nagle zrozumiemy jak niewiele codzienność średniowiecza miała wspólnego z seriami fantasy takimi jak „Gra o Tron”. Powieści tej bardzo blisko do „Filarów Ziemi” Kena Foletta. Akcja rozgrywa się na dwóch planach, bohaterka z nieznanych przyczyn trafia do czasów, w których wybucha właśnie Czarna Śmierć, zamiast do okresu gdy plagi nie było, jak zaplanowała. Jednocześnie epidemia wybucha w Oxfordzie w XXI wieku i wiele wskazuje na to, iż choroba z przeszłości przedostała się w przyszłość. Jednakże zapis walki z dżumą i śmierci kolejnych osób stanowi prawdziwą akcję tej książki, ukazując nam nadejście czasów ostatecznych, nie pozostawiając nikogo obojętnym.
Odejście od poważnej tematyki przyszło w roku 1999 wraz z ukazaniem się „Nie licząc psa”, w którym Connie Willis po raz kolejny udowodniła jak wielką pisarką jest, mieszając ze sobą słoneczną wiktoriańską Anglię z „Trzech Panów w Łódce” z powieściami Agaty Christie, powieścią XIX wieczną i rozprawą o historii, a wreszcie po raz kolejny wracając do Blitzu. A przy okazji kpiąc w żywe oczy z bogatych amerykańskich miłośników historii i amerykańskich pisarzy. Szalona to opowieść o odbudowie zniszczonej podczas blitzu katedry w Coventry napisana w humorystycznym stylu, jakiego nie powstydziłby się Jerome K. Jerome. Zawiera wiele odwołań do literatury, autorka nierzadko puszcza oko do czytelnika, bawiąc się przy okazji konwencją literacką. A w tle po raz kolejny spotykamy te same postacie drugoplanowe i mierzymy się po raz kolejny z zagadką podróży w czasie, które uniemożliwiają przeniesienie się we wskazane miejsca, zaś sieć staje się coraz bardziej zdesynchronizowana.
Zwieńczeniem opowieści okazała się dwutomowa historia, nad którą autorka pracowała prawie dekadę, która przeniosła nas na powrót do czasów blitzu. Connie Willis zrezygnowała tym razem praktycznie całkowicie z elementów SF. Rezultatem okazała się jej jedna z najlepszych powieści tej autorki, a jednocześnie powieść mogąca stanąć w szranki z wielką literaturą. „Blackout” i „All Clear” zabrały czytelnika na powrót do bombardowanego Londynu i wojennej Anglii. Zaciemnienie i Rozjaśnienie to oczywiście komunikaty używane podczas blitzu, oznaczające konieczność zgaszenia i zapalenia świateł, lecz również zgodnie z intencją autorki ukazanie tego co dzieje się w powieści, pierwszy tom wikła tropy, drugi je rozwiązuje. Akcja zawiązuje się gdy sieć załamuje się, a trójka historyków przepada w przeszłości. Zostają rozproszeni podczas drugiej wojny światowej, nie mając kontaktu ze sobą, nie mogąc powrócić do przyszłości. Jednocześnie w XXI wiecznym Oxfordzie trwają gorączkowe próby zrozumienia tego co się stało. Jednak nie to jest treścią tej książki, lecz blitz i II Wojna Światowa. Żadna książka historyczna nie odda życia w Londynie podczas bombardowania w taki sposób jak uczyniła to Connie Willis. Zabierze nas do tuneli metra, służących jako schrony, gdzie w dusznej atmosferze braku powietrza kwitło życie kulturalne, a amatorskie teatry podtrzymywały ludzi na duchu, zbierając się na próby podczas kolejnych bombardowań. Dotrze do nas, że jeszcze nie tak dawno temu nikt nie znał znaczenia słowa "wirus", a problemem było podanie zwykłej aspiryny, by zbić gorączkę, bowiem dostęp do niej był ograniczony i nikt nie pojmował jej działania. Poznamy niesamowitą galerię postaci, które w przeciwieństwie do bohaterów nie posiadają komfortu wiedzy, jak zakończy się wojna. Ujrzymy ją samą od zupełnie innej strony, spędzając ją z cywilami, tęskniącymi za własnymi dziećmi, odesłanymi z miasta. W naszych sercach zagości niepewność historyków, bowiem skoro zostali tu uwięzieni, nie ma pewności, iż wrócą kiedykolwiek do domu, a historia potoczy się torami znanymi im dotąd. Zwłaszcza, iż dostają coraz bardziej sprzeczne przesłanki, iż mogła stać się już alternatywną rzeczywistością…
To, co robi Connie Willis, to wielkie pisarstwo. Przybliżenie nam codziennego świata sprzed bez mała 70 lat, za opisem którego stoją lata zbierania informacji i przebijania się przez stosy wycinków prasowych, nierzadko wykorzystanych w powieści, wykonane przeprowadzone zostało nadzwyczaj starannie. Zadanie to dużo trudniejsze niż kreacja światów zaludnionych przez obcych. Spoglądanie na Londyn i czas wojny oczami przybyszy z XXI wieku potęguje wrażenie, uświadamiając nam, iż tamte czasy i miejsce mogły równie dobrze znajdować się na innej planecie. Działania wojenne były odległe, zaś XX wiek był stuleciem zwykłych ludzi. A dużo większą tragedią niż bombardowania czasem okazywała się śmierć choćby ze starości, wszystko zależne było od perspektywy. I właśnie tę perspektywę ukazuje Connie Willis, snując swą opowieść o historykach, podejmujących desperackie próby wydostania się z przeszłości, w trzech różnych planach czasowych. A czasoprzestrzeń u Connie Willis zachowuje się w sposób znany z poprzednich książek, usiłując uniemożliwić im te spotkania. Dochodzi do tego wyścig z czasem, gdyż niektórzy z nich muszą opuścić kontinuum by nie dopuścić do jego załamania, jednocześnie mierzą się z wiedzą o tym co czeka ludzi, z którymi zdążyli się zaprzyjaźnić. Historia zatacza koło zazębiając się z losami bohaterów poprzednich powieści oxfordzkich. W tle zaś mamy wspaniałą opowieść historyczno-obyczajową, opowiadającą o ludzkich losach.
Nie pierwsza to fantastyczna opowieść wyrastająca z blitzu, brytyjska SF osadzona jest w nim bardzo głęboko. W latach powojennych Brytyjczycy zdawali się wręcz w pewnym momencie dominować w tym nurcie. Wyndham, Robin czy wreszcie Ballard, choć jego doświadczenie wojenne było zupełnie inne, zabierali nas do upadłych światów i zniszczonej cywilizacji. Wszystkie ich powieści zdają się wywodzić z tamtego okresu, podobnie jak późniejsze, choćby dokonania Jamesa Herberta. Nawet wesoły „Doctor Who” nie jest od tego wolny, odcinek „Empty Child” wspominany do dziś przez miłośników serialu odszedł od humoru na rzecz grozy, a jego akcja miała miejsce podczas blitzu. Miłośnicy postapo, na które moda powoli zdaje się przygasać, powinni uświadomić sobie, że czasy zniszczenia, gdy ludzie kryli się w tunelach metra, już nastąpiły. Książka Connie Willis daje nam taką możliwość.
Tylko czy znajdzie się ktoś odważny i wyda ją po polsku?

środa, 18 kwietnia 2018

Jak (nie) spotykać się z (nie)znanym pisarzem

Zamiast tradycyjnego wpisu dziś krótki poradnik na temat tego jak nie należy postępować, jeśli nie chce spotkać się autora powieści, która wywarła na tobie znaczne wrażenie.
Przede wszystkim nie należy nawiązywać z nim korespondencji. Rodzi to niepotrzebne komplikacje, zwłaszcza jeśli autor jest obcojęzyczny. Zmusza to do używania obcego języka, a translate google nie jest opcją, która działa poprawnie. W najpopularniejszym języku świata pozwala na tłumaczenia w rodzaju „Thank you from the mountain”. Obcokrajowcy tego żartu nie rozumieją. Z kolei do Polaków nie zawsze dociera, że wypowiadany zwrot „Who you” nie był kierowany do nich i jest niegramatyczny. Po tym wstępie przejdźmy do dalszego omawiania doświadczeń w powyższej materii. Kiedy dowiadujemy się, że pisarz z którym korespondujemy przyjeżdża do Polski, nie wpadajmy na genialny pomysł, aby się z nim spotkać. Jeśli już to napiszmy bezpośrednio do niego, skoro już prowadzimy korespondencję. Nie wpadajmy na następny genialny pomysł napisania do wydawnictwa, nazywającego się przykładowo Rebis, z pytaniem kiedy będzie można spotkać autora i posiedzieć cicho jak trusia w ostatnim rzędzie podczas spotkania z czytelnikami, by chyłkiem podkraść się po autograf.
Kiedy wydawnictwo dajmy na to Rebis odpowie, że spotkań z czytelnikami nie planuje, nie wpadajmy na następne genialne pomysły. Pamiętajmy, że przecież znamy autora, pomyślmy, że najlepszym i najprostszym sposobem nadal pozostaje umówienie się z nim prywatnie. Nie brnijmy. Nie irytujmy się na w pełni zrozumiałą strategię marketingową, polegającą na promocji nieznanego dotąd nieznanego autora w Polsce, polegającej wyłącznie na zaznaczeniu jego obecności w mediach poprzez udzielanie wywiadów radiostacjom i magazynom/stronom SF. W końcu zrozumiałym jest, że na spotkanie z czytelnikami może nikt nie przyjść, skoro autora mało kto kojarzy, a książka nie jest topowa z dziedziny zombie/wampiry/Avengers/Ready Player One, a Hollywood nie zabija się o prawa autorskie. W przypływie emocji nie postanawiajmy akredytować się jako przedstawiciel redakcji magazynu SF, dajmy na to o nazwie Fenix, po uzgodnieniu tego z redakcją. Skoro już mamy wszystko wstępnie uzgodnione z dajmy na to Rebisem i dajmy na to Fenixem, nie słuchajmy rad doświadczonego tłumacza i redaktora dajmy na to Krzysztofa Sokołowskiego, albo nie do końca zrozummy co ma na myśli. Wskutek tego zamiast podać dane dajmy na to Rebisowi aby ustawił wywiad, umówmy się dla odmiany z autorem prywatnie, bo przecież go znamy i cały ten sprytny plan spotkania się z nim weźmie w łeb. A my zostajemy w ten sposób z tym wywiadem jak ten „Who you”, jak mawiał klasyk Jan Himilsbach, gdy zaproponowano mu naukę angielskiego.
Wskutek tego wszystkiego okazuje się, że autor ma niewiele czasu, bo spotkanie musi się odbyć nocą, prywatnie, po tym jak jest już wymęczony tymi wszystkimi wywiadami dla gazet, radia i Nowej Fantastyki, które ustawił mu Rebis. Ponieważ wywiad odbywa się w dniu premiery książki w Polsce, nie należy uświadamiać sobie tego po południu, na dwie godziny przed jego przeprowadzeniem. Wtedy bowiem okazuje się, że książka dostępna jest jedynie na drugim końcu miasta i nie sposób jej zdobyć. Pozostaje drapanie się w głowę co zrobić, skoro całą twórczość autora ma się na czytniku Kindle.
Dodatkowo należy w takiej sytuacji zachować kamienną twarz, kiedy na takie spotkanie przychodzi dajmy na to znany w środowisku Krzysztof Sokołowski i wyciąga dwa egzemplarze książki prosząc o podpis dla czytelników Fenixa. I przystąpić do przeprowadzenia wywiadu czy też raczej rozmowy.
Tak właśnie nie należy postępować jeśli chce się spotkać z pisarzem. Jest nim Dave Hutchinson, a polskie wydanie „Europy jesienią” ukazało się wczoraj. (jeśli ktoś nie pamięta to pisałem o tej książce w tym miejscu). Polecam. Przy okazji warto wydać inne rzeczy tego autora, szanowny dajmy na to Rebisie zerknij na książkę „The Villages” z roku 2001, bo także opowiada o kieszonkowym wszechświecie i Polsce lat dziewięćdziesiątych. Szanowna Nowa Fantastyko, polecam opowiadania, a zwłaszcza „Acadie”, bo trzeba je kupić do publikacji. Kandyduje właśnie w konkursie Locusa. Dave to mistrz krótkiej formy.
Spotkanie było bardzo przyjemne, mimo widocznego zmęczenia autora. Choć Wielka Brytania jest w zasadzie w tej samej strefie czasowej (dla purystów: wiem że GMT+1 = jedna godzina różnicy), kilka wywiadów plus podróż samolotem spowodowały u Dave’a coś na kształt jetlaga). Ale wyraźnie ożywił się gdy opowiadał o swoich utworach. A ja w ten sposób zostałem z łącznie 40 minutami nagrania, które muszę teraz przeobrazić w wywiad, skoro słowo się rzekło. Choć bardziej interesowała mnie rozmowa, a po lekturze książek byłem ciekaw jego opinii na różne tematy, niekoniecznie związane z fantastyką. Co na to powie redakcja Fenixa, pozostaje sprawą otwartą. Sprawę uzyskania autografu rozwiązaliśmy rozważając czy da się podpisać Kindle. W końcu uznaliśmy, że lepiej do tego celu nadaje się kartka z moimi przygotowanymi uprzednio pytaniami. Krzysztof po raz kolejny pokazał jak trzeba żyć, bo poprosił Dave’a o złożenie podpisu na menu knajpy, w której byliśmy, następnie je od właścicieli kupił. Szacun. Znowu zapomniałem mu powiedzieć, że 30 lat temu zmienił moje życie, gdy w Fantastyce przeczytałem artykuł o Królu Stefanie, czyli Stephenie Kingu i „Balladę o celnym strzale”. Fantastyka 1988. Pamiętamy.
(zdjęcia książki i Pałacu zrobił Dave. Pałac jest różowy. Kto czytał ten wie)