5.
Z zewnątrz „Von Braun” nie
przypominał statku kosmicznego. Nie posiadał charakterystycznego kształtu
iglicy czy rakiety, zakończonej silnikami i obrotowymi panelami słonecznych,
będących słabym punktem wszystkich statków Sojuszu. Jego rufę stanowił moduł
napędu, otoczony sześcioma pomniejszymi silnikami odrzutowymi. Wszystkie ukryto
za osłonami oraz pierścieniem pancerza ablacyjnego, zza którego wystawała
podłużna część statku, od której odbiegały dwa ramiona przypominające skrzydła
mające kształt równobocznych trójkątów, na których zakończeniu również
zamontowano silniki. Na kadłubie wokół nich rozmieszczono wyrzutnie rakiet. Choć
widziała pojazd jedynie od strony burty, zakładała że było ich łącznie cztery,
rozmieszczonych symetrycznie, wraz z dwiema wyrzutniami dronów. Główny kadłub
również pokryty był warstwą osłony ablacyjnej, wyraźnie podzielonej na drobne
fragmenty. Nie była tak gruba i potężna jak pancerze okrętów Związku, przez
których kolejne warstwy musiały przebijać się wystrzeliwane pociski. Uginała
się elastycznie absorbując znaczną część uderzenia i energii kinetycznej
wybuchu, choć nie wytrzymywała skoncentrowanych trafień. Najdziwniejsze były w
tym prostokątne płyty, jakimi pokryto statek, które stykały się łamiąc pod
każdym możliwym kątem, czyniąc sylwetkę mocno pokraczną. Czarny kolor sprawiał,
że gdyby nie światła pozycyjne okręt byłby trudny do zauważenia. Dziób statku
niknął gdzieś za śluzą dokującą. Przez iluminator nie mogła nawet dostrzec, iż do bocznej powierzchni statki
niczym rzep przywarł „Lincoln”, choć wiedziała, że tam jest. Zacumowany został
tam przez Jonesa i osłonięty ciasno zaczepami ochornnymi pokrytymi
geometrycznymi płytami. „Von Braun” prócz faktu, iż nie przypominał statku, nie
wyglądał nawet na jednostkę bojową.
- Co to jest? – spytała w końcu. –
To na kadłubie?
- Efekt pracy naszych jajogłowych –
odpowiedział. – Ta dziwna powierzchnia odbija fale elektromagnetyczne
sprawiając, że nie widać nas na radarze. Absorbujemy także w dużej mierze fale
radarowe, widać nas jedynie podczas nadawania sygnału radiowego, no i nie
ukryjemy śladu cieplnego, gdy idziemy w ciągu.
- Co to za statek?
- Klasa Atena – powiedział
Christiansen. – Statek rozpoznawczy do zadań specjalnych. Pomysł Aldrina.
Chciał mieć koniecznie pojazd wywiadowczy dalekiego zasięgu, więc mu go
zbudowano.
- Jak dalekiego?
- Posiada dwa niezależne generatory
fotonowe, co pozwala teoretycznie przy pełnym naładowaniu na wykonanie trzech
następujących po sobie skoków w obrębie Układu Słonecznego. W praktyce gdy w
desperacji wykonaliśmy drugi, aby zająć pozycję na sterburcie tego Woschoda
przepaliliśmy obwody. Więc nie do końca jestem przekonany, do planu
zakładającego, że będziemy skakać trzy razy, choć podobno po naprawach będzie
to możliwe.
- Trzy razy? – zapytała. – Jak to w
ogóle jest możliwe? Przecież po skoku niezbędne jest ponowne naładowanie
generatorów, to trwa ponad tydzień. A same obliczenia zajmują dwa razy dłużej.
- Coś za coś – odparł. – Obliczenia
z pewnych względów nie są problemem. Większość statku zajmują akumulatory i
generatory dublujące się nawzajem i współpracujące z generatorem kwantowym, co
odbywa się kosztem uzbrojenia. To nie jest okręt wojenny, nawet jeśli na to
wyglądało. Jako jedyni byliśmy w stanie wykonać rzut, nasza matematyka
przelicza współrzędne dużo szybciej, z powodu
zdublowanych 512 kilobajtów. Gdyby wiedzieli, że czai się tam Woschod,
nie pozwoliliby nam skoczyć. I tak improwizowałem z tymi Phaetonami.
- Udanie.
- To jedyne co przyszło mi do głowy
na szybko, by zasłonić was przed rakietami… Niestety to kolejny minus tego
statku. Większość energii idzie do zasilenia generatorów i akumulatorów, więc w
trybie ślizgu fotonowego mamy odcięte uzbrojenie. Aktywuje się w ciągu etapowo
pół minuty po zakończeniu rzutu.
- Wiesz co może stać się w ciągu
pół minuty?
- Wiem, nawet w kilkanaście sekund
można przegrać bitwę. Nic nie poradzę, ten statek służyć ma w założeniu
dalekiemu rozpoznaniu, wykonaniu rzutu fotonowego, wyrzuceniu dronów, zebraniu
danych i ucieczce. Jak myślisz, skąd mamy zdjęcia tej stacji na Cydonii?
- Więc byłeś tam już? – stwierdziła
raczej niż zapytała. – To znaczy, że oni już wiedzą, że mamy taki statek i mogą
na nas czekać?
- Dlatego nie skaczemy wprost do
celu – odpowiedział. – Podchodzimy do niego siłą ciążenia. Mamy obniżoną emisję
tła i promieniowania, gdy wyłączymy silniki.
- Emitowaliście przecież sygnał
Apolla.
- To dla niepoznaki, taka sztuczka,
kolejny pomysł admirała – westchnął. – W ten sposób widać nas na telemetrii
Sojuszu jako statek klasy Apollo. Nie wiem jaki plan ma Aldrin, ale „Von Braun”
wszedł do służby pięć miesięcy temu. Od tamtej pory testujemy go, latamy,
dokonujemy zwiadu i uciekamy. Jak dotąd przeciwnik nie był nas w stanie
namierzyć, do czasu gdy skoczyliśmy wam na ratunek. W ten sposób dowiedzieli
się, że mamy niewidzialny statek. Trudno wyciągnąć inny wniosek, gdy widzisz
aktywny ślad termiczny, rzut fotonowy, a nie masz niczego na radarze.
- Znając Aldrina coś kombinuje –
powiedziała. – Pewnie ma jakiś plan. Jakiego rodzaju dane zbieracie?
- Dobre pytanie – wzruszył
ramionami. – Zapytaj Everetta, tego cywila, który z nim był. Zawsze lata z
nami. Zwiedziliśmy już większość ich instalacji i w mniej lub bardziej
oczywisty sposób ściągaliśmy z nich dane przy użyciu dronów szpiegowskich. Ale
większość lotów odbyliśmy na granice naszego zasięgu fotonowego, z dala od
statków. Lataliśmy w punkty przecięcia orbity Urana, gromadziliśmy jakieś dane,
po kilku dniach wracaliśmy na ISS.
- Uran?
- Dalej nie potrafi skoczyć nawet
ten statek, nawet „Von Braun” traci tam ciąg fotonowy. Zwykłe zbieranie
telemetrii, danych astrometrycznych. Łącznie trzy tygodnie w przestrzeni. Misje
nad Marsem i wokół Saturna były jakimś urozmaiceniem, ale to co teraz
zaplanowali… Nie zdarzyło się chyba jeszcze, żebyśmy atakowali ich w samym
sercu ich terytorium.
- Nie przypominam sobie, żeby w
ogóle od czasu tamtej marsjańskiej eskapady, którą przegraliśmy, ktoś w ogóle
to czynił – mruknęła. – Ciekawe co tam jest, że tak bardzo mu zależy… Jakie
mamy uzbrojenie?
- Nijakie – odpowiedział,
uśmiechając się smutno. – Coś za coś, te generatory fotonowe żrą zbyt dużo
energii. Mamy tylko jedno działo energetyczne, zdolne skupić wiązkę raz na pół
minuty i oddać nie więcej niż trzy strzały, o ile nie przegrzejemy prętów, co
na marginesie mówiąc uczyniliśmy, gdy was ratowaliśmy. Do tego trzydzieści
rakiet.
- Ile? Przecież to okręt tej samej
wielkości co Apollo, a on jest w stanie zabrać ponad siedemdzieesiąt!
- A my nie jesteśmy. Mówiłem ci, że
to nie jest statek wojenny. Nasza przewaga opiera się na zaskoczeniu. Nie
jesteśmy w stanie wystrzelić nawet pełnej salwy bo wyrzutnie nie mają takiej
możliwości, jedyne co możemy to wystrzelić dwie rakiety i uciekać, ładując
wyrzutnię. I tylko jedna torpeda jądrowa Cruise oraz jeden MIRV do ostrzału
celów na powierzchni. I jedynie 16 dronów, z czego tylko 4 ofensywne.
Zastanowiła się nad tym co
usłyszała.
- Powiedziałabym, że dobrze ci
idzie – stwierdziła. – Sztuczka z Phaetonami była udana, nie wspominając już o tym
skoku na krótką odległość i znalezieniu się na ich burcie.
- Drugi raz nie dadzą się już
nabrać – wzruszył ramionami. – Podejrzewam, że rozbierają właśnie na czynniki
pierwsze uzyskane z tamtego Woschoda dane o „Von Braunie” i wyodrębniają jego
sygnał. Niezbyt mi się to podoba w kontekście tej zaplanowanej misji
marsjańskiej.
- Nie masz się czym bronić.
- Nie mamy się czym bronić –
sprostował. – Ale pozostaje mieć nadzieję, że nie dojdzie do walki. Skoczymy,
podejdziemy na orbitę, zrzucimy „Lincolna” i poczekamy na jego powrót.
- Pięknie – skrzywiła się. – Jak
zwykle wszystko na mojej głowie, wylądować na tym lotnisku polowym i
przygotować statek do startu, podczas gdy ty będziesz sobie latał na orbicie, a
marines spacyfikują siły wroga. Robię po prostu za szofera.
- Brakuje ci tego – zauważył. –
Dowodzenia statkiem kosmicznym.
- Zgadza się – przyznała. –
„Lincoln” to jedynie coś niewiele lepszego od zwykłego transportowca. Przecież
nie będę tego ukrywać. Jak to pasuje do twojej teorii o moim zatracaniu się w
alkoholizmie po utracie najnowocześniejszego statku NASW?
- Idealnie – przyznał.
Nie odpowiedziała. Osłony zaczepowe
podniosły się, więc wpatrywała się w „Lincolna”, uczepionego boku „Von Brauna”.
Do desantowca doczepiano silniki rakietowe, których nie będzie używać podczas
lądowania, na jego brzuchu znajdował się zaś kontener desantowy. Wokół nich
była ciemność, w której dostrzec można było światełka krążących wzdłuż
perymetru okrętów floty. Nie potrzebowała spoglądać na siatkę taktyczną, by
wiedzieć, że przestrzeń na zewnątrz wypełniają skomplikowane manewry.
- Co ja tu właściwie robię? –
zapytała. – Po co lecimy na Marsa? Zawsze wbijano nam do głowy, żeby zostawić
im ten pusty kawałek skały, bo nie dość że nic nie znaczy strategicznie, to
jeszcze ponieśliśmy tam duże straty podczas tamtego niesławnego desantu.
- Nie mam pojęcia – odpowiedział. –
Po tym jak zaczęliśmy skakać za Uran, Everett przejrzał dane i dostał kota.
Potem polecieliśmy na Marsa i zrobiło się jeszcze bardziej dziwnie.
Wyrzuciliśmy Phaetony, ściągnęliśmy dane zebrane przed ich zestrzeleniem, przez
chwilę wisieliśmy na niskiej orbicie, kiedy Everett zarządził natychmiastowy
skok na ISS.
- Zarządził? Kto właściwie dowodzi
tym statkiem?
- Ja, w pełnym zakresie taktycznym.
On ma specjalne pełnomocnictwo admirała, w przypadku celów misji. Wiem o czym
myślisz, ale jak dotąd nie było z tego powodu żadnych problemów, zresztą kiedy
doszło do chrztu bojowego „Von Brauna” nie było go już na pokładzie. Gdy
przycumowaliśmy do ISS praktycznie od razu wstrzymali nam przepustki.
Przypominam, że działo się to jeszcze zanim narobiliście zamieszania w ich
przestrzeni. Otrzymałem polecenie przygotowania statku do lotu związanego z
aktywną penetracją przestrzeni przeciwnika. Gdy uzupełnialiśmy drony Aldrin rozkazał,
by skakać wam na pomoc.
- Admirał?
- Bezpośrednio, z pominięciem
CINSPAC. Z jakiegoś powodu twój ładunek był dla niego priorytetowy.
- A naszym zadaniem jest dostarczyć
go na Marsa – mruknęła, czując suchość w ustach. Wiele dałaby teraz za to, żeby
się napić. – Wiozłam jedynie oddział marines i tę całą Nayadę.
- Kto to jest?
- Nie mam pojęcia. Jajogłowa, jak
Everett. Mówisz, że się martwi? To chyba dobrze.
- Dobrze?
- Za każdym razem kiedy się nie
martwią wychodzimy na tym źle – prychnęła. – Kiedyś nie martwili się wyścigiem
kosmicznym, powtarzając, że ekonomia i państwowość tamtych nie mają szansy
sprawić, żeby polecieli na orbitę. Tymczasem czerwoni nas w pewnym momencie
przegonili. Nie martwili się wojną, mówiąc, że na dłuższą metę nie mają szansy
wygrać, bo mamy więcej bomb atomowych, w przeciwieństwie do nich dysponujemy
zaawansowaną technologią rakietową i możemy przenosić pociski, a gdy ich
zbombardujemy ich kraje zmienią się w nuklearne pustynie, na których o
przetrwanie walczyć będą niedobitki cywilizacji. Tymczasem oni nie dość, że
przetrwali i uczynili z taktyki zniszczenia świata bombami swoje credo, to
jeszcze są teraz silniejsi i potężniejsi niż kiedykolwiek. Jak to się dzieje,
że za każdym razem, kiedy jajogłowi się nie martwią, dostajemy w dupę? –
zapytała retorycznie.
Christiansen przyglądał się jej w
zadumie.
- Jesteś dla mnie zagadką –
powiedział. – Jak właściwie uchodzi ci na sucho mówienie takich rzeczy? Wszyscy
o tym wiemy, ale sama wiesz, że za mniejsze rzeczy karano w tej armii dyscyplinarnie
za sianie pacyfizmu.
- Położyli na mnie kreskę –
odparła. – Po prostu mnie ignorują. Jestem zgniłym jabłkiem, wszyscy trzymają
się ode mnie z dala, czekają aż się zapiję na śmierć, albo zginę na polu chwały
wskutek kolejnego błędu. Mają nadzieję, że nikt nie będzie chciał ze mną latać.
- Ale chcą z tobą latać – zauważył.
– I nie tylko dlatego, że jesteś świetnym pilotem. Jesteś też urodzonym
dowódcą.
- Dowódcą krypy transportowej.
- A zdanie o AFCOM i jajogłowych
masz podobne do admirała – rzekł. – Kilka razy sam słyszałem jako go poniosło.
- Aldrin to nie cała flota, nawet jeśli
jest w CINSPAC – wzruszyła ramionami. – Po za tym trzeba naprawdę mieć klapki
na oczach by nie wpaść na to, że od dawna nie walczymy już z myślącym logicznie
przeciwnikiem, tylko z szaleńcami chcącymi zniszczyć drugą połowę świata. Jak
można zakładać, że wróg nie ma zdolności ofensywnej po tym jak usiłowali
wysadzić księżyc i posłać nam jego kawałek na głowy? Mówimy o ludziach, którzy
w 61 roku nie zawahali się strzelać do meteorytów i tylko cud sprawił, że ten
ognisty deszcz poszedł prosto na nich. Nikt nie przewidział jednak, że będą
bombardować Antarktydę…
- Skoro już do tego doszliśmy –
chrząknął. – Jesteś mi winna opowieść.
Wciąż patrzyła w głębię kosmosu,
jego konstrukcję pełną ciemności, cofając się w myślach do tamtego dnia, kiedy
duma NASW, okręt klasy Zeus wyruszył w pierwszy rejs z ISS do bazy księżycowej.
A ona była jego dowódcą, mając pod stopami statek wyposażony w generator
fotonowy, wyrzutnie rakietowe i torpedowe, hangary dla Merkurych i potężne
działa energetyczne. Okręt mający zakończyć wojnę, kiedyś zwano takie
dreadnoughtami, budowany przez dziesięć lat, w dziewiczy rejs wyszedł w roku
1985. I wówczas rozległ się czerwony alarm, a oni zorientowali się, że to nie
ćwiczenia. Poruszała się niespokojnie na mostku, gdy jej pierwszy oficer
Sikorsky ściągał dane z sieci matematycznej ISS, wyliczającej trajektorię
pocisków, a potem stwierdził ze zdumieniem, że pociski wystrzelone z głębi
terytorium Związku, wznoszące się ku stratosferze, nie kierują się w stronę
Sojuszu, lecz na południe. Pierwsza zrozumiała co jest celem, nim jeszcze
pojęto to na „Deep Space”, chwilę zajęło jej przetrawienie faktu, iż przeciwnik
strzela w lodową pustkę. Kolejną zrozumienie do czego doprowadzi taka ilość
eksplozji na pokrywie Antarktydy, nie trzeba było być geniuszem z fizyki by
zrozumieć, co dalej nastąpi. Sekundę później wydała już rozkaz wyliczenia rzutu
fotonowego nad perygeum antarktydzkie i w ten sposób przetestowali możliwość
skoku fotonowego dokonywanego przez statek wojenny w warunkach bojowych.
Wcześniej nie zdołano zainstalować na statku nigdy eniaka, umożliwiającego
aktywne wyliczenie skoku na okręcie. Nadmierny pobór mocy całkowicie to
uniemożliwiał. „Alliance Star” był pierwszy. Gdy zmaterializował się na orbicie
odebrali rozkazy, zakazujące jej czynić tego co właśnie zrobiła, kolejne
polecały jej wracać. Nie uczyniła tego, wiedząc co będzie tego konsekwencją.
Jak zawsze zaryzykowała wierząc w swą szczęśliwą gwiazdę, jednak tego dnia nie
należała ona do niej, ani do Sojuszu Wolnych Narodów.
„Alliance Star” w błysku światła pojawił
się nad Antarktydą. Tylko chwila była jej potrzebna, by rozeznać się w
sytuacji; dziesiątki pocisków, zapewne przygotowywanych miesiącami wchodziło
właśnie w jonosferę, mknące w ich kierunku kontrpociski potrzebowały jeszcze
minut, by dopaść je tuż nad powierzchnią. Nie miała wyjścia, musiała podążyć za
nimi, ignorowała spływające kolejki rozkazów, krzycząc do Sikorsky’ego,
polecając namierzać cele. Rozpoczęła wystrzeliwanie rakiet samosterujących
Sidewinder, mając w głowie kołatającą się myśl, iż jeśli dopuści do eksplozji,
zmienić się może masa ziemi, co wpłynie na grawitację, pomijając katastrofalne
fale o niszczycielskiej sile, wpłynie to także na przypływy, następnie na wegetację
i życie na powierzchni. Kolejny szaleńczy pomysł w stylu próby zestrzelenia
księżyca, która pozwoliłaby przetrwać zakopanym w trzewiach ziemi komunistom,
lecz nie ich przeciwnikom preferującym życie na powierzchni.
