24.
Pomieszczenie
znikło do reszty wypełniając się całkowicie warstwą pyłu oraz gruzu. Jeszcze
kilka minut wcześniej wypełniały je migające światełka. Kowalski wiedział, że
Arciniegas pozostanie tam zgodnie z opracowanym planem, czekając na sygnał,
nawet jeśli na swych czujnikach dostrzegła eksplozję atomową na podejściu do
stacji i jest świadoma, tego co oznacza to dla „Lincolna”. Choćby był tam wrogi
statek kosmiczny, choć nie miał pojęcia skąd miałby się on wziąć, z którego
zrzucono Burana, wiedział, że Arciniegas jest ostatnią osobą, która by ich
zostawiła. Była zbyt uparta i niesubordynowana by postąpić inaczej.
Gdy pył nieco
opadł, a grzmot wybuchu przebrzmiał, poderwał się na nogi. Nim jeszcze się
rozejrzał już wydawał rozkazy.
- Vasquez do
przodu, Deveraux osłona! – polecił. W dymie coś się poruszyło i zobaczył
przemieszczających się żołnierzy w kierunku miejsca gdzie przed chwilą
wysadzili konstrukcję bazy. Coś było nie tak, ale nie potrafił stwierdzić co
takiego, rozejrzał się lecz nigdzie nie dostrzegł stworów. Ruszył w kierunku
ściany, dostrzegając w niej wystrzępioną dziurę. Okno przestało w dużej mierze
istnieć, znaczna część termoosłony została oderwana. Siła eksplozji
skoncentrowana w jednym miejscu uczyniła w żelbetonie wyrwę, przy której znalazła
się już Vasquez, a zaraz za nią podbiegł żołnierz specnazu. Tamci nie
zamierzali spuścić ich wyraźnie z oka. Tuż za nimi ze snajperką przykucnęła
Deveraux.
- Brak widoczności!
– rzuciła, nie dostrzegając nic pośród pyłu. Przy ścianie pojawili się już
pozostali członkowie oddziału, Baumannn i Di Stefano oraz Jackson, oswobodzony
z hardimana, trzymający karabin M16B. Gdzieś w dymie musiał pozostawać
Coertzee, ale Kowalski nie zamierzał przejmować się jego nieobecnością, wiedząc
że da sobie radę.
- Baumannn, lina! –
rozkazał.
Starając się nie
patrzeć na żołnierza specnazu, marine przypiął linę karabińczykiem do skafandra
Vasquez. Specnaz nie pozostawał w tyle, przypinając swojego żołnierza do
własnej liny.
- Vash, naprzód! –
polecił kapral.
Vasquez ostrożnie przemieściła się przez dymiąca dziurę, za nią
podążał desantowiec. Chwilę później zniknęła, a lina szarpnęła i rozwinęła się,
po czym poluźniła. Podobnie stało się z jej sąsiadem. Rozległ się okrzyk bólu.
- Żołnierzu! –
zawołał Kowalski, profilaktycznie spoglądając na Budzyńską, unosząc swój
pistolet. Tamta odpowiedziała tym samym.
- W porządku –
usłyszał Vasquez. – Spadłam. Grawitacja się nie zmieniła.
Najwyraźniej
anomalia objęła już swym zasięgiem otoczenie bazy. Szlag, powinien to
przewidzieć. Zrozumiał już co go niepokoiło, nie zwrócił uwagi na brak
dekompresji jaki powinien nastąpić, gdy sztuczna atmosfera stacji zetknie się z
rzadką atmosferą Marsa. Spojrzał na odczyt, stwierdzając iż nadal dałoby się
oddychać. Sytuacja zaczynała go przerastać, a on popełniał błędy na jakie nie
powinien sobie pozwolić, jakich nie zrobiłby major Gow.
- Możesz nawiązać
kontakt z Evergreenem? – zapytał przez interkom Vasquez.
- Negatywnie.
Widoczność na kilka kroków. Teren bezpieczny.
Nie pytał już o
powód dla którego niewiele widziała. Wydał rozkaz ewakuacji. Na jego polecenie
marines pospinali się linami, podobnie uczynił go specnaz, a on drgnął gdy ktoś
klepnął go w ramię. Budzyńska podała mu karabińczyk.
- Powinniśmy
pospinać się naprzemiennie – zaskrzeczała w interkomie zniekształconym głosem.
– Ale takie zabezpieczenie będzie równie dobre.
- Sami zepnijcie
się własną liną – prychnął.
- Chętnie, jak
tylko znajdziecie się na jej końcu.
Przez chwilę nie
odpowiadał, po czym wziął od niej linę i zapiął na swoim haku obok końcówki
marines, znajdując się w ten sposób pośrodku, łącząc oba oddziały ze sobą.
Przynajmniej technika karabińczyków pozostała kompatybilna mimo dwóch odrębnych
ścieżek rozwoju Sojuszu i Związku. Mimo wszystko proste rozwiązania były zawsze
najlepsze, podobnie łączność radiowa, której zasady nie zmieniły się w obu
armiach.
- Ruchy! – zawołał,
gdy obejrzał się i dostrzegł świat migoczący na fioletowo. Pokazał poblask
Budzyńskiej, po czym skierował się w stronę dziury.
Mimo, iż
ograniczeni byli ruchami żołnierzy do których byli przypięci, jednocześnie
osłaniając się wzajemnie, udało im się opuścić zniszczone pomieszczenie w ciągu
kilkunastu sekund. Gdy zeskoczyli Kowalki i Budzyńska dołączył do nich
Baumannn, celujący karabinem w fioletowy blask. Na szczęście nie wyskoczyła z
niego żadna czteroręczna istota. Teraz znaleźli się poniżej konstrukcji bazy,
celując z w miejsce, z którego przybyli.
Gdy Kowalski
zeskoczył stwierdził, że powierzchnia znajduje się nieco wyżej, niż powinna, a
parter Krasnajej Zwiezdy pogrążony jest w gruncie dużo bardziej niż zapamiętał.
Dzięki temu Vasquez nie spadła z dużej wysokości, choć przyciąganie
przypominało te na stacji. Odczyt otoczenia nadal się nie zmienił, wyglądało iż
atmosfera nadal podąża za nimi.
Nie był w stanie
dostrzec tego co znajdowało się za budynkiem, tuż nad nim w szalonym tańcu
wirował szary pył, mieszając się z dymem przesłaniał widoczność. Burza
wzniecona przez atak nuklearny dotarła nad bazę i wyładowała swą wściekłość i
furię na tych, którzy ją wywołali.
Podmuchy wiatru były wyraźnie odczuwalne, choć skafandry izolowały ich
od otoczenia i skrajnych temperatur, pogorszenie pogody było wyraźnie widoczne.
Mars zniknął w szaro-żółtej chmurze. Choćby szukał na niebie wzrokiem śladu
wybuchu, który wcześniej zauważyli, nie miał szans by przebić się wzrokiem
dalej niż na kilka jardów.
Sprawdził łączność.
Wciąż działała, mimo iż nie miał pojęcia jak długo. Jej zasięg był ograniczony,
więc nie dziwiło go, że Evergreen nie odpowiada, a tym bardziej nie miał nawet
cienia szansy by nawiązać łączności z „Von Braunem” bez wykorzystania nadajnika
umieszczonego na Buranie.
Musiał jeszcze
wymyślić jak przejąć prom, odnaleźć pilotów, wystartować i polecieć na orbitę,
przekonując jednocześnie Arciniegas, że nie powinna ich z niej zestrzelić.
Następnie zadokować do „Von Brauna”. To ostatnie było akurat najprostsze z
powodu kołnierza desantowego, umożliwiającego zajmowanie statków Sojuszu. Na
razie należało rozwiązywać każdy problem po kolei, zgodnie z tym co wcześniej
powiedział Gow. Gdzieś za jego plecami tykał licznik w postaci wysuniętych
prętów rdzenia, które nagrzały się już zapewne tak, że nie dałoby się wsunąć na
powrót, by powstrzymać nadchodzącą eksplozję. Nie zamierzał zresztą wracać do
bazy.
- Vasquez, powoli
naprzód – polecił, a radio zatrzeszczało. Zerknął na kompas i gdyby nie fakt,
że musiał zachować opanowanie, chętnie by zaklął. – Azymut siedemdziesiąt trzy.
- Jaki azymut, do
cholery, strzałka kompasu lata wokół – rozległ się głos Baumannna.
- Szeregowy, zamknąć się! – warknął.
- Przyjęłam, jest
siedemdziesiąt trzy – padła odpowiedź Vasquez. Nawet przez chwilę nie
podejrzewał, że jej kompas działa normalnie, w myśl zasady dowódca ma zawsze
rację, a z rozkazami się nie dyskutuje, poinformowała po prostu, że je
wykonuje. Pod tym względem była spokojna i opanowana, wiedział, że może na niej
polegać. Ruszyła powoli naprzód, oddzielając się od zbitej grupki żołnierzy, a
tuż obok niej poderwał się jej rosyjski partner. Pozostało mieć nadzieję, że w
szalejącej burzy będą w stanie utrzymać kierunek. Tuż za nimi przemieszczał się
specnazowiec w zbroi bojowej, gotów otworzyć ogień.
- Ten wiatr mógł
nie zatrzeć jeszcze wszystkich śladów, jakie zostawiliśmy podchodząc do bazy –
rozległ się trzask, gdy połączyła się z nim Budzyńska. – Proszę powiedzieć
swojemu żołnierzowi, żeby ich poszukał.
- Przyjąłem. Nie
próbujcie niczego, towarzyszko.
- Wy również,
imperialisto.
Wyłączyła się, a on
przekazał jej sugestię Vasquez, polecając ruszać w ślad za nią. Zmieniając
częstotliwość połączył się z Deveraux.
- Cały czas próbuj
wywołać Evergreena na indywidualnej – polecił. Pora przyjąć założenie, że tamta
może słuchać ich rozmów na kanale ogólnym. Założenie całkiem słuszne, w
kontekście paranoi Coertzeego, którego widział przed sobą. Ale tamten miał
rację, nie mógł lekceważyć informacji, że kobieta jest oficerem GRU,
śmiertelnie skutecznego rosyjskiego wywiadu wojskowego.
- Co mam mu
rozkazać?
- Niech ukryje się
i czeka – powiedział. Decyzje będą musiały być szybkie. - Jackson, jak się
czujesz? – miał wreszcie chwilę by zainteresować się jego stanem.
- Bywało lepiej,
ale dam radę – padła odpowiedź jakiej mógł oczekiwać po marine. Nawet jeśli
tamten nie doszedł do siebie po wstrząsie elektrycznym, a na pewno tak było,
nie zamierzał mu się przyznać. To dobrze.
Grupa powoli ruszyła do przodu, pochylona, z
opuszczoną bronią. Miał nadzieję, że wszechobecny pył nie uniemożliwi oddania
strzału, lecz nie mieli możliwości zabezpieczyć i schować karabinów, mając
wroga u boku. Żadna z wyuczonych zasad walk na pustyni nie dawała się tu
zastosować. Szli w dwóch rzędach, a Kowalski wysunięty nieco do środka, gdyż
mniejsza liczba desantowców sprawiała, że lina przeciągała go w kierunku
Budzyńskiej. Dobre i to, przynajmniej mam przed sobą jej plecy, gdybym chciał
pobawić się w Baumannna. Zawsze mogę zdjąć ją i żołnierza z przodu, nim tamci
odpowiedzą ogniem. Nie sądził, aby było to tak łatwe, wyszkolenie specnazu nie
pozwoliłoby aż tak tamtych zaskoczyć. Fakt, iż Budzyńska nie przejmowała się
tym, ze ma go za plecami, nie był kwestią zaufania, lecz zwykłego pragmatyzmu.
Pomijając fakt jej deklaracji, iż potrzebują jej do odpalenia promu, nie było
to dobre miejsce do walki. Raczej do wzajemnego wybicia nawzajem i śmierci w
piasku. Pomijając fakt, iż gdyby z przodu czaił się jakiś wróg, ich formacja
nie dawała żadnej możliwości obrony. Nie byli jednak w stanie wiele z tym
uczynić, brak widoczności działa na szczęście w równej mierze na ich korzyść.
Rzucił okiem na
Krasnają Zwiezdę, która znikała w wirującym pyle. W pomieszczeniu, z którego
przybyli migotał fioletowy blask, a nad dachem konstrukcji powietrze pulsowało
kręcąc się w przeciwnym kierunku. Więcej nie był w stanie dostrzec, serce
anomalii rozrastało się. Budynek pogrążony był do połowy w ziemi, choć nawianie
takiej ilości pyłu musiało zająć długie godziny. Kwestia czasu nie była jednak
czymś co działało w tym miejscu normalnie. Odwrócił się i skupił na wędrówce,
usiłując nie przewrócić, gdyż siła wiatru narastała.
Z trudem był w
stanie dostrzec idącą z przodu Vasquez i jej partnera, choć znajdował się
ledwie kilkanaście kroków od nich. Pozbawiony słonecznego światła pył nie miał
już marsjańskiego zabarwienia. Szarość zdawała się przechodzić w brudną biel.
Przetarł szybę
osłony i spojrzał na swoją rękę, orientując się, że jest mokra.
- To śnieg –
usłyszał głos Budzyńskiej, która jakimś dziwnym trafem uczyniła to samo.
- Burza śnieżna na
Marsie? – wyraził swoje zdziwienie.
- Zona – zatrzeszczała. – Proszę zapomnieć
o wszelkich zasadach. Niech wasi ludzie uważają. Coś może wyjść z tej śnieżycy.
Coraz lepiej. Nie
było już Satyi, która mogłaby wyjaśnić mu co się tutaj dzieje, choć właściwie
tego nie potrzebował. Po jej zniknięciu i śmierci majora oraz trzech jego
kolegów chciał jedynie wiedzieć, jak walczyć z tym, w czym brał właśnie udział.
Choć nie sądził aby tak było, zawsze pozostawała możliwość, iż wszystko co się
dzieje wokół jest jakąś sztuczką Rosjan. Przecież na dokładkę miał jeszcze obok
siebie specnaz.
Po kolejnych
kilkunastu krokach pył zniknął całkowicie, ustępując miejsca płatkom śniegu,
które ograniczyły widoczność jeszcze bardziej. Odczyt temperatury wskazywał, iż
znacznie spadła, osiągając minus dziesięć stopni Farenheita. Dzięki Bogu i
korpusowi za skafandry bojowe, prócz materiałów kompozytowych dających
niewielką osłonę przez strzałami, chroniących również przed skrajnymi
temperaturami. Musiał jednak ponownie przetrzeć szybę, bowiem roztarty
wcześniej śnieg zaczął zamarzać.
- Coś jest przed
nami – zatrzeszczała Vasquez. Łączność zaczynała się rwać.
- Precyzyjniej,
żołnierzu.
- Jakaś
konstrukcja.
Maszerujący
zatrzymali się, pochylając ku ziemi i zajmując pozycje obronne. Budzyńska
przesunęła się do przodu, a Kowalski podążał za nią, połączony z nią liną. Bez
słowa przemieścili się na czoło pochodu, łamiąc w ten sposób jego formację,
idąc pomiędzy wpatrującymi się w siebie wrogo przez zamarzające osłony hełmów
żołnierzami. Tuż przed nimi w zamieci majaczyło coś ciemnego, wysokiego i
szerokiego, przypominającego ścianę budynku. Podeszli jeszcze bliżej, wysuwając
się kilka kroków naprzód i przekonali się, że rzeczywiście tak jest.
- Baza. Zmyliliśmy
drogę – powiedział. Zastanawiał się ile jeszcze czasu im zostało i na jak długo
starczy im tlenu, lecz śnieg na razie przesłaniał jego czujniki.
- Nie –
zatrzeszczała Budzyńska. – „Krasnaja Zwiezda” sięgała tylko do pierwszego
piętra.
Miała rację.
Budowla była dużo wyższa, pośród zamieci nie byli w stanie dostrzec jej
szczytu, znikającego w wirującym śniegu.
- Więc co to jest?
– zapytał, nie mogąc przypomnieć sobie w promieniu setek mil, żadnego innego
budynku Związku na obszarze Aresa.
- Właściwym
pytaniem jest gdzie my się znaleźliśmy – mruknęła Budzyńska, po czym ruszyła
przed siebie szybkim krokiem, ignorując możliwe niebezpieczeństwa i ciągnąc
linę. Podążył za nią.
- Co takiego?
- W zonie przestrzeń nie funkcjonuje
normalnie – odpowiedziała. – Oszczędzaj tlen imperialisto, nie będę ci tego
tłumaczyć, przypomnij sobie to co wiesz – jej wypowiedź pełna była trzasków i
dźwięków wydychanego powietrza.
Problem jest taki,
że my niewiele wiemy o tych waszych anomaliach. Dlatego tu przylecieliśmy i
wpakowaliśmy się w największą wtopę naszego życia od czasu ostatniej próby
lądowania Sojuszu na Marsie. Bo jakiś kurwa jajogłowy twierdzi, że ma to
kluczowe znaczenie dla naszego przetrwania, tak przynajmniej mówiła Satya. A
teraz ten sam jajogłowy bezpiecznie lata sobie w górze nad naszymi głowami, a
my pętamy się w śnieżycy sypiając z wrogiem.
Dotarli do ściany,
która okazała się być zbudowana z płyt połączonych ze sobą, kolorem
przypominającym nieco żelbeton. Budzyńska dotknęła jednej z nich i bezsilnie
rozejrzała się.
- Lewo czy prawo? –
zapytała.
- Lewo –
zdecydował. Nie tracili czasu na dyskusję, choć cały czas nie był do końca
przekonany, że to co dzieje się wokół nie jest jakąś sztuczką Rosjan. Z drugiej
strony gdyby tamci potrafili dokonywać takich sztuczek, z łatwością
zakończyliby wojnę w tydzień.
Przed nimi
zamajaczyło coś ciemnego, gdy podeszli bliżej zauważyli wnękę, a w niej
metalowe drzwi wielkości człowieka o średnich rozmiarach, wyposażone w wajchę.
Zatrzymali się na chwilę, oboje zastanawiając się nad decyzją jaką powinni
podjąć. Wreszcie Kowalski podszedł bliżej i chwycił za dźwignię. Zanim
zdecydują się wysadzić wejście, lepiej sprawdzić czy nie da się wejść do
wnętrza, nie uprzedzając tego kto jest w środku.
Wajcha przesuwała
się z dużym oporem, lecz gdy złapała za nią Budzyńska i naparła dodatkowo swoim
ciężarem, drzwi ustąpiły. Z trudem przesunęły się w bok, niczym w śluzie. Za
nimi nie było jednak drugiej blokady, lecz korytarz tonący w mroku. Kowalski
ustąpił pierwszeństwa Budzyńskiej na co zareagowała z widoczną dezaprobatą
świadoma, iż czyni to wyłącznie dlatego, że chce aby pierwsza wystawiła się na
ewentualne niebezpieczeństwo. Wychyliła się zza załomu i celując do środka z
kałasznikowa zaświeciła lampą czołową na hełmie. Zamrugał nieco oślepiony
jasnym światłem, które omiotło korytarz. Wewnątrz było pusto. Kobieta bez
wahania wkroczyła do środka, a on podążył za nią.
Korytarz był długi
i kończył się kolejnymi drzwiami. Uruchomił własną latarkę punktową, szukając
wzdłuż ścian śladu okablowania. Nie zauważył żadnego oświetlenia, ani śladu
instalacji alarmowej przy drzwiach, których system otwierania był czysto
mechaniczny, jak zorientował się działając wyłącznie na bazie zwykłej
przekładni. Sprawdził odczyty, stwierdzając iż temperatura wynosiła 32 stopnie
Farenheita, osiągając tym samym temperaturę zamarzania wody. W korytarzu
panowała atmosfera zdatna do oddychania, mimo iż drzwi pozostawały wciąż
otwarte prowadząc na zewnątrz. Za nimi do środka wkraczali pozostali żołnierze,
podczas gdy Budzyńska znajdowała się już przy kolejnych drzwiach. Spojrzała na
niego wymownie, a on chwycił dźwignię, pociągając ją w dół. Drzwi ustąpiły, zaś
kobieta wychyliła się gotowa do oddania strzału, gasząc uprzednio swe światło.
Za drzwiami
znajdował się kolejny korytarz biegnący prostopadle, oświetlony dziwnymi
mętnymi lampami, rozmieszczonymi na tyle rzadko, by pomieszczenie tonęło w
półmroku. Sufit znajdował się równie nisko jak poprzedni, Kowalski ponownie
musiał się pochylić. Ściany tworzyły płyty ze śladami licznych zacieków, choć
nie dostrzegł żadnych rur. Wzdłuż jednej z nich biegły kable, dużo grubsze niż
te, które znał. Lampy także nie przypominały niczego co wcześniej widział,
wewnątrz mógł dostrzec żarówki jakich nie widział od czasów dzieciństwa, jakich
nie używano już dawno w Sojuszu, gdzie zastąpiły je żaróweczki halogenowe.
Rozejrzał się w lewo i prawo, po czym przesunął robiąc miejsce pozostałym.
- Zachować ciszę –
polecił. Nikt nie potwierdził otrzymania rozkazu, najwyraźniej łączność radiowa
przestała istnieć. Zauważywszy, że Budzyńska podniosła osłonę, uczynił to samo.
Powietrze było sterylne i suche, a także zimne. Popatrzył na wchodzących na korytarz
żołnierzy, a potem na nią.
- Gdzie my
jesteśmy? – zapytał szeptem.
- Właśnie się
zastanawiam – odpowiedziała.
- Ja również,
towarzyszko. To dobra chwila na szczerość – zażądał odpowiedzi, przyglądając
się ścianom i dziwnym znakom, które na nich wymalowano. Usiłował je skojarzyć,
lecz nachodzące na siebie kreski niewiele mu mówiły.
Budzyńska
zaszczyciła go spojrzeniem.
- Albo co? –
zapytała. – Ten chwilowy rozejm dobiegnie końca? Stanie się tak prędzej czy
później. Podobnie jak wy imperialisto czekam na właściwy moment. Chcecie
szczerości? Zacznijmy od tego ile czasu pozostało nam jeszcze do eksplozji
atomowej?
- Do czego?
- Kłamiecie bardzo
nieudolnie, jesteście prostym żołnierzem, kapralu. Stopiliście rdzeń w
„Krasnajej Zwiezdzie”. Nie zaprzeczajcie, wasza twarz zdradza wszystko. Taktyka
jaką i ja bym się posłużyła, więc zupełnie mnie to nie dziwi. Jakoś nie
znaleźliście jeszcze czasu by mi o tym powiedzieć.
- A wy byście
powiedzieli? – zapytał. – Chcę wiedzieć, gdzie my do cholery jesteśmy.
- Uwierzcie mi,
akurat jeśli chodzi o to, jestem równie zaskoczona jak wy – odparła.
Milczał przez
sekundę, po czym podniósł nieco głos.
- Coertzee! Do
mnie! – przez ciasny korytarz, pochylony przecisnął się powoli agent z
opuszczoną osłoną hełmu, mijając żołnierzy. Stanął obok nich, pochylony z
powodu wysokości korytarza. Z widocznym trudem minął desantowca w zbroi
bojowej, który ledwo się tu mieścił z powodu rozmiaru swego pancerza, a
Kowalski czuł się nieswojo mając taką siłę ognia tuż za plecami. Dostrzegł, że szpieg
zdążył już pozbyć się liny łączącej go z żołnierzami specnazu i marines. –
Łączność nie działa, a chciałem aby mógł pan wziąć udział w tej rozmowie, bo
zapowiada się ciekawie.
- Chyba nie wie
pani kim jestem – zaczął zupełnie bez sensu Coertzee, najwyraźniej po wyjściu
ze świata cieni zderzywszy się ze swoim przeciwnikiem nie wiedząc co
powiedzieć.
- Wiem doskonale –
odparła Budzyńska. – Więc nawet nie próbujcie się odzywać, a nawet nic robić.
Wywiad wojskowy czy CIA? – zapytała. – Moi ludzie dokonując oceny bojowej
waszego oddziału od razu wskazali kto stanowi najmniejsze zagrożenie. Kto nie
porusza się jak wojskowy, lecz kryje się usiłując nie dać zauważyć. Swój pozna
swego, ale jesteście tak nieudolni towarzyszu szpionie, że nie dziwię się, iż
imperializm przegrywa na całej linii.
- W jakim celu tu
przylecieliście? – przerwał Coertzee. – Kapral już pytał, a wy nie raczyliście
odpowiedzieć.
- A wy? – natarła
Budzyńska.
- Zająć „Krasnają
Zwiezdę” i zdobyć dane jakie tu zgromadziliście – odpowiedział Kowalski,
którego już to wszystko zmęćzyło i zignorował ostrzegawcze spojrzenia agenta. –
Przy okazji dokonać zniszczeń na znaczną skalę.
- Przybyliśmy,
kiedy naszą bazę zaatakowały siły Sojuszu – odparła Budzyńska, patrząc na
niego. – A nad Marsem pojawił się „Von Braun” i zrzucił na nas bomby nuklearne.
A komandosi pod waszym dowództwem wybili całą załogę bazy.
- To nie my.
- Wezwanie pomocy
było jasne. Naukowcy i Kosmarmia zostali zaatakowani przez wrogie siły –
warknęła. – Rzuciliśmy im na pomoc oddziały lądem, a potem wysłano wsparcie
specnazu. Zabiliście ich wszystkich co do jednego imperialiści i za to
zapłacicie.
- Baza była już
opuszczona, gdy przybyliśmy – powiedział Kowalski. – Musiała zostać zaatakowana
chwilę wcześniej przez te czterorękie stwory. Zabrały gdzieś załogę, tak jak
naszych ludzi – myślał o tym już od jakiegoś czasu, rozważając możliwości
ocalenia Nayady. Nie widział żadnych, jedyne co mógł to walczyć o przeżycie.
- I tak się
przypadkowo składa, że pojawiły się akurat w chwili gdy przybyliście? Wygodne.
- O ile pamiętam
pojawiły się w momencie gdy nas zaatakowaliście – przypomniał.
– Być może to wszystko jest jakimś
wyrafinowanym planem uknutym przez GRU – wtrącił Coertzee.
Zmierzyła go zimnym
spojrzeniem.
- Nie obrażajmy
swojej inteligencji, szpionie – powiedziała.
- Nie trzeba było
bawić się w próby wywołania anomalii – rzucił Kowalski.
- Nie bawiliśmy się
w to – odparła, po czym westchnęła. – Kapralu, emocje nie powinny przesłonić
naszego rozumowania. Oboje planujemy się wystrzelać i odlecieć stąd Buranem,
weźcie jednak pod uwagę, że może być to niemożliwe.
- Dlaczego? –
zapytał. – Sugerowaliście już, że nie mamy dokąd lecieć. Powinienem o czymś
wiedzieć? Na przykład skąd wziął się wasz statek na orbicie, skoro nie miało
tam prawa być żadnego?
- Nie – odparła. –
Mówię o czymś innym. Sytuacja się zmieniła i skomplikowała. Nie jesteśmy już na
Marsie.
- Co takiego?.
- Rozejrzycie się
imperialiści. Pochłonęła nas zona, tu
czas miesza się z przestrzenią w niezrozumiały sposób – powiedziała. – Mamy
tlen, warunki grawitacyjne i pogody identyczne z ziemskimi. To zona. Nie wiem jak i dlaczego, ale
znaleźliśmy się gdzie indziej.
- Gdzie? – zapytał
krótko, usiłując przyjąć do wiadomości jej słowa.
- Nie mam pojęcia –
powiedziała z niepokojem. – Nie słyszałam jeszcze by zony łączyły Ziemię z Marsem.
- Chryste, ze
wszystkich historii GRU, ta jest… - zaczął Coertzee, lecz Budzyńska zmierzyła
go zimnym spojrzeniem.
- Znacie zony? Byliście w jakiejś? Więc milczcie.
Ten budynek...
- Tak?
- Wbrew temu co
podejrzewacie nie został wybudowany przez Związek. Nie rozpoznaję tej
konstrukcji i instalacji.
- Nie należy też do
Sojuszu – powiedział Kowalski. – Tego mogę być pewien. To nie jest nasze
budownictwo.
- Pozostaje nam
więc sprawdzić do kogo – powiedziała. – Lub obrócić się na pięcie i wrócić do epicentrum nadchodzącej eksplozji
atomowej. Choć znając zonę nie jestem pewna, czy byłoby to możliwe.
- Możemy zawsze się
jeszcze zastrzelić – dodał Kowalski, a ona pokiwała głową.
Coertzee prychnął.
- Kapralu… -
zaczął.
- Dopatrujecie się
ukrytych celów, tam gdzie ich nie ma – powiedziała Budzyńska.
- Czyżby? – spytał
Kowalski. – Może ta sytuacja jest już na tyle dogodna, aby to uczynić?
- Macie za plecami
mojego żołnierza – przypomniała.
- A on mojego. W
ostatecznym rachunku szereg zamyka szeregowy Baumannn, on chętnie by wszystkich
zabił no i ma tę przewagę, że jest na samym końcu korytarza, jeśli zacznie
strzelać nikt nie przetrwa, więc zdaje się zwycięzcą będzie Sojusz.
- Kapralu,
chwileczkę… – mówił Coertzee, ale nie zwracali na niego uwagi.
- Dlaczego wasze
kule odbijają się od tych stworów?
- Skąd mam
wiedzieć? – zapytała. – A dlaczego wasze je przebijają? Strzelamy różną
amunicją, wy macie swoje 5.56, my
ulepszonego makarowa. Nie mam pojęcia. Powtórzę wam raz jeszcze, nie mam nic
wspólnego z tymi stworami. Ani z tym budynkiem.
- Przez cały czas
kłamiecie, towarzyszko – wtrącił się Coertzee. – Wymsknęło się wam, że nasz
statek nazywa się „Von Braun”. Skąd o tym wiedzieliście?
- Zapewniam, że od
początku naszego spotkania nie powiedziałam nic przypadkiem – odparła
Budzyńska. – W przeciwieństwie do was. Dowiedziałam się już bardzo wiele. Wiem
o waszej misji i niewielkim stateczku. Nie sądzę, żeby jeszcze pozostawał nad
orbitą Marsa. „Korolow” zapewne go już zestrzelił, jeśli jego przejęcie okazało
się niemożliwe.
- Wasz statek,
który wziął się znikąd? – zapytał Kowalski.
- Statek, który
porusza się na falach grawitacyjnych stanowiących wydajniejszą odpowiedź na
waszą technikę fotonową. Wyruszyliśmy z Ałmaza na wieść o bombardowaniu Marsa i
ataku na bazę, pojawiliśmy się na orbicie, by dokonać desantu i ocalić naszych
ludzi – Kowalski nie wiedział co powiedzieć, a ona przysunęła się do niego. –
Teraz zastanówcie się imperialisto, czy chcesz rozpocząć wymianę ognia, czy też
jeszcze trochę wytrzymasz, by w rozmowach z pewną komunistką z GRU poznać inne
sekrety wroga, by przekazać je swemu dowództwu. Wiadomość, że wasz wróg potrafi
złamać barierę światła to nie wszystko.
Kij i marchewka,
pomyślał. Ona cały czas gra. Kłamie, lub nie mówi wszystkiego. Tylko z jakiego
powodu?
- Mam to w dupie –
poinformował ją kapral. – I mam już dość tego wszystkiego. Po co tak naprawdę
jesteśmy ci potrzebni? – zapytał. – Nie bez powodu usiłujesz odwlec cały czas
tę konfrontację. By nas schwytać?
- Proszę się nie
przeceniać- odparła. – Nie jesteście tak ważni jak „Von Braun”, którego
technologia nas bardzo interesuje. Naprawdę nie kłamię, mówiąc że nie mam
pojęcia gdzie się znalazłam. Nie mam pojęcia co tu robimy, nie było to celem
mojej misji.
- A co nią było? –
nacisnął.
- Spacyfikować bazę
– powiedziała. – Uwierzcie mi, sytuacja przerosła mnie tak samo jak was. Ale w
przeciwieństwie do krewkich kowbojów mam jeszcze tyle rozsądku, by wiedzieć, że
mam zbyt niewielkie siły na starcie z zoną.
Jeżeli jakiekolwiek by mogły na wystarczyć.
- Czego wy
właściwie chcecie? – zapytał.
- Tego samego co wy – zapewniła. – Wydostać się stąd. Najpierw jednak
musimy się dowiedzieć gdzie my właściwie jesteśmy.
- Do cholery. Zapłacisz za to wszystko – włączył się
Coertzee. Popatrzył na Budzyńską. Wreszcie powiedział: – Kapralu, przyznaję, że
jej maniera pewności siebie nie rodzi zaufania, nie możemy jej ufać, ale ma
rację.
- Więc jak, strzelamy do siebie? – zapytała.
- W tej sytuacji major Gow… - zaczął agent.
Kowalski gwałtownie przerwał Coertzeemu.
- Proszę mi nie mówić, co zrobiłby major. Powiem co
uczynię ja. Na razie idziemy przed siebie -obejrzał się na swoich ludzi
ustawionych gęsiego w wąskim korytarzu. W zasadzie nie wiedział co ma im
powiedzieć. – Broń w gotowości! – rozkazał.
Budzyńska wydawała rozkazy urywanym rosyjskim,
wymieniając krótkie zdania z Gruszawojem. Kowalski pożałował, że nigdy nie
nauczył się tego języka, ani nawet polskiego, w którym znał jedynie kilka słów.
Spojrzał pytająco na Coertzeego, ten jednak posłał mu uspokajające spojrzenie,
które nie odniosło wielkiego efektu.
Na razie nie pozostało nic więcej do dodania, ruszyli
więc przed siebie ciasnym korytarzem, w międzyczasie odpinając łączące ich
liny, które omal nie splątały się w wąskiej przestrzeni. Otoczenie nadal nie
wyglądało znajomo, a rzadko rozmieszczone światła migały. Wreszcie dotarli do
kolejnych drzwi, również zabezpieczonych dźwignią. Ponownie nie zauważył
żadnego systemu alarmowego, ani śladu zaawansowanej techniki, otworzył więc
niewielkie drzwi, mając nadzieję iż za nimi sufit znajdzie się nieco wyżej. Od
wymuszonej pochylonej pozycji rozbolał go już nieco kark.
Po drugiej stronie znajdowało się przestronne
pomieszczenie, oświetlone zielonym światłem padającym z lamp na suficie.
Zdawały się z niego wyrastać, spośród dziwacznych dźwigarów i płyt stanowiących
jego pokrycie, łączących się z dziwacznymi nitkami przechodzącymi w ciemne
zgrubienia. Początkowo uznał, że jest to roślinność, ale po chwili dostrzegł
między nimi kable biegnące w rozmaitych kierunkach. Nie widział w tym wszystkim
żadnego porządku. Ostrożnie wkroczył do pomieszczenia, dotykając jednej ze
ścian. Nawet przez skafander mógł stwierdzić, że pokrywający je materiał był
lepki w dotyku, zdając się pulsować. Pod nim dostrzegł płyty podobne do tych,
jakimi wyłożono korytarz. Z niego weszli do hali bocznym wejściem, wkraczając
na jej piętro, znajdując się na czymś w rodzaju balkonu. Usłyszawszy gwar
podkradł się powoli do balustrady, zauważając iż znalazł się w czymś wielkości
znacznego hangaru. Ostrożnie wyjrzał i rozejrzał się.
Po drugiej stronie dostrzegł kraniec sali, a tam
analogiczną balustradę, stanowiącą jakby lustrzane odbicie. Była ciemna, jej
kraniec ginął w mroku, choć znajdować się tam musiały drzwi prowadzące do
bocznych korytarzy, podobnych to tego, którym tu się dostali, najwyraźniej do
dawna nieużywanego. Nie wyglądało na to, by miejsce w którym byli zostało
opuszczone, a nie przychodził mu do głowy żaden powód, dla którego gospodarze
porzucili tunele i zostawili je bez ochrony, zwłaszcza gdy popatrzył w dół.
Piętro niżej tętniło życie. Sala była długa, a on nie
był w stanie dostrzec jednego jej krańca. Na drugim znajdującym się bliżej
niego dostrzegał coś na kształt obracającego się pierścienia, wewnątrz którego
błyskało fioletowe światło, zdając się szaleńczo wirować. Tuż za nim była
ściana, jednak wskakujące do niego czteroręczne stwory znikały, nie docierając
do niej. Poruszały się dość niezdarnie, a grupę kilkudziesięciu z nich zdawał
się poganiać niski człowieczek, którego twarzy Kowalski nie mógł dostrzec.
Nosił szary strój i machał przedziwnie rękami, choć nie wypowiadał przy tym ani
słowa. Towarzyszyło mu kilkudziesięciu podobnych mu ludzi, odzianych
identycznie, trzymających coś w rękach. Od pierścienia biegły kable i dziwaczne
nitki narośli, zbiegające się w punkcie, gdzie znajdowało się jakieś
podwyższenie, na którym dostrzegał z oddali kolejnych ludzi, pochylonych nad
czymś co wyglądało na jakieś urządzenia. Poniżej kręciły się dziwaczne istoty,
sporo z nich trzymało w rękach coś, co wyglądało na jakąś broń. Uzbrojeni byli
dość masywni, nosili zielone mundury, lecz nie było ich wielu. Większość
stanowiły istoty mające po kilka nóg, olbrzymie głowy, a także wężowe ciała. W
pozornym chaosie panował jakiś porządek, każdy wydawał się mieć jakiś cel, a
najdziwniejszym był fakt, iż z dołu nie dobiegał żaden głos. Prócz dźwięków
wydawanych przy przemieszczaniu się, nie słychać było żadnych rozmów, wszystko
odbywało się w upiornej ciszy.
Przestał liczyć istoty na dole, gdy grupa
kilkudziesięciu stworów wskoczyła w fioletowy wir i zniknęła. Grupka w szarych
strojach zgromadziła się poniżej, czekając na coś w wyraźnym napięciu. Łatwo
było dostrzec panujące zdenerwowanie, najwyraźniej coś szło nie tak. W oddali
trzymały się pozostałe istoty, było ich kilkadziesiąt, w dalszej części jego
uwagę zwróciły leżące ciała, noszące znane mu mundury. Dostrzegł co najmniej
czterech żołnierzy kosmarmii, leżących nieruchomo z widocznymi ranami na
plecach, zadanymi czymś ostrym. Wciąż nie mógł dostrzec twarzy odzianych na
szaro, którzy stanowili wyraźną mniejszość, w swych szarych czepkach i osłonach
zakrywających im oblicza. Stwory miały je wydłużone, nierzadko przekształcone w
pyski, niektóre rozglądały się wokół swymi białymi oczami. Cofnął się wreszcie
nim któryś zdołał go zauważyć, zastanawiając się nad przeznaczeniem dziwacznych
urządzeń i pulsujących konstrukcji wypełniających parter sali. Wszędzie
ciągnęły się tam grube ramiona narośli pulsujących zielonkawym światłem.
- Kurwa, co tu się dzieje? – szeptem zapytał Jackson.
W międzyczasie przy barierce znaleźli się już wszyscy marines, kryjąc się za
nią nieopodal niego. W niewielkiej odległości uformował się szereg żołnierzy
specnazu, szepczących do siebie i pokazujących sobie żołnierzy kosmarmii.
Budzyńska podobnie jak on cofnęła się za balustradę, a jej twarz wyrażała
poruszenie. Zielone oczy płonęły.
- Nie mam pojęcia – odpowiedział, choć już domyślał
się podobnie jak pozostali w co się wpakowali. Coertzee nie odzywał się ani
słowem.
- Co my tu właściwie robimy, Ted? – zapytała Vasquez.
Wreszcie mieli chwilę by zamienić kilka słów. Nie wiedział co ma odpowiedzieć.
- Co ty odpierdalasz Kowalski? – zapytał wściekłym
głosem Baumannn. – Po co z nimi rozmawiamy? Powinniśmy jak najszybciej pozbyć
się tamtych, zanim…
- Zaraz, zaraz – odezwał się wreszcie Coertzee,
kryjący się nieopodal.
- Zamknij się, agenciku – uciszyła go Vasquez. – A
dla ciebie Baumannn, to jest kapral Kowalski. Dobrze wiesz, że nie mieliśmy
innego wyjścia. I bądź pewny, że jeśli przez twoje numery oni otworzą do nas
ogień, to ja najpierw odstrzelę ci jaja.
- Powinniśmy strzelać pierwsi – mruknął Di Stefano.
- Powinniśmy – przytaknął Kowalski, nawet jeśli w
kontekście tego co dowiedział się o Buranie, niemiało to żadnego sensu, patrząc
na szepczących z Budzyńską żołnierzy specnazu. Był przekonany, że prowadzą
analogiczną rozmowę. Rosjanin w zbroi bojowej trzymał się nieco z tyłu,
niedbale spoglądając w ich kierunku, gotów do otwarcia ognia, będąc
jednocześnie obserwowanym przez Vasquez trzymającą załadowany granatnik.
- Świetnie – warknął Baumannn. – Więc co dalej
robimy, kapralu?
Doskonałe pytanie, pomyślał Kowalski. W co my się
właściwie wpakowaliśmy? Ponownie wyjrzał przez balustradę usiłując zrozumieć
cokolwiek z tego co widzi. To co działo się poniżej nie miało nic wspólnego ani
z Sojuszem ani ze Związkiem. Postanowił potraktować problem w jedyny sposób
jaki potrafił, od strony militarnej.
- Kapralu, proszę posłuchać – powiedział Coertzee. –
Nie podejmujmy pochopnych działań.
- Nie będą pochopne – zapewnił Kowalski, zaciskając
mocniej dłoń na kolbie broni. Budzyńska przekradała się wzdłuż balustrady w
jego stronę.
- Mają przewagę – powiedziała, gdy znalazła się
bliżej niego. – Ale mamy lepszą pozycję, więc możemy zaatakować ich z
zaskoczenia – najwyraźniej myślała o tym samym.
- Możemy – odparł. – Ale z zaskoczenia wolę
zaatakować raczej was – urwał na chwilę. – Chyba, że potraficie mi w trzech
słowach wyjaśnić, z jakiego powodu mam z nimi walczyć.
- Kapralu – syknął Coertzee. – Ja nie potrafię
wyjaśnić tego co tu zobaczyłem, więc nie sądzę żeby specnaz maczał w tym palce.
Wasza podejrzliwość…
- … jest w pełni uzasadniona – powiedział Kowalski. –
Bo towarzyszka major doskonale wie z czym mamy tu do czynienia. Kłamie na ten
temat od samego początku. Ale ja już wiem gdzie jesteśmy – popatrzył na
pozostałych marines. – I wiem już z czym mamy tutaj do czynienia i kim jest
nasz przeciwnik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz