wtorek, 28 lutego 2023

Jasne światła: Rozdział 26

 26.

Z jednej strony Arciniegas mogła poczuć się połechtana faktem, iż na dźwięk jej nazwiska wróg odpala pocisk atomowy, z drugiej nie mogła zlekceważyć migających na czerwono świateł, sygnału dźwiękowego oznaczającego niebezpieczeństwo i wskazań matematyki, która zdążyła już wyliczyć, iż za kolejne 20 sekund pocisk trafi Pegaza, a dwie sekundy później statku dosięgnie fala uderzeniowa impulsu, który do reszty zmieni uporządkowane elektrony w atmosferze w rozgrywkę na boisku pełnym chaosu. Nim zdążyła coś powiedzieć w fotel wbiło ją przeciążenie gwałtownego odrzutu.

- Hagen, do cholery! – zawołała.

- To nie ja, coś nas wyrzuciło z atmosfery! – poinformował.

- Dostaliśmy?

- Nie – jednocześnie poinformowali Triptree i Mellier.

- Sprawdźcie co to było, Hagen zabieraj nas stąd!

Wystartowali jeszcze nim zdążyła to powiedzieć. Odpalił silniki, a niebieski znacznik na ekranie taktycznym zaczął oddalać się od przemieszczającego się przez przestrzeń z dużą prędkością punktu, który oddzielił się od czerwonego kwadratu. Momentalnie obraz zaroił się od olbrzymiej liczby czerwonych punkcików, które pojawiły się na telemetrii. Matematyka przez ułamek sekundy miała problem z identyfikacją tak wielkiej ilości celów, choć zdążyła już wcześniej oznaczyć i wyodrębnić z tła tysiące odłamków, których nie brała teraz pod uwagę.

- 20 rakiet Ch33! – zawołała Triptree. Wszystkie po wystrzeleniu natychmiast przyjęły jeden kierunek, wskazany przez operatorów „Korolowa”, mknąc w stronę gdzie na ekranie dostrzeżono ślad termiczny przemieszczającego się „Von Brauna”, uciekającego z pełną mocą jak najdalej od miejsca ekstrapolowanej eksplozji.

- Celem dla Sabera jest Pegaz! – uprzedził Mellier.

- Widzę – odpowiedziała, dostrzegając także, iż Aegisy rozpoznają zagrożenie i mkną w kierunku nadlatującego pocisku, by skrócić dystans potrzebny do podjęcia środków zaradczych. Jeden z nich odpalał już Sidewindera, zapewne ostatniego jakiego posiadały. Niewielka rakieta nie miała szans przechwycenia potężnej torpedy, mogła jedynie uszkodzić jej napęd, lecz ładunek nie miał wystarczającej mocy, by powstrzymać eksplozję jądrową, niszcząc całkowicie konstrukcję.

- Hagen, odchodzimy jak najdalej, w kierunku przestrzeni. Mellier,  odpalaj ostatniego TOW i detonuj przed frontem salwy – poleciła, orientując się, iż Ch-33 zdołały namierzyć już ich sygnał. Skrzywiła się, z drugiej strony nie powinna jednak mieć powodów do narzekań. Żaden statek Sojuszu nie przetrwałby do tej chwili tylu salw rakietowych i nie zdołałby wymykać się trafieniom. Ten niewielki stateczek ze swoją niewidzialnością i niesamowicie szybkim komputerem zaczynał się jej podobać. – Sidewinderem w Sabera! Ile nam jeszcze zostało, dziewięć? - z drugiej strony byli praktycznie bezbronni, a ich osłony nie istniały.

- Teraz już osiem – odpowiedział Mellier, gdy okręt zatrząsł się, sygnalizując wystrzelenie rakiet.

- Mamy jedynie sześć pakietów energetycznych – uprzedziła Triptree. – I  nieco więcej opiłków, jeśli radar zacznie działać poprawnie.

- W takim razie ściągaj tu Aegisy! – poleciła Arciniegas, choć nie sądziła, aby zdołały uciec przed nadciągającą eksplozją atomową. Los Pegaza był już przesądzony, miała świadomość, że jej wypowiedź pod adresem Gławszyna niewiele zmieniła. Od momentu gdy „Korolow” załadował i uzbroił pocisk nuklearny, mogła jedynie odwlekać nieuniknione. Wiele dałaby za statek klasy Apollo, który nawet jeśli nie był w stanie stanąć do walki z Progressem jak równy z równym, zabierał dwa pociski Cruise. Przynajmniej miałaby możliwość oddania honorowego strzału nim salwują się ucieczką.

- Phaeton sygnalizuje odpalenie torped przez tamte Woschody i Wostoka – zawołała Triptree, podłączona do Pegaza, ściągająca ostatnie dane i wydająca rozkazy dronom. Telemetria powiadomiła o wystrzeleniu daleko nad hemisferą trzech kolejnych rakiet Saber. Wrogie jednostki wciąż znajdowały się trzy godziny od nich, lecz wynurzyły się właśnie zza krawędzi planety i mogły wreszcie fakt ten wykorzystać. W ich stronę pomknęły rakiety mające do przebycia tysiące mil, którym paliwo skończy się na długo nim tu dotrą, lecz niesione siłą bezwładności zostaną detonowane zgodnie z wprowadzonymi ustawieniami czasowymi. Matematyka już ekstrapolowała ich trajektorię, oznaczając punkty przecięcia, które wypadały na drodze odejścia „Von Brauna” w kosmos. Jeśli nie przyjmą kursu ucieczki teraz, wkrótce wróg zacznie jonizować przestrzeń, by uniemożliwić im wygenerowanie rzutu fotonowego. Orbita nad Aresem oraz sam obszar zaczynały zmieniać się w jądrowe piekło, wkrótce zapewne kolejne strzały oddadzą nadlatujące z przestrzeni kosmicznej cztery Woschody, wciąć jeszcze zbyt odległe, by mogły tego spróbować.

Do zniszczenia Pegaza pozostało 5 sekund, gdy wrogi pocisk przejęła rakieta Sidewinder odpalona przez Aegisa Trzy. Skan taktyczny wskazał spotkanie dwóch obiektów, po czym niebieska kropka znikła, zaś czerwona zmieniła kurs, mknąc w kierunku powierzchni, ze zmienioną prędkością. Matematyka poinformowała, że pocisk wszedł ponownie w atmosferę, którą przed chwilą opuścił.

- Co się stało? – zapytała Arciniegas szukając śladów detonacji, przed oczami widząc jedynie kropkę oznaczającą torpedę Saber.

- Coś im nie zadziałało – powiedziała zdziwionym tonem Triptree. – Nie zdołali detonować go radiowo…

- Nasze zagłuszanie?

- Aegisy są za daleko. Raczej niewypał – pokręciła z niedowierzaniem głową. Arciniegas także nie była w stanie w to uwierzyć. Myślami usiłowała wczuć się w Gławszyna, wciągającego ją w jakąś pułapkę, nie widziała jednak sensu w tym co właśnie uczynił. Pocisk wciąż nie eksplodował, zdając się opadać w stronę planety.

- I to jest właśnie szczęście, załogo – oznajmiła wreszcie Arciniegas, postanawiając nie zastanawiać co się stało. Byli nadal w grze i tylko to się liczyło, dostała kolejne kilka minut, choć nie sądziła, aby wiele to zmieniło. – Hagen, zmień kierunek i wyłącz silniki. Nie mamy paliwa na takie manewry. - poleciła.

- I tak zostało jeszcze na jakiś kwadrans takiej zabawy – uprzedził.

- Jeszcze chwilę tu zostajemy – powiedziała, choć wszystkie jej poprzednie argumenty straciły już znaczenie. Nie mieli szansy przetrwać kolejnej pół godziny, a co dopiero doczekać czasu wyznaczającego zakończenie misji. Na ekranie ścigało ją pięć pocisków Ch33, pozostałe zgubiły się w chwili detonacji rakiety TOW, oszukane eksplozją. Triptree odpaliła pakiety energetyczne, Hagen wykonał kolejny zwrot, gubiąc jeden z pocisków. Teraz lecieli w kierunku dwóch dronów Aegis, które nie próżnowały, przejmując ochronę „Von Brauna”, mimo iż zgodnie z poleceniem trzymały dystans nie pozwalając na odnalezienie statku, lecz pozbawione już rakiet przechwytujących. Wystrzeliwały zmyłki w kierunku zawracających rakiet, tworząc fałszywe źródła ciepła,. Wrogie termoczujniki namierzały je, nie mogąc odnaleźć statku z wygaszonymi dyszami wylotowymi, ukrytymi za termoosłonami, który po kolejnym zwrocie oddalał się siłą bezwładności od miejsca ostatniego śladu termicznego. Rakiety minęły ich wybuchając w odległości kilkunastu mil, rozpadając się szeregiem łańcuchowych eksplozji. Z dużym prawdopodobieństwem mogła stwierdzić, że za chwilę trafią ich odłamki, gdy zachodzący efekt Kesslera, powodujący zderzenia coraz większej ilości szczątków, zmieni je w wirujący na orbicie rój. Jak na razie matematyka pomagała im między nimi nawigować, jednak przestrzeń wypełniało coraz więcej pozostałości zniszczonych tu rakiet, stanowiących widoczny efekt zaciekłego starcia między oboma statkami..

- „Korolow” zmienia kurs – uprzedził nagle Mellier. – Wykonują gwałtowny zwrot. Bardzo gwałtowny.

- Co tam się do cholery dzieje? - Arciniegas ze zdziwieniem spoglądała na niezrozumiały manewr Progressa.

Matematyka pokazywała wyliczony kurs wrogiego okrętu, który z jakiegoś powodu używał silników tylko na jednej burcie, usiłując wykonać możliwe najciaśniejszy zwrot wokół własnej osi,z jednoczesną ucieczką z atmosfery. Gławszyn zdawał się popełniać największy błąd swojego życia ustawiając się do nich rufą. Nie mógł przecież wiedzieć, że nie ma już pocisków TOW, które mogła władować mu w silniki, strzelając raz za razem. Mimo to postanowił zaryzykować, choć nie miał ku temu najmniejszego powodu. Działo się coś czego nie rozumiała.

- Hagen, zmiana pozycji na bezpieczną – poleciła czujnie, widząc migające ostrzeżenia matematyki. Nie widziała w zachowaniu wroga najmniejszego sensu, podobnie jak w braku eksplozji wystrzelonego ku nim Sabera. Sprawdziła pozycję Woschodów i Wostoka szukając pułapki, lecz nic się nie zmieniło. Wciąż znajdowały się w odległości kilku godzin, a wystrzelone przez nich pociski miały drugą trasę do przebycia. Chrząknęła – Mellier, gdy tylko te pozostałe pociski jądrowe znajdą się w zasięgu naszych rakiet, odpalaj po kolei Sidewindery nim dolecą do celu, zgodnie ze wskazaniami matematyki.

- Kapitanie – powiedział. – Wiem, że to nie najlepszy moment, ale może powinniśmy…

- Jeszcze nie. Wycofamy się, kiedy nie będziemy mogli już nic zrobić – powiedziała. Nie dodała, że sytuację taką osiągnęli jakiś czas temu, nie mieli już żadnej karty w rękawie. Jedynym co jej pozostało, było oddanie ostatnich kilku strzałów i salwowanie się ucieczką się nim wróg zamknie pułapkę. Zastanawiała się ile czasu Progress potrzebuje do oddania kolejnej salwy i przeładowania wyrzutni. Zapewne niewiele minie nim wystrzeli po raz kolejny, poprzednie strzały dzieliły jedynie minuty, jedynie chwilowo nie miał amunicji. Teraz na cel weźmie Aegisy. Z zadowoleniem stwierdziła, że Triptree zerwała już kontakt radiowy, a one nie wskazywały „Korolowowi” celu, krążąc daleko od niewidocznego „Von Brauna”. Po części chęcią pozostania kierowały również dziwaczne manewry wykonywane na polecenie Gławszyna, których nie była w stanie pojąć. Sprawdziła raz jeszcze pozycję obu statków, przyjrzała się opadającemu w atmosferę pociskowi Saber, który zdawał się stracić swą prędkość. Działo się tu coś czego nie rozumiała.

- Hagen, co nas wyrzuciło z orbity? – przypomniała sobie o niedawnym przeciążeniu.

- Nie mam pojęcia. Jakby gwałtowna siła nadała nam kierunek – powiedział. – Może rozhermetyzowanie kadłuba?

- Nie potwierdzam dekompresji – poinformowała Triptree. – Połowa czujników wewnętrznych nie działa, ale to wciąż te same, które odciął wcześniej Gellert. Odczyt integralności kadłuba nadal w normie.

Arciniegas szukała w tym wszystkim jakiegokolwiek sensu. Na ekranie taktycznym punkt oznaczający pocisk Saber nagle zamigotał i zmienił się w dużą pulsującą kropkę.

- Co się dzieje? – zapytała.

- Dziwne. To nie wybuch jądrowy – powiedziała Triptree. – Gwałtowny skok temperatury. Po prostu eksplodował.

- Jak to możliwe? Przecież nie był zbyt głęboko w atmosferze – myślała głośno. -Zresztą nie jest aż tak gęsta.

- Nie wiem. Może wydali mu takie polecenie radiowo? - zasugerował Mellier.

- To bez sensu – mruknęła. Coś było nie tak, choć nie potrafiła określić co ją niepokoi.

Skan taktyczny rozjarzył się nagle na zielono, gdy pojawiła się na nim długa nieforemna linia biegnąca od planety w kierunku przestrzeni kosmicznej. Przebiegała czterdzieści mil przed dziobem „Korolowa”, wprost na jego poprzedniej trasie, nim dokonał korekt kursu. Wiosła wprost ku powierzchni. Wyginała się w stronę rejonu gdzie pocisk Saber został trafiony Sidewinderem, wiła się niczym nitka narysowana na siatce euklidesowej taktyki, przechodząc przez miejsce, gdzie torpeda wybuchła.

- Co do cholery? – zapytała, sięgając po słuchawkę, gdy telefon zaczął dzwonić.

- Dwie sprawy – odpowiedział Everett przechodząc od razu do rzeczy. – Po pierwsze tamci uzbrajają właśnie kolejny pocisk jądrowy i ładują go do wyrzutni. Analiza wyodrębniła kolejny skok promieniowania.

- Wspaniale – w duchu jęknęła. Ile jeszcze Saberów ma ten pieprzony Gławszyn? – Jak dużo czasu nam zostało?

- Za pierwszym razem odpalili bez uzbrajania po trzech minutach, za drugim razem zajęło im z uzbrojeniem 4 minut i 30 sekund od wykrycia skoku promieniowania. Dobrze, że nasz eniak nastawiony jest na filtrowanie takich odczytów, bo…

- Ile nam zostało?

- Jakieś cztery minuty – poinformował.

Ostatnie 240 sekund obecności Sojuszu na orbicie Marsa.

- Co to za zielona linia? - zapytała.

- To ta druga sprawa. Phaeton nie widzi tego rejonu przestrzeni, on się dynamicznie zmienia. To manifestacja – głos mu wyraźnie drżał. – Niesamowite. Nie widziałem jeszcze, aby multiniestałość występowała w przestrzeni międzyplanetarnej, pierwszy raz widzę gwałtowne wyładowanie niestałej fizyki w próżni, wykraczające poza zmianę zasad jaka tu obowiązuje

- Jakiego rodzaju multiniestałość? – przerwała. Po raz kolejny zapominał gdzie się znajduje, mimo iż zawarli rozejm musiała go pilnować, był jedynie jajogłowym. Spoważniał.

- Gdybym miał odczyt z Phaetona mógłbym powiedzieć więcej, bazuję tylko na tym co odczytuję z telemetrii. Manifestacja zdaje się płynąć z anomalii na powierzchni Marsa, wyłapał ją ten wasz skan termiczny porównania temperatur. Eniak oznaczył miejsce, gdzie wzrosła w stosunku do otoczenia. Do tego dość znacznie, w końcu jesteśmy w próżni.

- Cały ten obszar to multiniestałość? – zapytała wpatrując się w szeroką na kilkaset stóp wstęgę gdzie temperatura skoczyła nagle zgodnie ze wskazaniami odczytu powyżej skali. Na granicy wynosiła 451 stopni Farenheita, im bliżej wnętrza wstęgi stawała się wyższa. Miała kolejne pytania: – Czy to zjawisko się rozszerza? Jak blisko możemy podejść?

- Nie potrafię odpowiedzieć na pierwsze pytanie – powiedział. – Przecież nasza wiedza o tych zjawiskach jest szczątkowa. Co do drugiego pytania, nie ryzykowałbym nadmiernego zbliżania się, nawet jeśli ta manifestacja nie zmienia swej lokalizacji od momentu pojawienia.

- Obawiam się, że nie mamy wyjścia – odparła, gdy przeanalizowała sytuację. – Hagen, zmień naszą pozycję, tak abyto zjawisko znalazło się między nami a „Korolowem”. To da nam trochę czasu – stwierdziła. Nie będą w stanie oddać strzału, dopóki nas nie wymanewrują, a Progress zdawał się być wyjątkowo powolny i ociężąły, bowiem od dwóch minut wykonywał zwrot. Rakiety Związku pozbawione elektroniki po wystrzeleniu podążały wprost do namierzonego celu najkrótszą z możliwych dróg, ręczne kierowanie można było utrudnić wymuszając trajektorię, która musiała ominąć manifestację. Zapewne podobnie jak oni wykryli podniesioną temperaturę otoczenia. Liczyła, że nowa pozycja „Von Brauna” sprawi, iż nie zdecydują się wystrzelić poprzez multiniestałość, gdzie temperatura zdestabilizuje pociski, a przede wszystkim nie będzie możliwe odpalenie kolejnego pocisku jądrowego. – Jeśli dobrze zrozumiałam to coś utrzymuje się nad „Krasnają Zwiezdą”, prawda? - zapytała.

- Tak – włączyła się Triptree. Nie musiała dodawać, iż jej zdaniem grupa posłana na dół nie ma już najmniejszej szansy na powrót. Arciniegas także nic nie mówiła, wpatrując się w telemetrię. Trzymała słuchawkę w ręku, patrząc na migające światełko aparatu sygnalizujące próbę połączenia ze strony Gellerta. Chyba zbliżała się chwila, gdy powinna powiedzieć mu, by ładował generatory kwantowe. Nie zanosiło się, by Scobee i Jones powrócili. Jednak nie potrafiła się jeszcze zdecydować by opuścić orbitę Marsa. Po prostu nie mogła tego uczynić.

- Jakie są właściwości tego zjawiska? –  zapytała, spoglądając na skan taktyczny pokazujący ich przemieszczenie. Temperatura manifestacji powinna zamaskować odczyt termiczny ich silników.

- Ciekawe – odpowiedział po chwili Everett jakby sam do siebie. – Eniak znalazł podobieństwo.

- Do czego?

- Do odczytów fotonowych… Oczywiście! - zawołał niespodziewanie. -  Stała fizyczna wewnątrz manifestacji zmienia właściwości kwantów światła! Powoduje efekt podobny do soczewki! Niesamowite! Dlatego wokół jest podniesiona temperatura!

A pocisk Saber zapłonął, zrozumiała, lecz gdy sobie to uświadomiła, jednocześnie pojawiła się wątpliwość.

- Dlaczego nie doszło do eksplozji jądrowej tej torpedy?

- Nie mam pojęcia – spoważniał. – Najwyraźniej coś powstrzymało reakcję. Albo ją zmieniło.

- Albo się popsuł.

- Musimy tam posłać Phaetona – powiedział poruszony.

- Nie zdążymy – odparła, jednocześnie usiłując przetrawić fakt, że nieopodal nich pojawiła się multiniestałość. Pieprzone ciemne materie przybywają do swojego tatusia, pomyślała. Tylko co dalej? – Proszę obserwować manifestację, przestawić eniaka w tryb podniesienia alarmu, jeśli jakieś odczyty się zmienią. Spróbujemy tu zostać jeszcze chwilę, będzie pan miał okazję podziwiać to zjawisko. Możemy się za nim ukryć, ale nie zrobimy nic więcej – wyjaśniła. Hagen wyłączył już silniki, stabilizując ich pozycję w przestrzeni kosmicznej 120 mil od zaburzenia termicznego. Po jego drugiej stronie w atmosferze przemieszczał się „Korolow”, okrążając multiniestałą wstęgę, wznosząc się z górnych partii atmosfery. Najwyraźniej manifestacja zmieniła plany Gławszyna, bowiem nie próbował chwilowo zestrzelić nawet Pegaza, skupiając się przede wszystkim na osiągnięciu pozycji z dala od żywej fizyki. Progress chwilowo wyłączył się z gry, lecz wróg miał jeszcze inne alternatywy – Uważajcie na pociski z powierzchni – powiedziała. Podejrzewała, że przeciwnik spróbuje wystrzelić kolejne, gdy tylko Gławszyn wyda takie polecenie. Chwilowo pozostało mu całkowite zjonizowanie atmosfery poprzez wytworzenie impulsu, który zmusi „Von Brauna” do ucieczki z bezpiecznej pozycji. Być może wahał się ze względu na anomalię, usiłując oddalić od zaburzenia, nie chcąc ryzykować eksplozji jądrowej w pobliżu nieznanego zjawiska, którego zachowania nie sposób było przewidzieć. To dawało jej nieco czasu. Sprawdziła pozycję wystrzelonych w ich kierunku Saberów z nadciągających Woschodów i Wostoka. Wkrótce znajdą się w zasięgu Sidewinderów. Zorientowała się, że Everett coś do niej mówi – Przepraszam doktorze, ale Gellert dobija się do mnie – powiedziała i przełączyła rozmówców, mówiąc - jestem trochę zajęta.

- Zawsze jest pani zajęta – głos mechanika był napięty, znajdując się na granicy wybuchu. – To proszę się zająć dodatkowo rozwiązaniem sytuacji, z powodu której Shepard ma rozwaloną głowę.

- Przepraszam za te manewry, powinnam was uprze… - zaczęła cierpliwie, wciąż myśląc o manifestacji.

- Został uderzony – głos Gellerta był pełen emocji. - Przez naszego drogiego komandora Sikorskiego. Przywalił mu czymś ciężkim i zostawił nieprzytomnego. Dopiero teraz go znalazłem, sprawdzałem właśnie wszystkie systemy, którymi zajmował się wcześniej towarzysz Sikorski i chwilę trwało nim...

- Gdzie jest Sikorsky? – wrzasnęła, a Mellier odpiął się blyskawicznym ruchem z pasów i poderwał, kierując wzrok ku schowkom u stóp jej fotela, gdzie przechowywali broń.

- Proszę go sobie poszukać – warknął Gellert. – Zablokował drzwi śluzy i otworzył je na zewnątrz.

- Dekompresja! – zrozumiała nagle. – To nas wprawiło w ruch na orbicie – i odrzuciło, kiedy zamiast wyrównywać ciśnienie powietrze uciekło gwałtownie w próżnię. A Eniak niczego nie zauważył - Dlaczego matematyka nic o tym nie wie?

- Bo do cholery połowa kontroli środowiska nie działa, miałem odciąć to co jest niepotrzebne! Wyłączyłem wszystkie czujniki i urządzenia wewnętrzne, działamy wyłącznie na zaworach bezpieczeństwa! – był wyraźnie wściekły, że wskutek tego wróg zdołał się wymknąć. Albo rozzłoszczony faktem, że zdrajcą okazał Sikorsky, który na dokładkę był sprytniejszy od nich.

- Gdzie on jest? – spytała krótko.

- Wyszedł na zewnątrz, zabrał skafander i zablokował nam śluzę. Nie otworzymy drzwi dopóki nie wyrówna się ciśnienie, a bez zaworów, które wyjął, to potrwa.

- Chce mi pan powiedzieć, że mam na kadłubie sabotażystę? Co on do cholery może tam popsuć?

- Właśnie to usiłuję pani powiedzieć od pół minuty podczas gdy ucina sobie pani pogawędki z Everettem! – wyraźnie go już poniosło. – Nie wiem co może popsuć, w zasadzie wszystko, zresztą kiedy już wysadzi kadłub i zrobi dziurę prowadzącą na mostek, może sama pani go zapyta?

- Doskonały pomysł, najlepiej będzie jak tak zrobię! – cisnęła słuchawką. Myślała szybko. – Siadaj Mellier i się zapnij. Hagen, przygotuj się do wprowadzenia nas w ciąg obrotowy. Ruch wirowy z największą możliwą szybkością, musimy wywołać przeciążenie rzędu kilkunastu g.

- Nie wiem czy to wytrzymamy – uprzedziła Triptree. – Mamy uszkodzony kadłub.

- Musimy z niego zgubić kogoś, kto jest przypięty linką bezpieczeństwa i magnetycznymi chwytakami.

- Nie wiem też czy my to przetrwamy.

- Od prawie godziny staramy się jak tylko to możliwe – odparła Arciniegas. – A teraz wołaj na częstotliwości „Von Brauna” tego gnoja. Skoro nosi skafander, ma otwarty nasłuch radiowy.

- Tamci mogą nas namierzyć– uprzedził Mellier.

- W zasadzie mam to już w dupie, jak długo nie będą do nas strzelać – wybór między mniejszym złem nie był w tej sytuacji trudny. -  Niech Aegisy uruchomią zakłócanie, a ty Hagen koryguj naszą pozycję względem multi… względem tego zjawiska.

Wpatrywała się w skan taktyczny czekając, aż Hagen ustawi silniki manewrowe do rozpoczęcia ruchu wirowego. Sięgnęła po słuchawkę, by uprzedzić Everetta i Gellerta aby przypięli się pasami, gdy przez pokład przebiegło drżenie.

- Co on zrobił? – zacisnęła po raz kolejny pięść. Sikorsky, skurwysynu, powinnam cię zabić, kiedy miałam okazję. Jeszcze to zrobię. Jeśli chcesz zniszczyć ten statek, to zabiorę cię do piekła wraz z nim.

- Zgubiliśmy pręt – ze zdziwieniem powiedział Mellier. – Matematyka ładuje właśnie kolejny.

- Co takiego? - zdziwiła się.

- Koma… Sikorsky nas woła – poinformowała Triptree. Arciniegas nie zastanawiając się chwyciła słuchawki.

- Co ty kurwa wyczyniasz? – rzuciła do mikrofonu. Jak zwykle dyplomacja nie była jej mocną stroną, jednak w tej chwili nie zamierzała się z nim próbować porozumiewać, ani dogadywać. Jedyne czego pragnęła, to pozbyć się go z kadłuba.

- Daję ci twoją szansę, Arci – usłyszała znajomy głos Sikorskiego, którego do niedawna jak sądziła dobrze zna. Był jej zastępcą, zdawało się jej, że go poznała. Tym razem jednak to NASW wiedziała lepiej. CINSPAC nie bez powodu nie chciał powierzyć mu dowodzenia. To było coś więcej niż zwykły brak zaufania. Shelby miał od początku rację, tym razem kontrwywiad NASW wyjątkowo pracował bardzo dobrze. Na pokładzie „Von Brauna” był zdrajca. Lecz zdołał ją całkowicie zaskoczyć, tym co właśnie powiedział.

- Co takiego?.

- Miałaś problem z zakleszczonym prętem, więc rozwiązałem go – jego głos trzeszczał jak gdyby dochodził z bardzo daleka, podczas gdy jak sobie uświadomiła znajdował się tuż nad nią, kilka warstw kabli i metalowego kadłuba od jej fotela. – Po prostu wykręciłem go chwytakami. Byłoby łatwiej, gdybyście nie dokonywali tylu zwrotów, ale dałem jakoś radę.

Odetchnęła głęboko.

- Co ty do właściwie robisz? – panel Melliera informował o rozpoczęciu ładowania wiązki energetycznej, choć działo się to niezmiernie powoli.

- To, na co patrzysz. To, co mogłem uczynić.

- Co? - wciąż nie mogła zrozumieć.

- Nie kłamałem – zatrzeszczał w radiu. Zauważyła, że przez słuchawki rozmowy słuchają pozostali obecni na mostku, lecz nie zareagowała. - Ja naprawdę nie pracowałem dla tamtych. Myślałem, że to co robię, przysłuży się NASW.

Zalała ją fala gniewu, otworzyła już usta by dać jej upust, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili. Nie potrzebowała z jego strony usprawiedliwień. To, co uczynił, w jej oczach nie zasługiwało na jakiekolwiek zrozumienie czy szansę.

- Myślisz, że to zadośćuczyni czemukolwiek? – spytała. – Myślisz, że sprawi, iż ktoś ci wybaczy to co uczyniłeś?

Milczał. A ona dawała znak ręką Hagenowi, by uruchamiał powoli silniki i przygotowywał się do zmiany statku w wirujący bąk, który na chwilę mimo uruchomienia sztucznej grawitacji wbije ich głęboko w fotele. Zapewne stracą przy tym kilka paneli geometrycznych, lecz w tej chwili nie miało to znaczenia. Sikorsky odpowiedział dopiero po chwili.

- Nie. Nic już tego nie zmieni. A mój los jest już przesądzony – znowu zatrzeszczał. Triptree coś jej pokazywała ręką, więc przyjrzała się telemetrii, gdzie matematyka oznaczyła już źródło sygnału radiowego. Zdawało się ono powoli oddalać od „Von Brauna”.

- Och Sikorsky, ty idioto – powiedziała, gdy zrozumiała, co tamten postanowił uczynić. Znalazł jedyne wyjście z sytuacji jakie przyszło mu do głowy, wybierając to co uznał za honorowe rozwiązanie. Spoglądała na kropkę, którą oznaczyła go matematyka, z każdą sekundą przebywające kolejne mile dzielące je od powierzchni. Nie czuła jednak żalu, jej gniew wciąż nie opadł. Pomyślała, że przede wszystkim jest zła na siebie, na to że została zdradzona. Wreszcie zdecydowała się coś powiedzieć: – Czy myślisz, że twoje poświęcenie coś zmieni?

- Nie – usłyszała kolejny trzask. Zakłócenia rosły– Ale popełniłem błąd i muszę za niego zapłacić. Wbrew temu co sądzisz, ja wciąż jestem oficerem NASW.

- NASW to banda biurokratów, nie warta by za nią umierać! - powiedziała, choć wiedziała, że tak nie jest. Czuła, że na jakimś poziomie powinna poczuć żal, stratę, lub coś w tym rodzaju, ale tak nie było. Nie targały nią żadne uczucia związane z tym co właśnie czynił Sikorsky, to nie był „Alliance's Star” który został zniszczony i mogła z tego powodu rozpaczać, to nie była porażka, którą mogła rozpamiętywać latami, to była śmierć na którą zasłużył. Której nie będzie wspominać. Zapomni o niej, tak jak zapomniała o pozostałych.

Wciąż do niej mówił, nawet jeśli nie chciała go słuchać. Nie zdjęła jednak słuchawek.

- Umieram z innego powodu - głos zaczynał powoli zanikać. -  Dlatego odczepiłem linę i lecę w kierunku Marsa. Powietrza starczy mi jeszcze na pół godziny, wiesz jak tu jest pięknie?

- Sikorsky… - nagle jej gniew opadł, zniknął bez śladu. Nie miała pojęcia co powiedzieć wiedząc, że wkrótce zmieni się w jasne światło wchodzące w rozrzedzoną atmosferę, a jego śmierć stanie się pożegnaniem jakie powinien mieć ktoś inny. Christiansen, ze swoimi tradycjami wikinga, marynarz NASW, ktokolwiek tylko nie Sikorsky, który zdradził. Ją, Arciniegas. Nie potrafiła mu wybaczyć właśnie tego, a jego motywy przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Lecz on nadal nie chciał zamilknąć.

- Żałuj, że nie możesz tego doświadczyć, planeta jest cała czerwona, widzę padający ognisty deszcz, to chyba odłamki, atmosfera mieni się każdym możliwym kolorem, jak zorza… to już chyba efekt niedotlenienia…

- Nie, to ślady wybuchu jądrowego – odpowiedziała automatycznie, czując jednocześnie jak bardzo bez sensu jest to co się właśnie dzieje i cała ta rozmowa. Umierający Sikorsky opisujący jej piękno kosmosu, w którym niedaleko znajdował się śmiertelnie groźny wróg.

- Arci – głos spoważniał, choć znikał pośród trzasków. – Nie wiem czy tamci założyli siatkę szpiegowską, czy po prostu wykorzystali istniejącą już grupę oporu, ale wiedz, że jest sporo jastrzębi, które mają Aldrinowi i Glennowi za złe, że nie prowadzą frontalnych ataków, a CINSPAC nie chce zdecydować się na wojnę. Ostatnie dwa lata sprawiły, że nie mieli jak się wykazać... Jest grupa, która chciałaby pójść na całego, powtórzyć tamten atak na Marsa i strącić Związek z kosmosu… wykorzystując do tego „Von Brauna” i jego niewidzialność. Ja miałem być jego dowódcą, podczas ataku...

A pewnie, pomyślała z goryczą, minęła już dekada, dorosło nowe pokolenie kapitanów NASW, które chce się wsławić szukając odwetu za porażki. Które uważa, że tylko frontalny atak przyniesie ostateczne zwycięstwo. Młode wilki, mające dość przewodników stada i ich zachowawczości.

- Jesteś dla nich wzorem, Arci – usłyszała.

- Ja? - nie zrozumiała.

- Nie poddałaś się i ocaliłaś nas nad Antarktydą. I za to cię ukarali. Wiedz, że tym mnie przekonali, to co zrobiłem… Nie tylko moja kariera była powodem. Ty również.

Milczała. Już jej to ktoś mówił, dawał jej o tym znać, miała sojuszników, z powodu których nie wyrzucono jej z NASW. Jedynie Aldrin zdawał się dostrzegać, że to co uczyniła, nie zostało spowodowane chęcią zadania przeciwnikowi strat i podjęcia z nim walki. Była to w jej ocenie najlepsza rzecz jaką mogła wówczas uczynić.

- Pierdol się – powiedziała. – Znasz mnie. Sądzisz, że jestem jakąś boginią wojny, która chce zniszczyć Związek?

- Oni tak sądzą. Jesteś dla nich bohaterką… - trzaski czynił wypowiedź praktycznie niesłyszalną. – W każdym razie chciałem powiedzieć ci wcześniej. Gdy tylko zrozumiałem, że ta procedura miała nas wszystkich zabić, aby mogli przejąć statek… Spisałem nazwiska, które znam. Znajdziesz je w kabinie Christiansena.

- Sikorsky… - powiedziała cicho.

- To nie ja zabiłem Shelby’ego – zatrzeszczał. Punkcik na telemetrii oddalał się wyraźnie przyśpieszając. – Tu jest naprawdę pięknie. Żałuj, że nigdy tego nie możesz ujrzeć, zamknięta w tej metalowej skrzyni. Czerń kosmosu, czerwień Marsa, wspaniała gwiezdna rzeka, atmosfera mieni się kolorami… Terra nos respuet – głos utonął w trzaskach.

- Nie masz prawa tak mówić – powiedziała słabo, ale nie wiedziała czy ją usłyszał. Wpatrywała się beznamiętnie w telemetrię, na której źródło sygnału radiowego migotało i zaczynało zanikać. Nadal nie zamierzała mu przebaczyć, nawet jeśli czuła, że to irracjonalne. Nawet jeśli był winien, to za wszystko odpowiadał ktoś inny. Przeniosła wzrok na czerwony kwadrat. „Korolow”. Pulsował kolorem oznaczającym wroga, za cienką zieloną linią. Siatka euklidesowa zamigotała, a widoczny na niej jeszcze przed chwilą punkt oznaczający źródło transmisji radiowej przepadł, płonąc w marsjańskiej atmosferze. Milczała.

- Zniknął – powiedziała Triptree, przerywając ciszę, a Arciniegas nie spodobał się jej ton.

- Jeżeli cię to cieszy, to powinnaś się zastanowić nad dalszą karierą, chorąży.

- Nic mnie do cholery nie cieszy i proszę się wreszcie ode mnie odpierdolić! – wrzasnęła nagle Triptree odpinając się z pasów, podrywając się z miejsca i wpatrując w nią wrogo. – Cała ta misja, wszystko to…

Wpatrywały się w siebie mierząc spojrzeniami. W oczach tamtej błyskał gniew wymieszany z niechęcią praktycznie będącą nienawiścią. Triptree zacisnęła dłonie w pięści, jednak najwyraźniej nie zamierzała uczynić nic więcej. To śmierć Sikorskiego oraz jego zdrada, pomyślała Arciniegas. Za dużo przeszliśmy, śmierć Christiansena, ich towarzyszy, wreszcie to co uczynił jego zastępca… oraz wydarzenia ostatniej godziny. Jednak jej spojrzenie się nie zmieniło, aż wreszcie tamta spuściła głowę.

- To nie ja jestem waszym wrogiem, chorąży – odparła Arciniegas beznamiętnie. – Więc uznajmy, że tego nie słyszałam. Waszym wrogiem jest NASW, a potem Związek. Być może kolejność jest odwrotna, ale to już musisz ustalić sama. To NASW zaprowadziła Sikorskiego w miejsce, w którym się znalazł, po podjęciu swych decyzji.

- NASW? - żachnęła się Triptree. - Dlatego usiłuje pani rozwalić ten statek? Żeby coś udowodnić biurokratom? – nie zamierzała usiąść.

Arciniegas pokręciła głową.

- Uwierz mi Triptree, jeśli usiłowałabym coś rozwalić, to tego pieprzonego "Korolowa" – powiedziała. – Ale niestety to się nie uda. Wrócimy za chwilę do domu, potem staniemy przed Sądem Polowym, który uzna mnie winną uszkodzenia statku i porzucenia majora Gow, a potem wyśle na zieloną trawkę, aby mogła zapić się na śmierć. Nie wiem co stanie się z wami – nie zastanawiała się nad tym, ale mogła przewidzieć, że „Von Braun” otrzyma zupełnie nową załogę. Nie miała ochoty mówić nic więcej. Mieli rację. Pora wracać do domu. A na odchodnym oddać ostatni strzał.

- Nie jest pani niczego winna – powiedział Hagen. – Jeśli mogę to powiedzieć, zrobiła pani dużo więcej niż…

Zaśmiała się gorzko.

- Gwarantuję ci, że nikt w NASW nie spojrzy na to w ten sposób– wzruszyła ramionami. – Zacznij więc liczyć koordynaty do skoku powrotnego. Tylko do cholery, może przynajmniej na odchodnym trafimy „Korolowa” w dupę!  - zasugerowała. - Może uda się zepsuć ten ich pieprzony napęd! Co z wiązką, Mellier?

Choć nadeszła chwila, w której przyznała im rację i nakazała odwrót, nastrój na mostku nie poprawił się.

- Nie mamy wystarczająco dużo energii – powiedział smutno. – Po za tym nie sądzę, abyśmy byli w stanie uszkodzić im ten napęd, nie wiemy gdzie go ukryli, co najwyżej możemy im wysadzić jeden z silników konwencjonalnych. Sikorsky liczył na to, że da nam szansę strącenia pocisku Saber, przecież tylko do tego te gówniane wiązki się nadają, do niszczenia pocisków i psucia silników…

I tyle. Gławszyn osiągnął swój cel, a my przegraliśmy. Trafiliśmy go przypadkiem, nie znaleźliśmy słabych stron, a informacje o „Korolowie” rozejdą się w NASW obniżając morale. Behemot urośnie do  jeszcze bardziej mitycznych rozmiarów, choć patrzyła na to przez pryzmat własnej porażki i tego, że będzie musiała porzucić Gowa. Ktoś prędzej czy później dopadnie czerwony kwadrat, nie da mu szansy, atakując tuzinem statków. Zniszczenia Progressa stanie się dla Sojuszu sprawą honoru. Lecz oni musieli wracać już domu.

Otwierała usta, by wydać rozkaz powrotu, gdy nagle uświadomiła sobie, że wszystkie elementy potrzebne do zmiany sytuacji ma przed sobą na ekranie taktycznym.

- Nie – powiedziała niespodziewanie mocnym głosem. – Sikorsky dał nam coś więcej niż szansę. Dał nam możliwość. A my ją wykorzystamy!

Patrzyli na nią wszyscy zdziwieni. Triptree usiadła nic nie rozumiejąc, Mellier czekał aż coś powie, jedynie Hagen się uśmiechnął. Przynajmniej on jeden w nią uwierzył. Arciniegas niczego jednak nie tłumaczyła, trzymała już słuchawkę łącząc się z Everettem, a w głowie kołatały się jej myśli. To na co wpadła zakrawało na szaleństwo, ale właśnie tego należało się po niej spodziewać.

- Ta wstęga zmienia własności fotonów, tak? – zapytała szybko, gdy tylko usłyszała jego oddech.

- Tak, ale nie wiem w jaki sposób i… - zaczął tłumaczyć.

- Działa jak soczewka, tak pan powiedział. Podnosi temperaturę światła, które przez nie przechodzi. Rozumiem, że skupia promienie światła? - zapytała, mając nadzieję, że potwierdzi jej domysły.

- Nie mam pojęcia – odpowiedział po chwili zastanowienia. - Musielibyśmy potwierdzić przy użyciu Phaetona…

- Nie mamy Phaetona – omal nie zaczęła się znowu irytować. - Jeśli dobrze zrozumiałam, gdy światło przechodzi przez manifestację, zmieniona stała fizyczna wypuszcza je po drugiej stronie powodując efekt jaki uzyskujemy wskutek skupienia?

- Proszę posłuchać – teraz on się zniecierpliwił. – Soczewka to w skrócie dwa szkła, między którymi znajduje się substancja, załamująca promienie światła i skupiająca je silniej niż powietrze. Więc czymkolwiek jest manifestacja powoduje, że promienie zachowuję się jakby były skupione w jednym punkcie, zatem ich temperatura barwowa…

Zrozumiała, że w ten sposób się z nim nie porozumie.

- Co jeśli przepuszczę przez wstęgę skupiony promień światła? – zapytała wprost.

- Co pani chce zrobić? – zapytał z wyraźnym niedowierzaniem.

- Doktorze, zamierzam nadgonić nasze zapóźnienie w dziedzinie pana badań – poinformowała. – Sam pan mówił, Kolektyw ma anomalie, Związek napęd grawitacyjny, więc my nie możemy pozostać z tyłu – na chwilę zawiesiła głos, po czym dodała: - Zamierzam wykorzystać do walki ciemne materie.

Po drugiej stronie słuchawki zapanowała cisza.

- Wiązka? – powiedział wreszcie. – Oszalała pani?

- Już dawno. Wie pan jak mnie nazywają - powiedziała. - Nie mam zbyt wiele czasu, straciliśmy go całkiem sporo, za chwilę „Korolow” wymanewruje wstęgę i wyjdzie na pozycję, z której odpali w nas pocisk atomowy. Proszę odpowiedzieć na moje pytanie.

Nie zastanawiał się nad odpowiedzią.

– Teoretycznie ta stała pozostawia bieg promieni, podnosi jedynie ich temperaturę. Gdyby się załamywały, byłaby widoczna optycznie…

- Sikorsky nie mówił, aby zauważył ją gołym okiem – mruknęła.

- Sikorsky?

- Nieważne. Musimy przepuścić przez nią wiązkę światła, aby sprawdzić jak się zachowa?

Nim zdążył odpowiedzieć, wsparcie przyszło z najmniej oczekiwanej strony.

- Mamy Aegisa ze światłem pozycyjnym – powiedziała Triptree spoglądając w jej kierunku.

- Skieruj go tam już – poleciła Arciniegas. – Hagen, podejdź jak najbliżej i uruchom kamerę.

Chwilę później telemetria ożyła, kropka oznaczająca „Von Brauna” zaczęła się przemieszczać w ślad za dronem.  Matematyka poinformowała, iż w zasięgu znalazły się pociski Saber, więc jednocześnie wystrzelili pocisk Sidewinder, który pomknął w kierunku rakiet zbliżających się do granicy ich zasięgu. Pozostawiła to w rękach Melliera, zapominając o nadlatujących Woschodach i Wostokach, wpatrując się w telemetrię. Odległe torpedy jej nie interesowały, skupiła się całkowicie na czymś innym, wpatrując w odwzorowanie zielonej wstęgi. O ile pamiętała kiedy strzela się do manifestacji kulami, wylatują po drugiej stronie ze zmienionym stanem skupienia i właściwościami fizycznymi, choć nikt nie wie do końca dlaczego. Zamierzała uczynić to samo. Chwilę później na pękniętym monitorze ujrzała obraz czerni kosmosu i rozmyty fragment Marsa.

- Gdzie mój dron? – zapytała zdezorientowana.

- Przy granicy wstęgi – powiedziała Triptree, choć Arciniegas stwierdzila to już sama, spoglądając na skan taktyczny. Nie była w stanie dostrzec niczego na czarnobiałym trzęsącym się obrazie rejestracji. Manifestacja była niewidoczna.

- Przy tej rozdzielczości nie mogę być niczego pewnym – powiedział Everett w słuchawce, patrząc na ten sam obraz. – Nie jestem pewien czy warto ryzykować.

- Mogę trafić ich jedynie wiązką energetyczną. Tylko to nam pozostało, rakiety się nie przebiją przez ich zasłonę ogniową – powiedziała zerkając na poziom naładowania energii, czując jednocześnie gwałtowne ukłucie zawodu. – Na razie i tak nie może się naładować – mruknęła, po czym dodała: -  Skoro stąd odlatujemy, chętnie zaryzykowałabym strzał.

- Dużo to by pani nie dało – powiedział Everett. – Wyładowanie podnosi temperaturę w miejscu skupienia, nawet zakładając, że udałoby się podnieść energię wiązki, efektem byłoby rozgrzanie im na kilka sekund kadłuba i wnętrze. To zjawisko utrzyma się miejscowo, więc upieczemy im część statku jak puszkę sardynek, razem z tym co jest w środku, ale to nie wystarczy. Temperatura nie zdąży objąć całego statku, a pancerz jest gruby. Nie uda się go przebić. Rozumiem, że zamierza pani celować w mostek? – jego głos był dziwnie spokojny i pozbawiony emocji, choć zasugerował jej właśnie upieczenie kapitana Gławszyna. Musiała przyznać, że było to kuszące. Od początku myślała jednak o czym innym.

- Jest lepsze miejsce – powiedziała. – I jeśli podniesiemy temperaturę choć na chwilę, w najgorszym wypadku sprawimy, że nie będą w stanie do nas strzelić.

Wyraźnie się zdziwił.

- Zaraz, sądziłem, że myśli pani o silnikach…

- Napędy NERVA są osłonięte przed naszymi wiązkami przez szereg zastawek – wyjaśniła. - Nie wydaje mi się, żeby w tak wielkim statku nie pomyśleli, o ochronie przed naszą bronią.

- Więc o czym pani…

- Doktorze, wiązki służą przede wszystkim zwalczaniu pocisków, podnoszą temperaturę i powodują ich eksplozję… - zawiesiła głos. - Między innymi pocisków Saber. Jeśli dobrze widzę, manifestacja w swej centralnej części wykracza nam poza skalę temperatury.

- Tak, tam jest kilkadziesiąt tysięcy stopni Farehneita, co pani… - i nagle zrozumiał.

- Dokładnie – powiedziała. - To wystarczy, by wywołać reakcję termojądrową.

Znowu zamilkł, wyraźnie zastanawiając się nad tym co usłyszał.

- Wiązka po przejściu przez manifestację powinna zachować podniesioną temperaturę i zmienione właściwości – wyraźnie myślał głośno. - Nie ostygnie przed osiągnięciem celu. Ale nie wiem czy pani pamięta, ale gdy ich pocisk wpadł we wstęgę nie eksplodował – usłyszała wahanie w jego głosie.

- Sam pan powiedział, że jej właściwości zdestabilizowały jakoś reakcję.

- Rozważaliśmy również uszkodzenie! – zawołał. - Nie wiem co zrobiły!

- Ja również – mimo to nie zamierzała rezygnować. - Nasza wiązka przejdzie jedynie przez wstęgę i wyładuje się na kilka sekund z podniesioną temperaturą.

- Nie wiem czy nie przejmie własności stałej i nie zablokuje tamtej reakcji! W ogóle niczego nie wiem! – był wyraźnie podniecony.

- Ważne, żeby nie obróciła się przeciw nam – z kolei ona wyraziła swoje obawy.

- Jak na razie nie zmienia kierunku światła… - mruknął.

- I tego się trzymajmy – powiedziała. – Doktorze, szczerze mówiąc, nawet jeśli zdestabilizujemy im kolejny pocisk Saber, mi to wystarczy. Potrzebny będzie eniak, to musi być dość precyzyjny strzał.

- Powodzenia – powiedział nagle. – Przełączam moc do matematyki  - zdawało się jej, że zachichotał. - Zdaje sobie pani sprawę, że moja teoria…

- … za chwilę prawdopodobnie stanie się praktyką – rozłączyła się i popatrzyła na telemetrię, po czym na załogę „Von Brauna”. Jej załogę. Spojrzała na czerwony punkt wskazujący pozycję „Korolowa” i zmrużyła oczy. Przełączyła się na tryb walki, ponownie skupiając się na polu bitwy. – Strzelaj sukcesywnie Sidewinderami do tamtych pocisków – poleciła Mellierowi. – Ale przede wszystkim zajmij się czymś innym – podniosła słuchawkę, by połączyć się z Gellertem. - Tamten ostatni problem nie jest już problemem – poinformowała go, gdy podniósł słuchawkę.

- Świetnie. Powie mi pani coś więcej?

- Nie. Jak się czuje Shepard?

- Wstrząs mózgu. To jakaś plaga, mam nadzieję, że on także nie okaże się zdrajcą.

Odczekała aż skończy, sprawdzając jednocześnie stan naładowania wiązki. Wciąż nie mogła oddać strzału.

- Mam dla ciebie dobrą wiadomość – powiedziała przymilnie. - Jesteś świetnym mechanikiem.

- Rzeczywiście wspaniała wiadomość! – żachnął się. Głos miał mocno podejrzliwy i słusznie.

- Nie skończyłam. Musisz więc znaleźć sposób byśmy mogli naładować wiązkę energetyczną. Jeden strzał, tylko tyle mi potrzeba, potem jeśli się nam nie uda odchodzimy jak najdalej na silnikach konwencjonalnych i ładujemy generator kwantowy, po czym wracamy na ISS. To jest właśnie ta dobra wiadomość.

- Co się stało? – był wyraźnie zdziwiony.

- Jeden strzał. Do roboty – poleciła i odłożyła słuchawkę. Jej twarz stała się zacięta. Sprawdziła telemetrię i czerwony kwadrat. Mam cię skurwysynu. Mówiła dalej  – Triptree. Zdejmij namiar na wyrzutnię pocisku Saber, eniak powinien ją wyodrębnić, strzelali z niej już dwa razy. Musisz wziąć jak najbardziej precyzyjny odczyt i przekazać na konsolę Melliera. Mellier, masz jeden strzał. Uwzględnij refrakcję, bo oni siedzą w atmosferze, niech matematyka weźmie poprawkę na zasięg impulsu. Hagen, podejdź bliżej, ustaw się tak byśmy mieli jak najlepszy kąt do oddania strzału, ta wyrzutnia jest w dolnych partiach kadłuba – nabrała oddechu. – Wszyscy słyszeliście już jaki mamy zamiar. Jeśli to się nie uda, wracamy na ISS, nie pozostanie nam nic innego… - zawahała się. – Wiem, że nie jest ze mną łatwo, a Christiansen był innym kapitanem. Być może lepszym, ale teraz macie mnie – przerwała, dochodząc do wniosku, że jej próba motywacyjnej gadki staje się bardziej żałosna niż przemowy wygłaszane przez admirałów NASW. Powinna powiedzieć coś o tym, co uczynił Sikorskym że jego śmierć będzie miała znaczenie, ale nie uważała tak. Żadna śmierć nie miała sensu, nad wszystkimi, podobnie jak nad tym co ją spotykało w życiu, przechodziła do porządku dziennego. W sumie przecież jej to wszystko nie obchodziło, interesowało ją tylko jedno. – Dopadnijmy wreszcie tego skurwysyna! – powiedziała.

Silniki statku ożyły, a matematyka zgodnie ze wskazaniami Hagena wyliczyła kurs w atmosferę, na pozycję z której trafić będą mogli w wyrzutnię znajdującą się nieopodal dziobu, w dolnej partii kadłuba. Oczy Arciniegas błyszczały, gdy spoglądała na odczyty. Telemetria przekazywana z Pegaza ukazywała "Von Brauna" zbliżającego się do zielonej linii, odległego od manifestacji o 40 mil. Wiedziała, ze muszą podejść jak najbliżej, wiązka rozpraszała się wraz z odległością i traciła swą efektywność. Po drugiej multiniestałości był „Korolow”, który oddalił się już od kolejne 100 mil i kończył wykonywać zwrot. Gdyby jego dowódca zdecydował się wystrzelić, nie mieliby właściwie wielkiej szansy na ucieczkę przed pociskiem Saber i rakietami. Światła na pokładzie zamigotały, znajdowali się niebezpiecznie blisko strefy jonizacji. Gławszyn nie zamierzał opuścić martwego pola, nawet zdając sobie doskonale sprawę, że „Von Braun” nie jest w stanie mu zagrozić, nie zamierzał dać mu szansy na pojedyncze trafienie. Jakiś pocisk zawsze mógł przedostać się przez barierę zaporową położoną przez działka NR. „Korolow” zmieniał kurs także z innego powodu, zapewne na podstawie odczytu termicznego Gławszyn orientował się gdzie znajduje się wrogi statek, ukrywający się za multiniestałością. Szykował się do kolejnego ataku, salwy dwudziestu pocisków, której nie mieli szansy przetrwać. Arciniegas zdawała się nie zwracać na to uwagi. Koncentrowała się na wrogu, stanowiącym ucieleśnienie wszystkiego negatywnego co przytrafiło się im podczas tej misji.

Liczby wskazujące stan naładowania wiązki energetycznej nagle zaczęły się zmieniać.

- Nie wiem co zrobił Gellert, ale za chwilę będziemy w stanie oddać strzał – poinformował Mellier.

- Trzymam pozycję – powiedział Hagen.

- Jest namiar – stwierdziła Triptree.

- Strzelać wedle uznania – rozkazała Arciniegas.

A potem wbiła wzrok w telemetrię czekając na to co nastąpi, gdy fotony zostaną skupione w wiązkę, która zogniskowana przez pręt wystrzeli w kierunku celu. Chwilę później bez ostrzeżenia mostek pogrążył się na chwilę w ciemnościach, gdy poziom energii wykroczył poza skalę.

Gdyby mogła wyjrzeć poza metalową puszkę, w której się znalazła, dostrzegłaby to samo co ujrzał Phaeton i zarejestrowała uruchomiona kamera statku, na której czarny obraz nagle zniknął w ułamku sekundy. Z „Von Brauna” wytrysnął niewidoczny promień, oznaczony na telemetrii jako wskazanie podniesionej temperatury, który przeszedł przez wstęgę i zmienił się w strumień jasnego światła. Trafił wprost w centralną część „Korolowa”, gdzie znajdowała się wyrzutnia pocisków jądrowych, a w niej pocisk Saber, uzbrojony i gotów do strzału, bowiem dawno minęły cztery minuty podczas których uzbrajano go w wyrzutni. W ciągu czterech sekund podniósł temperaturę, po czym zgasł, gdy zgromadzona energia została wyładowana, a „Von Braun” gwałtownie uruchomił silniki i rozpoczął ucieczkę, jak najdalej od wrogiego statku. Przez chwile nic się nie działo, po czym kadłub „Korolowa” zmienił się w rozbłysk światła i eksplodował od środka, zmieniając się momentalnie w wypaloną skorupę i rozrywając na mniejsze kawałki, gdy podniesiona temperatura doprowadziła do gwałtownego zderzenia cząstek uaktywniając wstrzymany proces zimnej fuzji w głowicy. Wróg nie miał szansy niczego zrobić, gdy w sercu jego statku zainicjowana została reakcja termojądrowa,  głowica o sile 250 kiloton wybuchła w trzewiach Progressa, sprawiając, że większa część statku  wyparowała, a fragmenty metalu runęły z dużą prędkością wokół, znacząc swój ślad ogniem w atmosferze, spośród których wiele pomknęło wprost w obszar Aresa. Jasny rozbłysk zapłonął na chwilę niczym słońce.

- Impuls! – nie musiała krzyczeć do Hagena, uciekali już w momencie wyładowania wiązki, choć zapomniała wydać mu rozkaz odejścia. Przeciążenie przy zwrocie wbiło ją w fotel, a telemetria przestała istnieć, gdy stracili namiary i odczyty, przestrzeń wypełniła się milionem drobin i odłamków, z których nie wszystkie wyparowały. Reakcja łańcuchowa spowodowała zderzenia cząstek, które zmieniły się w ognisty deszcz spadający na planetę, podnosząc temperaturę. Choć nie mogli tego zobaczyć manifestacja zapłonęła żywym ogniem, gdy uderzyła w nią fala wybuchu. Lecz  oni oddalali się od Marsa uciekając przed impulsem i rozbłyskiem radiacji, promieni gamma i podniesionej temperatury. Chwilę później za nimi nie było już nic, nie pozostał żaden ślad po „Korolowie”, prócz pozostałości eksplozji widocznej w atmosferze, która wręcz rozbłysła. Obszar nad Aresem stał się jednym wielkim polem jonizacji. Setki mil z dala od orbity był jedynie „Von Braun”, Pegaz i drony, którym Triptree przezornie poleciła wcześniej oddalić się na bezpieczną odległość.

- Dostaliśmy go – zawołał Mellier.

Arciniegas przepełniały gwałtowne emocje. Jeszcze nie w pełni docierało do niej co właśnie uczynili. Skan taktyczny był burzą zakłóceń, a czerwony kwadrat zniknął. "Korolow" i Gławszyn zniknęli z horyzontu wydarzeń równie gwałtownie jak się na nim pojawili godzinę temu. Uśmiechnęła się i popatrzyła na mostek swojego statku z góry fotela. Euforia ze zwycięstwa udzieliła się wszystkim, Hagen wykrzyknął, nawet Triptree wreszcie się uśmiechnęła. Spojrzała na Arciniegas.

- Co dalej, kapitanie? – zapytała.

Kapitan popatrzyła na nią usłyszawszy ostatnie słowo, lecz niczego nie powiedziała. Spojrzała na telemetrię oraz zegar misji. Wróg przestał istnieć, pora była najwyższa by powrócić do pierwotnych założeń tej szaleńczej eskapady. Odetchnęła głęboko i rozluźniła się w fotelu.

- Czekamy.

Rozdział 27 >> 

poniedziałek, 27 lutego 2023

Jasne światła: Rozdział 25

 25.

Satya odbiła się od ściany, po czym zorientowała się, że ponownie przyciąganie zmieniło swój wektor, a ona leży nieruchomo. Odruchowo poszukała swojego hełmu, usiłując sobie przypomnieć co z nim zrobiła. Nadal go miała. Żyła. Czerwone światła jej nie pożarły, znalazła się w fiolecie.

Otworzyła oczy, dostrzegając nieopodal Waltera, który usiłował się podnieść. Znajdowali się na żelbetonie. Kręciło się jej w głowie, lecz postarała się rozejrzeć. Nie miała nawet cienia nadziei, że zorientuje się co właściwie się stało, generał strzelający do Zjawy Cienia i czerwone świetliki niszczące wszystko na swej drodze, atakujące zarówno Barię jak i czterorękie stwory, zmieniły matematykę relacji w wielką niewiadomą. Ostatnim co pamiętała była przerażająca chmura czerwonej śmierci, nie pozostawiająca niczego na swej drodze.

Zamrugała oczami, dotykając podłogi, po czym przyjrzała się otoczeniu. Miejsce wyglądało znajomo. Walter wykazał więcej refleksu niż ona, zrywając się na nogi mimo, iż broczył krwią po uderzeniu zadanym przez generała i niczym kot przywierając do niedalekiej ściany, na której znajdowały się metalowe drzwi z hydraulicznym zamknięciem.

- To nasza budowla – powiedział, a ona uświadomiła sobie, że mówiąc to, ma na myśli Związek. – Przypomina bazę Kordon. W zonie czegoś takiego nie ma. Wiecie gdzie jesteśmy? – zapytał.

- Wyjrzyj przez okno – zakasłała, wskazując miejsce z którego do pomieszczenia wpadało światło, po czym powoli podniosła się na nogi, podczas gdy on ostrożnie spoglądał w stronę pomarańczowego nieba. - Witamy na Marsie – dodała.

Zamarł,niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, spoglądając na marsjańskie niebo i znajdujący się tam pejzaż. Przeżywał to, co ona nie tak dawno temu, choć podróż po zonie i nieznanym powinna go przygotować na spotkanie z obcą planetą. A może i nie, tego spodziewać się nie mógł. Odwrócił się od okna i opadł, opierając się plecami o ścianę. Dotknął rany na swojej głowie.

- Mars – rzekł zdumionym głosem. – Niesamowite.

- Wygląda jak baza Krasnaja Zwiezda – powiedziała, rozpoznawszy wcześniej charakterystyczne wnętrze pomieszczenia obiektu, w którym wcześniej przebywała. – Musimy uważać. Był tu specnaz, musimy odnaleźć marines i…

- Marines? –zapytał. Pokręcił głową. – Zaatakowaliście Marsa imperialiści, a ja mam ci pomagać? – skrzywił się z wyraźną goryczą. Satya nagle zrozumiała, że on po prostu nie ma pojęcia co robić, straciwszy z oczu cel, na którym był skupiony, z niezachwianą lojalnością wobec swoich zasad i przekonań. A także, że przecież ma przed sobą żołnierza Związku, jej wroga, który wrócił na swoje terytorium. Patrzyła na niego wyczekująco, jednak on z jakiegoś powodu nie poruszał się, jakby nie mogąc podjąć decyzji.

- Uciekł mi – powiedział. – Nie wiem co ten szaleniec jeszcze jest w stanie zrobić. Nie mam już jak go powstrzymać.

- Czemu tak nienawidzisz generała? – zapytała.

- Widziałaś co zrobił? – warknął. – Od początku miałem rację, on jest szaleńcem, który zniszczy wszystko, by osiągnąć swój cel.

- Nie wiesz tego – zaprotestowała. – Nie będę go bronić, nawet jeśli posłużył się nami aby sprowadzić i zaatakować Zjawę Cienia, ale sam mówił, że stanowi zagrożenie…

- Nie – przerwał. – Oni wszyscy kryją się za frazesami, opowiadają różne rzeczy, chcąc tylko jednego. Spotkałem na swej drodze kogoś takiego, kto miał ten sam cel i dążył do niego nie bacząc na konsekwencje. Ten jest jeszcze bardziej szalony, na wielu płaszczyznach zatruł ludziom umysły szykując ich na wojnę z moim krajem w imię swych przekonań. By wszcząć nieograniczoną wojnę, posługując się siłami, których nie rozumie. Dlatego ją zaatakował.

- O czym mówisz? – nie rozumiała.

- Koniec końców wszyscy chcą tego samego – odparł z goryczą. – Mocy, która da im władzę. Chcą ją przejąć i zrozumieć. Specnaz, Kompleks, generał, wy, pewnie ktoś jeszcze.

- Jakiej mocy?

- Mroku! – wybuchnął. – Wszyscy chcą posiąść moc, która stoi za zoną i ją wykorzystać, by pokonać swoich wrogów.

- Przecież ta siła…

- Nie zaprzeczajcie – rzekł oskarżycielsko. – Przecież wy również po to przylecieliście, nieprawdaż? Sama mówiłaś, ukraść wiedzę o ciemnej materii, jak myślisz z jakiego powodu najechaliście teren mojego kraju?

- To nie tak…

- Nie? W takim razie po co wysłano oddział wojska? Po to aby poszerzyć wiedzę naukową? Chcecie tego samego, nawet jeśli ty nie chcesz tego przyznać!

Nie znalazła odpowiedzi na jego słowa. W końcu właśnie po to ją wysłano, od początku traktując przedmiotowo, nawet jak się okazało dla Everetta była tylko narzędziem prowadzącym do celu. Do zdobycia władzy nad niezrozumiałą siłą, niszczącą całe połacie świata. Nagle poczuła się winna, Walter miał rację. Nie dało się ukryć, ze przyleciała tutaj wraz z oddziałem marines, którego ostatecznym celem było zniszczenie tej bazy, zgodnie ze swoimi kanonami prowadzenia wojny, wymagającej niszczenia w sieci relacji wzajemnych obiektów przeciwnika.

- Rdzeń! – przypomniała sobie nagle. – Musimy się stąd wydostać!

- Co takiego?

- Baza zostanie zniszczona, uszkodzono elektrownię aby wywołać wybuch atomowy – zawołała zrywając się na nogi. Uświadomiła sobie, że Walter nie posiada skafandra i skazany jest na pobyt w bazie, a co za tym idzie w jego wypadku wynik równania, mógł być tylko jeden. Nie miał jak się stąd wydostać. Na razie musiała jak najszybciej odnaleźć marines. Podbiegła do okna, by sprawdzić czy „Lincoln” wciąż jeszcze jest na pasie, przypominając sobie jednocześnie, że przecież został uszkodzony, a major Gow chciał opanować prom specnazu.

„Lincoln” wciąż tam był, znajdując się na pasie startowym, nie było żadnego innego pojazdu. Ze zdumieniem stwierdziła, iż nie był odwrócony, wciąż sterczał tyłem od pasa startowego, choć przecież pamiętała, że piloci zdążyli przygotować go do startu. Nie dostrzegała tam także żadnego innego statku. Niebo było czyste, jak w chwili lądowania, nie dostrzegła na nim ani jednej chmury, nie widać było płonących gwiazd spalających się w atmosferze. Daleko na horyzoncie widniał wąski pasek odległej burzy piaskowej. Od strony pasa przemieszczały się ludzkie postacie, rozproszone  w dwóch rzędach, podskakując zabawnie. Stała przez ułamek sekundy w oknie nie rozumiejąc na co patrzy, aż nagle przyszło zrozumienie. Cofnęła się, widząc jak postacie się rozpraszają.

- To niemożliwe – powiedziała, po czym nagle ocknęła się, rzucając biegiem do drzwi. – Uciekamy!

Walterowi nie trzeba było powtarzać dwa razy, w przeciwieństwie do niej nie zadawał pytań, mimo odniesionych ran, poderwał się na nogi i popędził za nią, chwytając zawór otwierający drzwi, które otworzył. Wpadli w korytarz, a ona zatrzasnęła za sobą wejście i popędziła naprzód. Chwilę później rozległ się huk i wszystko się zatrzęsło, ze ścian posypał się pył. Światła zamigotały. Spojrzała na trzymany w ręku hełm, uświadamiając sobie, że chyba wpojono jej wystarczająco głęboko, aby cały czas miała go przy sobie. Dyszała ciężko, nie przerywała jednak biegu, dopóki nie przeszli przez kolejne drzwi do pomieszczenia. Tam wreszcie się zatrzymała i założyła hełm na głowę.

- Co się dzieje? – zapytał Walter, zamykając za sobą kolejne przejście.

- To przecież niemożliwe – zdołała jedynie odpowiedzieć.

- Kto do nas strzelał? – zażądał wyjaśnień, opierając się dłonią o ścianę. Krew na jego głowie zasychała na krótkich włosach. – To był pocisk z granatnika.

- Marines – odparła.

- Twoi ludzie do nas strzelają?– zapytał, po czym nagle z sarkazmem dodał – Znam to.

- Nie rozumiesz – odparła. – Jesteśmy wcześniej.

- Co?

- Marines dopiero zajmują bazę. „Lincoln” właśnie wylądował, jeszcze nie weszliśmy do środka, nie rozpoczęliśmy transmisji danych – powiedziała. – Strzelili bo zobaczyli ruch w środku, to byliśmy my!

- Jak to wcześniej?

- Ja jestem na zewnątrz w promie, czekam aż wejdą do środka – powiedziała. – To niemożliwe. Cofnęliśmy się w czasie. To niezgodne z prawami fizyki. Nie mogę przecież zajmować tej samej superpozycji…

- Skończ już z fizyką i wyrzuć ją sobie do kosza – powiedział. – Jesteśmy w zonie, ta baza jest w zasięgu zmiennej, tak? Tu nic nie obowiązuje. Muszę znaleźć jakąś broń.

Nie wiedziała co mu odpowiedzieć. To co się właśnie działo i co widziała wykraczało poza wszelkie ograniczone próby zrozumienia stref anomalii z punktu widzenia fizyki kwantowej oraz wyjaśnień generała. Nie można znaleźć się przed punktem zerowym stożka światła nawet w myśl odrzuconego modelu Einsteina, więc jak…

- Chodź! – zawołał.

Miał rację, nieważne co tu się działo, musieli gdzieś się ukryć. Marines najpierw będą strzelać, potem zadawać pytania. Z punktu widzenia fizyki sprawa, była jeszcze bardziej skomplikowana, a o ile pamiętała implikacje teoretycznych podróży w czasie, nie powinna ich spotkać. Choć z drugiej strony nie miała pojęcia co się wydarzy, skoro w ciągu ostatnich godzin otrzymała wyjaśnienia leżące poza poziomem jakichkolwiek możliwości w świetle obowiązującej wiedzy fizycznej. Jeśli w tym, co mówił generał był choć cień prawdy, znalazła się po prostu w innym rejonie czasoprzestrzeni. Z drugiej stronie nie było tu aspektów, płaszczyzn, najwyraźniej hiperpozycje deformowała rodząca się dopiero multiniestałość.

- Tak. Chodźmy, będziemy bezpieczni w budynku C, tam nie atakowaliśmy – powiedziała. Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze – Skoro my tu jesteśmy, może jest również generał. I Zjawa Cienia, ja ją tu spotkałam. Za jakieś dwie godziny. I te czerwone światła. Też mogą tu być.

Spojrzał na nią krzywo.

- Mam nadzieję, że go tu znajdę – powiedział.

- Gdzie on się podział? Zniknął razem z tą Zjawą – zauważyła przemieszczając się za nią przez kolejny korytarz, prowadzący jak miała nadzieję do łącznika. Musieli tam dotrzeć przed przybyciem marines, tego jednego była pewna, choć sama do końca nie wiedziała dlaczego. Multiniestałość w bazie rozpadła się do reszty, wcześniej jedynie czas płynął inaczej w rozmaitych miejscach, teraz jego synchronizacja całkowicie się rozpadła. Nie próbowała nawet tego zrozumieć.

- Nie mam pojęcia – pokręcił głową. – Muszę przyznać, że porwał się na coś, o czym nie pomyślałby nikt. Dopaść Ciemną Panią… Najpotężniejszego z tworów zony.

- A te czerwone światła?

- Nie mam pojęcia czym były – odparł. – Nie spotkałem nigdy czegoś takiego. Są przerażające.

Błyszcząca czerwona śmierć. Znowu ujrzała ją przed oczami.

Zamilkł gdy podeszli do kolejnych drzwi i otworzyli je. Z pomieszczenia przed nimi błysnęło fioletowym światłem, a w środku czekały na nich czterorękie stwory. Zaskoczenie było kompletne. Nie mieli żadnej szansy czegokolwiek zrobić, w ciasnej przestrzeni bazy momentalnie wykorzystały swa przewagę, chwytając się niczym małpy elementów wyposażenia. Było ich kilka i dostrzegły ich pierwsze, Walter nie miał nawet czym strzelić, a Satya została chwycona i pociągnięta do środka, przerzucona do kolejnego z nich i pogrążyła się po raz kolejny w fiolecie.

Trzymana była mocno, nie mogła się poruszyć, a gdy próbowała się szarpać, uścisk zaciskał się mocniej. Wreszcie zaprzestała walki, gdy miejsce fioletu zastąpiło jasne światło, oślepiając ją zielonym rozbłyskiem prosto w oczy. Tym razem nie dostrzegła nad sobą nieba.

Znalazła się w pomieszczeniu, którego sufit był wysoki i odległy, skąpanym w poświacie zielonych lamp. Dwie istoty nieporadnie przemieszczając się na rękach wyniosły ją ze źródła fioletowego światła, wirującego i pulsującego tuż za nią wewnątrz czegoś w rodzaju okręgu, choć dużo lepszym słowem jak stwierdziła byłby portal. Wynurzyły się z niego kolejne, niosąc szarpiący się pakunek, którym okazał się Walter. Po chwili oboje zostali puszczeni wprost na podłogę, a w ich głowy skierowane zostały lufy czegoś, co przypominało jej broń. Długie palce na spustach trzymały istoty o podłużnych pyskach, z wydłużonymi oczami, za plecami których dostrzegła najdziwniejszą menażerię, jaką kiedykolwiek widziała. Przesłonił ją stający tuż przed nią niewielki człowieczek z twarzą przesłoniętą chirurgiczną maską. Odwrócił się do grupy odzianych podobnie do niego i zawołał coś do podobnych mu ludzi, stojących na podeście, gdzie znajdowały się jakieś urządzenia. Ton jego głosu wyrażał zdziwienie, a Satya uświadomiła sobie, że posługuje się językiem, który już kiedyś słyszała. Po chwili skojarzyła sobie, że jedynym miejscem, gdzie mogło to nastąpić był MIT, Boston Massachusetts, uczelniana zbieranina najinteligentniejszych spośród uciekinierów z różnych stron świata. Konstatacja ta przerodziła się w zdumienie, nim mogło nadejść zrozumienie, została pochwycona przez masywną istotę trzymającą wcześniej broń. Bezceremonialnie wzięła ją jedną ręką i skierowała się w stronę miejsca, gdzie Satya dostrzegła leżące ciała z napisem CCCP na skarafandrach.

- Nie! – zawołała. – Nie!

Idący obok człowieczek machnął ze zniecierpliwieniem ręką.

- Ty się uspokoi – powiedział. – Twe myśli będą wydrenowane, nie boli – jego angielski był mocno niepoprawny i nie miała pojęcia czy dobrze go zrozumiała. Ale wydźwięk tych słów sprawił, że zaczęła krzyczeć jeszcze bardziej. Nie była jednak w stanie się wyrwać.

Wówczas rozległ się huk, a niosący ją stwór zachwiał się. Z jego głowy trysnęła krew, gdy pojawiła się w niej dziura. Stwór opadł na kolano, wypuszczając Satyę, zaryczał nerwowo. Rozległ się kolejny dźwięk, który zidentyfikowała jako strzał, a potem następny. Z balustrady otwarto ogień z karabinu snajperskiego. Gdy uniosła głowę zobaczyła jak ciało masywnego przeszywają pociski. Mały człowieczek uciekał, zaś inne masywne stwory podrywały się, łapiąc za swą broń. Przeturlała się szybko, gdy wokół niej śmigać zaczęły kolejne kule, kierując w stronę ściany, by jak najszybciej zejść z linii ognia.

Zobaczyła jak nieopodal Walter wyprowadza właśnie kopnięcie w potężnego stwora, który wcześniej go trzymał, usiłując wyrwać mu broń. Istota broczyła obficie krwią, lecz kule zdawały się nie wyrządzać jej wielkiej szkody, część pocisków zwyczajnie rykoszetowała odbijając się od jej skóry. Ryczał gniewnie, nie pozwalając wyrwać sobie czegoś, co wyglądało na karabin, machnął ręką posyłając Waltera w kierunku ściany, o którą tamten uderzył i osunął się nieco zamroczony. Do stwora podbiegały kolejne, spoglądając w górę, w kierunku z którego padały strzały, gdzie znajdowało się coś w rodzaju galerii. Oderwał się stamtąd ciemny kształt i zeskoczył w dół, z łomotem uderzając o podłogę. Nadzieja kiełkująca w sercu Satyi zamarła, ujrzała bowiem żołnierza w potężnej zbroi bojowej, dużo większej od hardimana, ze znakiem czerwonej gwiazdy. Uniósł rękę i otworzył ogień z potężnego działka, które zaczęło siec wszystko co znajdowało się między nim a portalem na strzępy. Znajdujące się tu stwory poleciały do tyłu, jednak jak się okazało to nie wystarczyło by je powstrzymać, mimo iż ich ciała rozrywały kolejne kule, usiłowały się podnieść. Żołnierz widząc to uniósł drugie ramię i zaprzestał strzelania, zamiast tego uaktywnił długi i skoncentrowany strumień ognia, który podpalił istoty.

Gdzieś za jego plecami wybuchło coś, co Satya po wydarzeniach ostatnich godzin rozpoznała jako pocisk z granatnika, jednak eksplozja nie powstrzymała masywnej istoty pędzącej w kierunku rosyjskiego żołnierza. Wskoczyła mu na plecy, przewracając go masą swego pędu, a następnie swymi rękami uderzać poczęła miarowo w jego głowę. Żołnierz przewracając się skierował strumień ognia w bok, w kierunku podestu, podpalając znajdujących się tam niewielkich ludzi. Satya odzyskała zdolność ruchu i zaczęła odczołgiwać się jak najdalej stamtąd, oddalając się w chwili gdy stwór przerwał miarowe walenie głową w hełmie, chwycił ją oburącz i przechylił do tyłu, łamiąc z trzaskiem kark. Nie zdążył zrobić nic więcej, bowiem został właśnie trafiony w sam środek głowy i strzał ten posłał go w tył. Gdy usiłował się podnieść, padły kolejne strzały.

Satya dostrzegła, iż w głębi pomieszczenia stwory przegrupowały się, ustawiły w linii i wydawały się być odporne na odbijające się od nich pociski. Uniosły swoją broń i zaczęły strzelać. Rozległ się huk wystrzałów, a pociski zaczęły trafiać w galerię, skąd strzelali walczący. Wyleciał stamtąd granat, upadając obok istot, po czym pomieszczenie utonęło w rozbłysku wyładowań elektrycznych. Stwory padły na podłogę, a ich ciała zaczęły podrygiwać w drgawkach. Skutek był jeszcze jeden, przez pomieszczenia przeszły snopy iskier, tryskając z rozmaitych kabli, a z sufitu zjeżdżać zaczęły metalowe kurtyny. Potężna przesłona opuszczała się powoli by, odciąć główne pomieszczenie, zaś inne ze zgrzytem po obu stronach przesuwały się by oddzielić galerię od reszty budynku. Znajdujący się tam żołnierze nie czekali, z balustrady opadały liny, a po chwili osłaniani ogniem znajdujących się na górze zaczęli spuszczać się po nich ludzie w skafandrach. Po dotknięciu podłogi turlali się pod ściany, strzelając do dalszej części pomieszczenia, gdzie rozmaite istoty usiłowały się przegrupować. Po chwili metalowa przesłona opadła z trzaskiem odcinając ich od reszty hali.

Zapadła cisza. Na ile Satya potrafiła się zorientować wszyscy przestali strzelać, gdy rozejrzała się ujrzała leżące ciała masywnych stworów, dogasające szczątki ludzi z maskami na twarzach. Czuła smród palącego się mięsa, a żołądek podchodził jej do gardła. Gdyby nie fakt, iż ostatni raz jadła wiele godzin temu na pokładzie „Von Brauna”, zaczęłaby wymiotować.

- Satya Nayada! – ktoś do niej podszedł, a ona rozpoznała w nim Coertzeego. Nim zdążył powiedzieć więcej, obok pojawił się Kowalski.

- Wszystko w porządku? – zapytał.

Satya usiłowała zdekodować rzeczywistość w postaci żołnierzy z napisem NASW na skafandrach, oraz sylwetkami z oznaczeniami czerwonej gwiazdy znajdującymi się z drugiej strony, rozpraszającymi się po pomieszczeniu.

- Rosjanie! – zawołała, a widząc że obiekty nie wchodzą we wrogą relację wzajemną zapytała: - Co tu robicie razem z Rosjanami?

- Właśnie Kowalski, powiedz nam kurwa, co my tutaj właściwie robimy? – rozpoznała gniewny głos Baumannna.

Nim ktoś zdążył odpowiedzieć, za plecami Coertzeego dostrzegła mijającą ich postać w skafandrze z napisem CCKP, która nabrała rozpędu i podbiegła do podnoszącego się z ziemi Waltera. Z całej siły wymierzyła mu kopnięcie, a on zaskoczony poleciał do tyłu. Satya krzyknęła, a postać uniosła kolbę karabinu do ciosu, po czym zawahała się i wycelowała w jego kierunku lufę, przykładając ją do jego głowy.

- Powinnam cię zabić zdrajco, tu teraz i na miejscu! – rozległy się słowa pełne wściekłości wykrzyczane po polsku.

Wygenerowało to dodatkowy ruch w pomieszczeniu, Kowalski nagle przycisnął Satyę do ziemi, zasłaniając ją i celując w kierunku kobiety. Dostrzegła jak marines rozpraszają się, a sylwetki Rosjan gwałtownie zmieniają pozycję, a wszyscy zaczynają do siebie celować. Coertzee gwałtownie usuwał się ze środka pomieszczenia, by nie znaleźć się na linii strzału.

Walter i kobieta zdawali się być tego nieświadomi. Kolanem dociskała jego gardło do posadzki, pozostawiając mu niewiele swobody, wciskając mu w twarz lufę karabinu.

- Może powinnaś, obiecałaś mi to – odpowiedział.

- Wiesz co uczyniłeś? – warknęła.

- Satya mi powiedziała – odpowiedział.

Kobieta przycisnęła lufę do jego głowy mocniej.

- Nie zmieniłeś się.

- Jesteś starsza – stwierdził. – Co ci się stało?

- Ta blizna to twoja sprawka.

- Towarzysko Budzyńska! – krzyknął Kowalski, nie mając pojęcia o czym rozmawia kobieta. Satya także nie zrozumiała tej konwersacji, pojęła jednak, że musi ją coś łączyć z tym polskim żołnierzem. Widoczne było to aż nazbyt dobrze w napięciu panującym między nimi. Kobieta popatrzyła w kierunku kaprala, a przez uniesioną osłonę hełmu błysnęły jej zielone oczy.

- Koniec rozejmu? – warknął kapral.

Budzyńska przez chwilę milczała.

- Gruszawoj! –zawołała. – K’mnie! – spojrzała znowu na Waltera. – Masz szczęście, że jesteś mi potrzebny. Na razie zamknij się i nic nie mów.

- Gdzie jestem? – zapytał mimo to, a wówczas uderzyła go z całej siły drugą ręką zaciśniętą w pięść, posyłając go na ziemię. Cofnęła się.

- Spokojnie, kapralu – przeszła na angielski. – Nie zamierzam do was jeszcze strzelać. Po prostu biorę to co moje.

- Co takiego?

- Ta kobieta pochodzi z waszego oddziału, to dla mnie jasne – kiwnęła głową w stronę Satyi. – Ale ten mężczyzna jest obywatelem ludowej związkowej republiki poszukiwanym od kilku lat za liczne przestępstwa. Tym bardziej, że znalazł się w bazie z siłami przeciwnika. To żołnierz wrogiej wam armii. Nie macie do niego praw.

- Ale… – zaczęła Satya, lecz Kowalski ją uciszył.

- Nie teraz – patrzył na Budzyńską i dał pozostałym sygnał, by opuścili na razie broń.

Gruszawoj podbiegł do Budzyńskiej, która zaczęła wyjaśniać mu po rosyjsku.

- Lejtnancie. Ten mężczyzna musi pozostać żywy, poszukiwany jest z polecenia najwyższych władz komunizmu rewolucyjnego.

- Kto to jest, towarzyszko major?

- Niech wystarczy wam, że interesuje się nim osobiście marszałek Sierow. Musi trafić do Akwarium – na dźwięk ostatniego słowa Gruszawoj wyraźnie pobladł. – Uważajcie na niego, to doskonale wyszkolony żołnierz zwiadu. Możecie go nieco uszkodzić, jeśli spróbuje stawiać opór, ale nie możecie go zabić. Jeśli spróbuje do was cokolwiek powiedzieć, obetnijcie mu jakąś część ciała. Zrozumieliście?

- Tak jest, towarzyszko major!

- Słyszeliście, Walter? – spojrzała w dół, na mężczyznę, który splunął krwią, po otrzymanym ciosie. – To chyba jasne, prawda? Wracasz do domu, nawet jeśli nie do końca rozumiesz sytuacji w jakiej się znalazłeś, wszystko się z czasem wyjaśni. Jedyną osobą, z którą będziecie rozmawiać będę na chwilę obecną ja. I kiedy wydam wam polecenie, wykonacie je bez wahania, czy to jasne? – pochyliła się ku niemu. – Zrozumiałeś?

Patrzyli sobie prosto w oczy, po czym ku zaskoczeniu Satyi Walter pokiwał głową. Zupełnie jakby w słowach tamtej kryło się coś więcej.

Kowalski był już obok Budzyńskiej.

- Co do cholery wyczyniacie? –warknął.

- Zapewniam nam przyszłość – odparła. – Uspokoiliście się już kapralu? Mówiłam, że to nie wasza sprawa.

Gruszawoj chwycił bezceremonialnie Waltera, prowadząc w kierunku swoich ludzi. Satya zorientowała się, że jedynie ona zrozumiała jej słowa, a marines wciąż celowali do Rosjan. Poderwała się.

- Co tu się dzieje? – zawołała. – Gdzie my właściwie jesteśmy?

- Właśnie, towarzyszko major – rzekł głośno Kowalski. – Kiedy zamierzaliście nam powiedzieć, że doskonale wiecie kto jest naszym przeciwnikiem? Kiedy mieliście zamiar wyjawić, że znaleźliśmy się w bazie Kolektywu?

Budzyńska nie wydawała się speszona.

- To prawda. Naszym wrogiem są maoiści.

Informacja ta zdawała się nie zrobić żadnego wrażenia na pozostałych żołnierzach, którzy nawet nie drgnęli. Satya zamrugała oczami i dekodowała wprowadzając przetworzoną informację do zmiennej sieci relacji wzajemnych Związku i Sojuszu. Kowalski był wściekły.

- Poznaj major Budzyńską z GRU i jej oddział speznazu – powiedział. – Programowo nie mówi prawdy i prowadzi gierki na niebo wyższym poziomie niż Coertzee. A ty agenciku nie zorientowałeś się, co się tu dzieje? Naprawdę wszystko to musiał odkryć tępy kapral?

- Co więc się dzieje? – zapytała.

- Usiłowała mi wmówić, że przylecieli tutaj, bo załoga bazy wezwała ich na pomoc, gdy zaczęliśmy atakować Marsa. Ale przecież SOS zostało nadane przed naszym przybyciem. Tylko, że wtedy nie mogli wiedzieć, co będzie naszym celem. Krasnaja Zwiezda już wtedy była atakowana. Major Gow nie mógł zrozumieć, dlaczego przysłali specnaz, a nie Kosmarmię. Właśnie dlatego, nie z naszego powodu, lecz Kolektywu. Może wyjaśnicie teraz co to za fioletowe światła i skąd my się tu właściwie wzięliśmy?

- Gdzie major Gow? – zapytała Satya.

- Nie żyje. Podobnie Malarkey, O’Hara i Apone – wciąż był wściekły. – I chyba pora, żeby pomścić ich śmierć.

- Kapralu, ponoszą was emocje… - wtrącił Coertzee.

- Jeszcze jakaś dobra rada? Od kiedy pojawił się specnaz wydajesz się mocno zagubiony agencie – zaatakowal go Coertzee. – Nie byłeś nawet w stanie niczego rozgryźć, a jeśli tak to nie uznałeś za stosowne się z nami podzielić, jedyne co potrafisz to doradzać, abyśmy do nich nie strzelali. Do kurwy nędzy, nie miałem jeszcze do czynienia z czteroręczną wersją Ochotników, ale te duże to były ich jednostki bojowe, takie jak w Australii.

- Kapralu. Macie całkowitą rację – powiedział uspokajającym tonem Coertzee. – To Kolektyw. I gratuluję wyciągnięcia wniosku, faktycznie wpakowaliśmy się w środek jakiegoś starcia między Kolektywem a Związkiem.

- Proszę, może wykombinowałeś czym są te fioletowe światła i dlaczego te stwory są odporne na ich pociski? – jego złość nie opadała.

- To coś w rodzaju skrótu fotonowego przez przestrzeń – wtąciła Satya. – Przenoszą do innych miejsc.

Kowalski spojrzał na nią, jakby chciał podnieść głos, po czym się powstrzymał.

- Inne miejsca? – zapytała Budzyńska.

- Byłam w zonie – odparła, celowo używając słowa znanego tamtej kobiecie, która nieco ją przerażała. Szrama biegnąca poprzez twarz widoczną w hełmie nadawała jej groźny wygląd.

- Nie rozmawiaj z nią – wtrącił Kowalski, po czym spojrzał na tamtą. – Wypieprzaj stąd Rosjanko. Co jeszcze przed nami ukryłaś?

- Powiedzcie mi kapralu, co byście pomyśleli, gdyby waszą bazę zaatakowali maoiści, odporni na waszą broń? – przysunęła się bliżej. – Wysłano posiłki z najbliższej bazy. A potem desant specnazu. Tylko, że jednocześnie na orbicie pojawił się statek, a bazę zajęli marines. Wniosek byłby prosty. Sojusz zawarł przymierze z Kolektywem.

- Wiecie co? Wszyscy jesteście pieprznięci – mruknął kapral.

- Nie trzeba było otwierać im przejścia i tworzyć anomalii – powiedział Coertzee.

- Nie otwieraliśmy – odparła.

- Więc to oni je otworzyli, dlatego nad waszą bazą pojawiła się ciemna materia – skojarzyła Satya. Popatrzyła na portal – To trochę jak dystorsje grawitacyjne – powiedziała. – Oni tworzą tu multiniestałości, by załamać przestrzeń i przejść na skróty. Tylko, że te anomalie prowadzą w inne miejsca. Tego nie przewidzieli.

- Naukowiec? – domyśliła się Budzyńska. – Bo żołnierzem nie jesteście. Więc gdzie byliście w zonie? – w jej pytaniu kryło się coś drapieżnego. Zapytaj Waltera, chciała odpowiedzieć Satya, lecz powstrzymała się, napięcie panujące wokół było wyraźnie zbyt duże. Myśli Satyi biegły już innym trybem.

- Są odporne tylko na ich na pociski?

- Sama widziałaś – wzruszył ramionami Kowalski. – Nasze przebijają je bez problemu. Ich kałasznikowy nie dają rady.

- Inna prędkość wylotowa? Rodzaj naboju? – zastanawiała się. – Nie znam się na tym. Może gęstość molekularna? – nagle zmroziło ją. – Są przystosowane do konkretnej broni. Do waszych kałasznikowów.

- Tak – potwierdziła spokojnie Budzyńska.

Satya nagle wszystko zrozumiała.

- Kowalski, te istoty zaadaptowały się do walki z taką bronią – powiedziała. – Dlatego są odporne… One zostały zaadaptowane by nie groziły im te pociski, to standardowa broń Rosjan, tak? Teraz rozumiem, te cechy o których mówił, kuloodporność, ręce dające przewagę na niewielkiej przestrzeni…

- Kto mówił? – zapytała Budzyńska, lecz Satya ją zignorowała. Popatrzyła na Kowalskiego.

- Kolektyw zyskał nie tylko zdolność generowania anomalii grawitacyjnych – powiedziała. – To dopiero początek. To są Ochotnicy Qing, zyskali dostęp do mocy, o której mówił, kontrolują stałe fizyczne i adaptują swoje ciała. Panują nad Ciemną Materią. Nad Mrokiem.

- Znacie to słowo od Waltera? – natarła Budzyńska.

Satya nie odpowiadała. Implikacje tego, co właśnie sobie uświadomiła, były dla niej przerażające. Generał miał rację, gra toczyła się o panowanie nad mocą zmieniającą świat. Kolektyw w niej wygrywał, Związek dawno to zrozumiał, a Sojusz pozostał w tyle. Everett pragnął jedynie zrozumienia, nie zdając sobie sprawy do czego prowadzi. Ale taka moc w ręku szaleńców, którzy zaczynają zmieniać w nieznany dla nikogo sposób grawitację, a skończyć mogą na unicestwianiu całych miast poprzez generowanie multiniestałości… Chryste. Popatrzyła na Budzyńską.

- Co robiliście w tej bazie? – zapytała. – Oni nie zaatakowali was bez powodu, robiliście coś z ciemną materią. A oni was zaatakowali, prawda?

- O czym mówisz? – zapytał Kowalski.

- Masz rację, wpakowaliśmy się w sam środek walki Związku z Kolektywem – powiedziała. – Dlatego tu przylecieli, ponieważ Krasnaja Zwiezda została zaatakowana przez specjalnie przystosowanych żołnierzy Kolektywu, którzy chcieli ich z jakiegoś powodu powstrzymać. Nie mam pojęcia co robili, ale efektem tego była na pewno anomalia.

- Świetnie – warknął z tyłu Baumannn. – Jeszcze jeden powód by się ich wreszcie pozbyć.

Budzyńska westchnęła.

- Dobrze, niech wam będzie. Kilka dni temu naszym naukowcom udało się stworzyć pierwszą stabilną i kontrolowaną anomalię.

- A wszędzie gdzie jest anomalia oni mogą otworzyć przejście – Satya wskazała na leżących Ochotników. – Więc spadli wam na głowy i postanowili to wykorzystać. A my władowaliśmy się prosto w środek tego wszystkiego.

- Skoro wiemy już, że wpadliśmy w gówno, to może wymyślmy się jak z niego się wydostać? – zaproponowała Vasquez.

Nim kolejna osoba zdążyła coś powiedzieć rozległ się huk, a potem kolejny. Metalowa zasłona zadrżała, gdy spadały na nią kolejne uderzenia, a dźwięki zlewały się w jeden.

- Nasi przyjaciele wrócili – Di Stefano skierował w tamta stronę swój ciężki karabin. – Powiedziałbym, że z młotami kowalskimi.

- I zapewne teraz dysponują przewagą ogniową – zauważył Jackson.

- Pora pomyśleć o jakiejś drodze ewakuacji – zaproponowała Vasquez.

- Dokąd? – nie wytrzymał Baumann. –Z przodu mamy wroga.

- Dobrze, że przynajmniej strzela zwykłymi pociskami – mruknął Di Stefano.

Do czasu, pomyślała Satya. Dopóki nie przystosują kolejnych żołnierzy, mogących stanąć na wprost wojsk Sojuszu.

- Co jest za nami? – zapytała Budzyńska łapiąc Satyę za ramię. Wyrwała się szybko, a tamta nie próbowała jej trzymać. Wskazywała na fioletowy portal.

- Mars. Ale… w stanie multiniestałości czasowej. Tam jest wcześniej.

- Wcześniej?

- Nie mam pojęcia jak to możliwe. Kiedy nas złapali, marines dopiero wkraczali do bazy – wyjaśniła Satya. – Przez okno zobaczyłam jak atakują chwilę po wylądowaniu „Lincolna”, a potem strzeliliście granatnikiem – spojrzała na Kowalskiego.

- Masz swoją Zjawę Cienia – prychnęła Vasquez w stronę Devereaux.

- Wiem, co widziałam – powiedziała tamta.

- Widziałaś mnie – zapewniła Satya. – Nie Ciemną Panią.

- Kogo?

- Oni ją tak nazywają – wskazała na Rosjan. – Ona istnieje, widziałam ją. Ale… nie sądzę, żebyśmy musieli się jej obawiać – przed oczami stanął jej znowu potworny wrzask tej niepojętej istoty. – Generał Mrok ją zaatakował.

- Kto taki? – Budzyńska podniosła gwałtownie głos. Satya spoglądała na nią w zdumieniu, słysząc w jej głosie gwałtownie skrywane emocje.

- Zapytaj Waltera – poradziła wreszcie. Jednak gdy tamta wbiła w nią spojrzenie swych zielonych oczu, nie była w stanie go wytrzymać i odwróciła głowę, kapitulując.

- Zapytam, bądźcie pewni – odpowiedziała kobieta. – A on mi wszystko powie. Mam swoje sposoby i uwierzcie mi, mam z Walterem nie wyrównane dawno rachunki, więc nie będę się powstrzymywać – Satya słyszała w jej głosie jakby osobistą urazę. Jakby Walter osobiście zadał jej jakiś ból. Cofnęła się, gdy Budzyńska skierowała się w kierunku Gruszawoja.

- Kowalski, musimy uwolnić tego człowieka z ich rąk – powiedziała.

- Satya, sytuacja jest już wystarczająco spieprzona – odpowiedział zmęczonym głosem. – Nie zamierzam poświęcać ludzi, by uratować jakiegoś Rosjanina.

- To nie Rosjanin – odpowiedziała. – On jest powodem dla którego tu przybyliśmy. To jego imię wysyłała ciemna materia z tej bazy.

- Co? – wyjaśniła mu, przypominając sobie, że nie mógł tego wcześniej słyszeć. Po chwili zastanowienia odparł: - Jakiś podstęp Związku albo Kolektywu.

- Nie – pokręciła głową. – Nie wiem dlaczego, ale on jest odpowiedzią, której szuka Everett.

- Och, świetnie – jęknął Baumannn. – Teraz jeszcze ciągnijmy ze sobą jakiegoś Ruska, twoje niedoczekanie…

- Kto to właściwie jest? – zapytał Coertzee, przypominając o sobie, będący dotąd statystą w toczonych rozmowach. – Może to Kolektyw nadawał jego nazwisko?

- Nie mam pojęcia. Ale jego nazwisko nas tu sprowadziło i jest z tym wszystkim powiązane. Musimy go zabrać – powiedziała stanowczo, spoglądając na to co robią tamci, którzy właśnie zdejmowali ze swojego martwego kompana zbroję. Budzyńska podeszła do nich ponownie. Dawało się odczuć coraz większą nerwowość, a głuche uderzenia się nasiliły. Metalowa zasłona wyraźnie się wygięła, dając do zrozumienia Kowalskiemu, iż najwyższa pora zająć pozycję bojową, w której chcieliby zginąć, gdy do środka wtargną przeważające siły wroga.

- Ruszamy? – zapytała tamta.

- Dokąd?

- Na Marsa – odpowiedziała. – Chyba, że znaleźliście inną drogę ewakuacji.

- Nie wiemy, czy to jest bezpieczne – powiedział.

- Możemy trafić do zony – uprzedziła Satya. – W miejsce gdzie… - zawahała się. – Za plecami zostawiliśmy coś, z czym nikt z nas nie ma szans. Czerwone światło.

- Mimo to, ja i moje ludzie wykorzystamy ten… portal – powiedziała stanowczo Budzyńska.

Satya nie wiedziała czy nie wylądują w anomalii. Domyślała się, że Kolektyw otworzył przejście do Krasnajej Zwiezdy, z miejsca, w którym się znaleźli. Coś jednak poszło nie tak, bo kolejni Ochotnicy, przystosowani do walki w Krasnajej Zwiezdzie trafiali do aspektów. Tam właśnie mogli wylądować oni, z drugiej strony pomyślała o tym co może się stać, jeśli przybędą do bazy, w której napotkają sami siebie. Nie potrzebowała Everetta, by przeczuwać, że konsekwencje mogą być katastrofalne. Dużo gorsze niż anomalia jaka rodziła się tam na jej oczach. Jednak nic nie powiedziała. Instynkt przetrwania brał górę, wszystko było lepsze, niż czteroręczne stwory. Wolała nie zastanawiać się jaki los czekałby ją gdyby schwytał ją Kolektyw. Rosjanie wyciągali właśnie martwego żołnierza ze skafandra, który podali Walterowi, każąc mu go założyć.

- Świetnie, idźcie sobie w cholerę – Kowalski był wyraźnie zmęczony.

- Oczywiście, że pójdziemy a wy za nami, przecież nie zostawicie nas chodzących samopas – głos Budzyńskiej był pewny siebie. – Nie wydaje mi się, żebyście pozwolili na to, prawda kapralu?

- Ależ skąd, pozwalamy, odwróćcie się do nas plecami i idźcie – zaproponował sarkastycznie Baumannn. Budzyńska zmieniła go zimnym spojrzeniem.

- Pójdziemy  – poinformowała, po czym skierowała się w kierunku Gruszawoja. Ten pilnował Waltera zakładającego skafander zabitego specnazowca, podczas gdy jego dwaj pozostali przy życiu towarzysze mierzyli z kałasznikowów w stojących na wprost marines. Ci odwzajemniali się tym samym, mając prawie przewagę liczebną.

Coertzee chrząknął, a Kowalski spojrzał w jego kierunku poirytowany.

- Nie chciałbym niczego sugerować kapralu, ale nie wiem czy sytuacja pozwala nam pozostać tu dłużej – wskazał na przegrodę, skąd dobiegał coraz bardziej natarczywy dźwięk uderzeń. – A oni zbyt łatwo chcą nas tu porzucić.

- Wiem, nie mogę spuścić ich z oka – burknął Kowalski, wyraźnie rozważający ilu żołnierzy straci jeśli wyda rozkaz otwarcia ognia. Specnaz wyraźnie zbierał się do wymarszu. Gruszawoj podał Walterowi hełm nie przestając trzymać go na muszce. Kapral nie był usatysfakcjonowany, wychodziło mu, iż walkę przeżyje dwóch marines i Coertzee, oraz być może Satya, z wyłączeniem jego osoby, bo zgodnie z zasadami prowadzenia działań wojennych należało pozbawić przeciwnika w pierwszej kolejności ośrodka dowodzenia. Myśl o tym, że Baumannn przejmie komendę wpłynęła natychmiast na jego decyzję. Już niedługo. Nie teraz. Jakimś cudem odzyskał Nayadę, którą uznał już za straconą, więc może tej misji jeszcze nie trafił w całości szlag, nawet jeśli tak wyglądało. Jej powrót był czymś w rodzaju promyczka nadziei.

Dźwięk walenia umilkł i został zastąpiony przez inny będący przeciągłym warczeniem.

- Zdaje się że mają wiertła – poinformował Jackson. – Pewnie diamentowe. Nie wiem co to za stop, ale za kilka minut się przebiją.

- Ruszamy – zdecydował Kowalski.

- Jesteśmy pewni, że tego chcemy? – zapytała Vasquez patrząc w stronę portalu.

- Dokąd ruszamy? – jęknął Baumannn.

- Wyeliminować specnaz – Kowalski rzucił donośnie, nie zamierzając niczego ukrywać. Budzyńska poderwała już swój oddział i trzymała Waltera za ramię, w drugiej ręce mierząc doń z pistoletu. Wyraźnie nie zamierzała czekać, Gruszawoj cofał się powoli za nią, wraz ze swymi ludźmi patrząc w kierunku marines. Ci podążyli za nimi. Walter zignorował spojrzenie Satyi, gdy ją mijał, zaś ona usłyszała skierowany do niego głos Budzyńskiej przepełniony jadem:

- Daj mi tę satysfakcję i spróbuj ucieczki. Zgadnij w jakie miejsce będę strzelała najpierw.

Nie próbował nawet odpowiadać. Satya była przekonana, że tych dwoje coś niegdyś łączyło i najwyraźniej nie rozstali się w pokoju. Nagle kobieta przestała ją przerażać, nie była już zmiennoprzecinkową pozbawioną uczuć i groźną fanatyczką z wrogiego obozu, za groźnym spojrzeniem rzucanym przez zielone oczy kryły się uczucia, ich właścicielka była skrzywdzoną kobietą szukającą zemsty. Walter nie miał najmniejszych szans.

- Za mną – powiedział Kowalski, mijając ją, chcąc dogonić tamtych. Vasquez także wysforowała się do przodu, by nie zostawiać specnazu na wysuniętej pozycji. Satya ruszyła w kierunku fioletu, po raz ostatni rzucając okiem na pozostawianą za sobą salę pełną trupów. Jak zawsze obudził się w niej naukowiec, przesuwając fakt śmierci i martwych na daleką pozycję, a przez myśl przemknęło jej, jak wiele mogli się tu dowiedzieć. A przede wszystkim odkryć jak Kolektyw zdołał zapanować nad tajemnicą stref anomalii, zacząć wykorzystywać multiniestałości do zmian stałych fizycznych takich jak grawitacja, czy przede wszystkim transformacja własnych ciał. To, co widziała w sali wskazywało na jakieś połączenie technologii z biologią, choć nie była tego w stanie jednoznacznie stwierdzić. Możliwość panowania czy też ukierunkowania takiej siły znajdowała się poza jej wyobrażeniem, Everett miał rację niepokojąc się prostą zdolnością generowania anomalii grawitacyjnych, wykraczające poza ich zrozumienie. Z drugiej strony zapewne to samo powiedzieliby ci, którzy wyrwani sprzed ognia rozpalanego w jaskiniach ujrzeliby cuda elektryczności, czy też elektroniki. Wszystko co widziała w zonie i na Marsie, co usłyszała od generała, nawet najbardziej nielogiczne rzeczy musiały mieć swoje wytłumaczenie. Jak mówił jeden z jej profesorów najbardziej zaawansowana nauka nie będzie w żaden sposób różnić się od magii. Kolektyw czynił wyraźne postępy, jeszcze rok temu do otwarcia dystorsji niezbędna była obecność Ochotników, teraz udało im się uczynić to nad Atlantykiem, mimo iż żadnego nie zdołano znaleźć. Kolejne miesiące przynieść mogły zagrożenia o skali jakiej nie mogła sobie jeszcze wyobrazić.

Na razie jednak ogarnął ją fiolet skrótu w czasoprzestrzeni, robacza dziura spinająca dwa punkty wszechświata, którą jak domyślała się otworzył Kolektyw by dostać się na Marsa, a wbrew jego intencjom umożliwił przejście do aspektów zony. Tym razem nie zmieniała już kierunku ani grawitacji, kilka kroków później znalazła się w Krasnajej Zwiezdzie, co przyjęła z ulgą, wciąż obawiając się, że pojawi się w miejscu wypełnionym czerwonymi światłami, pożerającymi wszystko co żyje.

Światła w bazie migotały, a ona nie była początkowo w stanie zidentyfikować pomieszczenia, w którym się znalazła, ani też części bazy. Rozglądała się podczas gdy wokół niej obiekty zajmowały swe pozycje, rekonfigurując się w układzie wojna, przyjmując najbardziej optymalny układ dla dwóch zbiorów uwikłanych we wzajemnym konflikcie. Popatrzyła na Waltera, którego pchnięto na ścianę, skrytego za osłoną hełmu, którą opuścił tak samo jak wszyscy, podczas przekraczania między światami. Sprawdziła odczyty stwierdzając, że w bazie wciąż jeszcze znajdowała się atmosfera, choć zwiększyła się zawartość dwutlenku węgla, grawitacja także działała. Tuż przed sobą dostrzegła przegrodę przesłaniającą okno, podeszła szybkim krokiem by odnaleźć przełączniki mechaniczne i dźwignie umożliwiające jej podniesienie. Osłona powoli przesunęła się po zewnętrznej ścianie budynku, wpuszczając do środka jasne światło marsjańskiego dnia.

Im bardziej wznosiła się w górę tym więcej szczegółów dostarczała, powoli odsłaniając rzeczywistość na zewnątrz, wpływając także na narastające wewnątrz napięcie. Żołnierze obu grup czekali, nie przestając do siebie mierzyć, aż ujrzą miejsce, do którego przybyli. Osłona ukazała czerwony piasek Marsa oraz pas startowy, a Satya na podstawie kąta patrzenia stwierdziła, iż znajdować się muszą gdzieś w narożniku budynku A na piętrze, nieopodal miejsca zniszczonego granatnikiem, tuż nad elektrownią atomową. Ważniejsze jednak było kiedy, a wyglądało na to, że czas wrócił do normy. Na pasie stal odwrócony „Lincoln”, a tuż przed nim prom Buran, również zwrócony dziobem w kierunku, w którego przyleciał. Marsjański piasek miał kolor ciemnej czerwieni, znajdując się w cieniu ferii barw jaką mieniło się niebo, rozkładające się nad nimi furią burzy piaskowej szalejącej w górnych warstwach atmosfery. Potężny kłąb pyłu dosięgał pasa startowego, gotów by uderzyć z furią we wszystko co się na nim znajdowało.

- Nie pozostało nam dużo czasu – zauważył Kowalski, unosząc osłonę.

- Mniej niż sądzicie – powiedziała do niego Budzyńska. – A zatem imperialisto, co dalej?

- Myślę, że pora, abyście rozważyli, kto ma przewagę ogniową – zaproponował.

- Powiem to krótko jak ja to widzę – obejrzał się spoglądając w fioletowe światło, które nie znikało. - Za plecami mamy portal, z którego za kilka chwil mogą wyroić się maoiści w liczbie jakiej nie damy rady odeprzeć. Pod nami mamy stopiony rdzeń, który wkrótce eksploduje. Sugerowałabym jak najszybciej skierować się do promu i tu pragnę przypomnieć, że kody startowe, blokujące zniszczenie promu podczas startu i przejęcia go przez wroga, mam ja. Dodatkowo, imperialisto, jedynie my możemy gdziekolwiek polecieć.

- To znaczy?

- Buran to prom orbitalny. Może polecieć wyłącznie do jednej z marsjańskich baz, które należą do nas, lub zadokować do statku kosmicznego. A jedyny jaki tu się znajduje, należy do nas.

- Tam jest „Von Braun” – przypomniała Satya. Budzyńska zmierzyła ją krótkim spojrzeniem.

- Nie wydaje mi się – odparła. – Sądzę, że to tego czasu „Korolow” rozwiązał już ten niewielki problem.

- „Korolow”?

- Krążownik bojowy klasy Progress. Wasz niewielki stateczek nie miał żadnych szans, z siłą ogniową okrętu kilkukrotnie bardziej większego od waszych Apollo – zawiesiła głos, czekając aż informacja ta dotrze do wszystkich marines. – Pomyślcie o tym i rozważcie waszą sytuację. Niezależnie od tego, przydałaby mi się eskorta do wieży kontroli, na wypadek gdyby zaatakowali mnie maoiści. Po dotarciu na miejsce chętnie przyjmę kapitulację tych, którzy chcą stąd odlecieć i ocalić swe życia.

Satya pokręciła głową co nie uszło uwadze Budzyńskiej.

- Chcecie się poddać? Chętnie powitam was w naszym przodującym ustroju – powiedziała kierując swe słowa bezpośrednio do niej.

- Zostaw ją w spokoju! - rzucił z boku Coertzee.

- Dlaczego? Wyboru może dokonać sama. Nie możecie jej nic polecić – odparła Budzyńska i spojrzała na Satyę. - Gdybym mogła wydać jakiś rozkaz byłoby to wyceluj broń w głowę agenta Sojuszu i strzel w nią jeśli spróbuje powiedzieć choć jedno słowo. Za bardzo mnie denerwujecie, szpionie.

Satya nie odpowiedziała. Przez jej twarz przebiegł gwałtowny grymas.

- Dość – przerwał im Kowalski. -  Chyba jednak wolę rozwiązać dzielące nas różnice w inny sposób – oświadczył.

- Tu i teraz? Proszę, taktyczna pozycja pozwala wystrzelać się nam wszystkim nawzajem, może po waszej stronie dwie osoby przetrwają i będą mogły przeżyć ostatnie osiemnaście minut swojego życia.

- Dlaczego osiemnaście?

- Bo tyle pozostało do detonacji ładunku nuklearnego, który uaktywniliśmy w pancerzu bojowym naszego poległego towarzysza przed opuszczeniem bazy maoistów – wyjaśniła. – Więc jeśli chcecie, możecie podziwiać z bliska eksplozję atomową i sprawdzić czy przejdzie ona przez ten portal. Ja wolałabym jak najszybciej oddalić się na bezpieczną odległość. To jak imperialiści, idziecie z nami?

- Jesteś szalona! – zawołała Satya, po chwili ciszy. Kowalski zaklął.

- Wbrew pozorom jestem bardzo pragmatyczna – odparła Budzyńska. – Nie podejmuję żadnych bezsensownych działań, ani takich, które nie zostałby głęboko przemyślane i nie przyniosły określonych skutków.

- Zostawianie ładunku nuklearnego….

- … jest taktyczną koniecznością – odparła tamta. – Spytaj swojego kaprala Kowalskiego. Skoro w jakiś dziwny sposób bocznym wejściem znalazłam się w bazie maoistów, leżącej zapewne na Ziemi, zapewne w jakimś zapomnianym rejonie Himalajów bądź Hindukuszu, tak daleko od naszych terytoriów, że nie liczyli się nawet z możliwością ataku, albo w głębi zony, należało to wykorzystać. Skoro tam hodują twory odporne na naszą broń, opracowują techniki grożące temu światu, mając taką możliwość muszę zniszczyć tę placówkę. Robię to dla dobra Związku, ale również Sojuszu. Maoiści są wspólnym wrogiem, którego należy wyeliminować za wszelką cenę. Widzieliście co potrafią.

- Nie racjonalizujcie, towarzyszko – powiedział Kowalski.

- Nie? Powiedzcie, mając bombę atomową, nie postąpilibyście tak samo? – zapytała z widoczną  kpiną w głosie.

Powinienem wpaść na to sam, pomyślał Kowalski, cel strategiczny powinien być dla mnie oczywisty. Dla niej było jasne, że należy skorzystać z okazji i rozpieprzyć wrogą instalację, ja skupiłem się na przeżyciu. Wyprzedza mnie na każdym kroku. Muszę jak najszybciej się jej pozbyć, ale nie mogę tego uczynić. Jest kluczem do opuszczenia tego miejsca, ma kody startowe do Burana.

- Wynośmy się stąd – odpowiedział. – Siedemnaście minut.

Ruszyli w kierunku przejścia prowadzącego na parter. Opuścił osłonę hełmu i sprawdził czy działa łączność.

- Po dotarciu do celu przechodzimy w plan B – rzucił do interkomu.

- No wreszcie, kurwa… - zaczął Baumannn, lecz Vasquez ucięła.

- Jaki mamy plan?

- Nie wiem czy będziemy mieli łączność – powiedział Kowalski. – Poszukać osłon, wykorzystać otoczenie. Deveraux, trzymasz się z tyłu i używasz snajperki. Cel żołnierz idący na przedzie, dla ciebie również Jackson, gdyby nie miała pozycji. Di Stefano i Vasquez pozbyć się żołnierza numer dwa. Baumannn, zdejmujesz Gruszawoja. Ten ich więzień i Budzyńska muszą przeżyć. Być może będzie trzeba ją zranić, by odebrać jej broń, ale musi być przytomna. Czy to jasne?

- Kowalski – rozległ się głos Satyi.

- Nie teraz. Ty idziesz do tyłu, Coertzee, ty również. Nie wysuwać się do przodu, gdy zacznie się walka padacie na ziemię, w pierwszej kolejności będą strzelać do nas. Przyjęto?

Marines potwierdzili. Satya usiłowała coś powiedzieć, lecz uciął jej w połowie zdania.

Minęli kolejne łączniki i wreszcie dotarli do śluzy. W bazie wszystko migotało, a promieniowanie znacznie wzrosło. Nie miał pojęcia ile czasu zostało im do stopienia rdzenia, nie był już tego w stanie stwierdzić po tym jak wcześniej opuścili Krasnają Zwiezdę i znaleźli się na terytorium Kolektywu. Szedł ostatni pilnując tyłów, być może eksplozja atomowa miała nastąpić za kwadrans, lecz tamci mogli wcześniej rozwalić drzwi, posłać za nimi swoje potwory, a przy okazji deaktywować ładunek.

Śluzę przeszli w dwu mieszanych grupach, pilnujących się nawzajem, po czym znaleźli się na zewnątrz, w marsjańskiej grawitacji, przyjmując formacje marszowe. Budzyńska nie zareagowała, gdy marines rozproszyli się, choć sytuacja musiała być dla niej jasna. Nagle wszystko to wydało się Kowalskiemu idiotyczne. Dość miał już udawania i wyniosłości tamtej. Gdy obejrzał się w kierunku bazy niemal oniemiał.

Krasnaja Zwiezda zmieniła się we wściekły wir kawałków metalu, płynnych linii żelbetonu, wyładowań białych iskier i migającego wściekle fioletowego światła, w centrum rozszerzając się czarną materią mrocznego punktu emanującego swą innością. W niebo biła wstęga zakłóceń fioletowej barwy, niknąc w przestworzach. To, po co przybyli, znajdowało się wyciągnięcie ręki, zmieniając rzeczywistość rozrastało się stając anomalią, pochłaniającą rzeczywistość. Z bazy ocalała już tylko część budynku A, od którego kolejne części odrywały się dołączając do wiru i zmieniając swój stan skupienia, gdy natrafiały na odmienne stałe fizyczne, przejmujące władze nad powierzchnia Marsa, zmieniające jego atmosferę i powierzchnię. To, co sączyło się niewielkim strumyczkiem multiniestałości gdy przybyli, zostało pogłębione eksplozją Burana i otwarciem kolejnych portali, teraz stało się rozrastającą zagładą, zmieniającą rzeczywistość. Za ich plecami rodziła się zona, za czternaście minut mająca eksplodować wybuchem atomowym gdzieś po drugiej stronie fioletowego portalu, kolejny wybuch miał dołączyć lada chwila, gdy anomalia sięgnie elektrowni i stopionego rdzenia w budynku A. Ich czas dobiegał końca wraz z sięgającą swego kresu Krasnają Zwiezdą.

Grawitacja szalała, jego ciało stawało się ciężkie, a momentami każdy krok graniczył z cudem, by chwilę później umożliwić wybicie się i wyskoczenie na kilkadziesiąt stóp do przodu. Im dalej znajdowali się od szaleństwa za plecami, tym bardziej wszystko zdawało się wracać do normy, mimo iż podążali w kierunku burzy zajmującej nieboskłon przed nimi, której pierwsze podmuchy dawało się już odczuć wraz z niesionym piaskiem. Wielobarwne chmury przybierały ciemnogranatową barwę, zamieniając czerwone niebo Marsa w złowrogą noc.

„Lincoln” stał bezużyteczny na pasie, stanowiąc teraz kawałek złomu, zniszczony bezpowrotnie przed impuls elektromagnetyczny, tuż przed nim czerniał Buran, w swym potężnym pancerzu, z lufami działek przeciwlotniczych, gotowych zestrzelić wrogie drony. Stał nieopodal wieży kontrolnej, która podobnie jak on wydawała się pusta.

Budzyńska zaskrzeczała w interkomie.

- Piloci i moi ludzie nie odpowiadają – powiedziała. – Coś ci o tym wiadomo, imperialisto?

- Nie – odparł Kowalski, szukający wzrokiem miejsca, w którym mógłby przypaść do ziemi.

- Radzę wam zatrzymać się, jeśli nie chcecie zginąć.

Nawet przez skafander usłyszał dźwięk zgrzytającego metalu.

- Stać! – krzyknął, jednocześnie podnosząc karabin i celując do niej. Nie ruszyła się z miejsca, nie uniosła nawet swojej broni. Marines gwałtownie stanęli, celując w kierunku żołnierzy specnazu, którzy znaleźli się przed nimi. Z gruntu wokół wysunęły się kule umieszczone na podłużnych teleskopowych pałkach. Zatrzymały się bez ruchu tuż nad marsjańskim piaskiem, gdy Kowalski rozejrzał się dostrzegł, iż były wszędzie wokół.

- Co to jest? – usłyszał Satyę, znajdującą się na końcu, tuż za Coertzeem..

- Pieprzone pole minowe – uprzedził odpowiedź Baumannn.

- Chyba znasz ten typ imperialisto – w tle słyszał trzeszczący głos Budzyńskiej. – Miny aktywowały się, gdyż wasze radia nie nadają na odpowiedniej częstotliwości. Każdy następny krok stanie się waszym ostatnim.

- Wasz również!

- Nie wszystkich – Budzyńska wskazała mu ustawienie swoich ludzi. – Skoro przeżyję ja, Gruszawoj i nasz jeniec, moja misja osiągnie swój cel. Na wypadek gdybyście chcieli zacząć strzelać, przypomnij swoim ludziom, że po aktywowaniu wybuchają na dźwięk o określonym poziomie decybeli. Taki jak karabinowy strzał – Kowalski nie odpowiedział. Doskonale znał ten model min przeciwpiechotnych, stosowanych przez Związek, które w zwykłych warunkach bez problemu wykrywały elektroniczne szperacze. Miny zbliżeniowe z nadajnikiem radiowym, kolejny dowód niebywałej pomysłowości Związku w budowaniu mechanicznych urządzeń śmierci. Budzyńska kontynuowała – W przeciwieństwie do was imperialiści, nie zapomnieliśmy o zaminowaniu pasa po wylądowaniu.

- Czego chcesz?

- Rzućcie broń – powiedziała. – Teraz. Nasz czas jest ograniczony. Po prostu wsiądę do promu i was tu zostawię, jeśli tego nie zrobicie. Będziecie mogli podziwiać sobie z bliska wybuch jądrowy.

- Może i wylecimy w powietrze, ale was zabierzemy ze sobą – powiedział Kowalski podnosząc broń do strzału.

- Nie wydaje mi się – pokręciła głową Budzyńska. – Zawsze zdążymy strzelić wam w plecy.

- W jaki sposób, skoro jesteście przed nami?

- Ale za wami jest mój sojusznik.– jej głos był spokojny, gdy nagle wykonała dziwne ruchy rękami i odwróciła się do niego. Kowalski wiedział, że nie powinien się oglądać i po prostu wydać rozkaz do strzału. Jackson, Devereaux, Di Stefano i Baumannn stali w niewielkiej odległości od siebie, celując w znajdujących się tuż przed nimi żołnierzy specnazu, zgodnie z wydanym wcześniej rozkazem. Dwaj z nich znajdowali się przy krawędzi pola minowego, lecz Gruszawoj i Budzyńska stali nieco z tyłu, wraz ze swoim jeńcem. Nie próbował uciekać, być może już dawno zrozumiał to, co dopiero docierało do Kowalskiego, że ich opcje dawno się skończyły. Ten nie zamierzał jednak się poddać, skoro był w dupie miał zamiar zabrać ze sobą tylu skurwysynów ilu tylko zdoła, a przede wszystkim zastrzelić Budzyńską. Potem mógł już wylecieć w powietrze. Wbrew rozsądkowi postanowił jednak się obejrzeć. Ujrzał Coertzeego leżącego w piachu, a obok niego Satyę, która trzymała w ręku odebrany agentowi pistolet.  Za ich plecami wzrastała anomalia.

- Co takiego? - zdołał jedynie powiedzieć.

Satya cofnęła się o krok i wycelowała w jego stronę.

Rozdział 26 >>