środa, 13 czerwca 2018

Kółka i krzyżyki

Na FB zamieszczałem ostatnio panel z jednego z najnowszych komiksów X-Men, w którym polski prezydent podpisuje ustawy wymierzone w mutantów pod wpływem Cassandry Novy. I taka mnie naszła refleksja, gdy na początku lat 90 w ramach przybliżania X-Men wydawnictwo Tm-Semic serwowało nam metodą konika szachowego wybrane zeszyty komiksu, powstałe na przestrzeni minionych 15 lat, w numerze dwusetnym Uncanny X-Men pojawił się Szczecin i baza wojsk radzieckich. Wkrótce jakiś oburzony młody fan przysłał list, iż Amerykanie nic nie wiedzą o Polsce. Teraz już się dowiedzieli, pałac prezydencki na rysunkach w nowych zeszytach wygląda jak w Wikipedii. Oczywiście fakt, iż Polska awansuje do grupy tych niezbyt fajnych krajów w komiksach to znak czasu płynący z polityki, w którą się w tym miejscu bawić nie będę. Ograniczmy się jedynie do stwierdzenia, iż nasi hałasujący politycy zazwyczaj nie są świadomi, iż to co publicznie uchodzi w Polszcze, w ogóle nie uchodzi na zachód od Buga. Bo w dużej mierze wynika z pewnych historycznych uwarunkowań, których sobie nie uświadamiamy. Możemy chichotać z faktu, iż za rasizm poczytywany jest brak reprezentantów Afrykanów w grze „Wiedźmin”, a twierdzenia, iż w średniowiecznej Europie Wschodniej na której wzorowano grę są zgodne z prawdą, nawet jeśli ktoś usiłuje ją poprawić, ale brak nam zwyczajnie kontekstu by zrozumieć pewne rzeczy.
Proste odwrócenie przypisanych ról nierzadko pozwala nam wejść w nieznane nam role. Choćby tak jak uczynił Ian M. Banks, w opisywanej niegdyś książce, gdzie chrześcijanie są niewielką radykalną sektą w muzułmańskim świecie, a ich przywódca dokonuje zamachu na WTC. Nagłe usunięcie spod nóg dywanu, jakim jest pewność życia w kręgu kulturowym i wyznawanie wspólnego systemu wartości bywa mocno szokujące. Zwłaszcza, iż zazwyczaj nikt poza historykami nie uświadamia sobie, jak wiele prawdy jest w słowach Andre Malraux- „nie ma czegoś takiego jak kultura zachodnioeuropejska, jest tylko chrześcijaństwo”. Można się na takie twierdzenia powstałe pół wieku temu zrzymać, ale nasz obecny system wartości, a zwłaszcza etykę, moralność i pojęcia dobra oraz zła zawdzięczamy chrześcijaństwu, które z kolei czerpało wiele z filozofii Arystotelesa. Jak wygląda świat innej logiki można zobaczyć w Chinach, albo czytając stare powieści A. E. Van Vogta, z cyklu „nie-A”, gdzie wartości nie naukowe są w społeczeństwie pozbawionym znanej nam logiki całkowicie nie definiowalne.
Elementem bagażu kulturowego jest także tak zwane dziedzictwo białego człowieka. Na pewnym poziomie uświadamiamy sobie, jacy biali koloniści byli niefajni, zazwyczaj ukazywanie podbitych ludów przez pryzmat SF pozostaje mocno abstrakcyjne, nawet jeśli robi Ursula Le Guin, ze swą niesamowitą umiejętnością ukazywania obcości. Jeśli jednak abstrakcję przeniesiemy do świata alternatywnego, robi się ciekawiej, bo obcość staje się swojskością, a tym samym jest boleśnie odczuwalna. Dobrym przykładem może tu być seria książek Malorie Blackman, „Noughts and Crosses”. Przedstawia Europę, podbitą przez Afrykanów. Wraz z końcem XX wieku sytuacja białych zaczyna się poprawiać, powoli dobiega segregacja rasowa, a obowiązujące prawa pozwalają im zajmować stanowiska menedżerskie i studiować. Gdzieś w tle jest odpowiednik UE, wymuszając cywilizowane zachowanie, ze strzępów informacji możemy wywnioskować, że historia toczyła się dość krwawo i nie była przyjemna. Historia białych została w dużej mierze zapomniana, usiłują ją odbudować i wielu się nie podoba.
Przyznam, że nie dałem rady przeczytać całej serii, należy bowiem do gatunku young adult, który niezbyt mnie pociąga. Lecz tło wyszło Blackman fenomenalnie. Implikacje płynące z faktu, iż historycznie nastąpiło odwrócenie sytuacji, a rasa kaukaska została uciemiężona, stanowią jedynie dekorację opowieści o miłości i zdradzie, jednak wywołują żywe emocje. I sprawiają, że czytelnik zaczyna oburzać się na dyskryminację, po czym uświadamia sobie, że autorka jedynie podbarwia obecne wydarzenia, opisując sytuację na południu USA w latach sześćdziesiątych. Ryszard Kapuściński pisał, iż pierwszym co odczuwał po przybyciu do Afryki była inność płynąca z odmiennego koloru skóry. Powieści Blackman pozwalają nam poczuć nieco więcej, to coś więcej niż oburzanie się na niesprawiedliwe traktowanie, to odczucie rasizmu.
Jeszcze lepsze jest opowiadanie „Bunt Anglików” Iana R. Macleoda wydane w Polsce w zbiorze „Podróże”, o którym już kiedyś pisałem. Opowiada o buncie korpusu angielskich sipajów, w rzeczywistości, w której Indie podbiły Anglię. Historia zarysowana jest kilkoma zdaniami, bowiem po kilku wiekach opowieść o tym, jak królestwo Anglii było równorzędne do konfederacji Mahrattów jest jedynie legendą. Zapomnianą historią, traktowaną niczym bajka, w której Europejczycy posiadali statki i technikę pozwalającą im pływać po oceanach. Później spadł płonący kamień, zapanował głód, ludzie zjadali trupy, a szukając pożywienia radżowie zaczęli podboje. Imperium Indyjskie zajmuje Europę, podbiło Francję, Prusy. Anglicy wcielani są do korpusów wojskowych, a w Londynie stoją świątynie indyjskich bogów. Żołnierze korpusów sipajskich wszczynają bunt. Siłą opowiadania nie jest jednak opowieść o powstaniu, lecz o podboju kulturowym. Świat ma inną historię, wojska indyjskie walczą z dzikusami zza muru Hadriana w dzisiejszej Szkocji, kultura indyjska ma status wyższy, czy też stanowi po prostu kulturę, a cywilizacją supremacji jest cywilizacja indyjskiego człowieka. I ukazaniem świata z tej perspektywy Mac Leod rozbija bank, spoglądając na Londyn, w którym dawne chrześcijańskie kościoły są świątyniami Wiszny i Siwy, a biali znają jedynie system kastowy, nie powstał kod kulturowy w postaci dzieł sztuki czy literatury, nagle znajdujemy się w świecie całkowicie alternatywnym. Nie jest trudne opisać podbój Europy choćby przez Azteków, ale ukazanie implikacji z tego płynących stanowi rzadki aspekt. Nagle uświadamiamy sobie, że dawne muzułmańskie świątynie w Granadzie, zamienione na kościoły, czy Haga Sophia zmieniona w meczet to nie zabytek zapomnianej historii, lecz pamiątka po czasach, które skończyć mogły się zupełnie inaczej.
Znany od lat jest argument, iż nasz kraj przypomina nieco państwa postkolonialne, przez lata podzielony i pozbawiony państwowości. Zgoda, lecz śmiem twierdzić, że podbój dokonany przez osoby z kręgu kulturowego tych samym wartości wygląda nieco inaczej, niż najazd białego człowieka na inne kontynenty. A opisane historie alternatywne pozwalają nam to sobie w pełni uświadomić.