Szło jej świetnie, lecz pociski
przeciwnika miały skrócony cykl reakcji i gdy je zestrzeliwała rozpoczęły
łańcuchową detonację jądrową w górnych partiach atmosfery. Gdy straciła
łączność i zrozumiała, że wpadła w gówno, było już za późno. Liczyła się z tym
zagrożeniem, ale w ferworze walki, niszcząc praktycznie wszystkie rakiety, nie
zdołała już wydostać się w kosmos. Wybuchy jądrowe wytworzyły promieniowanie
gamma, jonizujące powietrze i przyśpieszające elektrony, które z kolei
zwiększyły gwałtownie pole elektromagnetyczne. Gdy impuls przeszedł na wylot
przez „Alliance Star”, wszystko na statku wysiadło i przestało działać. Niczym
kamień runął w dół, kiedy płyty tranzystorowe i wielkie układy scalone odmówiły
całkowicie posłuszeństwa. Doszło do tego samego zjawiska, które zachodziło w
strefach granicznych, zniszczonych przez wojnę atomową. Skomplikowane
konstrukcje Sojuszu nie chciały tam działać, mimo osłon umożliwiających im
funkcjonowanie w zjonizowanej przestrzeni kosmosu, nie wytrzymywały potężnego
natężenia wyindukowanego napięcia, wielokrotnie przekraczającego dopuszczalną
wartość. Technologia wroga oparta na dawno zarzuconych lampach, zawodnych
półprzewodnikach w takich warunkach sprawowała się świetnie, zaawansowane
urządzenia Sojuszu po prostu zawodziły, przypominając kawałek złomu, w który
zmienił się właśnie flagowy okręt. Miała jedynie ułamki sekund by zrozumieć co
się dzieje i wydać rozkaz ewakuacji.
O dziwo został przeprowadzony
niezwykle sprawnie, a załoga została praktycznie w całości uratowana, po tym
jak mechaniczne wyrzutnie pojazdów ratunkowych wystrzeliły je z jonosfery. Na
miejscu były już pojazdy NASW, przejmujące swych ludzi. Dwie rakiety, które
doleciały do celu nie uczyniły pokrywie lodowej zbyt wielkich szkód. Po tym
wszystkim sztab połączonych sił zbrojnych zaczął debatować nad sposobem
najlepszego odpłacenia przeciwnikowi i jak zwykle do niczego nie doszedł,
wkrótce później z nieznanych przyczyn Związek zaczął wycofywać część swych sił
i przerzucać je w nieprzewidywalny sposób w obrębie swojego terytorium, zaś w
rok później nagle wstrzymał ofensywę. Dało to Sojuszowi chwilę wytchnienia,
lecz nikt nie potrafił powiedzieć co tym razem knuje Beria i jego planiści. Gdy
działania Stawki, głównego organu dowodzenia sił zbrojnych Związku, przestawały
być agresywne, można było jedynie się martwić. Domniemywać można było jedynie,
że przyczyną mogą być kłopoty na froncie wewnętrznym, skąpe obrazy satelitarne
wskazywały, iż na terenie Europy Środkowo-Wschodniej i Mongolii toczą się
zacięte walki z zamieszkującymi je dziwnymi stworami, a niezwykle zażarte ciosy
wymieniane są z Chińczykami, którzy wkrótce zyskali swoje nowe miano Kolektywu i
dali się we znaki również Sojuszowi, atakując dystorsjami grawitacyjnymi.
Sąd polowy omal jej nie ukrzyżował,
dość szybko zrozumiała, iż stała się kozłem ofiarnym jakichś nie do końca
zrozumiałych jej rozgrywek na linii politycznej, między senatorami, wojskiem a
NASW. Większość żądała jej głowy, nawet w cenzurowanych serwisach
informacyjnych nie zdołano w żaden sposób ukryć utraty okrętu mającego być
odpowiedzią na najgroźniejsze bronie przeciwnika. Afery nie udało się ukręcić,
zataczała coraz większe kręgi, zwłaszcza, iż w kolejnej dekadzie trwającej
wojny coraz więcej było jej przeciwników, a koncepcja porzucenia Europy i
innych kontynentów na rzecz ograniczonego pokoju i suwerenności Ameryk miała
coraz większe poparcie. Nawet w demokracji kontrolowanej przebijały się głosy
weteranów i zwykłych obywateli mających dość bitew, co skwapliwie
wykorzystywali agenci i propagandyści wroga, podkreślający, iż Beria pragnie
pokoju, atakuje jedynie czując się zagrożony ciągłą militaryzacją i strategią
Sojuszu, mającego wpisane w swe cele odzyskanie utraconych ćwierć wieku temu
terytoriów.
Nie wiedzieć kiedy z bohaterki,
która ocaliła świat przed zagładą zmieniła się prawie w agenta wroga, który
zniszczył dumę floty. Podkreślano, iż nie posłuchała rozkazów, celowym manewrem
wprowadziła statek w miejsce, gdzie padł ofiarą impulsu. Zauważono, iż
dyslokowano właśnie flotę obronną i Apollo brały już na cel rakiety, zaś
marynarka wojenna Atlantyku i Pacyfiku odpalała pociski Patriot, które dzięki
wyliczeniom sieci matematycznych cechowały się 90% skutecznością w
przechwytywaniu wrogich rakiet. Jej manewr okazał się kowbojski i całkowicie
niepotrzebny. Wykazanie, iż uratowała wszystkich zestrzeliwując rakiety stało
się czystą matematyką, okazało się, iż w świecie coraz bardziej nieprzychylnym
wojskowym i wydatkom na zbrojenia, zwolenników obliczeń, iż udałoby się
zestrzelić rakiety bez utraty statku, było dużo więcej. Uprzedzano ją, iż
stanowisko dowódcy „Alliance Star” jest czysto polityczne i tytularne, nie
wzięła tego pod uwagę, postanawiając użyć go jako okrętu wojennego i dostała za
swoje. Cichaczem w NASW przyznawano, że zrobiła to co należało, głośno rugano
ją za utratę nowej zabawki. Sąd stał się w zasadzie formalnością, zwłaszcza gdy
do składu ławy dokooptowano naprędce przedstawiciela komisji senackiej, by
pokazać, iż NASW nie chce zamieść niczego pod dywan. Nie miała powodu gryźć się
w język więc na przesłuchaniach poinformowała szacownych członków sądu co o
nich myśli, nie wykazała skruchy, twierdząc iż to co uczyniła, było najlepszym
co można było uczynić w takiej sytuacji. Ława nie pozostawała dłużna, wyrażając
zdanie opinii publicznej wykazała, iż przez osoby takie jak ona od lat trwa
wojna, całkowicie niszcząca ich społeczeństwo. Wszystko zmierzało w stronę
jasno ustalonego finału, zanosząc się na pociągnięcie jej do odpowiedzialności,
kiedy głos zabrał generał Crowe, odchodzący na emeryturę, po tym jak utrącono
jego kandydaturę na szefa Kolegium Połączonych Sztabów i AFCOM. W zwięzłych
żołnierskich słowach poinformował zebranych, że w zasadzie mogą zaprosić Berię
do Nowego Jorku i oddać mu Manhattan, jeśli planują nadal tak postępować. Pełne
wulgaryzmów utyskiwania utrąconego żołnierza nie zrobiłyby może takiego
wrażenia na zebranych, lecz głos po nim zabrał Aldrin, machając raportem o
odejściu i wygłaszając płomienną przemowę. Nikt nie chciał dymisji
bohaterskiego admirała, więc podziałało to na niektórych nieco otrzeźwiająco.
Główny przedmiot sporu, który w międzyczasie zmienił się w polityczną
rozgrywkę, został pokazowo zdegradowany, zostawiono jej stopień oficerski z
uwagi na dawne osiągnięcia, lecz nie wyrzucono z floty. Postanowiono ją
upokorzyć, czyniąc kapitanem okrętu, który nie dysponował żadną bronią,
uniemożliwiając tym samym w przyszłości jakikolwiek sposób prowadzenia walki.
Zapewne liczyli na to, że odejdzie, lecz nie chciała dać im takiej szansy.
Dopóki toczyli walki w Azji jeszcze jakoś to wyglądało, lecz ostatnie dwa lata
sprawiły, że wlewała w siebie coraz więcej alkoholu. Z pewnego punktu widzenia,
mimo iż wpakowała się wprost pod działa wroga, perspektywa powrotu wojny ją
cieszyła, a koncepcja lotu na Marsa powodowała jakiś dziwny rodzaj podniecenia.
- O czym tu więcej opowiadać? –
skończyła więc mówić. – „Prowadź na za krawędź nieba”. – zacytowała hasło z
plakatów rekrutacyjnych. – Pieprzona NASW – powiedziała z wyraźnie odczuwalną
goryczą. Nie lubiła wracać do tamtych dni, gdy z tego nieba spadła i uderzyła o
twardą rzeczywistość ziemi pod stopami polityków Sojuszu.
- Non sufficit orbis –
odpowiedział.
- Co takiego? – zapytała zdumiona.
- Takim jak my, świata nie
wystarczy – rzekł. – Została jeszcze romantyczna strona kosmosu, mimo iż
toczymy w nim wojnę. Chodź, pokażę ci mostek.
Przez chwilę zastanawiała się czy
chce dalej w to brnąć, oglądać niedosiężny dla niej już na zawsze świat statków
kosmicznych, ale stwierdziła, iż nie potrafi odmówić. Wyprostowała się
puszczając barierkę, o którą była oparta, po czym cofnęła i oparła o ścianę, by
przepuścić zaaferowanych żołnierzy żandarmerii wojskowej szybkim krokiem
zmierzających korytarzem. Patrzyła w ślad za nimi, dopóki nie zniknęli za
najbliższym rogiem. Gdy stukot ich kroków ucichł, zamierzała ruszyć w kierunku
doku, lecz dostrzegła jak z tunelu serwisowego wydobywają się jakieś sylwetki.
Po chwili dotarło do niej, że ma przed sobą dwóch marines, którzy stawali
właśnie na nogi, zdając się nie dostrzegać jej i Christiansena. Niektóre guziki
ich mundurów były oderwane, oko jednego z nich spuchnięte, brew drugiego
broczyła krwią. Spojrzawszy na oznaczenia ich polowych mundurów uświadomiła
sobie, że należą do oddziału majora Gowa. Christiansen zmarszczył brwi, a
marines usiłujący przemknąć się korytarzem nagle ich dostrzegli i drgnęli.
- I kto wygrał tym razem? –
zapytała w tej sytuacji. – Flota czy piechota?
- Marines zawsze wracają z tarczą,
proszę pani – powiedział jeden z nich.
- I jak zawsze walczą w pierwszej
linii? – zapytał z ironią Christiansen, jednak żaden z nich nie odpowiedział.
- Tym korytarzem, potem za
skrzyniami w lewo, ciągiem łączeniowym do końca – powiedziała. – Pośpieszcie
się, major może was już szukać, okazało się że startujemy w ciągu czterech
godzin.
Chwycili w lot, nie czekali aż
dwójka oficerów NASW zmieni zdanie i przypomni sobie o swych obowiązkach, a
także po czyjej stronie leży ich lojalność; zniknęli niczym duchy, a jeden z
nich rzucił ciche podziękowanie.
- Jak świat światem niewiele się
zmienia – rzekł Christiansen w zadumie patrząc w ślad za nimi. – Wojsku
wstrzymuje się przepustki, armia kryje się po kątach i pije samogon, a flota i
piechota wszczynają awantury.
- Kwestia napięcia – odparła. – Ja
swoje nieco już rozładowałam. Pójdziemy?
Ruszyli, pozostawiając za sobą
czerń kosmosu widoczną przez iluminator, a także pustkę korytarza, na krańcu
którego ktoś się pojawił. Nie była to jednak żandarmeria ścigająca niesforne
wojsko, lecz jak spostrzegła jajogłowy i cyganka, którą miała dostarczyć na
Marsa.
Satya nie zwróciła uwagi na odchodzących
Arciniegas i Christiansena. Zatrzymała się na chwilę przed iluminatorem,
zaglądając w jego szeroką panoramę.
- Przeraża mnie to – powiedziała.
- Mrok? – zapytał Everett.
- Pustka – odparła. – Jesteśmy od
niej oddzieleni jedynie cienkimi ścianami z metalu. Za nimi znajduje się
niezmierzona przestrzeń, całkowicie nieprzyjazna, nie dająca szans na
przeżycie. Najmniejsza dziura w poszyciu… wolę o tym nie myśleć. Nie powinno
nas tu być. Mnie nie powinno tu być. To nie jest nasze miejsce.
- Kiedyś było jeszcze mniej
przyjazne niż obecnie – zauważył Everett. – Nieco udało nam się je opanować. Niegdys
ludzi przerażały morza i oceany, teraz nie są już tak bezkresne i niezmierzone
jak niegdyś.
- W dużej mierze są zatrute i
wypalone – bąknęła Satya. – Więc nie wiem czy taka analogia jest dobra.
- Większość marynarzy w dawnych
wiekach nie potrafiła pływać – odparł. – Nie chcieli się nawet uczyć tej
sztuki, by zginąć jak najszybciej po wypadnięciu za burtę, nie chcąc przedłużać
swej agonii, walcząc o życie na wielkim oceanie, gdzie nie mieli szans przeżyć.
Tak jak my w kosmosie, z dala od naszych pojazdów. Więc chyba pasuje.
- Doktorze Everett – powiedziała
uważnie. – Kiepski z pana psycholog, skoro opowiada pan takie rzeczy, komuś kto
bardzo źle znosi pobyt w tym miejscu. Nie ukrywam swego strachu, żołądek
podchodzi mi do gardła, chce mi się wymiotować.
- Przywyknie pani do sztucznej
grawitacji. Działa nieco inaczej niż stosowane do niedawna niskoobrotowe
wirówki o dużym promieniu, ale równie skutecznie, choć wywołuje czasem dziwne
efekty. Ale słusznie, zmieńmy nieco naturę naszej dyskusji. Może to i miejsce
nieprzyjazne, ale przede wszystkim niezrozumiałe, co staramy się zmienić, nawet
jeśli NASW nie jest organizacją naukową. Ale przede wszystkim w tym celu lecimy
na Marsa.
- Z tego co zrozumiałam –
powiedziała ostrożnie – lecimy tam walczyć z przeciwnikiem i ukraść dane.
Jednocześnie niszcząc wrogą bazę.
- Witamy na wojnie – odparł. – Tak
właśnie dokonuje się postęp naukowy, czy nam się to podoba czy nie, zdobywając
informacje od wrażych sił. Wojny to ciągły wyścig naukowy, tak było przed
wiekami, tak jest obecnie. Krzywa rozwoju i postępu jest przede wszystkim
krzywą wojennego wzrostu, a każdy wynalazek ma zastosowanie militarne.
- Jak relacyjna baza danych? – zapytała
z przekąsem.
- Na przykład. Rozumiem, co pani
czuje, sam czułbym się podobnie w tej sytuacji. Jednak to wszystko co czynimy
przybliża nas do poznania tego co znajduje się tam – wskazał na iluminator.
Zajrzała w fakturę wszechświata i
jej pozbawioną gwiazd ciemność, dochodząc do wniosku, że dużo bardziej
komfortowo czuje się jednak na statku kosmicznym, pozbawionym możliwości
wizualizacji oceanu, po którym żegluje, a zamknięta przestrzeń daje psychiczny
komfort.
- A co tam się znajduje?
- Nieznane – rzekł z powagą. –
Ciemność, którą musimy jak najszybciej rozjaśnić.
- Jak najszybciej? Dlaczego.
Przez chwilę wyraźnie zastanawiał
się nad odpowiedzią.
- Na dobrą sprawę nic nie wiemy –
zaczął wreszcie. – Budowa wszechświata to jedynie domysły. Tłumaczymy go sobie
fizyką kwantową, jego ciągłą zmiennością i przyjmowaniu różnych superpozycji,
co powoduje różne stany, a w praktyce daje zmienne stałe fizyczne i coś co
nazywamy multiniestałością. Kiedyś tak nie było, obowiązywał model
relatywistyczny, co ciekawe tamci wciąż tłumaczą nim wszystko, odrzucając
całkowicie model kwantowy. Ale w czasach mej młodości wydawało się, że są to
dwa fundamenty fizyki, współistniejące ze sobą, choć wykluczające się
wzajemnie. Lecz wówczas E równało się mc kwadrat, a światło nie mogło przenosić
informacji. Potem wszystko się zmieniło.
- Co takiego? – zapytała, po czym
zastanowiła się. - Wydarzenie?
- Czytała pani to bzdurne
opracowanie – mruknął. – Dość dobrze podsumowuje chronologię wydarzeń,
jednocześnie kryjąc za sobą ocean naszej niewiedzy. Tak, wydarzenie. Coś stało
się w roku 1961, co całkowicie zmieniło czasoprzestrzeń, jaką przyszło nam
zajmować – westchnął. – Ma pani jakieś wnioski, co mogło być przyczyną
wydarzenia?
- Oficjalnie tłumaczy się to
nadmiernym użyciem broni jądrowej, które zdestabilizowało naturę świata –
powiedziała. – Co z kolei wpłynęło na fizykę tych stref rażenia.
- Bzdura – odparł. – Każdy student
fizyki jeśli ma choć trochę oleju w głowie dochodzi prędzej czy później do tych
samych wniosków, to że objęte są one cenzurą i nie pozwala się o nich pisać w
prasie niczego nie zmienia. Po pierwsze nie tylko wpływ wywarty został na
fizykę stref rażenia, choć to co tam się dzieje, jest wybitnie niepojęte.
Zmieniły się również zasady znanego nam wszechświata, choć nie aż w tak
drastyczny sposób.
- Liczba pi?
- Między innymi. Po drugie,
przypominam, że w 1945 użyliśmy bomb atomowych w Hiroszimie i Nagasaki, tamci w
roku 1956 w Polsce i na Węgrzech. Choć miało to oczywiście katastrofalne
skutki, nie wpłynęło w żaden sposób na fizykę. Co więc innego stało się w roku
1961, gdy zaczęliśmy obrzucać się nawzajem bombami? Co stało się w Europie,
skoro zbombardowanie Kuby nie przyczyniło się do narodzin tam potworów i
manifestacji multiniestałości?
Czekała, aż jej odpowie, bo pytanie
było wyraźnie retoryczne, lecz nie kwapił się z odpowiedzią.
- Czym było wydarzenie? – zapytała.
Teraz on wpatrywał się w ciemność kosmosu.
- Kiedy w Los Alamos testowano
bombę atomową – zaczął – Oppenheimer założył się z kolegami po fachu, z którymi
uwalniał właśnie dżina i wyciągał korek z butelki. O ćwierć dolara. Nie byli
pewni, czy podczas wybuchu nie uruchomią procesu powodującego spłonięcie całej
atmosfery i zagłady życia na Ziemi. Tak się jednak nie stało, choć być może
kiedyś powiedziałbym, że wydarzyło się to na drzewie alternatywnych możliwości.
Teraz jednak wiemy, że wieloświaty nie istnieją, a kwantowe alternatywy
zachodzą w jednym wszechświecie. To jest właśnie skutek roku 1961, mamy świat
oparty na innych zasadach, niż przed wybuchem tej wojny. Zasadach, które w
strefach rażenia się ciągle zmieniają. A my wciąż tego nie rozumiemy.
- Wydawało mi się, że niestałość
fizyki w obrębie naszego wszechświata tłumaczy właśnie fizyka kwantowa –
powiedziała.
- Takie wytłumaczenie przyjęto –
przyznał. – Zmodyfikowana interpretacja kopenhaska głosi, iż do niestałości
doprowadziło rozerwanie kwantowej struktury czasoprzestrzeni. Eksplozje
nieznane dotąd naturze doprowadziły do kollapsu i sprawiły, że te same
hiperpozycje w przestrzeni zajmują inne stałe, pozostające w stanie ciągłego
wpływu. Sprytna teoria, niektórzy zbudowali na niej swe pozycje naukowe, więc
jest w zasadzie nie do obalenia. Problem polega na tym, że niewiele wiemy o
strefach rażenia, bo nie możemy ich badać, skoro znajdują się na terenie
tamtych. A tamci tłumaczą powstanie tych miejsc obaloną dawno przez nas teorią
Einsteina, oczywiście także zmodyfikowaną. A nikt nie przyzna, że nie ma
pojęcia co tak naprawdę się dzieje.
- A co się dzieje?
Uśmiechnął się.
- Nie mam monopolu naprawdę.
Jedynie na intuicję – powiedział. – Kiedyś intuicja podpowiedziała mi, że każde
wydarzenie może zachodzić równocześnie w kwantowej rzeczywistości. Zostało
przyjęte to chłodno, a po roku 1961 okazało się zupełną nieprawdą. Teraz
intuicja podpowiada mi, że działają tu ciemne materie.
- Nie słyszałam nigdy o ciemnych materiach – powiedziała wysilając
pamięć.
- Mało kto słyszał – przyznał. –
Była taka teoria, u zarania badań nad fizyką kwantową, problem polegał jednak
na tym, że nie przewidywała jej ani mechanika kwantowa ani teoria względności.
To kompletnie niewidoczna materia, nieodbijająca żadnego promieniowania, a
jednak wywierająca wpływ na wszechświat.
- Niewidoczna? – zapytała
sceptycznie. – I niezmierzalna?
- Więc nie da się w żaden sposób
udowodnić jej istnienia. Zgadza się, to jedynie teoria – sięgnął do torby,
którą niósł ze sobą. Rozejrzał się, po czym podał jej kilka kartek. – Widoczna
na poniższych zdjęciach.
Spoglądała na wszechświat, pełen
migoczących gwiazd na czarnym tle, całkowicie odmienny od ciemności znajdującej
się za oknem. Domyśliła się, że zdjęcia wykonano przy użyciu jakiegoś tła, bądź
jest ono wynikiem symulacji przepuszczonej przez sieć matematyczną. Część
gwiazd niknęła za czymś w rodzaju szarej chmury.
- To gaz? – zapytała.
- Nie – odparł odbierając jej szybko
zdjęcie i rozglądając się nieco nerwowo. – To analiza na podstawie
zniekształcenia światła i wypadkowej masy… nieco jej brakuje. Soczewkowanie
grawitacyjne zakrzywia światło, więc
nakładając taki filtr możemy zobaczyć gdzie takie rzeczy się kumulują. Ciemna
materia o której mówię oddziałuje grawitacyjnie, lecz sama niczego nie emituje,
nie odbija i nie wchodzi z niczym w reakcję. A jednak symulacje wskazują, że
coś tam jest, czego nie widzimy, co zakłóca grawitację i inne siły.
- Coś niewidzialnego?
- I niezmierzalnego – powiedział
powoli, a ona nagle zrozumiała. Nim zdążyła się odezwać położył palec na
ustach, podając jej inną fotografię. Ta przedstawiała powierzchnię planety,
szybko zorientowała się, iż patrzy na fragment kontynentu europejskiego. Jego
kontury obrysowano mocnym białym kolorem, wyróżniającym się na tle ciemnego
wnętrza. Europę Środkowo-Wschodnią przesłaniały szare chmury, wyraźnie skupione
w kilku miejscach. Gdy podał jej kolejne fotografie dostrzegła powiększenie,
szarość była niezwykle gęsta i nie pozwalała ujrzeć niczego poniżej,
przypominała owal, blednąc nieco im dalej od środka.
- To są… - zaczęła mówić, a on
jedynie pokiwał głową.
- Strefy rażenia – przytaknął. –
Miejsca wybuchu bomb atomowych. Pełne dziwacznych potworów i fizycznych
multiniestałości.
- Czy one nie mogą powodować
powstania tych grawitacyjnych soczewek?
Pokręcił głową.
- Strefy są wręcz przesycone czymś
co oddziałuje wewnątrz nich i nie możemy tego zobaczyć, to nie są lokalne
manifestacje zmienionej fizyki. Są ich esencją. I nie pozwalają dostrzec tego
co dzieje się w ich wnętrzu. O ile mi wiadomo nawet tamci nie mają o tym
pojęcia, bo warunki nie pozwalają nikomu na przeżycie wewnątrz tych zaburzeń.
- Więc to są właśnie te ciemne
materie? – zapytała nieufnie.
- Nie wiem czy są to ciemne
materie, których istnienie postulowali Zwicky i Smith – odpowiedział. – Wiem,
że jest to coś o podobnych właściwościach, co określiłem ich nazwą. Coś czego
żadnej cząstki nie jesteśmy w stanie wykryć, a jednocześnie przenika nasz świat
i wydobywa się ze źródeł będących strefami. Coś, co nie ma prawa istnieć
zarówno w świetle naszej wiedzy i interpretacji przeciwnika. Istnienia tego nie
da się udowodnić, a jednak jeśli spojrzy się na zniekształcenia światła i
grawitacji widać, że tam jest.
- Więc dlaczego nikt nie jest
świadom jej istnienia?
- Mógłbym powiedzieć, że tamci nie
mają dostępu do tych danych, że nikt nie badał ich łącznie pod tym kątem i
byłaby to prawda – odrzekł. – Ale nie ukrywam, że jest także inna odpowiedź. Przedstawiłem
już kiedyś teorię, która nie spotkała się z uznaniem, nie widzę powodu, by
mówić o czymś, czego w żaden sposób nie mogę poprzeć ani udowodnić.
- A jednak jest pan przekonany, że
ciemna materia istnieje – zauważyła. – A do tego wyraźnie widzę, jak bardzo
jest pan zaniepokojony, gdy o niej mówi – i admirał, pomyślała. Oni wymieniali
spojrzenia, za którymi krył się lęk.
- Udało nam się zobaczyć coś co…
kryje się we wszechświecie – wyraźnie się zawahał. – Wypełnia jako tło Układ
Słoneczny, mniej więcej do orbity Urana… coś pani to mówi?
- Nie – pokręciła głową.
- To kres naszej penetracji
fotonowej – wyjaśnił. – Dalej nie możemy wykonać rzutu, działają jedynie
silniki konwencjonalnie, a światło zaczyna się zachowywać zgodnie z teorią
Einsteina, czy też jak mówią moi koledzy, traci swą kwantową naturę.
- Mówił pan, że kryje się we
wszechświecie.
- Nie ma jej wszędzie. Jej źródłem
jest Ziemia, sączy się stąd niewielką ilością, praktycznie niezauważalną, lecz
wystarczającą by dokonać niewielkich zmian w rozmaitych stałych fizycznych.
Lecz jej potężnym źródłem skupienia i tajemnicą ukrytą przed naszymi oczami są
strefy rażenia. Wypływa właśnie z nich.
- A gdzie powód do niepokoju? –
indagowała.
Wyraźnie nie wiedział przez chwilę
co powiedzieć.
- Wkrótce będę w stanie powiedzieć
pani więcej – powiedział. – Ale Shelby mocno naciskał admirała, żeby jak
najdłużej ograniczać pani dostęp do pewnych informacji. Wciąż panią sprawdza,
on ma paranoję, jest przekonany, że wszędzie są szpiedzy GRU. Póki co pozwolono
mi przekazać informacje podstawowe w charakterze marchewki…
- Marchewki?
- A jak pani myśli, dzięki czemu
wiemy o ciemnych materiach? Wszystkie dane przepuszczamy przez relacyjną bazę
danych. Żadna sieć matematyczna oparta na centralnym współdziałaniu nie
dostrzegła dotąd wzorca w zakrzywieniu światła i grawitacji.
- Wzorca?
- Dlaczego nie ma tego tła w
miejscach wszystkich wybuchów jądrowych? – zapytał. – Dlaczego pojawiły się w
tamtym miejscu, a dopiero z czasem zaczęły się aktywować w innych strefach rażenia,
lecz nie we wszystkich? I dlaczego nie było go przed 1961 rokiem?
- Nie było?
- Nie. Od kiedy pojawiło się
zmieniły się zasady konstrukcji naszego wszechświata – westchnął. – Co gorsza
jest jej coraz więcej. Wzrasta ilość tego, co emitują strefy.
- Wzrasta?
- Jestem przekonany, że zbliżamy
się do momentu, gdy nastąpi punkt krytyczny – powiedział. – To jak dolewanie
wody do naczynia. W pewnym momencie się musi się przelać i rozlać wokół.
- I co stanie się wówczas?
- Coś czego chcielibyśmy uniknąć – stwierdził.
– Proszę sobie wyobrazić samemu, gdy doszło do zdarzenia zmieniła nam się
całkowicie konstrukcja wszechświata, a prócz tego pojawiły się miejsca do
których nie możemy zajrzeć, śmiertelnie niebezpiecznie, uniemożliwiające nam
życie. Co stanie się, gdy to co w nich jest się wyleje?
- Kolektyw podobno jakoś tam się
dostał, jeśli wierzyć ocenzurowanym artykułom prasowym – przypomniała.
- Nie wiemy co zrobili ci cholerni
ochotnicy Quing – powiedział. – Na pewno po tym jak poszli do Strefy
Mongolskiej uciekając przed ofensywą Armii Czerwonej, w ciągu dwóch ostatnich lat okazało się, że są w
stanie powodować niewielkie anomalie fizyczne. Nie wiem jak to robią, ale
wyraźnie jest to dla nich trudne. Jesteśmy w stanie zrobić z grawitacją to samo
przy pomocy wirówek, ale nie potrafimy skupić tego efektu. Jak oni robią to bez
urządzeń pozostaje pytaniem otwartym, ale być może zyskali umiejętności, jakie
posiadały rodzące się tam potwory. Zapewne czerwoni mogliby powiedzieć więcej,
bo wydali im nad Ussuri totalną wojną. Ponoć dlatego między nami panował
rozejm, żeby nie musieli walczyć na dwa fronty.
- Czytałam o tym – przytaknęła.
Popatrzyła przez iluminator,
szukając tam śladu niewidocznej ciemnej materii.
- Chodźmy – powiedział Everett. –
Wybraliśmy nie najlepsze miejsce na rozmowę. Pora się zaokrętować.
- Więc czym było wydarzenie? –
zapytała. – Wciąż nie usłyszałam odpowiedzi?
- Łyknęła pani bakcyla –
odpowiedział. – Każde pytanie prowadzi do następnego, a próba udzielenia
odpowiedzi zachęca do szukania następnej. To właśnie nauka. I nasza ciekawość,
która sprawia, że wejdzie pani na pokład jako uczestnik wyprawy a nie ktoś, kto
został do niej zmuszony.
- Usłyszę kiedyś odpowiedź?
–indagowała.
- Shelby dostałby szału – wykręcił
się. – To hipoteza z gatunku ściśle tajnych, a on na tym punkcie jest nieco
przewrażliwiony. Proszę się nie obawiać, wkrótce pozna pani odpowiedź.
- Jest coś jeszcze, co może mi pan
powiedzieć?
- Proszę zerknąć – podał jej
jeszcze jedną fotografię.
Tym razem patrzyła na płaski obszar
poorany kraterami meteorytów. Zdjęcie było czarnobiałe, ale z informacji
kontekstowej, jaką dawały jej przez ostatnie godziny obiekty wchodzące z nią w
relacje wzajemne wywnioskowała, iż spogląda na teren poorany uderzeniami
meteorytów, przesłonięty szarym pasmem, zza którego wystają zarysy budynków.
- Ciemna materia – stwierdziła. –To
Mars?
- Krasnaja Zwiezda. W miejscu,
gdzie dawno nie doszło do wybuchu jądrowego – powiedział. – Ani żadnej
eksplozji. Gdzie brak śladów promieniowania gamma, jonizacji i innych rzeczy
mogących ją wywołać. Która pojawiła się znikąd w ciągu ostatniego tygodnia. Po
raz pierwszy w miejscu innym niż strefa rażenia.
- Ale… - zastanowiła się. – Na Marsie?
- Dwa dni temu wychwyciliśmy jej
pojawienie się. Od jakiegoś czasu jedna baza relacyjna analizuje mi kontekstowe
informacje i łączy je szukając pojawienia się nowych źródeł tego tajemniczego
zjawiska. I nagle ping! W tle pojawiło się zakłócenie, po raz pierwszy od
kilkunastu lat, gdy tamtym udawało się
jeszcze odpalać bomby w nowych miejscach, a nie przesuwać strefy rażenia. Do
tego znikąd.
- Może to dowód na to, że
przekraczamy punkt krytyczny – powiedziała. – Naczynie jest pełne i zaczyna się
przelewać.
Pokiwał głową.
- Też tak sądziłem – rzekł. –
Wydawało mi się logiczne, że jeśli tak się dzieje nastąpi samoistne narastanie
takich zjawisk, pojawianie się nowych punktów i stopniowe rozrywanie struktury
czasoprzestrzeni.
- Ale jak to możliwe, że widać to
co jest poniżej? – zapytała. – Jeśli to takie samo miejsce jak strefa rażenia,
nie powinniśmy móc dostrzec czegokolwiek. Chyba, że…
- Chyba, że dane są błędne –
uzupełnił. – Lub to początek formowania strefy, lub… milion innych hipotez.
Nieważne, dane nie są błędne, natężenie odpowiada tym z Ziemi, a jednak wciąż
widzimy bazę.
- Ale w jaki sposób udało się
nagrać film, który oglądałam, skoro baza zniknęła?
- Dobre pytanie. Otóż ten efekt
pojawia się i znika. Bo jest jeszcze coś.
- Mianowicie?
- Co gorsza coś zaczęło do nas
przemawiać.
- Co takiego?
- Cząsteczki, które nie istnieją, mówią do nas alfabetem Morsa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz