12.
Nie pozostali w ciemnym
pomieszczeniu eniaka, gdzie Satya czuła się bezpieczna, w mroku rozjaśnianym
migającymi światełkami połączeń i obliczeń, z kojącym szmerem pracy urządzeń,
zagłuszającymi dźwięk podtrzymywanej
chemicznej reakcji silników. Udali się do miejsca, które źle się jej
kojarzyło, gdzie przeprowadzili odprawę przed wykonaniem rzutu. Ból głowy na
szczęście zdołał już ustąpić, z nieznanego powodu nadal nie przejmowała się
rzeczami, jakie wywoływałyby w niej wstyd w codziennym życiu. Najwyraźniej był
to efekt uboczny przebywania wśród żołnierzy, których codzienne standardy były
nieco inne, a relacje między obiektami innego rodzaju niż w społeczeństwie, w
jakim dotąd funkcjonowała.
Gow bezceremonialnie
wyprosił na zewnątrz obecnych w środku marines. Było ich niewielu, bowiem przy
dwóch strzegących śródpokładu, dwóch kolejnych znajdujących się na dolnym
pokładzie, po dwóch w maszynowni i przy eniaku, napotkali tu jedynie Apone’a i
Kowalskiego. Major polecił im zluzować nieco warty, zadbać o to by połowa
wypoczęła, poszła spać w pomieszczeniu gdy zakończą już rozmowę, dając do
zrozumienia, iż powinni zbierać siły, przed czekającym ich zadaniem. Arciniegas
wydała identyczne polecenia załodze mostka, choć nadal nie chciała przejąć
dowództwa i nie zdecydowała jeszcze jaką decyzję podejmie, będąc świadoma, że
czeka ją rozmowa z załogą. Następnie pochylili się nad stołem, a Everett zaczął
mówić. Wyjął z przyniesionej teczki zdjęcia, część z nich Satya już znała.
Pokrótce przedstawił cel ich łowów, opowiadając o nieistniejącej materii, która
przenika część wszechświata, skupiając się w strefach rażenia, wymykając
jakiemukolwiek poznaniu. Jak mogła się spodziewać rewelacje te nie spotkały się
ze zrozumieniem i uznaniem.
- Jeśli mam być szczera
doktorze, to mam wrażenie, że pozostaję pod wpływem mojego ulubionego napoju –
powiedziała Arciniegas. – Oględnie mówiąc zakrawa to na czyste szaleństwo,
jeśli rzeczywiście jest to celem naszej wyprawy.
- Dzięki temu szaleństwu ten
statek lata w kosmosie – odparł Everett. – Wbrew pani opiniom fizycy zgadzają
się, że w roku 1961 stało się coś, co zmieniło prawa natury tej części kosmosu.
Zasada tego zjawiska pozostaje nieznana, powszechnie zakłada się, że bomby
jądrowe doprowadziły do rozerwania kwantowej struktury wszechświata,
umożliwiając manifestację jego multiniestałej natury. Większa część układu
słonecznego znalazła się pod jego wpływem, dzięki czemu możemy wykonać rzut
fotonowy aż za orbitę Urana. Tam zasady przestają obowiązywać i ze zdumieniem
odkrywamy, że sztuczna grawitacja przestaje działać, bo nie da się jej wygenerować
sposobem jaki znamy. Przez lata ignorowaliśmy rzeczywiste źródło zmian, teraz
jednak jego poznanie stało się fundamentalną koniecznością.
- Z jakiego powodu?
- Choćby z tego, że
interesują się nim tamci – wyjaśnił Everett. – Lub z powodu tego co uczynił
właśnie Kolektyw – Arciniegas poinformowała zebranych o informacjach jakie
nadeszły z Ziemi, a na twarzach zebranych odmalowało się niedowierzanie.
- Implikacje tego
wszystkiego mogą być dużo bardziej przerażające – mówił dalej naukowiec. –
Majorze Gow, walczył pan w miejscach gdzie manifestowały się niestałości.
Proszę sobie wyobrazić co może się stać, jeśli ktoś zapanuje nad nimi i zyska
możliwość ich kontroli.
Gow odpowiedział posępnym
głosem.
- Walka z wrogiem może stać
się niewykonalna. Te niestałości potrafią zatrzymać wystrzelone pociski, lub
zmienić je w metalowy deszcz.
- Właśnie. To kwestia
zupełnie innych stałych fizycznych i chemicznych. Przez wiele lat
analizowaliśmy je teoretycznie, Sojusz jedynie w zasadzie nie graniczy ze
strefami rażenia, które ciasno otoczyli pierścieniem swych fortów tamci, nie
mieliśmy więc możliwości badań praktycznych. Zadowalał nas fakt, iż pojawiające
się w tamtych miejscach dziwne potwory, powstające wskutek oddziaływania innych
stałych na łańcuchy nukleotydalne, wiązały ich siły wojskowe dając nam nieco
oddechu. Przegapiliśmy w ten sposób początek wyścigu.
- Mianowicie?
- Podjęcie próby opanowania
tej siły – powiedział Everett. – Nie wiem kto zaczął pierwszy, tamci czy
Chińczycy, w każdym razie zorientowaliśmy się, że pracują nad opanowaniem
możliwości wykorzystania drzemiących w strefach rażenia sił. Związek podszedł
do zagadnienia w sposób typowy dla swej nauki, prowadząc badania na żywych
organizmach, usiłując zastosować transformację nukleotydalną, bo wpadli na
pomysł iż powstałe w ten sposób potwory wykorzystają jako swe oddziały
szturmowe i poślą na nasze siły naziemne. Nie udało im się tego dokonać, choć
zyskali wiele informacji pozwalających walczyć z tymi stworzeniami, a także
dowiedzieli, iż istoty te tworzą więź kolektywną na poziomie umysłu, kierującą
zbiorowo ich działaniami. Natury tej więzi poznać nie zdołali, mogli jedynie
stwierdzić, że rządzi się ona podstawowymi instynktami, nakierowanymi przede
wszystkim na potrzebę ekspansji, pozbawioną inteligencji. Obecność hord tych
stworów sprawiała, że strefa rażenia poszerzała swój zasięg, starali się więc
trzymać je w ryzach i ograniczać w ten sposób poszerzanie zasięgu stref,
podobnie jak my nie mając pojęcia co dzieje się w ich wnętrzu – pokazał raz
jeszcze zdjęcia satelitarne. – Ich technika podobnie jak nasza nie pozwala na
wykonanie nawet najprostszego zdjęcia, strefy zakłócają wszelkie czujniki i
radary.
- A jaki ma to związek z
naszą misją? – zapytał Coertzee.
- Cierpliwości, agencie.
Chińczycy przyjęli inną metodę, początkowo wydali strefie rażenia w Mongolii
świętą wojnę, z polecenia Mao usiłując zniszczyć potwory i samą strefę przy
pomocy gołych rąk, gdy ogłosił, że prawdziwy komunista nie potrzebuje niczego
więcej, by pokonać diabły zesłane przez przeciwników narodu. Co jak wiadomo
sprawiło, że przez prawie dwie dekady nie musieliśmy z nimi walczyć, a tamci
przepychali się jedynie ze Związkiem na wspólnej granicy, którą zmienili w
atomową pustynię, z czasem zamienioną w strefę rażenia. Kilka lat temu zmienili
jednak taktykę, gdy zaczęli przegrywać ze Związkiem, a tamci wepchnęli ich w zasadzie w strefę rażenia w Mongolii, wdowa
Qing ogłosiła, iż miała wizję, a strefa jest przyszłością narodu chińskiego.
Poleciła aby wszyscy udali się do jej wnętrza i nastąpił wielki marsz. Byliśmy
przekonani, że szaleństwo to sprawi, że zginą. Związek ścigał ich zajadle,
przez chwilę twierdził nawet, że specnaz dowodzony przez samego marszałka
Sierowa wyeliminował Qing, a pozostałych wepchnął w anomalie.
- Ale oni wrócili – mruknął
Gow.
- Właśnie, wyleźli ze strefy
i okazało się, że stali się ucieleśnieniem tego, czym była ich ideologia.
Trochę trwało nim zorientowaliśmy się, że zyskali zdolność pozawerbalnej
komunikacji i łączności, tworząc więź umożliwiającą im koordynację i współpracę
oraz kolektywne działanie. Jako Kolektyw okazali się trudnym przeciwnikiem, co
gorsza nauczyli się generować lokalne anomalie grawitacyjne o ograniczonym
zasięgu.
- To również wiemy –
powiedziała Arciniegas. – I zaczęliśmy odczuwać dość często, gdy eliminowali
nasze drony, nie wspominając już o otwieraniu tego gówna na drodze naszych
desantowców.
- Jak widać udało im się
także wywołać huragan. Uczą się, podobnie testują nowe strategie i taktyki
walki. Umiejętność pozostawania w ciągłym kontakcie zmieniła całkowicie walkę
na lądzie. Co gorsza nie możemy podejrzeć czym się zajmują, bo teren nad
Chinami stał się nieprzenikalny dla naszych satelit, wskutek zalegającej tam
warstwy chmur. Nie sposób przeniknąć do głębi kraju, bo bez problemu odnajdują
naszych komandosów lądujących na wybrzeżu, najwyraźniej identyfikują na swym
obszarze każdego pozbawionego kolektywnej więzi. Nie wiemy więc co tam
kombinują, ale raczej nie powinniśmy zakładać niczego dobrego.
Coertzee prychnął.
- Nie przeceniajmy ich
doktorze. Ich technika w porównaniu z naszą, czy związkową jest mocno zacofana.
Nie mają nawet bomb termonuklearnych, wciąż nie wyszli poza etap broni
atomowej.
- Jakoś nie przeszkodziło im
to uderzyć na Florydę – zauważył Gow.
- Mówię jedynie, że ich
zniszczenie nie będzie problemem.
- Nie byłbym taki pewien,
wspominałem już Satyi usiłujemy zniszczyć Związek od ponad ćwierć wieku a oni
nas i żadnej ze stron nie udało się tego osiągnąć – Everett westchnął. – Czy
silniejsza okaże się nasza myśl techniczna czy prawa natury pokaże dopiero
przyszłość. Fakt, że opanowali w jakiś sposób możliwość kontrolowania
mikrograwitacji, nieznanym nam sposobem jest niepokojący. Jak wspomniałem my
przespaliśmy początek wyścigu o opanowanie niestałości, Związek i Kolektyw
usiłowały się ścigać. To prowadzi nas do celu naszej misji, stacji Krasnaja
Zwiezda-5. Założyli ją w celu badań nad efektami zachodzącymi w strefach
rażenia.
- Myślałam, że nie wiecie co
tam badają – powiedziała Satya, po chwili dochodząc do wniosku, że po raz
kolejny popisała się powiedzeniem czegoś oczywistego, co na szczęście inni
skwitowali milczeniem.
- Trochę daleko od stref
rażenia – zauważyła Arciniegas.
- Nie do końca. Zależy co
chce się osiągnąć, oni nie ograniczyli się do samych badań. Mam wrażenie, iż
usiłowali strefę rażenia w kontrolowany sposób wywołać. Dlatego Krasnaja
Zwiezda oddalona jest od innych baz Aresa, bawili się tu w detonacje bomb
atomowych.
- Cali tamci – mruknęła
Arciniegas. – Jedna bomba tu, jedna tam… Rozumiem, że osiągnęli jakieś efekty,
a my mamy po prostu najzwyczajniej w świecie przejąć ich wyniki, żeby Sojusz mógł
dołączyć do prób wyhodowania kolektywnych potworów? Nie wiem czy ich
potrzebujemy skoro mamy własne.
- Ciekawa uwaga. Rozumowanie
poprawne, ale nie do końca słuszne, pani kapitan – odparł Everett. – Krasnają
Zwiezdję budowali od kilku lat, ale przyśpieszyli gwałtownie w roku 1987 i
wówczas oddali ją do użytku. Wcale nie dlatego, że Kolektyw wylazł już wówczas
z Mongolii, bo wtedy jeszcze nie było wiadomo, że Chińczycy zyskali nową
umiejętność. Wpływ na to miało to co stało się kilka miesięcy wcześniej w
okolicach Warszawy.
- Gdzie?
- Europa Środkowo-Wschodnia,
tam gdzie znajduje się ten uskok wyrwany w płycie kontynentalnej na początku
wojny, a także większość stref rażenia. Jedna z nich istniała na południe od
tego miasta.
- Istniała? – zapytała
Satya.
- Zgadza się. I już jej nie
ma – potwierdził Everett.
- Jak to nie ma? – nie mogła
zrozumieć. – Wydawało mi się, że te strefy anomalii nie znikają. W materiałach,
które otrzymałam…
- … nie wspomniano o tym.
Strefa po prostu zniknęła, pozostawiając obszar idealnie pustego terenu
widocznego gołym okiem z ziemi i powietrza. Poświęciliśmy kilka Phaetonów w
obrębie ich sieci by przeprowadzić skan LIDAR. Nim spadły pod wpływem
jonizacji, bądź zanim je zestrzelili udało nam się precyzyjnie odwzorować
powierzchnię, jest całkowicie pusta, w zasadzie bez ani jednego odchylenia, a
choć przed wojną w obrębie tej strefy znajdowało się sporo siedzib ludzkich i
dwa miasta, nie pozostał po nich żaden ślad, a nawet odwzorowanie istniejących
niegdyś budowli. Zupełnie jakby niczego tam nigdy nie było.
- Użyli jakiejś broni? –
zapytał Gow. – Jak udało im się zlikwidować anomalię?
- Oficjalnie tak twierdzą, bo
strefa dokonała jakiegoś kollapsu – odparł Everett. -
Niestety nie mamy dostępu do wszystkich ich badań, znamy jedynie ogólne
wyniki, to co pozostało to gleba pozbawiona w ogóle czegokolwiek, nie znaleźli
tam śladu nawet ani jednej bakterii. To sprawiło, że przyśpieszyli badania nad strefami, które
prowadzili już wcześniej.
- Ale jak do tego doszło?- w
Satyi górę wzięła ciekawość naukowca.
- Ta strefa z nieznanych nam
przyczyn interesowała ich mocno już wcześniej, ale badania nad nią utajnili
najwyższymi klauzulami, przekazując pieczę nad nimi GRU. To po raz pierwszy
zwróciło uwagę naszego wywiadu, bo skoro tamci uznali kwestię anomalii za
istotną, CIA też postanowiło się tym zainteresować. Pięć lat temu, jesienią
1984 roku, skierowali kolejną ekspedycję w głąb tej strefy, ta jednak różniła
się od poprzednich, bowiem tym razem nie posłali jak mieli w zwyczaju swoich
niewolników, lecz do Warszawy przybył wysoki oficer GRU, jeden z cieni
marszałka Sierowa… - Everett zawiesił głos. – Człowiek do specjalnych zadań.
- Bardzo specjalnych –
włączył się Gow. – Cienie to najbardziej zaufani i najlepiej wyszkoleni ludzie,
dysponujący dużą samodzielnością i znacznymi uprawnieniami. Mają na swe rozkazy
specnaz. Plotka głosi, że jest ich jedynie kilku.
- Cóż, jak łatwo się
spodziewać wyszkolenie nie wystarczyło, nie powrócił. Ale jego zniknięcie nie
pozostało bez echa, w Warszawie wylądował i osobiście prowadził śledztwo
wicemarszałek Pieńkowski, bowiem ponoć nim zaginął ze swymi ludźmi, cień miał
przekazać do Moskwy, że znalazł drogę do wnętrza strefy. Pieńkowski nie
odpuścił, podobnie specnaz. Mimo, że Warszawa znalazła się w tym czasie w
zasięgu jednej z największych ekspansji strefy, odtwarzali trasę tamtej misji
krok po kroku. Pod koniec roku 1985 przerzucili
niespodziewanie siły z frontu zachodniego i ruszyli na strefę prowadzeni
przez specnaz pod osobistą komendą Pieńkowskiego. Ponoć odnalazł drogę, którą
szli tamci. I wtedy... – zawiesił głos. – Informacje jakie mamy są nieco
niezrozumiałe.
- Z jakiego powodu? –
zapytała Arciniegas.
- Wszystko utajnili,
większość meldunków Pieńkowski zniszczył na osobiste polecenie Sierowa.
- Mimo to macie bardzo dobry
dostęp do informacji – zauważył Coertzee.
- Nie do wszystkich – odparł
Everett. – Doskonale pan wie, że nie mam pojęcia jakie jest ich źródło, jednak
wywiad NASW pracuje równie efektywnie jak CIA. Zapewne tożsamość informatora
znają jedynie dwie lub trzy osoby, a ja dostaję je mocno przetworzone, mówię to
szczerze, jeśli jest pan szpiegiem tamtych, torturowanie mnie nie przybliży pana
do celu.
- A już tak miło się
rozmawiało – powiedział Coertzee. – Nie możemy pozostawić tych podejrzeń na
boku?
- Nie możemy. Ale nie będą
one także tajemnicą dla tamtych. Ja zaś wiele bym dał, by poznać odpowiedź z
kim tamci zaczęli walczyć podczas próby przedarcia się w głąb strefy, bo
najwyraźniej były to innego rodzaju potwory niż zazwyczaj. Meldunki informowały
o niewidzialnych ludziach, noszących zielone stroje.
- Zielone ludziki? –
zapytała Arciniegas.
- Można tak to ująć.
- Świetnie – stwierdziła. –
Świat na trzeźwo jest coraz ciekawszy. Widzieli tam coś jeszcze? Jakieś
latające spodki?
- Wiem jak to brzmi – odparł
Everett. – Stawili podobna czoła istotom o zielonych oczach dosiadających
skrzydlatych bestii. Cokolwiek tam ujrzeli mocno ich przestraszyło. Uciekali z
podkulonymi ogonami, bo ich elitarne oddziały Armii Czerwonej zostały pobite.
Użyli nawet broni atomowej. Oczywiście niewiele im to dało, bo eksplozja nie
wyrządziła strefie żadnej szkody, zmieniając reakcję jądrową w jakiś inny
rodzaj wybuchu. W każdym razie gdy osiągnęli impas i ściągali tam nowe oddziały
niespodziewanie nastąpił kollaps.
- To znaczy? – zapytała
Satya.
- Tak to nazwaliśmy, choć to
nie jest dobra nazwa, bo de facto nie zaobserwowaliśmy żadnej implozji. Po
prostu wszystko zniknęło i pojawiła się całkowicie płaska i pozbawiona flory
bakteryjnej ziemia, którą po chwili konsternacji zaorali swymi tankami i
ciężkimi oddziałami w poszukiwaniu tajemniczego przeciwnika. I nie znaleźli
niczego. Oficjalnie twierdzą, że to oni zniszczyli tę strefę. Wszystko to w
czasie nałożyło się na wyprawę miliarda ochotników wdowy Qing, którzy wleźli do
wnętrza Mongolii ścigani przez siepaczy Sierowa, co sprawiło, że
zintensyfikowali badania nad tym zjawiskiem, zakładając bazę Krasnaja Zwiezda-5
i przeprowadzając kontrolowane eksplozje jądrowe, usiłując wytworzyć strefę rażenia
na Marsie, z dala od siedzib ludzkich.
- Z jakim efektem?
- Żadnym. Przerwali zabawy z
wybuchami rok temu i sądziliśmy, że odpuścili, bo zredukowali personel i
zaczęli zajmować się obserwacją dalekiego kosmosu, przy okazji kombinowali coś
z akceleracją cząstek, od czasu naszej poprzedniej wizyty zainstalowali tam
generator Van Graafa. Nie wzbudzali naszego zainteresowania, dopóki w ramach
testów „Von Brauna” postanowiliśmy się przyjrzeć temu co oni. Ściągali dość
dużo danych ze sputników, które posłali dawno temu w głąb kosmosu – spojrzał na
Satyę. – Teraz pani wie, co będzie klasyfikować. Kiedy jeszcze bawili się tam
eksplozjami, przenieśli na stację ocalałe dane z Warszawy. Po polsku, a to
język, który pani zna. Do tego są tam dane astrometryczne i astrofizyczne.
Przede wszystkim liczby i dane pomiarowe. Odbyliśmy kilka misji ściągając im
dane z instalacji na granicy układu, ze sputników, przechwytując transmisje
radiowe. Nasze eniaki dość dobrze radzą sobie z ich matematycznym systemem
szyfrowania. I szczerze mówiąc wciąż nie mamy pojęcia z jakiego powodu nagle
przerzucili się na badanie głębokiego kosmosu, czy też raczej czemu zajął się
tym ośrodek dedykowany do zbadania tajemnicy kryjącej się za strefą rażenia. I
w jaki sposób te dane wpłynęły na ich badania. I wreszcie jak opanowali ciemną
materię.
- A skąd pewność, że
opanowali? – zapytał Coertzee.
- Nie mam takiej pewności.
Zachowują się jakby o niczym nie mieli pojęcia. Ale ktoś opanował. – żachnął
się Everett. – I nadaje alfabetem łacińskim jedno słowo. Którego nie potrafimy
rozszyfrować. Szczerze mówiąc sam nie wiem już co mam o tym myśleć, oni zdają
się nie mieć o niczym pojęcia, nie ma tam żadnej anomalii, fizyka na miejscu
pozostaje niezmieniona, nie powstała strefa, jedyne co widzimy to nadawany
soczewkowaniem alfabet Morsa. I nie mamy pojęcia co się dzieje, ale wiemy, że
bardzo nie chcemy mieć strefy anomalii, ani też dystorsji grawitacyjnej
otwieranej przez przeciwników na naszym terytorium. NASW obawia się, że to
będzie kolejny etap, bądź atak na ISS. W każdym razie ten alfabet morsa, to coś
co jeszcze nie pojawiło się nigdzie indziej. Jeśli mylę się i robią to
celowo...
- Dziwne wybrali słowo, po
nich spodziewałbym się raczej czegoś w rodzaju „komunizm albo śmierć” - odparł
agent. – Z kolei Kolektyw nadałby coś na temat przewodniczącego Mao lub jego żony.
- Zaczyna pan rozumieć z
jakiego powodu musimy przechwycić te dane? – zapytał naukowiec. – Mamy już
Kolektyw, który liznął tajemnicę, co wystarczyło by zniszczyć Florydę. Jeśli do
tej wiedzy dobiorą się tamci…
- … nie musi Pan kończyć.
Musimy mieć taką broń – pokiwał głową agent.
- Lub jakąś zdolną utrzymać
tamtych w szachu – powiedział Everett. – Jak do tej pory.
- Wolałbym jakąś mogącą
zmieść wroga z powierzchni Ziemi.
- W tym jednym się z panem
nie zgodzę, ale sami widzicie o jaką stawkę gramy.
- Dowództwo nie zawiodło
mnie pod jednym względem – powiedziała Arciniegas. – Kto inny może wpaść na
taki pomysł?
- Jaki konkretnie?
- Przeciwko siłom łamiącym
prawa natury i unieszkodliwiającym broń atomową posłać pijaną kapitan w
popsutym statku ze szpiegiem na pokładzie i oddział marines – pokręciła głową.
- Semper Fi – powiedział
posępnym głosem Gow, zderzając swe pełne cynizmu spojrzenie ze wzrokiem
Arciniegas. – Cokolwiek tam jest rozwiążemy tę zagadkę zwykłym sposobem.
- Mianowicie? – nie
zrozumiała Satya.
- Nakopią jej do dupy –
wyjaśniła Arciniegas. – Nie umniejszając entuzjazmu majora, który widzę jest
zbliżony w tej sprawie do mojego, chcę żeby to było jasne Everett. Jeśli
zdecydujemy się lecieć na Marsa…
- Jeśli zdecydujemy? Od
kiedy we flocie panuje demokracja?
- Od kiedy najbliższy
dowódca na tyle głupi, by wykonać rozkaz NASW, znajduje się w bezpiecznym
ciepełku ISS. Nic nie stoi na przeszkodzie by wrócić tam i zaplanować tę misję
raz jeszcze – nie dała się zbić z tropu.
– Zatem jak mówiłam, jeśli nawet znajdziemy się nad Marsem, chcę aby był
pan świadom, że decyzja o ewentualnym desancie zostanie podjęta dopiero gdy
upewnię się, że nie ma w pobliżu wrogich okrętów, a na powierzchni przeważających
sił przeciwnika. Gdy będę przekonana, że grupa lądująca na planecie będzie w
stanie powrócić.
- W obecnych warunkach to
uczciwe postawienie sprawy – przyznał Everett. – A od czego zależy… podjęcie
decyzji o wykonaniu rozkazu o udaniu się na Marsa?
- Pięknie pan to ujmuje
doktorze, ale nie musi mi pan przypominać o konsekwencjach jego nie wykonania,
bo wywiera to na mnie odwrotny efekt – popatrzyła na marine. – Majorze Gow,
jest pan przekonany, że pana oddział jest w stanie zejść na powierzchnię i wykonać
to zadanie?
- Jeżeli w opinii kapitan
tego okrętu misja będzie mogła się rozpocząć, to tak – odparł. – Zdam się pod
tym względem w pełni na panią. Doktorze Everett, nie będę ukrywał, że wysyłacie
nas zupełnie w ciemno, nie mamy pojęcia nawet o siłach przeciwnika na dole.
- Czytał pan opracowanie
wywiadu, domniemujemy na podstawie zdjęć z phaetona, że obsada wojskowa jest
tam nie wielka, żadnych niespodzianej czy dziwnej broni, nie wiem czy pan
zwrócił uwagę, ale rakieta zestrzeliła naszego drona w sposób dość
konwencjonalny.
- To oczywiście znaczne
pocieszenie, że może trafić nas zwykła strieła a nie pocisk jądrowy – zauważył
Gow. – Być może nie będę tak obrazowy jak kapitan Arciniegas, ale pozwolę sobie
zauważyć, że szafuje pan dla swoich potrzeb dość lekko życiem moich ludzi. Jak
zwykle jesteśmy mięsem armatnim. Ale na pewno sami już dali do zrozumienia, że
tak się czują.
- Zapewniam pana, że
przekazaliśmy panu wszystkie posiadane informacje na temat stacji – powiedział
Everett z zaciśniętymi ustami. – Pozwolę sobie zauważyć, że nieco buntownicza
ta pana opinia.
- Ale zgodna z prawdą.
Niezbyt finezyjnie pan to zaplanował, marines nakopią do dupy tajemnicy i razem
z nią wrócą na pokład.
- A ja będę na was czekać. –
wtrąciła się Arciniegas. -A po powrocie na ISS postawię ci whisky, bo mamy do
tego wszystkiego podobne podejście. Odpowiadając na pana pytanie doktorze,
polecimy na Marsa, gdy tylko przekonam do tego załogę tego statku, która
pomijając fakt, iż nie ma ochoty pełnić służby pod moimi rozkazami, została
właśnie posądzona przez NASW o zdradę i nie przyjęła tego lekko. Potem muszę
jeszcze przekonać do tego pomysłu siebie, bo to wszystko jest czystym
szaleństwem.
- Czy my naprawdę planujemy
polecieć na Marsa? – zapytała Satya. – Pomimo tego, że ktoś dokonał sabotażu,
mówicie, że jest tu szpieg, a tamci na nas mogą czekać? To co nadają to może
być pułapka!
- Jesteśmy tego świadomi –
odpowiedziała ze spokojem Arciniegas. – Ale proszę nie obwiniać o wszystko
wojska i floty, jestem pewna, że za większość tego wszystkiego odpowiada pani
przyjaciel Everett. I proszę spróbować przestać być taką przestraszoną.
- Nie jestem przestraszona –
wyznała Satya. – Raczej zagubiona.
- Proszę mi uwierzyć, ja
również – usłyszała w odpowiedzi, po czym Arciniegas skierowała się ku wyjściu
z pomieszczenia. Nim otworzyła drzwi zatrzymała się jeszcze na chwilę i
zmierzyła spojrzeniem Everetta. – Niezbyt mi się to podoba – powiedziała. – Pan
także, zwłaszcza, ze nie powiedział pan jeszcze wszystkiego.
Gdy zamknęły się za nią
drzwi Everett chrząknął.
- Ciężka z niej kobieta –
powiedział. – Ale w pełni rozumiem jej obawy. I do tego ma rację.
- Nie mogę pojąć jak CINSPAC
może pozwolić na takie szaleństwo – rzucił Coertzee. – Możliwość zdrady…
- Zapewne liczą w tym
zakresie na nas – powiedział Gow. – Proszę czytać między wierszami.
- Ach tak? A znalazł pan już
szpiega?
- Nie będę tu oryginalny,
najprostszym sposobem jest ten zaproponowany przez naszą kapitan. Mogę
prewencyjnie rozstrzeliwać wszystkich po kolei – odpowiedział major. – Zapewne
prędzej czy później trafię na właściwą osobę.
- Albo zostanie pan sam i
zaprowadzi okręt swym mocodawcom.
- Słusznie. Więc proszę
patrzeć mi na ręce. A w razie podejrzeń wyeliminować mnie i moich marines.
- Czy to jest groźba?
- Jedynie proste stwierdzenie
faktu.
Satya na tym etapie
przestała słuchać już rozmowy. Jej umysł przestał akceptować to czego właśnie
była świadkiem. Rachunek prawdopodobieństwa nie dopuszczał żadnej możliwości by
przetrwała to co dla niej zaplanowano. Zbiory obiektów o nazwie istoty żywe nie
kierowały się jednak żadną logiką i były w pełni niedefiniowalne, podobnie ich
wzajemne relacje oraz podejmowane działania.
- Poświęca pan nas
wszystkich dla nauki doktorze – zauważyła patrząc na Everetta. Nie próbował
odwrócić wzroku, ani zaprzeczać.
- To nie jest do końca
prawda – stwierdził.
- Ależ jest. Cała ta misja
jest nieporozumieniem. Straty własne nie mają znaczenia, byle tylko zdobyć
dane, które mogą przechylić szale zwycięstwa na naszą stronę. Ale mogą być
również pomyłką. Koszty nie mają znaczenia.
- Witamy w wojsku – mruknął
Gow.
- Ale ja się do niego nie
zaciągałam. Pan będzie siedział bezpieczny na pokładzie tego statku i spoglądał
na słupki danych, podczas gdy ja będę na innej planecie, na terytorium wroga.
Napisał sobie pan w planie tej eskapady bardzo wygodną rolę, a żeby nie musieć
samemu się narażać znalazł pan sobie substytut w mojej postaci.
- Wcale tak nie jest.
- Nie? Moim zdaniem właśnie
tak to wygląda. Ale przynajmniej jedno zrozumiałam.
- Co takiego?
- Dlaczego marines majora
Gowa i kapitan Arciniegas mają tak niezmierzone pokłady cynizmu i sarkazmu, a
do naukowców żywią takie a nie inne uczucia – powiedziała Satya z goryczą. W
lepszym świecie wyszłaby z pomieszczenia i trzasnęła drzwiami, ale była na
statku kosmicznym, gdzie nie miała dokąd uciec, a drzwiami nie dało się
uderzyć. Nie miała także z kim porozmawiać. Nagle poczuła się jeszcze bardziej
samotna.
Arciniegas nie miała
problemu ze stawieniem czoła załodze, a raczej tego co z niej pozostało. W
ciasną przestrzeń mostka wrzuciła jeszcze Gellerta, który porzucił swoje
maszyny z dużą dozą niepokoju. Wyraźnie wzdragał się przed wejściem na mostek, na
którym nie było miejsca, więc stanął przy wyściu z drabinki. Nie zamierzała
bawić się w ceregiele. W obecnej sytuacji nie widziała innej możliwości by
wszystkich zebrać.
- Nie mamy wyjścia, lecimy
na Marsa – poinformowała. – Najwyraźniej na ISS mają mózgi jeszcze bardziej
niedotlenione niż my, skoro każą nam kontynuować misję w obecnym stanie. Zatem
o ile pan Gellert nie poinformuje mnie, że statek nie nadaje się do lotu,
musimy przyjąć kurs nad obszar Ares.
- Funkcjonalność przywrócona
– mruknął posępnie mechanik. – Zawsze coś jednak może ulec awarii.
- Mam nadzieję, że nie była
to propozycja i nie zamierzam z niej skorzystać – uprzedziła go. – NASW uważa,
że na pokładzie kryje się szpieg, co nie jest dalekie od prawdy. Nikt nie jest
godny zaufania, a jednak uznano, że cel naszego lotu jest dużo bardziej
ważniejszy niż możliwość utraty prototypowego statku. Przekazano mi również
dowodzenie. Wiecie doskonale tak samo jak ja, co czeka nas po powrocie na ISS.
A także, że jest to jedyne sensowne rozwiązanie. A jednocześnie koniec waszych
karier. Moja nie istnieje już dawno, więc nie mam nic do stracenia. Co robicie?
- Powiem ci co zrobię… -
zaczął Sikorsky, lecz uniosła dłoń.
- Z tobą porozmawiam na
końcu. Mellier, Hagen i
wreszcie Triptree. Słucham.
Na twarzy Triptree malowały
się bardzo wyraźnie uczucia. Hagen milczał.
- Mamy jakiś plan? – zapytał
ostrożnie Mellier.
- Ja mam plan – powiedziała
Arciniegas. – Wykonać rozkaz NASW. Skaczemy bezpośrednio do celu.
- Mieliśmy ukryć się za
Fobosem – zauważyła Triptree.
- Mieliśmy nie wlecieć
prosto w pułapkę. A jednak na nas czekali. Woschody może nas jeszcze szukają,
choć w miarę inteligentny kapitan zorientowałby się już, że nas tam nie ma.
Będą przekonani, że uciekliśmy rzutem fotonowym. Nikt przy zdrowych zmysłach
nie będzie przypuszczał, że pojawimy się na Marsie. Triptree, ustal kiedy nasz
phaeton znajdzie się w ich zasięgu. Gdy go wykryją zaczną na niego polować i
szukać statku, który go wystrzelił. Jeśli zaś sytuacja na miejscu nas
przerośnie, uciekamy bezpośrednio na ISS. Rozumiem, że wytrzymamy bezpośrednio
wykonany drugi rzut?
- Poprzednio spaliliśmy
połowę układów – odparł Gellert. – Ale nawet jeśli wyładujemy generatory
kwantowe do zera będziemy w przestrzeni Sojuszu.
- A jeśli na miejscu będzie
czysto? – zapytała Triptree.
- Przeprowadzamy desant –
odparła Arciniegas. Odpowiedziało jej milczenie, ale nie spodziewała się
niczego innego. Nie zamierzała im ułatwiać tej sytuacji, więc dodała –
jesteście na mnie skazani.
- Nie jesteśmy – zaoponowała
Triptree.
- Jesteście – rozległ się
głos Sikorskiego. – Nie widzę w tej sytuacji innej możliwości niż…
- Zamknij się – powiedziała
Arciniegas. – Jesteś mi potrzebny i doskonale o tym wiesz. Znam cię, wiem na co
cię stać, byłeś moim zastępcą na „Alliance Star”.
- I wciąż kładzie się to
cieniem na mojej karierze – stwierdził melancholijnie. – Jak myślisz czemu
kilka lat później wciąż nie otrzymałem własnego statku? Pozostaję w cieniu tego
co się wydarzyło, w twoim cieniu. Nawet w sytuacji takiej jak ta, gdy kolejność
dowodzenia jest oczywista…
- Doskonale zdajesz sobie
sprawę, że nie jest to efekt braku wiary w twoje kompetencje. To raczej efekt
braku wiary w coś innego. Ale nie pozwól im na takie zwycięstwo. Nie wkładaj im
do ręki dowodu i argumentu, bo już nigdy nie wyzwolisz się z cienia, o którym
mówisz. Bez ciebie to się nie uda.
Przez chwilę zastanawiał się
nad odpowiedzią.
- Uda – powiedział. – Zawsze
ci się udaje. Ty jesteś Arciniegas, twojego instynktu nigdy nic nie zastąpi,
nawet jeśli nie będziesz znała statku i jego załogi. Zawsze wiesz co zrobić. W
moim obecnym stanie będę ci tylko zawadzał – westchnął. – Nieważne jak bardzo
mogę czuć się pominięty, tego jednego nie ukryję. Prawdopodobnie rzeczywiście
mam wstrząs mózgu, ale skoro udajemy się na Marsa zamierzam fakt ten
zignorować, zgodnie z najlepszymi wzorcami tej floty. Nie będę jednak ci
wchodził tu w paradę, bardziej przydam się w maszynowni.
- Sikorsky…
- To nie jest ujma na mym
honorze – wyjaśnił. – Tam zaczynałem, na tym się znam, a Gellertowi niezbędna
będzie pomoc, sam nie da rady, jeśli coś zacznie się dziać. Nie ukrywam, że nie
jest to miejsce moich marzeń, ale tu będę ci przeszkadzał. Nie ukrywam, że nie
mam też ochoty być na mostku, kiedy będziesz dowodzić. Nie odbierz tego źle.
- Rozumiem, co masz na myśli
– mruknęła, zastanawiając się, czy na jego miejscu przełknęłaby zranioną dumę i
odebranie dowództwa. Kilka lat wstecz zapewne nie, lecz tamta Arciniegas
pozostała daleko za nią, zniszczona wraz z jej karierą nad Antarktydą. Obecna
nie miała takich zmartwień.
- Gdy wrócimy na ISS i zejdę
z pokładu tego okrętu, znowu przejmiesz dowództwo – powiedziała.
- Zobaczymy – odparł.
Zupełnie słusznie.
Gellert posłał jej
spojrzenie pełne nieufności, a ona stwierdziła, że Sikorsky wcale nie poprawił
swego losu. Paranoja mechanika sięgnęła wyraźnie zenitu i miała nadzieję, że
nie posunie się on zbyt daleko, ale wiedziała, że będzie bacznie obserwował
pierwszego oficera, za plecami trzymając klucz francuski, by zadać mu cios z
zaskoczenia, jeśli stwierdzi że ten coś kombinuje. Sama nie miała jednak
pewności czy Gellertowi może zaufać. Jej problemem była jednak trójka na
mostku, która z pewnością nie przyjęła łatwo sytuacji związanej z objęciem
przez nią dowodzenia.
- Do roboty – powiedziała,
zastanawiając się jak Jones i Scobee poradzą sobie z lotem „Lincolnem” na
Marsa.
Kolejne godziny upłynęły im
na przygotowaniach. Sprawdziła wszystkie systemy, powtórzyła procedury,
zapoznała się pobieżnie z możliwościami statku. Szybkość eniaka była czymś co
musiała uwzględnić i przyjąć do wiadomości na etapie planowania, choć nadal
było to dla niej niesamowite i zbyt piękne aby okazało się prawdziwe. Przeszedł
w tryb wsparcia i zaczął wyliczać współrzędne dla rzutu fotonowego,
przygotowując dane niezbędne do kolejnego skoku. Posłała trójkę z mostka na
przemienny odpoczynek, chcąc mieć ich w pełni sprawnych gdy znajdą się nad
Marsem, choć wątpiła, aby któreś z nich zdołało zasnąć. Nikt z nich nie
pozostawał sam, choć marines opuścili swe posterunki, przygotowując się do
lądowania.
Satya odwlekała jak
najdłużej założenie kombinezonu, pamiętając tym razem o zaspokojeniu
podstawowych potrzeb, nie chcąc by zdominowały jej myśli po raz kolejny.
Czynności wykonywała automatycznie, na jakimś poziomie wyłączywszy myślenie,
tłumiąc w sobie chęć oporu. Zdawała sobie sprawę, że powinna z całych sił
opierać się wysłaniu w miejsce, z którego rachunek prawdopodobieństwa nie
gwarantował jej szans na powrót, jednak wiedziała, że to wszystko będzie nie
tyle bezcelowe co śmieszne. Marines zdawali się nie mieć tego typu rozterek,
zapewne dzięki swemu wyszkoleniu, ona jednak go nie przeszła i czuła w głębi
narastający strach. Sytuacji nie poprawił Everett. Okazał się dość słabym
psychologiem, gdy zaczepił ją kiedy kierowała się na pokład „Lincolna”.
- Mam nadzieję, że nie
planuje pani stawiać oporu poprzez sabotowanie indeksacji tam na dole –
powiedział ostrożnie. Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.
- Nauka wciąż jest dla pana
najważniejsza – zauważyła.
- Tak jak dla pani –
powiedział. – I proszę nie zaprzeczać, że jest inaczej. Gdyby mogła pani zostać
na pokładzie, nie przeszkadzałoby pani, że ktoś leci na dół przywieźć potrzebne
dane. Baza relacyjna byłaby dla pani priorytetem.
Choć nie chciała tego
przyznać miał zapewne rację. Patrzyła przede wszystkim przez poczucie swego
zagrożenia. Wyminęła go więc bez słowa.
- Proszę się nie martwić,
dopilnuję by wszystko było w porządku – usłyszała za sobą głos Coertzeego,
jednak tym razem mówił do Everetta. Z jakiegoś nieznanego powodu nie potrafiła
jednak zezłościć się na agenta. Choć jej nogi wydawały się potwornie ciężkie w
skafandrze, a każdy krok się dłużył, udała się zająć swe miejsce na pokładzie.
Dyszała ciężko, czując ciężar kamizelki kuloodpornej, wtopionej w skafander
bojowy, który jej założyli.
- Nie wiemy co zastaniemy na
miejscu – wyjaśnił Kowalski. – To standardowa procedura – zapiął jej paski i
zatrzaski, a świadomość, iż nosi teraz na sobie coś takiego wcale nie poprawiła
jej nastroju. Musiał źle odczytać wyraz jej twarzy bowiem dodał – to w pełni
bezpieczne, nie masz się czym martwić. To specjalny materiał kompozytowy, gdy
coś uderzy twardnieje i staje się nie do przebicia. Ochroni cię przed pojedynczą
kulą wystrzeloną z kałasznikowa, ale musisz unikać trafienia serią.
- Jakoś mnie to nie pociesza
– mruknęła.
- Nie będziesz nawet na
linii ognia, wejdziesz do bazy dopiero gdy będzie już pod naszą kontrolą –
zapewnił. – Nie będą w stanie stawić nam oporu, mamy M16, Mossbergi, Browningi…
- przerwał gdy zorientował się, że kompletnie nic jej to nie mówi. – Karabiny,
strzelby, przenośne działka automatyczne sterowane mobilnymi cyberprocesorami.
- Wolę o tym nie myśleć –
przyznała, nie dodając, że obawia się rozważać konsekwencje tego co wydarzy
się, jeśli na dole na marines czekać będą przeważające siły przeciwnika.
Pozostało jej przyjąć, że żołnierze wiedzą co robią i przewidzieli powyższy
stan rzeczy, a prowadzeniem wojny rządzą inne reguły niż matematyka.
Wnętrze promu uległo
zmianie. Choć jego środek nadal zajmowały skrzynki, tym razem ułożone były w
inny sposób, zajmując więcej miejsca. Ustawienie tym razem nie było
ergonomiczne, ich wierzchy były pootwierane, a z wnętrza wystawały lufy i
metalowe części przymocowane paskami. Domyśliła się, iż przygotowano je do jak
najszybszego wyjęcia i użycia. Do siedzeń przymocowano zaczepami karabiny, a
część oddziału w kombinezonach zajmowała miejsca. Vasquez klęczała przy śluzie,
nieopodal dużego pakunku, z którego wystawały łopaty śmigieł. W ręku trzymała
cybersterownik, kończąc programowanie urządzenia.
- Parametry wprowadzone –
poinformowała głośno.
- Jest łączność – rozległ
się z wnętrza promu głos Gowa.
Przy wejściu Satya
zatrzymała się na widok dwóch metalowych kolosów stojących w śluzie. Potężne
metalowe nogi, utrzymywały korpus, w którym sadowili się właśnie Evergreen i
Jackson, wchodząc do ciasnych wnętrz. Jedno ramię maszyny wyposażone było w
potężny chwytak, drugie stanowił karabin o rozmiarze jakiego jeszcze nie
widziała, zawierający kilka luf i pierścieni obrotowych. Egzoszkieletu tego
typu nie znała, będący w użyciu przez brygady policyjne tłumiące zamieszki
terrorystyczne w kampusie był dużo mniejszy, zaś propagandowe filmy o
zwycięskich walkach zwyczajnie pomijała. Ten w dużym stopniu nafaszerowany był
jak mogła łatwo dostrzec elektroniką, prócz kabli ramiona otaczały liczne
czujniki, do ramienia z chwytakiem przytwierdzona była lufa o dość dużym
przekroju. Gdy żołnierze zajęli miejsca we wnętrzu Malarkey i O’Hara zaczęli
mocować przednie panele i montować ciasne hełmy, całkowicie kryjące za
zasłonami twarze dwóch operatorów.
- To zmodyfikowana wersja
Hardimana IX – wyjaśnił Kowalski. Niewiele jej to mówiło, pamiętała jedynie że
tak nazywała się seria zasilanych egzoszkieletów wspomagających, budowanych
przez General Electric, mających stanowić odpowiedź na pancerze bojowe używane
przez wojska Związku. Nie były często używane w armii, bowiem siłowniki
elektryczne i pneumatyczno-hydrauliczne nigdy nie osiągnęły wydajności
serwomotorów stosowanych przez przeciwnika. – W przeciwieństwie do standardowych,
te zbudowano specjalnie dla marines NASW, jako wsparcie szturmowe dla naszego
oddziału, do walk w instalacjach wroga i rekwizycji wrogiego sprzętu. Powstało
ich tylko pięćdziesiąt. Pójdą przodem i oczyszczą nam drogę – w żaden sposób
jednak jej to nie uspokoiło. Nawet gdy spoglądała na potężny sprzęt o wadze
powyżej tony, pełen skomplikowanych kabli i połączeń, ciężkich i grubych płyt
pamiętała, że staje się on bezużyteczny w obliczu promieniowania wzniecanego
przez mikrobomby atomowe przeciwnika, które z ułamku sekundy zamienią ich w
parę wodną. Wkroczyła na pokład i skierowała się na miejsce, zajmowane przez
nią uprzednio, podczas lotu na ISS, było ono jednak zajęte. Deveraux zmierzyła
ją obojętnym spojrzeniem i kiwnięciem głowy skierowała ją głąb promu. Nieopodal
przejścia do kabiny pilotów usadowił się major John Gow, naciskający klawisze
monitora transmisyjnego zamocowanego na sąsiednim fotelu. Wskazał jej miejsce
obok swojego.
- Pozostajecie w swych
fotelach wraz z agentem Coertzee dopóki nie otrzymacie informacji, iż możecie
się odpiąć – poinformował. Przyjrzał się jej, po czym westchnął. – Pani Nayada,
po prostu proszę wykonywać polecenia moje lub moich żołnierzy. Gdy ktoś zawoła
żeby biec lub upaść, proszę to zrobić, nie zastanawiać się. Czy to jest jasne?
- Chyba tak – odparła,
zastanawiając się z jakiego powodu nadal jest taka spokojna, już dawno powinna
się załamać, bowiem nadchodzące wydarzenia napawały ją lękiem, lecz nie
niepokojem. Nie mogła tego pojąć.
- Nie sądzę, żeby znalazła się pani pod ogniem
nieprzyjaciela, lecz prawda jest taka, że nie mam pojęcia co tam zastaniemy –
powiedział. – Kilkudziesięciu naukowców i dwa plutony kosmarmii, kilkunastu
żołnierzy odwykłych od wąchania prochu. Nie powinni stanowić problemu, więc jeśli
wszystko pójdzie zgodnie z planem nie będzie pani miała nawet okazji zobaczyć
na własne oczy nikogo z wrogiego personelu. Ani w trakcie rekwizycji danych,
ani później – późniejszy los załogi bazy był czymś nad czym nie miała się
ochoty zastanawiać. W ciągu ostatnich dni dotarło do niej jak brudna i szalona
jest ta wojna, tak odległa od Wolnych Krajów Sojuszu.
Tuż za plecami usłyszała
głos Scobeego.
- Uszczelniam drzwi –
powiedział, po czym zwrócił się do majora. – Pamięta pan o mojej prośbie?
- Otrzymacie pomoc, gdy
tylko opanujemy teren – odpowiedział Gow.
- Dobrze – Jones pokręcił
głową. – Zejście desantowcem na terytorium wroga w dwie osoby jest poniżej
wymaganego minimum, ale pod osłoną „Von Brauna” to teoretycznie wykonalne.
Ustawienie się w pozycji do ponownego startu z dala od pasa już nie.
- Będzie pan miał pomoc
poruczniku – zapewnił Gow. – Doskonale to rozumiem.
- W takim razie do
zobaczenia na dole – poinformował Scobee, po czym cofnął się, odizolował część
ładunkową i usiadł obok Jonesa. Brak pilota w osobie Arciniegas stał się w tej
chwili bardzo odczuwalny.
Poniżej marines zapinali
pasy. Di Stefano na widok spojrzenia Kowalskiego sprawdził mocowanie swej
broni. Twarz Baumanna przybrała niepokojąco fioletowy kolor, wyzierając z hełmu
skafandra. Siniaki odcinały się wyraźnie od bladego oblicza.
- Proszę opuścić osłonę –
poradził Coertzee. – Marines są wyszkoleni, na wypadek dekompresji uczynią to w
ułamku sekundy, my możemy nie zdążyć.
- Zaczekam – odpowiedziała
Satya, której na myśl przyszła perspektywa tego co może stać się gdy jej
żołądek zacznie szaleć, a ona nie będzie miała swobodnego dostępu do powietrza.
- Mówię wam, wszystko przez
to, że na pokładzie pojawiła się Zjawa Cienia – oświadczył Baumann. – To co
spotkało nas dotąd to dopiero początek, nie mamy żadnych…
- Zamknij się – powiedzieli
jednocześnie Kowalski, Apone i kilku innych marines, ukrytych przed jej
wzrokiem za skrzyniami z bronią. Po chwili w ciszy słychać było jedynie dźwięk
zatrzaskujących się pasów i syk uszczelnianej śluzy.
- Co to Zjawa Cienia? –
zapytała szeptem Coertzeego.
- To taki przesąd marynarzy
– powiedział. – Widmo, które zwiastuje nieszczęście, pojawia się na pokładach
statków NASW.
- Przesąd, akurat – warknął
Baumann, ale nie zdołał powiedzieć więcej, gdyż marines znowu zaczęli go
uciszać.
- Proszę się tym nie
przejmować – powiedział Coertzee. – To nic więcej niż jedna z legend kosmosu.
Nie ma czegoś takiego jak zjawa wyglądająca jak cień kobiety ze świecącymi
oczami.
- Co takiego? – spytała
Satya gwałtownie.
- I ostrymi pazurami i
zębami mogącymi rozszarpać wszystko na kawałki – rzucił Baumann ze swojego
miejsca.
Nie zdążyli powiedzieć
jednak nic więcej, gdyż rozległ się zniekształcony przez głośniki głos
Arciniegas.
- Tu kapitan. Przygotujcie
się. Zapewnijcie sobie dopływ tlenu, skaczemy za pięć, cztery… - odliczyła po
kolei do zera, po czym na mostku zamiast wydać polecenie Hagenowi po prostu
skinęła głową. W ułamku sekundy nim zainicjował procedurę wygenerowania wiązki
fotonowej z punktu A do punktu B, a pole defleksyjne otaczające „Von Brauna”
zaczęło przemieszczać informację o niesionej materii, dotarło do niej jak
bardzo jej tego brakowało. Przypomniała sobie stary rytuał i powtórzyła w myśli
motto NASW, Terra nos respuet.
Wypluła nas Ziemia.
W ciemnej przestrzeni pojawił się błysk jasnego światła. Skoczyli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz