niedziela, 26 lutego 2023

Jasne światła: Rozdział 24

 24.

Pomieszczenie znikło do reszty wypełniając się całkowicie warstwą pyłu oraz gruzu. Jeszcze kilka minut wcześniej wypełniały je migające światełka. Kowalski wiedział, że Arciniegas pozostanie tam zgodnie z opracowanym planem, czekając na sygnał, nawet jeśli na swych czujnikach dostrzegła eksplozję atomową na podejściu do stacji i jest świadoma, tego co oznacza to dla „Lincolna”. Choćby był tam wrogi statek kosmiczny, choć nie miał pojęcia skąd miałby się on wziąć, z którego zrzucono Burana, wiedział, że Arciniegas jest ostatnią osobą, która by ich zostawiła. Była zbyt uparta i niesubordynowana by postąpić inaczej.

Gdy pył nieco opadł, a grzmot wybuchu przebrzmiał, poderwał się na nogi. Nim jeszcze się rozejrzał już wydawał rozkazy.

- Vasquez do przodu, Deveraux osłona! – polecił. W dymie coś się poruszyło i zobaczył przemieszczających się żołnierzy w kierunku miejsca gdzie przed chwilą wysadzili konstrukcję bazy. Coś było nie tak, ale nie potrafił stwierdzić co takiego, rozejrzał się lecz nigdzie nie dostrzegł stworów. Ruszył w kierunku ściany, dostrzegając w niej wystrzępioną dziurę. Okno przestało w dużej mierze istnieć, znaczna część termoosłony została oderwana. Siła eksplozji skoncentrowana w jednym miejscu uczyniła w żelbetonie wyrwę, przy której znalazła się już Vasquez, a zaraz za nią podbiegł żołnierz specnazu. Tamci nie zamierzali spuścić ich wyraźnie z oka. Tuż za nimi ze snajperką przykucnęła Deveraux.

- Brak widoczności! – rzuciła, nie dostrzegając nic pośród pyłu. Przy ścianie pojawili się już pozostali członkowie oddziału, Baumannn i Di Stefano oraz Jackson, oswobodzony z hardimana, trzymający karabin M16B. Gdzieś w dymie musiał pozostawać Coertzee, ale Kowalski nie zamierzał przejmować się jego nieobecnością, wiedząc że da sobie radę.

- Baumannn, lina! – rozkazał.

Starając się nie patrzeć na żołnierza specnazu, marine przypiął linę karabińczykiem do skafandra Vasquez. Specnaz nie pozostawał w tyle, przypinając swojego żołnierza do własnej liny.

- Vash, naprzód! – polecił kapral.

Vasquez ostrożnie  przemieściła się przez dymiąca dziurę, za nią podążał desantowiec. Chwilę później zniknęła, a lina szarpnęła i rozwinęła się, po czym poluźniła. Podobnie stało się z jej sąsiadem. Rozległ się okrzyk bólu.

- Żołnierzu! – zawołał Kowalski, profilaktycznie spoglądając na Budzyńską, unosząc swój pistolet. Tamta odpowiedziała tym samym.

- W porządku – usłyszał Vasquez. – Spadłam. Grawitacja się nie zmieniła.

Najwyraźniej anomalia objęła już swym zasięgiem otoczenie bazy. Szlag, powinien to przewidzieć. Zrozumiał już co go niepokoiło, nie zwrócił uwagi na brak dekompresji jaki powinien nastąpić, gdy sztuczna atmosfera stacji zetknie się z rzadką atmosferą Marsa. Spojrzał na odczyt, stwierdzając iż nadal dałoby się oddychać. Sytuacja zaczynała go przerastać, a on popełniał błędy na jakie nie powinien sobie pozwolić, jakich nie zrobiłby major Gow.

- Możesz nawiązać kontakt z Evergreenem? – zapytał przez interkom Vasquez.

- Negatywnie. Widoczność na kilka kroków. Teren bezpieczny.

Nie pytał już o powód dla którego niewiele widziała. Wydał rozkaz ewakuacji. Na jego polecenie marines pospinali się linami, podobnie uczynił go specnaz, a on drgnął gdy ktoś klepnął go w ramię. Budzyńska podała mu karabińczyk.

- Powinniśmy pospinać się naprzemiennie – zaskrzeczała w interkomie zniekształconym głosem. – Ale takie zabezpieczenie będzie równie dobre.

- Sami zepnijcie się własną liną – prychnął.

- Chętnie, jak tylko znajdziecie się na jej końcu.

Przez chwilę nie odpowiadał, po czym wziął od niej linę i zapiął na swoim haku obok końcówki marines, znajdując się w ten sposób pośrodku, łącząc oba oddziały ze sobą. Przynajmniej technika karabińczyków pozostała kompatybilna mimo dwóch odrębnych ścieżek rozwoju Sojuszu i Związku. Mimo wszystko proste rozwiązania były zawsze najlepsze, podobnie łączność radiowa, której zasady nie zmieniły się w obu armiach.

- Ruchy! – zawołał, gdy obejrzał się i dostrzegł świat migoczący na fioletowo. Pokazał poblask Budzyńskiej, po czym skierował się w stronę dziury.

Mimo, iż ograniczeni byli ruchami żołnierzy do których byli przypięci, jednocześnie osłaniając się wzajemnie, udało im się opuścić zniszczone pomieszczenie w ciągu kilkunastu sekund. Gdy zeskoczyli Kowalki i Budzyńska dołączył do nich Baumannn, celujący karabinem w fioletowy blask. Na szczęście nie wyskoczyła z niego żadna czteroręczna istota. Teraz znaleźli się poniżej konstrukcji bazy, celując z w miejsce, z którego przybyli.

Gdy Kowalski zeskoczył stwierdził, że powierzchnia znajduje się nieco wyżej, niż powinna, a parter Krasnajej Zwiezdy pogrążony jest w gruncie dużo bardziej niż zapamiętał. Dzięki temu Vasquez nie spadła z dużej wysokości, choć przyciąganie przypominało te na stacji. Odczyt otoczenia nadal się nie zmienił, wyglądało iż atmosfera nadal podąża za nimi.

Nie był w stanie dostrzec tego co znajdowało się za budynkiem, tuż nad nim w szalonym tańcu wirował szary pył, mieszając się z dymem przesłaniał widoczność. Burza wzniecona przez atak nuklearny dotarła nad bazę i wyładowała swą wściekłość i furię na tych, którzy ją wywołali.  Podmuchy wiatru były wyraźnie odczuwalne, choć skafandry izolowały ich od otoczenia i skrajnych temperatur, pogorszenie pogody było wyraźnie widoczne. Mars zniknął w szaro-żółtej chmurze. Choćby szukał na niebie wzrokiem śladu wybuchu, który wcześniej zauważyli, nie miał szans by przebić się wzrokiem dalej niż na kilka jardów.

Sprawdził łączność. Wciąż działała, mimo iż nie miał pojęcia jak długo. Jej zasięg był ograniczony, więc nie dziwiło go, że Evergreen nie odpowiada, a tym bardziej nie miał nawet cienia szansy by nawiązać łączności z „Von Braunem” bez wykorzystania nadajnika umieszczonego na Buranie.

Musiał jeszcze wymyślić jak przejąć prom, odnaleźć pilotów, wystartować i polecieć na orbitę, przekonując jednocześnie Arciniegas, że nie powinna ich z niej zestrzelić. Następnie zadokować do „Von Brauna”. To ostatnie było akurat najprostsze z powodu kołnierza desantowego, umożliwiającego zajmowanie statków Sojuszu. Na razie należało rozwiązywać każdy problem po kolei, zgodnie z tym co wcześniej powiedział Gow. Gdzieś za jego plecami tykał licznik w postaci wysuniętych prętów rdzenia, które nagrzały się już zapewne tak, że nie dałoby się wsunąć na powrót, by powstrzymać nadchodzącą eksplozję. Nie zamierzał zresztą wracać do bazy.

- Vasquez, powoli naprzód – polecił, a radio zatrzeszczało. Zerknął na kompas i gdyby nie fakt, że musiał zachować opanowanie, chętnie by zaklął. – Azymut siedemdziesiąt trzy.

- Jaki azymut, do cholery, strzałka kompasu lata wokół – rozległ się głos Baumannna.

- Szeregowy,  zamknąć się! – warknął.

- Przyjęłam, jest siedemdziesiąt trzy – padła odpowiedź Vasquez. Nawet przez chwilę nie podejrzewał, że jej kompas działa normalnie, w myśl zasady dowódca ma zawsze rację, a z rozkazami się nie dyskutuje, poinformowała po prostu, że je wykonuje. Pod tym względem była spokojna i opanowana, wiedział, że może na niej polegać. Ruszyła powoli naprzód, oddzielając się od zbitej grupki żołnierzy, a tuż obok niej poderwał się jej rosyjski partner. Pozostało mieć nadzieję, że w szalejącej burzy będą w stanie utrzymać kierunek. Tuż za nimi przemieszczał się specnazowiec w zbroi bojowej, gotów otworzyć ogień.

- Ten wiatr mógł nie zatrzeć jeszcze wszystkich śladów, jakie zostawiliśmy podchodząc do bazy – rozległ się trzask, gdy połączyła się z nim Budzyńska. – Proszę powiedzieć swojemu żołnierzowi, żeby ich poszukał.

- Przyjąłem. Nie próbujcie niczego, towarzyszko.

- Wy również, imperialisto.

Wyłączyła się, a on przekazał jej sugestię Vasquez, polecając ruszać w ślad za nią. Zmieniając częstotliwość połączył się z Deveraux.

- Cały czas próbuj wywołać Evergreena na indywidualnej – polecił. Pora przyjąć założenie, że tamta może słuchać ich rozmów na kanale ogólnym. Założenie całkiem słuszne, w kontekście paranoi Coertzeego, którego widział przed sobą. Ale tamten miał rację, nie mógł lekceważyć informacji, że kobieta jest oficerem GRU, śmiertelnie skutecznego rosyjskiego wywiadu wojskowego.

- Co mam mu rozkazać?

- Niech ukryje się i czeka – powiedział. Decyzje będą musiały być szybkie. - Jackson, jak się czujesz? – miał wreszcie chwilę by zainteresować się jego stanem.

- Bywało lepiej, ale dam radę – padła odpowiedź jakiej mógł oczekiwać po marine. Nawet jeśli tamten nie doszedł do siebie po wstrząsie elektrycznym, a na pewno tak było, nie zamierzał mu się przyznać. To dobrze.

 Grupa powoli ruszyła do przodu, pochylona, z opuszczoną bronią. Miał nadzieję, że wszechobecny pył nie uniemożliwi oddania strzału, lecz nie mieli możliwości zabezpieczyć i schować karabinów, mając wroga u boku. Żadna z wyuczonych zasad walk na pustyni nie dawała się tu zastosować. Szli w dwóch rzędach, a Kowalski wysunięty nieco do środka, gdyż mniejsza liczba desantowców sprawiała, że lina przeciągała go w kierunku Budzyńskiej. Dobre i to, przynajmniej mam przed sobą jej plecy, gdybym chciał pobawić się w Baumannna. Zawsze mogę zdjąć ją i żołnierza z przodu, nim tamci odpowiedzą ogniem. Nie sądził, aby było to tak łatwe, wyszkolenie specnazu nie pozwoliłoby aż tak tamtych zaskoczyć. Fakt, iż Budzyńska nie przejmowała się tym, ze ma go za plecami, nie był kwestią zaufania, lecz zwykłego pragmatyzmu. Pomijając fakt jej deklaracji, iż potrzebują jej do odpalenia promu, nie było to dobre miejsce do walki. Raczej do wzajemnego wybicia nawzajem i śmierci w piasku. Pomijając fakt, iż gdyby z przodu czaił się jakiś wróg, ich formacja nie dawała żadnej możliwości obrony. Nie byli jednak w stanie wiele z tym uczynić, brak widoczności działa na szczęście w równej mierze na ich korzyść.

Rzucił okiem na Krasnają Zwiezdę, która znikała w wirującym pyle. W pomieszczeniu, z którego przybyli migotał fioletowy blask, a nad dachem konstrukcji powietrze pulsowało kręcąc się w przeciwnym kierunku. Więcej nie był w stanie dostrzec, serce anomalii rozrastało się. Budynek pogrążony był do połowy w ziemi, choć nawianie takiej ilości pyłu musiało zająć długie godziny. Kwestia czasu nie była jednak czymś co działało w tym miejscu normalnie. Odwrócił się i skupił na wędrówce, usiłując nie przewrócić, gdyż siła wiatru narastała.

Z trudem był w stanie dostrzec idącą z przodu Vasquez i jej partnera, choć znajdował się ledwie kilkanaście kroków od nich. Pozbawiony słonecznego światła pył nie miał już marsjańskiego zabarwienia. Szarość zdawała się przechodzić w brudną biel.

Przetarł szybę osłony i spojrzał na swoją rękę, orientując się, że jest mokra.

- To śnieg – usłyszał głos Budzyńskiej, która jakimś dziwnym trafem uczyniła to samo.

- Burza śnieżna na Marsie? – wyraził swoje zdziwienie.

- Zona – zatrzeszczała. – Proszę zapomnieć o wszelkich zasadach. Niech wasi ludzie uważają. Coś może wyjść z tej śnieżycy.

Coraz lepiej. Nie było już Satyi, która mogłaby wyjaśnić mu co się tutaj dzieje, choć właściwie tego nie potrzebował. Po jej zniknięciu i śmierci majora oraz trzech jego kolegów chciał jedynie wiedzieć, jak walczyć z tym, w czym brał właśnie udział. Choć nie sądził aby tak było, zawsze pozostawała możliwość, iż wszystko co się dzieje wokół jest jakąś sztuczką Rosjan. Przecież na dokładkę miał jeszcze obok siebie specnaz.

Po kolejnych kilkunastu krokach pył zniknął całkowicie, ustępując miejsca płatkom śniegu, które ograniczyły widoczność jeszcze bardziej. Odczyt temperatury wskazywał, iż znacznie spadła, osiągając minus dziesięć stopni Farenheita. Dzięki Bogu i korpusowi za skafandry bojowe, prócz materiałów kompozytowych dających niewielką osłonę przez strzałami, chroniących również przed skrajnymi temperaturami. Musiał jednak ponownie przetrzeć szybę, bowiem roztarty wcześniej śnieg zaczął zamarzać.

- Coś jest przed nami – zatrzeszczała Vasquez. Łączność zaczynała się rwać.

- Precyzyjniej, żołnierzu.

- Jakaś konstrukcja.

Maszerujący zatrzymali się, pochylając ku ziemi i zajmując pozycje obronne. Budzyńska przesunęła się do przodu, a Kowalski podążał za nią, połączony z nią liną. Bez słowa przemieścili się na czoło pochodu, łamiąc w ten sposób jego formację, idąc pomiędzy wpatrującymi się w siebie wrogo przez zamarzające osłony hełmów żołnierzami. Tuż przed nimi w zamieci majaczyło coś ciemnego, wysokiego i szerokiego, przypominającego ścianę budynku. Podeszli jeszcze bliżej, wysuwając się kilka kroków naprzód i przekonali się, że rzeczywiście tak jest.

- Baza. Zmyliliśmy drogę – powiedział. Zastanawiał się ile jeszcze czasu im zostało i na jak długo starczy im tlenu, lecz śnieg na razie przesłaniał jego czujniki.

- Nie – zatrzeszczała Budzyńska. – „Krasnaja Zwiezda” sięgała tylko do pierwszego piętra.

Miała rację. Budowla była dużo wyższa, pośród zamieci nie byli w stanie dostrzec jej szczytu, znikającego w wirującym śniegu.

- Więc co to jest? – zapytał, nie mogąc przypomnieć sobie w promieniu setek mil, żadnego innego budynku Związku na obszarze Aresa.

- Właściwym pytaniem jest gdzie my się znaleźliśmy – mruknęła Budzyńska, po czym ruszyła przed siebie szybkim krokiem, ignorując możliwe niebezpieczeństwa i ciągnąc linę. Podążył za nią.

- Co takiego?

- W zonie przestrzeń nie funkcjonuje normalnie – odpowiedziała. – Oszczędzaj tlen imperialisto, nie będę ci tego tłumaczyć, przypomnij sobie to co wiesz – jej wypowiedź pełna była trzasków i dźwięków wydychanego powietrza.

Problem jest taki, że my niewiele wiemy o tych waszych anomaliach. Dlatego tu przylecieliśmy i wpakowaliśmy się w największą wtopę naszego życia od czasu ostatniej próby lądowania Sojuszu na Marsie. Bo jakiś kurwa jajogłowy twierdzi, że ma to kluczowe znaczenie dla naszego przetrwania, tak przynajmniej mówiła Satya. A teraz ten sam jajogłowy bezpiecznie lata sobie w górze nad naszymi głowami, a my pętamy się w śnieżycy sypiając z wrogiem.

Dotarli do ściany, która okazała się być zbudowana z płyt połączonych ze sobą, kolorem przypominającym nieco żelbeton. Budzyńska dotknęła jednej z nich i bezsilnie rozejrzała się.

- Lewo czy prawo? – zapytała.

- Lewo – zdecydował. Nie tracili czasu na dyskusję, choć cały czas nie był do końca przekonany, że to co dzieje się wokół nie jest jakąś sztuczką Rosjan. Z drugiej strony gdyby tamci potrafili dokonywać takich sztuczek, z łatwością zakończyliby wojnę w tydzień.

Przed nimi zamajaczyło coś ciemnego, gdy podeszli bliżej zauważyli wnękę, a w niej metalowe drzwi wielkości człowieka o średnich rozmiarach, wyposażone w wajchę. Zatrzymali się na chwilę, oboje zastanawiając się nad decyzją jaką powinni podjąć. Wreszcie Kowalski podszedł bliżej i chwycił za dźwignię. Zanim zdecydują się wysadzić wejście, lepiej sprawdzić czy nie da się wejść do wnętrza, nie uprzedzając tego kto jest w środku.

Wajcha przesuwała się z dużym oporem, lecz gdy złapała za nią Budzyńska i naparła dodatkowo swoim ciężarem, drzwi ustąpiły. Z trudem przesunęły się w bok, niczym w śluzie. Za nimi nie było jednak drugiej blokady, lecz korytarz tonący w mroku. Kowalski ustąpił pierwszeństwa Budzyńskiej na co zareagowała z widoczną dezaprobatą świadoma, iż czyni to wyłącznie dlatego, że chce aby pierwsza wystawiła się na ewentualne niebezpieczeństwo. Wychyliła się zza załomu i celując do środka z kałasznikowa zaświeciła lampą czołową na hełmie. Zamrugał nieco oślepiony jasnym światłem, które omiotło korytarz. Wewnątrz było pusto. Kobieta bez wahania wkroczyła do środka, a on podążył za nią.

Korytarz był długi i kończył się kolejnymi drzwiami. Uruchomił własną latarkę punktową, szukając wzdłuż ścian śladu okablowania. Nie zauważył żadnego oświetlenia, ani śladu instalacji alarmowej przy drzwiach, których system otwierania był czysto mechaniczny, jak zorientował się działając wyłącznie na bazie zwykłej przekładni. Sprawdził odczyty, stwierdzając iż temperatura wynosiła 32 stopnie Farenheita, osiągając tym samym temperaturę zamarzania wody. W korytarzu panowała atmosfera zdatna do oddychania, mimo iż drzwi pozostawały wciąż otwarte prowadząc na zewnątrz. Za nimi do środka wkraczali pozostali żołnierze, podczas gdy Budzyńska znajdowała się już przy kolejnych drzwiach. Spojrzała na niego wymownie, a on chwycił dźwignię, pociągając ją w dół. Drzwi ustąpiły, zaś kobieta wychyliła się gotowa do oddania strzału, gasząc uprzednio swe światło.

Za drzwiami znajdował się kolejny korytarz biegnący prostopadle, oświetlony dziwnymi mętnymi lampami, rozmieszczonymi na tyle rzadko, by pomieszczenie tonęło w półmroku. Sufit znajdował się równie nisko jak poprzedni, Kowalski ponownie musiał się pochylić. Ściany tworzyły płyty ze śladami licznych zacieków, choć nie dostrzegł żadnych rur. Wzdłuż jednej z nich biegły kable, dużo grubsze niż te, które znał. Lampy także nie przypominały niczego co wcześniej widział, wewnątrz mógł dostrzec żarówki jakich nie widział od czasów dzieciństwa, jakich nie używano już dawno w Sojuszu, gdzie zastąpiły je żaróweczki halogenowe. Rozejrzał się w lewo i prawo, po czym przesunął robiąc miejsce pozostałym.

- Zachować ciszę – polecił. Nikt nie potwierdził otrzymania rozkazu, najwyraźniej łączność radiowa przestała istnieć. Zauważywszy, że Budzyńska podniosła osłonę, uczynił to samo. Powietrze było sterylne i suche, a także zimne. Popatrzył na wchodzących na korytarz żołnierzy, a potem na nią.

- Gdzie my jesteśmy? – zapytał szeptem.

- Właśnie się zastanawiam – odpowiedziała.

- Ja również, towarzyszko. To dobra chwila na szczerość – zażądał odpowiedzi, przyglądając się ścianom i dziwnym znakom, które na nich wymalowano. Usiłował je skojarzyć, lecz nachodzące na siebie kreski niewiele mu mówiły.

Budzyńska zaszczyciła go spojrzeniem.

- Albo co? – zapytała. – Ten chwilowy rozejm dobiegnie końca? Stanie się tak prędzej czy później. Podobnie jak wy imperialisto czekam na właściwy moment. Chcecie szczerości? Zacznijmy od tego ile czasu pozostało nam jeszcze do eksplozji atomowej?

- Do czego?

- Kłamiecie bardzo nieudolnie, jesteście prostym żołnierzem, kapralu. Stopiliście rdzeń w „Krasnajej Zwiezdzie”. Nie zaprzeczajcie, wasza twarz zdradza wszystko. Taktyka jaką i ja bym się posłużyła, więc zupełnie mnie to nie dziwi. Jakoś nie znaleźliście jeszcze czasu by mi o tym powiedzieć.

- A wy byście powiedzieli? – zapytał. – Chcę wiedzieć, gdzie my do cholery jesteśmy.

- Uwierzcie mi, akurat jeśli chodzi o to, jestem równie zaskoczona jak wy – odparła.

Milczał przez sekundę, po czym podniósł nieco głos.

- Coertzee! Do mnie! – przez ciasny korytarz, pochylony przecisnął się powoli agent z opuszczoną osłoną hełmu, mijając żołnierzy. Stanął obok nich, pochylony z powodu wysokości korytarza. Z widocznym trudem minął desantowca w zbroi bojowej, który ledwo się tu mieścił z powodu rozmiaru swego pancerza, a Kowalski czuł się nieswojo mając taką siłę ognia tuż za plecami. Dostrzegł, że szpieg zdążył już pozbyć się liny łączącej go z żołnierzami specnazu i marines. – Łączność nie działa, a chciałem aby mógł pan wziąć udział w tej rozmowie, bo zapowiada się ciekawie.

- Chyba nie wie pani kim jestem – zaczął zupełnie bez sensu Coertzee, najwyraźniej po wyjściu ze świata cieni zderzywszy się ze swoim przeciwnikiem nie wiedząc co powiedzieć.

- Wiem doskonale – odparła Budzyńska. – Więc nawet nie próbujcie się odzywać, a nawet nic robić. Wywiad wojskowy czy CIA? – zapytała. – Moi ludzie dokonując oceny bojowej waszego oddziału od razu wskazali kto stanowi najmniejsze zagrożenie. Kto nie porusza się jak wojskowy, lecz kryje się usiłując nie dać zauważyć. Swój pozna swego, ale jesteście tak nieudolni towarzyszu szpionie, że nie dziwię się, iż imperializm przegrywa na całej linii.

- W jakim celu tu przylecieliście? – przerwał Coertzee. – Kapral już pytał, a wy nie raczyliście odpowiedzieć.

- A wy? – natarła Budzyńska.

- Zająć „Krasnają Zwiezdę” i zdobyć dane jakie tu zgromadziliście – odpowiedział Kowalski, którego już to wszystko zmęćzyło i zignorował ostrzegawcze spojrzenia agenta. – Przy okazji dokonać zniszczeń na znaczną skalę.

- Przybyliśmy, kiedy naszą bazę zaatakowały siły Sojuszu – odparła Budzyńska, patrząc na niego. – A nad Marsem pojawił się „Von Braun” i zrzucił na nas bomby nuklearne. A komandosi pod waszym dowództwem wybili całą załogę bazy.

- To nie my.

- Wezwanie pomocy było jasne. Naukowcy i Kosmarmia zostali zaatakowani przez wrogie siły – warknęła. – Rzuciliśmy im na pomoc oddziały lądem, a potem wysłano wsparcie specnazu. Zabiliście ich wszystkich co do jednego imperialiści i za to zapłacicie.

- Baza była już opuszczona, gdy przybyliśmy – powiedział Kowalski. – Musiała zostać zaatakowana chwilę wcześniej przez te czterorękie stwory. Zabrały gdzieś załogę, tak jak naszych ludzi – myślał o tym już od jakiegoś czasu, rozważając możliwości ocalenia Nayady. Nie widział żadnych, jedyne co mógł to walczyć o przeżycie.

- I tak się przypadkowo składa, że pojawiły się akurat w chwili gdy przybyliście? Wygodne.

- O ile pamiętam pojawiły się w momencie gdy nas zaatakowaliście – przypomniał.

 – Być może to wszystko jest jakimś wyrafinowanym planem uknutym przez GRU – wtrącił Coertzee.

Zmierzyła go zimnym spojrzeniem.

- Nie obrażajmy swojej inteligencji, szpionie – powiedziała.

- Nie trzeba było bawić się w próby wywołania anomalii – rzucił Kowalski.

- Nie bawiliśmy się w to – odparła, po czym westchnęła. – Kapralu, emocje nie powinny przesłonić naszego rozumowania. Oboje planujemy się wystrzelać i odlecieć stąd Buranem, weźcie jednak pod uwagę, że może być to niemożliwe.

- Dlaczego? – zapytał. – Sugerowaliście już, że nie mamy dokąd lecieć. Powinienem o czymś wiedzieć? Na przykład skąd wziął się wasz statek na orbicie, skoro nie miało tam prawa być żadnego?

- Nie – odparła. – Mówię o czymś innym. Sytuacja się zmieniła i skomplikowała. Nie jesteśmy już na Marsie.

- Co takiego?.

- Rozejrzycie się imperialiści. Pochłonęła nas zona, tu czas miesza się z przestrzenią w niezrozumiały sposób – powiedziała. – Mamy tlen, warunki grawitacyjne i pogody identyczne z ziemskimi. To zona. Nie wiem jak i dlaczego, ale znaleźliśmy się gdzie indziej.

- Gdzie? – zapytał krótko, usiłując przyjąć do wiadomości jej słowa.

- Nie mam pojęcia – powiedziała z niepokojem. – Nie słyszałam jeszcze by zony łączyły Ziemię z Marsem.

- Chryste, ze wszystkich historii GRU, ta jest… - zaczął Coertzee, lecz Budzyńska zmierzyła go zimnym spojrzeniem.

- Znacie zony? Byliście w jakiejś? Więc milczcie. Ten budynek...

- Tak?

- Wbrew temu co podejrzewacie nie został wybudowany przez Związek. Nie rozpoznaję tej konstrukcji i instalacji.

- Nie należy też do Sojuszu – powiedział Kowalski. – Tego mogę być pewien. To nie jest nasze budownictwo.

- Pozostaje nam więc sprawdzić do kogo – powiedziała. – Lub obrócić się na pięcie i  wrócić do epicentrum nadchodzącej eksplozji atomowej. Choć znając zonę nie jestem pewna, czy byłoby to możliwe.

- Możemy zawsze się jeszcze zastrzelić – dodał Kowalski, a ona pokiwała głową.

Coertzee prychnął.

- Kapralu… - zaczął.

- Dopatrujecie się ukrytych celów, tam gdzie ich nie ma – powiedziała Budzyńska.

- Czyżby? – spytał Kowalski. – Może ta sytuacja jest już na tyle dogodna, aby to uczynić?

- Macie za plecami mojego żołnierza – przypomniała.

- A on mojego. W ostatecznym rachunku szereg zamyka szeregowy Baumannn, on chętnie by wszystkich zabił no i ma tę przewagę, że jest na samym końcu korytarza, jeśli zacznie strzelać nikt nie przetrwa, więc zdaje się zwycięzcą będzie Sojusz.

- Kapralu, chwileczkę… – mówił Coertzee, ale nie zwracali na niego uwagi.

- Dlaczego wasze kule odbijają się od tych stworów?

- Skąd mam wiedzieć? – zapytała. – A dlaczego wasze je przebijają? Strzelamy różną amunicją, wy macie swoje 5.56,  my ulepszonego makarowa. Nie mam pojęcia. Powtórzę wam raz jeszcze, nie mam nic wspólnego z tymi stworami. Ani z tym budynkiem.

- Przez cały czas kłamiecie, towarzyszko – wtrącił się Coertzee. – Wymsknęło się wam, że nasz statek nazywa się „Von Braun”. Skąd o tym wiedzieliście?

- Zapewniam, że od początku naszego spotkania nie powiedziałam nic przypadkiem – odparła Budzyńska. – W przeciwieństwie do was. Dowiedziałam się już bardzo wiele. Wiem o waszej misji i niewielkim stateczku. Nie sądzę, żeby jeszcze pozostawał nad orbitą Marsa. „Korolow” zapewne go już zestrzelił, jeśli jego przejęcie okazało się niemożliwe.

- Wasz statek, który wziął się znikąd? – zapytał Kowalski.

- Statek, który porusza się na falach grawitacyjnych stanowiących wydajniejszą odpowiedź na waszą technikę fotonową. Wyruszyliśmy z Ałmaza na wieść o bombardowaniu Marsa i ataku na bazę, pojawiliśmy się na orbicie, by dokonać desantu i ocalić naszych ludzi – Kowalski nie wiedział co powiedzieć, a ona przysunęła się do niego. – Teraz zastanówcie się imperialisto, czy chcesz rozpocząć wymianę ognia, czy też jeszcze trochę wytrzymasz, by w rozmowach z pewną komunistką z GRU poznać inne sekrety wroga, by przekazać je swemu dowództwu. Wiadomość, że wasz wróg potrafi złamać barierę światła to nie wszystko.

Kij i marchewka, pomyślał. Ona cały czas gra. Kłamie, lub nie mówi wszystkiego. Tylko z jakiego powodu?

- Mam to w dupie – poinformował ją kapral. – I mam już dość tego wszystkiego. Po co tak naprawdę jesteśmy ci potrzebni? – zapytał. – Nie bez powodu usiłujesz odwlec cały czas tę konfrontację. By nas schwytać?

- Proszę się nie przeceniać- odparła. – Nie jesteście tak ważni jak „Von Braun”, którego technologia nas bardzo interesuje. Naprawdę nie kłamię, mówiąc że nie mam pojęcia gdzie się znalazłam. Nie mam pojęcia co tu robimy, nie było to celem mojej misji.

- A co nią było? – nacisnął.

- Spacyfikować bazę – powiedziała. – Uwierzcie mi, sytuacja przerosła mnie tak samo jak was. Ale w przeciwieństwie do krewkich kowbojów mam jeszcze tyle rozsądku, by wiedzieć, że mam zbyt niewielkie siły na starcie z zoną. Jeżeli jakiekolwiek by mogły na wystarczyć.

- Czego wy właściwie chcecie? – zapytał.

- Tego samego co wy – zapewniła. – Wydostać się stąd. Najpierw jednak musimy się dowiedzieć gdzie my właściwie jesteśmy.

- Do cholery. Zapłacisz za to wszystko – włączył się Coertzee. Popatrzył na Budzyńską. Wreszcie powiedział: – Kapralu, przyznaję, że jej maniera pewności siebie nie rodzi zaufania, nie możemy jej ufać, ale ma rację.

- Więc jak, strzelamy do siebie? – zapytała.

- W tej sytuacji major Gow… - zaczął agent.

Kowalski gwałtownie przerwał Coertzeemu.

- Proszę mi nie mówić, co zrobiłby major. Powiem co uczynię ja. Na razie idziemy przed siebie -obejrzał się na swoich ludzi ustawionych gęsiego w wąskim korytarzu. W zasadzie nie wiedział co ma im powiedzieć. – Broń w gotowości! – rozkazał.

Budzyńska wydawała rozkazy urywanym rosyjskim, wymieniając krótkie zdania z Gruszawojem. Kowalski pożałował, że nigdy nie nauczył się tego języka, ani nawet polskiego, w którym znał jedynie kilka słów. Spojrzał pytająco na Coertzeego, ten jednak posłał mu uspokajające spojrzenie, które nie odniosło wielkiego efektu.

Na razie nie pozostało nic więcej do dodania, ruszyli więc przed siebie ciasnym korytarzem, w międzyczasie odpinając łączące ich liny, które omal nie splątały się w wąskiej przestrzeni. Otoczenie nadal nie wyglądało znajomo, a rzadko rozmieszczone światła migały. Wreszcie dotarli do kolejnych drzwi, również zabezpieczonych dźwignią. Ponownie nie zauważył żadnego systemu alarmowego, ani śladu zaawansowanej techniki, otworzył więc niewielkie drzwi, mając nadzieję iż za nimi sufit znajdzie się nieco wyżej. Od wymuszonej pochylonej pozycji rozbolał go już nieco kark.

Po drugiej stronie znajdowało się przestronne pomieszczenie, oświetlone zielonym światłem padającym z lamp na suficie. Zdawały się z niego wyrastać, spośród dziwacznych dźwigarów i płyt stanowiących jego pokrycie, łączących się z dziwacznymi nitkami przechodzącymi w ciemne zgrubienia. Początkowo uznał, że jest to roślinność, ale po chwili dostrzegł między nimi kable biegnące w rozmaitych kierunkach. Nie widział w tym wszystkim żadnego porządku. Ostrożnie wkroczył do pomieszczenia, dotykając jednej ze ścian. Nawet przez skafander mógł stwierdzić, że pokrywający je materiał był lepki w dotyku, zdając się pulsować. Pod nim dostrzegł płyty podobne do tych, jakimi wyłożono korytarz. Z niego weszli do hali bocznym wejściem, wkraczając na jej piętro, znajdując się na czymś w rodzaju balkonu. Usłyszawszy gwar podkradł się powoli do balustrady, zauważając iż znalazł się w czymś wielkości znacznego hangaru. Ostrożnie wyjrzał i rozejrzał się.

Po drugiej stronie dostrzegł kraniec sali, a tam analogiczną balustradę, stanowiącą jakby lustrzane odbicie. Była ciemna, jej kraniec ginął w mroku, choć znajdować się tam musiały drzwi prowadzące do bocznych korytarzy, podobnych to tego, którym tu się dostali, najwyraźniej do dawna nieużywanego. Nie wyglądało na to, by miejsce w którym byli zostało opuszczone, a nie przychodził mu do głowy żaden powód, dla którego gospodarze porzucili tunele i zostawili je bez ochrony, zwłaszcza gdy popatrzył w dół.

Piętro niżej tętniło życie. Sala była długa, a on nie był w stanie dostrzec jednego jej krańca. Na drugim znajdującym się bliżej niego dostrzegał coś na kształt obracającego się pierścienia, wewnątrz którego błyskało fioletowe światło, zdając się szaleńczo wirować. Tuż za nim była ściana, jednak wskakujące do niego czteroręczne stwory znikały, nie docierając do niej. Poruszały się dość niezdarnie, a grupę kilkudziesięciu z nich zdawał się poganiać niski człowieczek, którego twarzy Kowalski nie mógł dostrzec. Nosił szary strój i machał przedziwnie rękami, choć nie wypowiadał przy tym ani słowa. Towarzyszyło mu kilkudziesięciu podobnych mu ludzi, odzianych identycznie, trzymających coś w rękach. Od pierścienia biegły kable i dziwaczne nitki narośli, zbiegające się w punkcie, gdzie znajdowało się jakieś podwyższenie, na którym dostrzegał z oddali kolejnych ludzi, pochylonych nad czymś co wyglądało na jakieś urządzenia. Poniżej kręciły się dziwaczne istoty, sporo z nich trzymało w rękach coś, co wyglądało na jakąś broń. Uzbrojeni byli dość masywni, nosili zielone mundury, lecz nie było ich wielu. Większość stanowiły istoty mające po kilka nóg, olbrzymie głowy, a także wężowe ciała. W pozornym chaosie panował jakiś porządek, każdy wydawał się mieć jakiś cel, a najdziwniejszym był fakt, iż z dołu nie dobiegał żaden głos. Prócz dźwięków wydawanych przy przemieszczaniu się, nie słychać było żadnych rozmów, wszystko odbywało się w upiornej ciszy.

Przestał liczyć istoty na dole, gdy grupa kilkudziesięciu stworów wskoczyła w fioletowy wir i zniknęła. Grupka w szarych strojach zgromadziła się poniżej, czekając na coś w wyraźnym napięciu. Łatwo było dostrzec panujące zdenerwowanie, najwyraźniej coś szło nie tak. W oddali trzymały się pozostałe istoty, było ich kilkadziesiąt, w dalszej części jego uwagę zwróciły leżące ciała, noszące znane mu mundury. Dostrzegł co najmniej czterech żołnierzy kosmarmii, leżących nieruchomo z widocznymi ranami na plecach, zadanymi czymś ostrym. Wciąż nie mógł dostrzec twarzy odzianych na szaro, którzy stanowili wyraźną mniejszość, w swych szarych czepkach i osłonach zakrywających im oblicza. Stwory miały je wydłużone, nierzadko przekształcone w pyski, niektóre rozglądały się wokół swymi białymi oczami. Cofnął się wreszcie nim któryś zdołał go zauważyć, zastanawiając się nad przeznaczeniem dziwacznych urządzeń i pulsujących konstrukcji wypełniających parter sali. Wszędzie ciągnęły się tam grube ramiona narośli pulsujących zielonkawym światłem.

- Kurwa, co tu się dzieje? – szeptem zapytał Jackson. W międzyczasie przy barierce znaleźli się już wszyscy marines, kryjąc się za nią nieopodal niego. W niewielkiej odległości uformował się szereg żołnierzy specnazu, szepczących do siebie i pokazujących sobie żołnierzy kosmarmii. Budzyńska podobnie jak on cofnęła się za balustradę, a jej twarz wyrażała poruszenie. Zielone oczy płonęły.

- Nie mam pojęcia – odpowiedział, choć już domyślał się podobnie jak pozostali w co się wpakowali. Coertzee nie odzywał się ani słowem.

- Co my tu właściwie robimy, Ted? – zapytała Vasquez. Wreszcie mieli chwilę by zamienić kilka słów. Nie wiedział co ma odpowiedzieć.

- Co ty odpierdalasz Kowalski? – zapytał wściekłym głosem Baumannn. – Po co z nimi rozmawiamy? Powinniśmy jak najszybciej pozbyć się tamtych, zanim…

- Zaraz, zaraz – odezwał się wreszcie Coertzee, kryjący się nieopodal.

- Zamknij się, agenciku – uciszyła go Vasquez. – A dla ciebie Baumannn, to jest kapral Kowalski. Dobrze wiesz, że nie mieliśmy innego wyjścia. I bądź pewny, że jeśli przez twoje numery oni otworzą do nas ogień, to ja najpierw odstrzelę ci jaja.

- Powinniśmy strzelać pierwsi – mruknął Di Stefano.

- Powinniśmy – przytaknął Kowalski, nawet jeśli w kontekście tego co dowiedział się o Buranie, niemiało to żadnego sensu, patrząc na szepczących z Budzyńską żołnierzy specnazu. Był przekonany, że prowadzą analogiczną rozmowę. Rosjanin w zbroi bojowej trzymał się nieco z tyłu, niedbale spoglądając w ich kierunku, gotów do otwarcia ognia, będąc jednocześnie obserwowanym przez Vasquez trzymającą załadowany granatnik.

- Świetnie – warknął Baumannn. – Więc co dalej robimy, kapralu?

Doskonałe pytanie, pomyślał Kowalski. W co my się właściwie wpakowaliśmy? Ponownie wyjrzał przez balustradę usiłując zrozumieć cokolwiek z tego co widzi. To co działo się poniżej nie miało nic wspólnego ani z Sojuszem ani ze Związkiem. Postanowił potraktować problem w jedyny sposób jaki potrafił, od strony militarnej.

- Kapralu, proszę posłuchać – powiedział Coertzee. – Nie podejmujmy pochopnych działań.

- Nie będą pochopne – zapewnił Kowalski, zaciskając mocniej dłoń na kolbie broni. Budzyńska przekradała się wzdłuż balustrady w jego stronę.

- Mają przewagę – powiedziała, gdy znalazła się bliżej niego. – Ale mamy lepszą pozycję, więc możemy zaatakować ich z zaskoczenia – najwyraźniej myślała o tym samym.

- Możemy – odparł. – Ale z zaskoczenia wolę zaatakować raczej was – urwał na chwilę. – Chyba, że potraficie mi w trzech słowach wyjaśnić, z jakiego powodu mam z nimi walczyć.

- Kapralu – syknął Coertzee. – Ja nie potrafię wyjaśnić tego co tu zobaczyłem, więc nie sądzę żeby specnaz maczał w tym palce. Wasza podejrzliwość…

- … jest w pełni uzasadniona – powiedział Kowalski. – Bo towarzyszka major doskonale wie z czym mamy tu do czynienia. Kłamie na ten temat od samego początku. Ale ja już wiem gdzie jesteśmy – popatrzył na pozostałych marines. – I wiem już z czym mamy tutaj do czynienia i kim jest nasz przeciwnik.

Rozdział 25 >> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz