piątek, 27 listopada 2015

Korporacje końca wszechświata

Czytam właśnie „Transition” Iaina M. Banksa,  jak zawsze pisze ciekawie i rozwlekle, a akcja jego powieści zatraca się w kolejnych warstwach narracji. W Polsce pisarz to mało znany, 20 lat temu Prószyński usiłował wydawać jego cykl o Kulturze nieco sztucznie podciągany pod space-operę, wyszły także „Fabryka Os” oraz „Qpa strahó”, publikowana w odcinkach w Nowej Fantastyce. Ta ostatnia książka została zapamiętana przede wszystkim z uwagi na stosowaną w dość szczególny sposób ortografię jednego z bohaterów, wskutek której całe obszerne sekwencje powieści zapisywane były jak tytuł powyżej. Banks publikował książki różnego rodzaju, zaś pisząc fantastykę dodawał zawsze inicjał drugiego imienia, by odróżnić książki należące do głównego nurtu. Powieści jego są mocno pokręcone i nieporównywalne z niczym innym. Nie inaczej jest z „Transition”, choć pomysł na zawiązanie akcji wydaje się banalny. W multiwersum istnieje nexus wszystkich rzeczywistości, z którego agenci Koncernu wyruszają do równoległych światów by wpływać tam na zachodzące wydarzenia. Akcja prowadzona jest z kilku różnych puntów widzenia, trudno ją czasem śledzić, gdy rzeczywistości zmieniają się jak rękawiczki, za czym nie nadąża nawet jeden ze wspomnianym agentów. Zawsze po przebudzeniu sprawdza jak jest ubrany, na jakie dane opiewają jego dokumenty, by określić w jakim świecie się znalazł. Akcja obejmuje czas od obalenia muru berlińskiego do zniszczenia WTC, będący we wszystkich rzeczywistościach złotym wiekiem ludzkości.

Wroga organizacja kontrolująca multiwersum to oczywiście nic nowego, choć u Banksa jest jedynie tłem. W podobny sposób opisana jest również w wydanej jakiś czas temu po polsku „Brasyl” Iana Mc Donalda. Znający i lubiący twórczość tego szkockiego pisarza książkę tę mogą sobie spokojnie darować. Choć jak zawsze osadził akcję w egzotycznej rzeczywistości, której opis sam w sobie stanowi odrębną warstwę powieści,tym razem jednak coś mu nie wyszło. O ile „Chaga” czy „Rzeka Bogów” są świetnymi historiami traktującymi o inwazji nieznanego, czy to w postaci obcych fulerenów czy tajemniczego obiektu powiązanego z wielowarstwowym wszechświatem, w "Brasyl" wątek kwantowej tajemnicy gdzieś znika, choć powinien spajać całą powieść. Trzy odrębne płaszczyzny czasowe i wątki z historii tego kraju powiązane są bowiem poprzez multiwersum, również tu jak okazuje się nad wszystkim czuwa tajemnicza organizacja, której oblicze jest za każdym razem inne, bowiem trzy płaszczyzny czasowe nie należą do jednego wszechświata. W nieskończonej liczbie światów równoległych istnieją nieskończone odmiany grupy trzymającej władzę, ścigające bohaterów poprzez czas i przestrzeń.
„Brasyl” oczywiście i tak warto przeczytać, choć w wypadku tej książki Mc Donald zatracił proporcje. Wysiłek włożony w kreowanie dystopijnej Brazylii w roku 2032, w postaci pisania krótkimi zdaniami z neologizmami portugalskimi dla Ameryki XXI wieku oraz długimi, barokowymi zawijasami w przypadku opowieści o XVIII wiecznym jezuicie nie poszedł na marne. Jednak zatracony został gdzieś przy tym główny wątek, organizacja kontrolująca kwantową rzeczywistość poluje na wszystkich mogących zdradzić jej tajemnicę. Możliwość zmiany rzeczywistości nie powinna być powszechnie dostępna. Z kolei Koncern z powieści Banksa pilnuje aby złoty wiek ludzkości trwał we wszystkich światach, agenci eliminują jednostki, które w historii innych rzeczywistości usiłowały wprowadzać faszyzm.

Nie są to najlepsze dzieła żadnego z obu autorów. W przypadku Mc Donalda najlepiej zacząć od „Chagi” czy „Rzeki Bogów”. Oczekujący w „Brasyl” skoków przez światy równoległe muszą się rozczarować, wszystkie rzeczywistości niewiele się od siebie różnią, nie ma tu miejsca na inną historię świata, w myśl mechaniki Schroedingera każde wydarzenie może mieć dwie wariacje, jednak dotyczy to zwykłej codzienności. U Banksa światy rzeczywiście się różnią, choć są ledwie zarysowane w szalonym pościgu seksu, przemocy i niepojętych wątków. Jeden z nich jest alternatywną rzeczywistością, która sama w sobie jest mocno intrygująca. Po podboju świata przez Arabów, stworzona została pokojowa cywilizacja judeo-muzułmańska. W XX wieku jej podstawy wstrząsane są licznymi zamachami chrześcijańskich terrorystów, pełniących w tym wypadku rolę Al-Kaidy czy ISIS. W jednym z dialogów jak zauważa z ironią bohater, jest to religia miłości, co szybko zostaje sprostowane, iż religia ta jest doskonała dla wszelkich fanatyków. Świat oblężony jest przez fanatyków wysadzających samoloty i wieżowce. Choć jest to wyłącznie odwrócenie proporcji, daje ono nieco do myślenia w kontekście ostatnio często podnoszonej kwestii uchodźców. Gdzieś w alternatywnej rzeczywistości bramy oświeconej cywilizacji szturmują dzicy chrześcijanie, tacy jakimi ukazano ich w filmie „Agora”, gdzie zniszczyli Bibliotekę Aleksandryjską. Prosta inwersja przenosi obecną sytuację w nowy wymiar.
Zostawmy więc na razie korporacje kontrolujące multiwersum, podobne organizacje niczym Majestic 12 według niektórych już dawno panują nad naszą codziennością. W kolejnym wpisie zaś opowiem o świecie, w którym chrześcijaństwo w ogóle przestało istnieć wraz z mieszkańcami Europy. Lecz świat wcale nie wygląda ciekawiej.

wtorek, 24 listopada 2015

Kociątko Schroedingera

Znowu nie mam czasu na nic, bo życie wyprzedziło fantastykę. Więc wrzucę wpis przygotowany kilka miesięcy temu, którego nie zdecydowałem się do tej pory wykorzystać, ale pora zmierzyć się wreszcie z tym cholernym kotem. Zatem dziś nieco na temat koncepcji alternatywnych światów i ich typologii. W rozważania naukowe wdawać się nie będziemy, na przykładzie świetnego nagrodzonego Hugo i Nebulą opowiadania przyjrzymy się typologiom i fizyce opowieści dziejących się w alternatywnych rzeczywistościach. Ze spokojem możemy podzielić je na trzy rodzaje.
Pierwszy typ to historia dziejąca się rzeczywistości całkowicie alternatywnej, bez odniesień do innego świata. Bohaterowie nie mają świadomości, że gdzie jest inny lepszy świat (jak to mówił bohater seksmisji), a autor konstruuje swą historię opisując rzeczywistość, w której w pewnym momencie historii nastąpił punkt rozbieżności. Takich opowieści jest najwięcej, choćby "Człowiek z Wysokiego Zamku" Dicka, "Alteracja" Amisa czy "Lata ryżu i soli" Robinsona - a z polskich książek cykl o I Wojnie Światowej Michała Gołkowskiego. Świat opisywany jest tu światem jedynym. Znaczna część historii opowiada także o staraniach bohaterów, którzy odkrywają, iż żyją w rzeczywistości, która została zmieniona, następnie usiłują przywrócić historię na właściwe tory, wymazując alternatywną linię z historii. Niestety to bardzo popularne rozwiązanie, a scenariuszowo najłatwiejsze, choć również mocno rozczarowujące.
Drugi typ to światy równoległe. Nasza rzeczywistość ma swój odpowiednik, z którym wchodzi w zwarcie, są dwa światy, nasz i ten drugi, w którym historia potoczyła się inaczej. Obie rzeczywistości świadome są swych odpowiedników, każdy z ich mieszkańców ma swego bliźniaka, wszystko wpływa na siebie wzajemnie i wywiera na siebie wpływ. To choćby lustrzany wszechświat ze Star Treka, gdzie Federacja jest Imperium Zła, niesławna intryga z serialu Lost, czy wreszcie motyw przewodni serialu Fringe, gdzie alternatywne rzeczywistości poszły ze sobą na między wymiarową wojnę. Pomysł ten jak i naukowe umocowanie światów alternatywnych w rzeczywistości zawdzięczami Erwinowi Schrodingerowi, który w roku 1935 zaproponował eksperyment polegający na teoretycznym zabiciu kota. Zamknięty w pudełku i poddany zabójczemu promieniowaniu, na logikę natychmiast umiera, jednak bez otwarcia pudełka nie stwierdzimy tego z całkowitą pewnością. Dopiero obserwator dowie się tego gdy otworzy pudełko, do tego czasu kot jest żywy i martwy jednocześnie, zatem istnieje w dwóch stanach, podobnie jak dwie alternatywne rzeczywistości. Właśnie kot dał wszystkim twórcom światy równoległe, jednak to Hugh Everett dał nam multiwersum.



To właśnie trzeci typ opowieści, o nieskończonej liczbie światów, istniejących równolegle, w każdym z nich nie tylko jakiś element historii przebiegł inaczej, w wielu zmieniła się ewolucja i fizyka. To komiksy DC (sprzed 1986 roku) i Marvela (do 2015), książki Kinga o Mrocznej Wieży i wiele innych. Rzeczywistości współistnieją równolegle, czasem jest jedna, ale jej mieszkańcy analizują szereg kwantowych możliwości lub są świadomi alternatywnych możliwości. Wszystko to świetnie wykorzystał George Alec Effinger w swoim opowiadaniu "Kociątko Schroedingera". W kolejnych akapitach bohaterka, którą jest muzułmanka Jehan doświadcza odmian swojego losu. Zostaje napadnięta i zgwałcona, ukamieniowana, żyje ale jej rodzina wyrzuca ją na ulicę, złapana za kradzież trafia na szafot i umiera, ratuje ją z niego Europejczyk, w latach dwudziestych przybywa z nią do Niemiec, zabijają ją naziści, spotyka Schroedingera i Heisenberga, w roku 1956 słuchając chłodno przyjętej teorii Hugh Everetta pojmuje, że to co przeżywa jednocześnie, nie jest wizjami zsyłanymi przez Allaha, lecz jednoczesnym doświadczaniem światów równoległych, których jest nieskończona liczba.
Stąd jeśli jakikolwiek autor zaczyna pisać o istniejących równolegle światach i zagładach multiwersum, prędzej czy później trafia na kota Schoedingera i teorię wieloświatów Everetta. Z fizyki przedostały się one z czasem do kultury masowej, choć nie był to szybki proces. Ładnie to widać na przykładzie Star Treka, gdzie w pierwszych odcinkach z lat sześćdziesiątych kilkukrotnie Enterprise napotyka planety identyczne do Ziemi, na których historia potoczyła się w inny sposób, choćby z istniejącym wciąż Imperium Rzymskim. Istnieją one w zwykłej rzeczywistości, w kosmosie Star Treka. W momencie pojawienia się lustrzanej rzeczywistości, pomysł równoległych światów wypiera wszystko inne i przenosi go do szerszej świadomości. Wkrótce pojawia się w komiksach DC i Marvela, a z czasem rodzi się tam multiwersum nieskończonej liczby światów (z czasem ograniczone do 52, lub do zera, ale to już inna historia). Czerpią z niego także szerokimi garściami autorzy SF, nawet jeśli nie pada w ich działach nazwisko Everetta lub Shroedingera. Nikt jednak nie zrobił tego w bardziej elegancki sposób niż George Alec Effinger. Po polsku znajdziecie je w jednej z antologii "Don Wollheim poleca".


poniedziałek, 9 listopada 2015

Wojna nigdy się nie zmienia

Mija właśnie 17 lat od kiedy Ron Pearlman po raz pierwszy wypowiedział te słowa w pierwszej części gdy komputerowej „Fallout”, wówczas noszącej dopisek „Post-nuclear Roleplaying Game”. Dziś o północy debiutuje część czwarta, a tysiące ludzi powrócą znowu na pustkowia, niektórzy trafią tam po raz pierwszy. Żadna inna gra nie oddaje tak bardzo klimatu postapo, gdzie pośród zniszczonych ruin w dwa stulecia po wojnie cywilizacja nie jest się w stanie odrodzić, gdzie niegdzie degenerując się do wspólnot plemiennych, łowców niewolników, walczących ze zmutowanymi stworzeniami. A jednocześnie pustkowia przemierzają gangi rodem z „Mad Maxa”, niektórzy zaś walczą o odrodzenie państwowości, inni o prawo i porządek, choć organizacja początkowo wydająca się obrońcami ludzkości, jest lokalną odmianą faszyzmu. Wokół zaś jest pustka i szczątki upadłej dawno cywilizacji… w żadnym innym utworze, czy to filmie, książce, czy grze nie odczułem takiej immersji, świat postapo stał się tak bardzo rzeczywisty, pustka i pozostałości tego co dawno przeminęło wszechobecne. Gdy trafiłem pewnego razu na zrujnowane działkowisko, pełne opuszczonych domków i altanek, gdzie szczekały zdziczałe psy, w uszach stanął mi motwy muzyczny towarzyszący wędrówkom protagonistów serii. Bez obaw, nie będę pisał o samej grze i jej kolejnych częściach, nie zawsze udanych, skupimy się na tym, o czym zapomina większość osób grających w „Fallouta”. Prócz faktu, iż przedstawia on świat po apokalipsie, jest także historią alternatywną.

Skupmy się właśnie na tym, bo „Fallout” odwołuje się do złotego wieku Ameryki, jeszcze przed rewolucją hippisowską i kryzysem paliwowym roku 1973. Niektórzy zaliczają go wskutek tego do odmiany dieselpunku, bowiem technologia XXI wieku ocalała z zagłady odbiega znacząco od tej, jaką poznaliśmy. Świat to bez internetu, nanomaszyn, mikroprocesorów, jakby żywcem wyjęty z pierwszej części „Powrotu do Przeszłości”. W latach pięćdziesiątych historia z jakiegoś powodu przestała biec do przodu, nie doszło nie tylko do rewolucji technologicznej lecz także obyczajowej. Przez kolejne stulecie drogami poruszały się potężne krążowniki szos, w których radiostacjach wciąż słuchano rock and rolla, nie pojawiły się układy scalone, a technika wciąż opierała się na układach lampowych. Aż doszło do wyczerpania zasobów i wojny o paliwo pomiędzy USA, ZSRR, które wciąż istniało oraz komunistycznymi Chinami, która przemieniła Ziemię w nuklearne zgliszcza. Złoty wiek Ameryki dobiegł końca, lecz pozostawił po sobie komputery, wielkości klasycznego mainfame z połowy XX wieku, które były niezmiernie rzadkie. Zamiast telefonów komórkowych ludzie używali przenośnych asystentów, Pip Boyów, żołnierze nosili zbroje bojowe, używali karabinów laserowych, a do walki stanęły roboty, swym wyglądem przypominające blaszaki skonstruowane na potrzeby najtańszych filmów SF z lat pięćdziesiątych. Niektóre z nich przetrwały zagładę. I jeśli spojrzymy na to w ten sposób, zrozumiemy, że rzeczywistość ta nie miała prawa zaistnieć.
Świat Fallouta bowiem stanowi mieszankę popkulturowę, w warstwie designu odwołującą się do czasów jakie nastały po wojnie koreańskiej. Przez sto lat istniał świat amerykańskich przemieść, gdy panie domu czekały na powrót swych mężów z pracy, mając za pomocników roboty. Wizja przyszłości z tego okresu urzeczywistniła się, choć w Polsce nie do końca jest zrozumiała. Rzeczywistość serialu „I love Lucy” wzbogaconej z gadżetami jakie wymyślali pisarze SF, nie ma wiele wspólnego z tym co znamy z naszej historii. Złote lata pięćdziesiąte to w Polsce lata stalinizmu, kontekst alternatywnej rzeczywistości całkowicie więc nam umyka. Oczywiście, skoro USA w niezmienionej postaci przetrwały przez 100 lat, zapewne podobnie stało się z państwami satelickimi ZSRR, zatem strach pomyśleć, jak w rzeczywistości „Fallouta” przed nadejściem wojny nuklearnej wyglądała Polska. Jak wygląda po wojnie jest już prostsze do wizualizacji, w krainie postapo, pełnej zniszczonych i napromieniowanych miast.
Dlatego powracając do „Fallouta” nie pamiętamy, że historia jaka doprowadziła do III Wojny Światowej w tej grze, bierze swe początki już w roku 1945, kiedy to zaczęła biec inaczej. Wracamy na pustkowia postnuklearnej rzeczywistości zapominając, iż jest to postapo dziejące się świecie alternatywnym.

piątek, 6 listopada 2015

Inna fantastyka

Fantastyka, o której dziś piszę, jest tak inna, że w zasadzie alternatywna. Przyznaje to nawet w posłowiu sam tłumacz, który pisze wręcz, iż wiele fragmentów przeinterpretował, w celu umożliwienia ich zrozumienia zachodnim odbiorcom, a jedynie część pozostawił w oryginalnym brzmieniu zapisanym w oryginale chińskiej powieści. Jednocześnie zauważa, że chińska tradycja literacka jest na tyle inna od tej, do której przyzwyczajony jest anglojęzyczny czytelnik, że właściwie został zmuszony do ułożenia tłumaczenia w sposób przystępny dla amerykańskiego miłośnika SF. Jak mówi stare włoskie powiedzenie tradittore traduttore, każdy tłumacz jest jednocześnie zdrajcą, nigdy nie odda niczego prawidłowo i tak jest też w tym wypadku. Być może w Polsce książka ukaże się tłumaczona z oryginału, w co jednak wątpię. Prędzej czy później ją tu zobaczymy, bowiem nagrodzona została właśnie nagrodą Hugo, zaś na przyszły rok Chiny szykują superprodukcję. Mowa o „Three Body Problem” Liu Cixina.
Książkę tę trzymałem na kindlu od kilku miesięcy nie mogąc zdecydować się na lekturę. Nie pomogła lektura dwóch opowiadań tego chińskiego autora przetłumaczonych na angielski. Były całkowicie inne od wszystkiego co znałem, sposobem pisania i przedstawiania świata, a także motywacji kierującej bohaterami. Zderzała się ona mocno z kulturą indywidualności jaką znamy, choć postacie wciąż były jednostkami ich sposób myślenia był w jakimś stopniu kolektywny, jednocześnie z pokorą przyjmowały to co przynosił im los, nie buntując się przeciw jego pociskom, jak uczyniłby to ktoś z nas. W podobny sposób jak bohaterowie powieści Jamesa Clavella, jednak tamten pisząc „TaiPana” czy „Shoguna” czynił to z punktu widzenia zafascynowanego kulturą azjatycką Europejczyka i przybliżał nam zderzając z nią wartości ludzi zachodu, będących bohaterami tych powieści. Tutaj ich nie ma, a gdy są opisywani z punktu widzenia Chińczyka, lądujemy w środku obcości. Pierwsze z opowiadań traktowało o wybudowaniu na jednej z półkul Ziemi silników, które przemieniły planetę w statek i zabrały ją w kosmos, by ocalić ludzkość przed erupcją słońca. Zapis podróży i przemiany cywilizacji był treścią tej historii. W drugim na Ziemię przybyli obcy, a ludzie przegrawszy walkę, zgodzili się, by stać się pożywką dla życia, które miało narodzić się z ich ciał i zasiedlić planetę, uznając, że to najlepsze z możliwych rozwiązań. Oba jak widać mają cechę wspólną, traktując o społecznościach, wspólnie działających dla większego dobra. Nie wiem czy wypływa to z chińskiej kultury czy doświadczeń autora, który brał udział w Rewolucji Kulturalnej. Rzecz w tym, że mimo iż czyni swymi bohaterami jednostki, nie znajdziemy w nich rysów indywidualizmu do jakich przywykliśmy.
"Three Body Problem” to pierwsza część trylogii. Tytuł odnosi się do znanego problemu fizyczno -matematycznego, w Polsce znanego jako problem wielu ciał lub n ciał, gdzie n zastępujemy dowolną liczną większą od dwóch. Chodzi o obliczenie wzajemnych oddziaływań, najczęściej planet pozostających we wzajemnej korelacji grawitacyjnej, co wbrew pozorom nie jest łatwe. Rzecz dotyczy (pozornie) wirtualnego świata gry komputerowej, której akcja toczy się na planecie gdzie nie sposób przewidzieć kiedy i jakie słońce ukaże się na niebie. Powoduje to, iż świat rozdarty jest między erą stabilności a chaosu, czasem słońce umożliwia jego rozwój, czasem powoduje iż grunt staje w płomieniach. Biorący w niej udział mają za zadanie odkryć co właściwie się dzieje, gdy kolejne cywilizacje są niszczone, a ich wygląd odzwierciedla aspekty historycznych okresów Ziemi, głównie z przeszłości Chin. Lecz symulacja to jedynie fragment powieści, stanowiąc oś dziwacznej tajemnicy. Świat znalazł się w niebezpieczeństwie, naukowcy wariują, a tajemniczy wróg uniemożliwia prowadzenie im badań. W tle opowiadana jest historia sprzed 40 lat, gdy Chińczycy bawili się eksperymentami z maserem, usiłując zestrzelić satelity imperialistów i Rosjan. Z blurba na okładce dowiedzieć się można, iż jest to książka o obcej inwazji.
Książkę przeczytałem zastanawiając się z każdą kolejną stroną z jakiego powodu zdobyła nagrodę Hugo, mając w pamięci informacje o związanych z nagradzaniem kontrowersjach. Lektura opisywanej jakiś czas temu „Ancillary Justice” w pełni uzasadniła mi nagrodzenie tej książki, którą totalnie zarżnął w polskim przekładzie tłumacz, co uzasadnia niskie oceny w polskim internecie (choć ciągu dalszego nie polecam czytać, każdy kolejny tom cyklu to porażka). W przypadku "Three Body Problem" musiała wygrać inność kulturowa, intryga jest bowiem na poziomie amerykańskiej SF lat pięćdziesiątych i polskiej lat osiemdziesiątych. Grupa naukowców i wyznawców (określmy ich dalej klasycznym słowem kultyści) knuje by zniszczyć Ziemię, gdzie zła ludzka cywilizacja nie jest w stanie żyć w harmonii. Rozwiązaniem będą obcy, którzy ze swą wyższą kulturą i techniką przybędą i przyniosą światu harmonijny rozwój. W tym celu kultyści planują przyśpieszyć upadek ludzkości i wstrzymać rozwój naukowy. Plan godny szalonego naukowca i pióra pulpowego pisarza SF. A jednak sposób podania jest ciekawy, nie ma tu budowania napięcia, wszystko się stopniowo wyjaśnia, następnie podane jest z punktu widzenia drugiej strony, ludzi, kultystów i obcych. Choć nie ma tu jasnej ani ciemnej strony, mimo iż wiemy, kto ma słuszność. W tej książce nie ma logiki arystotelesowskiej, jaką wpaja nam się od urodzenia, a która przenika do wszystkich zachodnich powieści. Nie ma dobra i zła, nie tylko dlatego, że takie terminy się nie pojawiają. Po prostu w wartościowaniu i działaniach bohaterów brak jest takiej relacji, zarówno ludzie jak i obcy zdają się w swych przemyśleniach nie różnicować świata w ten sposób.
Doświadczenie tej książki jest ciekawe, na pewno sięgnę po jej dalszy ciąg, choć widać, iż rzeczywiście tłumacz napisał ją w dużych partiach raz jeszcze, bowiem nawet sposób narracji odbiega od tego, do jakiego przywykliśmy. Mocną częścią powieści są fragmenty opisujące Rewolucję Kulturalną, gdzie studenci karali wykładowców akademickich, za nauczanie teorii Einsteina. „Science” książki stoi także na bardzo wysokim poziomie, począwszy od rozważań na temat mechaniki wielu ciał, na końcowym pomyśle zniszczenia rozwoju fizyki na Ziemi za pomocą dwóch protonów. To ostatnie bazuje na wielowymiarowej teorii kwantowej i to co przez całą książkę wydawało się czymś na granicy magii i biologii, nagle okazuje się mieć mocno naukowe oparcie. Jeśli chodzi o „Fiction” to jeśli pozbawi się książkę otoczki naukowej i orientalnej, zostaniemy z kiepskiej jakości fanfikiem.
Ale mocno intrygującym. W Chinach książka ukazała się 9 lat temu, więc całość tłumaczona jest z opóźnieniem. Ale stanowi na rynku anglojęzycznym publikację podobną do tej, jaki w światku fantasy wywołał pochodzący z lat dziewięćdziesiątych „Wiedźmin” pochodzący z odległej Bolongi, uhonorowany nagrodą Dawida Gemmela. Egzotyka jest zapewne powodem przyznania Hugo, choć różnica klas dwóch powieści jest kolosalna. I nie piszę tego powodowany jedynie patriotyzmem lokalnym, choć należy wziąć poprawkę na fakt, iż w przeciwieństwie do Andrzeja Sapkowskiego, Liu Cixin pochodzi z zupełnie odmiennego kręgu kulturowego.

niedziela, 1 listopada 2015

Pierwszy poziom wieży

Kilka dni temu skończyłem wreszcie dodatek do „Wiedźmina 3”. Redzi ponownie odrobili dobrą robotę, a immersja stoi na wysokim poziomie, choć większość z nas zna opowiadaną tam historię. Zawarcie paktu z wszechpotężnym i złowieszczym człowiekiem, w zamian za duszę dającym to, czego najbardziej się pragnie. A potem trzy niemożliwe zadania i wypełnienie cyrografu, gdy strony spotkają się na księżycu… czyli karczmie Rzym, pełniącym w tej opowieści tą rolę. Gdy bierzemy udział w opowieści o Twardowskim, staje się ona dużo bliższa. Tutaj rolę diabła pełni pan Lusterko, to kolejne z nawiązań, ponoć w lustrze Twardowskiego król mógł oglądać swą ukochaną. Stłuczone, wciąż ma ukazywać inne światy, znajdując się w Węgrowie, na zakrystii tamtejszego kościoła parafialnego. Ponoć przeglądało się w nim wielu, choćby Napoleon Bonaparte, a ujrzawszy swą przyszłość rozbiło je na trzy części. Jeśli ktoś chce ujrzeć przyszłość lub świat równoległy niech odwiedzi Węgrów, wracając zaś do Pana Lusterko, jego prawdziwe imię to Gaunter O'Dim. Internet zastanawia się, czy to celowe nawiązanie, moim zdaniem dziwne raczej by ktoś przypadkowo użył takiego nazwiska. Walter O'Dim, czyli wędrujący gość, zwiastun zagłady, wreszcie człowiek w czerni, Randall Flagg.
Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim. Tak zaczyna się jeden z najsłynniejszych cykli łączących w sobie fantasy, science fiction, postapo, horror i miliony innych gatunków. Opowieść o nieskończonej liczbie światów, połączonych przez wieżę na polu czerwonych róż. Historia, która przerosła pisarza, piszącego ją prawie 30 lat, przejęła nad nim kontrolę i sprawiła, że stał się jej częścią. Zaczyna się od historii rodem z westernu, gdy przybysz znikąd dociera do miasteczka na zagubionym zachodzie, w świecie który poszedł naprzód. To ostatnie zdanie będzie się często powtarzać, gdy odkryjemy, że multiwersum spotkała jakaś zagłada. Rzeczywistości się wymieszały, śródświat połączyły miejsca pełne porzuconych osad, futurystycznej techniki i postapokaliptycznej rzeczywistości. Lecz na początku tego nie rozumiemy, nie wszystkich wciągnie klimat tej dziwacznej opowieści, w której noszący rewolwery mężczyzna o imieniu Roland, noszący poncho i mający aparycję Clinta Eastwooda kroczy przez skażone radioaktywnością tereny, zamieszkałe przez wampiry, spotykając chłopca, który wpadł pod samochód w Nowym Jorku. Rewolwerowiec mieni się spadkobiercą dawnej tradycji, płynącej od władcy wszystkiego, króla Artura. Podąża do Mrocznej Wieży, aby ją ocalić lub zniszczyć, sam nie wie z jakiego powodu, prawda jakie to dziwaczne? Z czasem odkrywamy tajemnicę pradawnych, którzy próbowali zastąpić magię swą wysoko rozwiniętą techniką, ale to stanie się później. Na pierwszym poziomie wieży wiemy jedynie, że świat Rolanda umiera. Jest on również naszym światem.
Do „Mrocznej Wieży” jeszcze powrócę, bo to metafabuła jakiej nie stworzył żaden inny autor. Jeśli czytaliście jakiekolwiek inne książki Stephena Kinga, możecie śmiało założyć, że są częścią tego cyklu. Wampiry z „Miasteczka Salem”? Są tu, a jakże, wraz z jednym z bohaterów. „Carrie”, „Lśnienie”, „To”… wszystko jest powiązane. Nie tylko na poziomie subtelnych nawiązań pewnej liczby, pojawiającej się w każdej opowieści, lecz również równoległych rzeczywistości, których bohaterów zaczynamy z czasem rozpoznawać. Jednym z nich jest sam autor. Cykl główny liczy siedem tomów, lecz jest to chyba jedyna znana mi seria, gdzie wyjaśnienia dostajemy w zupełnie innych książkach. Czym naprawdę jest „Mroczna Wieża” wyjaśniają nam „Bezsenność” czy „Czarny Dom”, z nich dowiadujemy się o tajemnicach wszystkich światów przed Rolandem. Choć wiele nadal pozostaje nieodkryte. Aby w pełni zrozumieć co zaszło w tym cyklu i innych opowieściach, należy czytać wychodzący od siedmiu lat komiks, opowiadający o podróży Rolanda raz jeszcze, gdzie zawarto kompendium i wyjaśnienia, jakich zabrakło w serii.
Wróćmy jednak do Waltera O'Dima, bo postać to bez mała fascynująca. Nim odkryjemy, że jest jednym z antagonistów „Mrocznej Wieży”, którego Roland ściga z nieznanego nam powodu, spotykamy go w powieści „Bastion”. Randall Flagg pojawia się w USA w chwili gdy ulegają postapokaliptycznej zagładzie z powodu superwirusa grypy. Jednoczy wokół siebie złych ludzi, by zniszczyć nieposłusznych. To, co początkowo wydaje się pojedynkiem dwóch grup, które przetrwały zagładę, okazuje się pojedynkiem dobra i zła. Flagg reprezentuje chaos i zniszczenie, z przebłysków jakie ma, dowiadujemy się, że czynił to już wielokrotnie, w wielu równoległych rzeczywistościach. Był już żołnierzem, terrorystą, porywaczem… w takiej roli pojawi się jeszcze jako epizodyczna postać w „Sercach Atlantydów”. Jako zły czarnoksiężnik doprowadził do ruiny królestwo Delain w „Oczach smoka”. Teraz jest agentem zła, który przybył wraz z apokalipsą i zdaje się być czymś więcej niż tylko człowiekiem, który postanawia wykorzystać śmierć większej części ludzkości, gdy zabójczy wirus uwalnia się z laboratorium. Roland dotrze i do tego świata, stanie się to w czwartym tomie „Mrocznej Wieży”. Lecz w „Bastionie” jest tylko Randall Flagg, a my jeszcze nie zadajemy sobie pytania kim jest ta złowieszcza postać. Wcale nie jest on sprawcą tego co stało się ze wszystkimi światami, ale o tym dowiemy się dużo później.
Jestem pod wielkim wrażeniem „Mrocznej Wieży”, jej rozmachu i wzajemnych powiązań całości, choć to oczywiście tylko opowieść, ze wszystkimi jej słabymi i silnymi stronami. Lecz wizja świata, w którym napotkać można opuszczone postapokaliptyczne miasta, zbuntowane sztuczne inteligencje, rycerzy noszących rewolwery i przemytników narkotyków oraz wampiry, stanowi miks, który nie ma prawa się udać. Tu wypada jednak doskonale, światów jest nieskończona liczba, lecz przenikają się ze sobą, bowiem rzeczywistość znalazła się w niebezpieczeństwie. A imię jego wcale nie jest Walter O'Dim.
Do opowieści o wieży jeszcze wrócimy. Wszystko służy wiązce.