niedziela, 12 lutego 2023

Jasne światła: Rozdział 10

 10.

Matematyka nie próżnowała, gdy zaczęła już działać ukazała wektory podejścia przeciwnika, obrazując je w formie czerwonych trójkątów, otoczonych przez koła wyznaczające zasięg rażenia salwy rakietowej. Eniak wyliczał je niesamowicie szybko, Arciniegas przez chwilę nie mogła uwierzyć, że jest w stanie działać sprawniej, niż połączona sieć matematyczna ISS. W polu zasięgu pocisków znajdował się już niebieski kwadrat oznaczający „Von Brauna”,  więc Hagen zaczął obliczać możliwe manewry odejścia, kreśląc wektory ucieczki. Jednak mimo tego Arciniegas nie musiała wpatrywać się w ekran taktyczny znajdujący się przed Mellierem by stwierdzić, że ich sytuacja była całkowicie beznadziejna.

- Gdzie jest komandor Shelby? – było pierwszym pytaniem Triptree, jak zwykle dającej jasno do zrozumienia, co sądzi o obecności na mostku Arciniegas, a także wskazującym na fakt, iż pełnienie przez nią obowiązków uważa za wybitnie tymczasowe.

- Ma obecnie inne zajęcia – powiedziała chwilowa kapitan. – Jakiś problem, chorąży?

- Uważam, że…

- Wiem co pani uważa. I proszę zachować to dla siebie – Arciniegas wpatrywała się w monitory, nie mogła jednak znaleźć żadnego wyjścia z tej sytuacji. Trójkąty oznaczone były znakami zapytania, brak dostępu do Hermesa nie pozwalał zidentyfikować ich nazw. Powoli, lecz nieubłaganie zbliżały się w kierunku kwadratu. – Mellier, żadnych aktywnych skanów. Triptree, proszę wygasić wszystkie systemu do minimalnego poboru energii. Dopóki sądzą, że lecą do martwego statku nie będą do nas strzelać. Macie ich obserwować, nie podejmować, żadnych działań i poinformować mnie, jeśli w ich działaniach coś się zmieni. Idę na dół.

- Gdy lecą w naszym kierunku cztery Woschody? – nie wytrzymała Triptree.

- Jeśli nie przyśpieszą, nie dolecą do nas wcześniej niż za pół godziny, przepraszam za dwadzieścia dziewięć minut, zgodnie z wyliczeniami matematyki.

- Nic nie zamierza pani robić? – odezwał się milczący dotąd Mellier, którego wyraźnie świerzbiły palce by zdjąć namiar i zidentyfikować wrogie okręty, choć tak samo jak ona zdawał sobie sprawę, że nie są w stanie mierzyć się z siłami przeciwnika. Okręty szły równym szykiem w odległości kilkunastu tysięcy mil od siebie, nieco się oddalając, chcąc okrążyć „Von Brauna”, po czym dokonać desantu i wejść na jego pokład. Zapewne jeden z nich przewoził pluton kosmarmiejców, gotowych przedostać się do środka w każdy możliwy sposób, przez śluzę czy poszycie, jak tego dokonywali już w przeszłości.

- Nie jesteśmy w stanie nic zrobić – odpowiedziała. – Chyba, ze któreś z was wyprowadzi mnie z błędu i powie, że ten statek ma jakieś unikalne możliwości, o których nie wiem. Silniki są całkiem wygaszone, więc nie wystartujemy dopóki się nie uruchomią. Gdy podniesiemy osłony dysz, wykryją każdą próbę ich uruchomienia i odpalą w naszą stronę rakiety impulsowe, nim uda nam się wyjść z jałowego odpalenia i uruchomić ciąg miną cztery minuty, to da im wystarczająco dużo czasu by nas zdjąć. Nie wykonamy rzutu, nawet jeśli matematyka obliczy współrzędne, bo jesteśmy nieruchomi. Wyprowadźcie mnie z błędu, bardzo chciałabym się mylić.

- Skąd pewność, że nie będą do nas strzelać? – zapytała Triptree.

- Bo są przekonani, że lecą zająć łatwą zdobycz, pozbawioną zasilania, z celowo uszkodzonym przez ich sabotażystę eniakiem, naprowadzani sygnałem emitowanym przez nadajnik ukryty na pokładzie, który będzie wskazywał naszą pozycję nawet mimo obniżonej emisji i maskowania. Nie znaleźli się tu przypadkiem, czekali na nas i wysłali cztery Woschody, żeby mieć pewność, że nie uciekniemy – powiedziała unosząc się z fotela. – Dlatego jestem przekonana, że wymierzyli w nas rakiety impulsowe, które odpalą i zdetonują w pobliżu, aby uszkodzić nam elektronikę i nie pozwolić odlecieć. Dopóki sądzą, że wszystko poszło zgodnie z ich planem, a „Von Braun” jest niesprawny, nie zaryzykują strzału. Gratka jaką jest przejęcie statku Sojuszu, do tego prototypowego, jest czymś z czego nie zrezygnują. Ale ważniejsze dla nas jest co innego, nie wiem czy sabotażu dokonano na ISS, czy też na pokładzie jest szpieg, a przede wszystkim czy nie pozostawiono tu kolejnych niespodzianek. Idę znaleźć Shelby’ego.

- I co dalej? – zapytał Hagen.

- Dobre pytanie – odparła zupełnie szczerze. – Jeśli ten wasz statek jest taki jak mi mówiono, nie widzą go na radarach. Zadbaj z łaski swojej Triptree żebyśmy nie nadawali żadnych sygnałów radiowych – to powiedziawszy opuściła mostek.

Gellerta spotkała na dolnym pokładzie, nieopodal miejsca w którym go zostawiła.

- Nie mogę znaleźć Shelby’ego – poinformował.

- Jak można zniknąć na niewielkim statku kosmicznym?

- Nie można. Proponuję go wywołać przez interkom.

Spoglądali przez chwilę na siebie, a Arciniegas przyjęła do wiadomości, iż ma przed sobą osobę, na której nie zdoła wyładować swej frustracji powodowanej przede wszystkim ciasnymi sposobami myślenia i utartymi schematami postępowania personelu NASW na mostku, a przede wszystkim faktem, iż musiała uzasadniać każdą swą decyzję.

- Dobrze – zgodziła się. – Masz teraz inne zadanie. Sprawdź każdy kluczowy system statku, czy nie mamy tu jeszcze innych niespodzianek. I zrób to szybko.

- Dlaczego?

- Bo za jakiejś pół godziny do abordażu podejdzie jeden z czterech lecących w naszą stronę Woschodów, a do śluzy zapuka kosmarmia – wyjaśniła usłużnie.

- W jakiej sile? – zapytał Gow, który od pewnego czasu przysłuchiwał się ich rozmowie.

- Nie mam pojęcia, majorze – odparła. – Standardowo desant przeprowadzają siłą plutonu, dokonując dehermetyzacji pokładu, by zniszczyć jakikolwiek opór. Jeśli udałoby się ich odciąć po wejściu do środka i wpompować do wnętrza powietrze, ich ruchy w skafandrach próżniowych będą nieco ograniczone. Projektowano je do walki w próżni, nieważkość daje im przewagę.

- A my nie mamy takiego wyposażenia, jedynie skafandry bojowe i dwa pancerze – stwierdził Gow. – Mogę zapytać co pani planuje?

- W kwestii walki na pokładzie? Kompletnie nic. Nie będę jednak ukrywać, że na razie nie mam jeszcze pomysłu jak jej uniknąć, bo jesteśmy w ich zasięgu i cały czas nas namierzają – przyznała.

- Snafu – powiedział marine wychylający się zza pleców majora, a ona mogła jedynie przyznać mu rację. Sytuacja normalna, wszystko spieprzone. Całkowicie. Chwilę później spieprzyło się jeszcze bardziej, gdy Gellert udał się na śródpokład, by sprawdzić przedział bojowy. Naturalną konsekwencją rozumowania po dokonanych odkryciach zarówno dla niego jak i Arciniegas było zajrzenie w pierwszej kolejności do miejsca, gdzie znajdowało się całe uzbrojenie, w tym rakiety jak i drony. Wejście chronił zamek szyfrowy, jednak mimo podjęcia próby otwarcia przez Gellerta drzwi ani drgnęły. Sądziła, że nie zna po prostu kodu, nie będąc upoważnionym do wejścia do tej strefy, jednak na taką sugestię wzruszył jedynie ramionami, po czym zresetował system przepinając kilka kabli. Mimo to drzwi się nie poruszyły.

- Pięknie. Nie możemy latać, a teraz jeszcze do tego strzelać – zauważyła. – Daj mi cokolwiek, żebym przynajmniej mogła porzucać w te Woschody kamieniami, kiedy podejdą bliżej.

- Sarkazm jest niepotrzebny, a kamieni nie mamy. To nie ten rodzaj okrętu, który potrzebuje balastu – odpowiedział. – Znowu wywaliło zawór ciśnieniowy.

- Jak to możliwe?

- Ciśnienie musiało być obniżone wcześniej – powiedział. – Zanim włączyliśmy w tej części zasilanie. Po uruchomieniu eniaka kontrola środowiska odkryła problem i po prostu pomieszczenie zablokowała.

Po ostatnich wydarzeniach uznała, że to nie przypadek i poczekała, aż Gellert wyrówna poziomy, co przy działającym zasilaniu odbyło się szybciej niż poprzednio. Musiała wejść do środka i sprawdzić, czy dysponuje jeszcze czymkolwiek do obrony „Von Brauna”, choć zdawała sobie sprawę, iż jakakolwiek próba otwarcia ognia zakończy się jeden możliwy sposób. Jednak po otwarciu drzwi wszystko odeszło na dalszy plan, bowiem znaleźli tam Shelby’ego.

Przez chwilę spoglądała na ciało leżące nieopodal wyrzutni rakietowej nim je rozpoznała. Kolejną chwilę zajęło jej podejście do zwłok, pochylenie się nad nimi i przyjrzenie kałuży krwi, w której znalazła się jego obrócona ku podłodze twarz. Leżał skulony z rękami rozłożonymi na boki. Nie musiała nawet odwracać ciała, by wiedzieć, że zginął z powodu gwałtownej dekompresji, która zniszczyła jego narządy.

- Musiał być w środku, gdy ciśnienie się zmieniło – powiedział Gellert, stając nad nią. Przez chwilę przed oczami przemknęła jej twarz Christiansena, nad którego śmiercią nie miała dotąd czasu się zastanowić, a która właśnie nabrała nowego wymiaru.

- Dość szybko się zmieniło – przyznała, wstając. – Znajdź mi Coertzeego. Migiem.

Wywiązał się ze swego zadania dość szybko, podczas gdy ona rozejrzała się po pomieszczeniu, nie dostrzegając niczego, co zwróciłoby jej uwagę. Zamyślona pogrążyła się w marzeniach na temat ukrytej na „Lincolnie” butelki szkockiej, gdy powrócił w towarzystwie agenta CIA, prowadząc wraz z nim Everetta, Gowa oraz Nayadę do kompletu. Ta widząc ciało Shelby’ego zbladła, lecz tym razem udało się jej nie zabrudzić stroju, w który się przebrała. Najwyraźniej szybko przyzwyczajała się do śmierci na pokładzie „Von Brauna”, o ile można się do niej było w ogóle przyzwyczaić.

- Co się stało? – zapytał Everett.

- Jak pewnie powie to po raz kolejny Gellert, doszło do następnej awarii. Zbierają na tym statku śmiertelnie żniwo, strasznie wadliwa konstrukcja. Dekompresja, komandor pozostawał wewnątrz pomieszczenia, gdy zawór ciśnieniowy przestał działać, co ciekawe nastąpiło to w ułamku milisekundy. Nie miał najmniejszej szansy.

- Słyszę pani ton – odparł naukowiec. – Zmierza pani do czegoś?

- Tak. Od tej pory na każdym pokładzie przejść strzec będzie marine, mający w zasięgu wzroku pozostałych. Nikt nigdzie nie będzie chodził sam, zawsze parami i pod obserwacją.

- Ma pani jakieś dowody, że to nie był wypadek? – zapytał Coertzee.

- Proszę mnie nie rozśmieszać – odparła. – Shelby od początku był przekonany, że na tym statku działa szpieg, nawet jeśli nikt ze mną na czele nie dawał temu wiary. Myśli pan, że awaria na „Von Braunie” to przypadek? Pani Nayada, z jakiego powodu eniak przestał działać?

Hinduska zamrugała oczami.

- Nie wiem z jakiego powodu przestał działać, procedura odłączała całe zasilanie i…

- Ma pani rację – wtrącił się Everett. – Po wyjściu z rzutu eniak odciął całe zasilanie podczas włączania silników manewrowych, co spowodowało przeciążenie. Nie wiem jednak dlaczego tak się stało, być może nadmiar danych jakie korelował spowodował przeciążenie, albo..

- … albo ktoś uczynił to celowo, wprowadzając odpowiednią procedurę, prawda?

- Jeśli tak, to mogło się to stać na ISS – zauważył.

- To co stało się Shelby’emu pozwala mi w to wątpić – powiedziała. – Powiedziałabym, że nie stało się to przypadkiem, a komandor stał się dla kogoś zagrożeniem.

- A nie przypadkiem udziela się pani przestrzenna paranoja? – naukowiec zmrużył oczy.

- Chce pan posłuchać o paranoi? – skrzywiła się. – „Von Braun” pozbawiony energii i zasilania leci w pole asteroid, jednocześnie dzięki ukrytemu nadajnikowi emituje sygnał, który sprawia, że w jego stronę zmierzają cztery Woschody.

- Co takiego?

- Najwyraźniej czekały na nas w miejscu planowanego zakończenia rzutu, jednak przeciążenie rzuciło nas nieprzewidzianym wektorem i dopiero teraz zdołały nas dojść, ale jesteśmy w zasięgu ich rażenia. Nie próbują do nas strzelać, ich załogi są przekonane, że nie mamy nawet jak odpowiedzieć ogniem, wejdą na pokład by zdobyć statek i pana cenny komputer. To wszystko zostało zaplanowane, a wykonawca tego planu jest na statku.

- Kto nim jest?

- Nie mam pojęcia, ale może nim być każdy. Niespełniony naukowiec z ambicjami, Satya Nayada, która z tego co usłyszałam zna rosyjski, czy też pełniąca obowiązki kapitana, sfrustrowana zesłaniem na stanowisko dowódcy transportowca. Nie zapominajmy o dowódcy marines i którymś z jego żołnierzy. Nie zamierzam się tym zajmować, nie będę sprawdzać kto ma alibi, może się w to pobawić pan, panie Coertzee, o ile oczywiście nie pozbył się pan z jakiegoś powodu Shelby’ego. Od tej chwili wszyscy przemieszczamy się parami jak papużki i każdy patrzy sobie na ręce.

- Zakładając, że sprawców nie jest dwóch – zauważył Coertzee.

- Jak powiedziałam, nie będę tego dochodzić. Na razie ustawiamy wartę na każdym pokładzie.

- A czym pani zamierza się zajmować? – zapytał Gow.

- Rozwiązać problem lecących w naszą stronę czterech Woschodów, nawiązaniem łączności z ISS i poczekaniem, aż przyleci tutaj JAG, zaaresztuje nas wszystkich prewencyjnie i podda wielogodzinnym przesłuchaniom, aby ustalić kto i w jakiej kolejności włóczył się po statku. A teraz poproszę majorze Gow przysłać tu jednego z marines, aby poddał czujnej obserwacji Gellerta, który dokona przeglądu systemu uzbrojenia – ostentacyjnie ominęła ich wszystkich, by wyjść z ciasnego pomieszczenia. Zorientowała się, że podążają za nią. Na zewnątrz natrafiła na kolejne dwie osoby.

- Nieoceniona Triptree – powiedziała, nie starając się nawet ukryć ironii. – Widzę, że najważniejsze było dla pani wyprowadzanie ze stanu katatonii Sikorskiego? – wyglądał nieco lepiej, najwyraźniej odpoczynek dobrze mu zrobił. Co zapowiadało, iż będzie mogła ze spokojem oddać mu dowodzenie i zająć się butelką szkockiej do czasu przybycia trybunału inkwizycyjnego.

- Przyszliśmy porozmawiać z komandorem Shelby – Triptree zdecydowała się zignorować zaczepkę. – Myślę, że powinien przemyśleć sytuację, skoro w naszą stronę lecą cztery okręty przeciwnika, a my nic nie robimy.

- Proszę tak nie maskować chęci pozbycia się mnie z mostka tłumacząc to dobrem ogółu – powiedziała Arciniegas. – A co do komandora Shelby, to jeśli chce pani z nim porozmawiać, to najlepszy będzie seans spirytystyczny.

- Co takiego?

- Ktoś go zabił. Może chorąży NASW, który co chwilę opuszczał mostek, by sprawdzać stan pracy systemów na pokładach?

- A może była komandor w poszukiwaniu czegoś innego? – odcięła się natychmiast Triptree, podejrzanie szybko przechodząc nad tym co usłyszała do porządku dziennego.

- Shelby nie żyje? – zapytał Sikorsky.

- A myślisz, że zgromadziliśmy się tutaj na zebraniu kółka różańcowego? – była coraz bardziej poirytowana, a obecność całej grupy ludzi źle na nią działała. – Niektórzy właśnie wychodzą z szoku, inni ten stan udają. Ale na razie to zostawmy, Triptree przyprowadziła cię tutaj, aby pozbawić mnie dowództwa? To dobry moment, mam nadzieję, że masz jakiś pomysł co zrobić z czterema woschodami, będą tu za dwadzieścia minut.

Triptree zdecydowała się powiedzieć o jedno słowo za dużo.

- Dowodzi teraz komandor Sikorsky – przypomniała. – Więc pani docinki są zbędne.

- Niezupełnie – powiedziała Arciniegas.

- Słucham?

- Komandor Shelby powierzył mi dowództwo do czasu przywrócenia funkcjonalności „Von Brauna” i nawiązania łączności. Co jeszcze nie nastąpiło.

- Okoliczności się zmieniły – podjęła rękawicę Triptree.

- A pewnie. Z bardzo złych na jeszcze gorsze.

- Pełen profesjonalizm – skomentowała niespodziewanie Nayada. – NASW ma tak na co dzień?

- Potem się dziwią, że nikt za nimi nie przepada – odezwał się marine Baumann, który od jakiegoś czasu przysłuchiwał się pyskówce wraz z pozostałymi żołnierzami. – Zamknięci w tych swoich okręcikach bawią się w wojenkę bez jednego wystrzału, ukryci bezpiecznie za swą technologią, podczas gdy my walczymy w błocie i w nim umieramy.

- Czy naprawdę te spory nam w czymś pomagają? – zapytała Nayada.

- Nie – powiedział Gow. – I najwyraźniej ich tu nie rozwiążemy, zrobimy więc…

- Marines póki co nie mogą wydawać rozkazów NASW – odezwała się Triptree.

- A chorążowie robić tyle zamieszania, więc proszę się zamknąć – odparła Arciniegas, czując się nagle przywołana do porządku. Mogła mieć wszystko w dupie, lecz nie musiała pozwalać, aby spektakl ten oglądali inni. – Dość tego.

Triptree chciała wyraźnie powiedzieć coś jeszcze, lecz uciszył ją Sikorsky.

- Okrętem dowodzi nadal kapitan Arciniegas – powiedział. – I na razie nie będziemy tego zmieniać. Nie zamierzam ukrywać, że obecnie nie jestem w stanie zebrać myśli i nie potrafię się w stanie skupić. Moja głowa pęka z bólu, stoję wyłącznie dzięki temu, że trzymam się ściany. Dużo się nie zmieni gdy siądę na fotelu na mostku i będę usiłował ocenić sytuację. 

- Ciekawa deklaracja – zauważył Coertzee, a Arciniegas spoglądała na swojego dawnego pierwszego oficera zastanawiając się, na ile celowe jest to działanie z jego strony, a na ile rzeczywisty stan rzeczy. Zręcznie odsuwał od siebie odpowiedzialność za to, co nadchodziło, wiedząc iż w obecnej sytuacji można będzie podjąć tylko jedną decyzję.

- Gellert, ile czasu potrzeba na detonowanie silników? – zapytała.

- Wystarczy obejść kilka zabezpieczeń, by podpalić mieszankę chemiczną – odparł. – Sądzę, że kilka minut – odpowiedział tak szybko, że wiedziała, iż już od jakiegoś czasu musiał zastanawiać się nad tym problemem.

- Nie może pani tego uczynić! – powiedział gniewnie Everett.

- Mogę i właśnie to zrobię – odpowiedziała. – Gdy wszystko inne zawiedzie. Nie obronimy się przed desantem kosmarmii, który w pierwszej kolejności dehermetyzuje pokład, by przejąć statek nienaruszony. Nie możemy dopuścić aby wpadł on w ręce przeciwnika, nie wspominając już o pana eniaku. Jeśli dobrze pójdzie, wybuch dosięgnie któregoś z Woschodów i może zabierzemy ich ze sobą.

- Jeśli dobrze pójdzie?

- Kapitan Arciniegas ma rację – powiedział Gow. – Czy nam się to podoba czy nie. Szczerze mówiąc, mając wybór wolałbym zginąć w bezpośredniej walce, ale w sytuacji takiej jak ta naszym obowiązkiem…

- A ja wołałabym nie zginąć w ogóle! – zawołała nieco histerycznie Nayada. – Czy ktoś z was pomyślał o mnie?

- Cały czas myślę o pani, od kiedy zaczęli do nas strzelać nad Florydą – powiedziała Arciniegas. – Zaczynam się nawet zastanawiać czy tamtym nie zależy przypadkiem bardziej na pani niż na statku, w sumie nie wiem z jakiego powodu wysłali w tym kierunku Woschody.

- Co to są Woschody? – zapytała po chwili Nayada.

- Podstawowy statek kosmiczny przeciwnika. Załoga liczy dwadzieścia osób, może zabrać moduł desantowy kosmarmii, do tego wystrzelić osiemdziesiąt rakiet, ma działko NR. Przewyższa nas siłą ognia. Prócz tego mają sporo nieco mniejszych Wostoków i kilka dużo większych Sojuzów. My mamy Apollo, kilka razy większe od tego maleństwa, a przede wszystkim lepiej uzbrojone.

- Nie potrzebuję wykładu z nazewnictwa – Nayada oddychała szybciej, wyraźnie zdenerwowana.

- Jeśli ktoś może nas z tego wyciągnąć, to właśnie kapitan Arciniegas – przerwał słabym głosem Sikorsky. Znowu pobladł.

- Nadmiar wiary cię zgubi – mruknęła. – Jeżeli to był powód oddania mi dowodzenia, to będę musiała cię zawieść. Nie zdołam nas ocalić- popatrzyła na zebranych, podtrzymując Sikorsky’ego, który omal się nie przewrócił. Baumann i marine Di Stefano podbiegli by go złapać. Odsunęła się. - Majorze Gow, za pana zgodą, nie wiem który z was jest medykiem w oddziale, ale proszę zająć się komandorem. Sikorsky pochylił się w jej kierunku.

- Nie wiń Triptree – szepnął. – To dobry marynarz.

- Będzie jeszcze lepszym gdy wyleci na zewnątrz bez kombinezonu – mruknęła. – W sumie powinna zostać wysadzona na najbliższej asteroidzie za niesubordynację – dodała nieco głośniej, patrząc w kierunku Triptree. Jej mina była zacięta, a Arciniegas darowała sobie komentarz na temat nieudolnego gambitu, który usiłowała właśnie przeprowadzić, by usunąć ją z mostka. Udałoby się jej, gdyby jej nie zirytowała.

-  Jakie rozkazy, pełniąca obowiązki kapitan? – zapytała chorąży, podkreślając w każdym zdaniu tymczasowe stanowisko Arciniegas, a swym tonem przypominając, że dowodzi skazanym na zagładę okrętem i nic nie zdoła tego zmienić.

- Uruchomić matematykę jednego Phaetona, chorąży – odpowiedziała. – Priorytet procedury lot w jednym kierunku z unikaniem kolizji z obiektami.

- W jakim celu?

- Bo taki jest mój rozkaz – Triptree niespodziewanie skinęła głową, nie podejmując wyzwania.

- Obiektami jakiego rodzaju?

- Wybuchowymi. Nadlatującymi dość szybko – wyjaśniła. Czekała na pytanie dotyczące sensowności tego co poleciła, lecz ono nie nastąpiło. Najwyraźniej tamta postanowiła podporządkować się hierarchii i regulaminowi NASW, choć nie porucznik Eleonorze Consueli Arciniegas. W ich obecnej sytuacji niewiele to zmieniało.

- Gellert, skontroluj jedną wyrzutnię, potem załadujcie do niego Phaetona, gdy Triptree skończy – poleciła. – A zanim to uczynicie podczep do niego nadajnik, postaraj się aby nie przestał nadawać, gdy odepniesz go od zasilania statku, sprawdź czy nie podłożyli nam jeszcze ładunku wybuchowego. Zróbcie to szybko i zameldujcie gdy skończycie – oczy Gellerta rozjaśnił nagły błysk, lecz nie dał po sobie niczego poznać.

- Mogę dowiedzieć się co pani właściwie planuje uczynić? – zapytał Everett widząc, iż zamierza odejść.

- Dowiedzieć się czy ten statek rzeczywiście jest niewidzialny – odparła. – Majorze Gow, jeśli nam się nie uda, uprzedzę wszystkich odpowiednio wcześniej. Ale do tego czasu proponuje wziąć pod uwagę moje zalecenia odnośnie poruszania się po tym okręcie pod okiem pana żołnierzy.

- To mógł być również któryś z marines – zauważył Coertzee.

- Zgadza się. Powiedziałam to wcześniej – przypomniała. – Równie prawdopodobne jest, że w spisku bierze udział więcej osób. Miłych poszukiwań. Proszę nie ustawać i wziąć pod uwagę jak skończył Shelby.

Jej powrót na mostek nie spotkał się z komentarzem, choć dostrzegła wyraz twarzy Hagena i Melliera.

- Zdziwieni? – spytała siadając w fotelu kapitana.

- Gdzie Triptree? – spytał Hagen.

- Rozstrzelana za próbę buntu razem z komandorem Sikorskim. Jak sytuacja? – zapytała przyglądając się odczytom. Woschody już się rozdzieliły. Trzy okrążały „Von Brauna”, czwarty szedł prosto w jego kierunku, zgodnie z odczytami dopasowując prędkość i ruch wirowy do dryfującego statku. Przygotowywał się do zrzucenia modułu desantowego, który dzięki swym przystosowanym do tego celu zaczepom mógł bez problemu podłączyć się do śluzy martwego statku. Standardowa taktyka w przypadku okrętów Sojuszu pozbawionych zasilania, wskutek zniszczenia elektroniki dzięki rakietom impulsowym. O ile kojarzyła jak dotąd tamtym udało się to uczynić dwa razy, nie zamierzała pozwolić by „Von Braun” był trzeci.

- Piętnaście minut – mruknął Hagen. – Przyśpieszyli.

- Będzie musiał zwolnić by dokonać synchronizacji – zauważyła. Migające na czerwono symbole i przyciski na panelu Melliera wskazywały wyraźnie, iż przeciwnik utrzymuje na nich namiar, a artylerzyści zapewne są gotowi by w każdej chwili wystrzelić w ich kierunku.

- Co dalej? – zapytał.

- Czekamy – odparła. – Ale nie będę ukrywać, że być może będziemy musieli się wysadzić.

Przyjęli tę decyzję w milczeniu, choć nie zastanawiała się ją akceptują. Ona sama nie miała czasu się nad tym zastanowić. Jeśli najgorsze miałoby nadejść planowała przynajmniej dotrzeć jeszcze wreszcie do swojej butelki. Na razie wpatrywała się w czerwone trójkąty widniejące na osi xyz, nieubłaganie zbliżające się w ich stronę. Nie odzywała się.

Gdy wrogowi do osiągnięcia celu pozostało jedynie osiem minut przez interkom zameldowała się Triptree, zgłaszając gotowość. Arciniegas dotąd zachowująca spokój odetchnęła głęboko, polecając wracać jej na mostek, a Gellertowi zająć stanowisko w maszynowni, gdzie oczekiwać miał na informację o wyniku podjętych działań.

Wszystko jak zwykle w dużej mierze opierało się na przypadku, a także na nadziei, iż statek ze swą obniżoną emisją sygnału nie pojawi się na radarze przeciwnika, pozostając jedynie martwym obiektem, nie wysyłającym żadnych fal ani promieniowania. Nadziei, iż tym razem fubar nie nastąpi, bo z nimi jest Bóg i elektronika, a z tamtymi jedynie bagaż ludzkich błędów.

Mellier i Hagen nic nie mówili, wiedziała jednak, że zastanawiają się co zaplanowała. Czekali w wyraźnym napięciu, choć ona sama zachowywała zimny spokój, wiedząc że nie zdoła już niczego zmienić. Triptree bez słowa usadowiła się na swoim stanowisku.

- Przygotuj się do odpalenia – powiedziała Arciniegas. – Wybierz mu punkt docelowy jak najdalej od nas, w głębi pasa, z błyskawicznym odejściem. Żadnej krótkiej smyczy, leci bez jakiejkolwiek kontroli.

- Mogą go szybko zestrzelić – zauważyła Triptree.

- Mam nadzieję, że nie tak szybko – odparła. - Nie możemy pozwolić sobie na żadną emisję radiową, ani jakąkolwiek emisję sygnału – uznała, iż skoro „Von Braun” miał orbitować nad Marsem pozostając niewykryty, dzięki swym czujnikom dokonując jednocześnie odczytu w trybie pasywnym, Woschody mogą go zignorować, skupiając się na innym celu. Przycisnęła guzik interkomu dzwoniąc do maszynowni. Gellert po chwili podniósł słuchawkę i zameldował. – Zaczynamy – poinformowała go. – Jeśli nam się nie uda i strzelą rakietą impulsową, bądź gotów na mój sygnał do uruchomienia reakcji.

- Mam nadzieję, że się nie pomylę, nie lubię jak marines patrzą mi na ręce – burknął.

- Lepiej się nie pomyl – poradziła. – Jeśli nie wylecimy w powietrze osobiście dopilnuję abyś dostał kulkę w łeb zanim przylecą tu twoi przyjaciele – odłożyła słuchawkę. Nie sądziła, aby Gellert odpowiadał za sabotaż, bowiem jako główny mechanik statku załatwiłby kwestię pozbawienia „Von Brauna” energii dużo sprawniej, przekazując okręt w ręce przeciwnika, jednak nie zamierzała mu tego mówić. Wybrała ogólne nadawanie – Majorze Gow, wszyscy, zaczynamy. Proszę się zapiąć, nie mogę przewidzieć jakie manewry będziemy musieli wykonać – nie dodała, że jeśli wróg nie nabierze się na podstęp, nawet jeśli zdołaliby odpalić silniki i wykonać zwrot rakiety dopadłyby ich przy jakiejkolwiek próbie odejścia. Odczekała chwilę i powiedziała – Mellier, w dalszej kolejności na mój rozkaz bądź gotów do odpalenia Aegisów, następnie Bellerofontów, Hagen pełna gotowość. Chorąży Triptree, proszę wystrzelić Phaetona – wydawszy rozkazy skupiła się na ekranie taktycznym.

Przez pokład przebiegło ledwie odczuwalne drżenie.

- Poszedł – potwierdziła wykonanie rozkazu Triptree, choć na ekranie taktycznym od niebieskiego kwadratu oddzieliła się już zielona kropka symbolizująca znajdujący się w przestrzeni dron zwiadu i rozpoznania. Pozbawiony jakiegokolwiek uzbrojenia, przez to lżejszy i nadrabiający większym silnikiem rakietowym, a co za tym idzie prędkością, dron przez milisekundę uruchamiał obwód samosterujący, odczytując procedurę nawigacyjną wraz z ostatnią posiadaną telemetrią pobraną ze statku. Odkrywszy, iż pozbawiony jest łączności z matematyką macierzystej jednostki, rozpoczął samodzielną realizację zaprogramowanego zadania. Reakcja chemiczna sprawiła, iż silniki rozbłysły ogniem rozpoczynając osiąganie założonej prędkości. Phaeton nie zdołał odnaleźć w zasięgu żadnego pola grawitacyjnego, które mógłby wykorzystać do rozpędzenia użył więc dopalacza, osiągając szybkość 44 mil przebywanych na sekundę, niemożliwą do zastosowania na statku załogowym z powodu zabójczego przyśpieszenia. Oddalał się od „Von Brauna” po trzech sekundach odłączywszy dopływ paliwa, mknąc ze stałą szybkością 156000 mil na godzinę. Gdy znajdował się ponad 200 mil od statku a odległość nadal rosła zareagował wreszcie przeciwnik, przez 5 sekund nie podejmujący żadnych działań, całkowicie zaskoczony tym co właśnie się stało. Po raz kolejny ujawniła się podstawowa słabość przeciwnika, bazującego na ludzkiej reakcji. Wróg potrzebował chwili by zrozumieć, że jego zdobycz ucieka, następnie podjąć decyzję w łańcuchu rozkazów, uniemożliwiającym częściową samodzielność stosowaną w siłach zbrojnych Sojuszu. Jednak gdy rozkaz został już wydany, przeciwnik z zabójczą precyzją przystąpił do jego realizacji. NASW nigdy nie osiągnęła takiego poziomu wyszkolenia i koordynacji załóg, jakie posiadali marynarze Związku, po wielokroć uczeni na pamięć poszczególnych działań wraz ze schematem reakcji. Nie było to jednak potrzebne, gdyż elektronika była dużo sprawniejsza i skuteczniejsza, co właśnie pokazywała. W momencie gdy Woschody wystrzeliły rakiety w kierunku Phaetona, a ten wykrył je w obszarze swej telemetrii, błyskawicznie skorygował kurs uruchamiając na ułamek sekundy silnik manewrowy. Dwie niekierowane rakiety pomknęły w pustkę.

- Ruszają – powiedział Hagen, choć zdążyła już dostrzec migające wskaźniki trójkątów, świadczące o rozgrzaniu reaktorów jądrowych NERVA, podgrzewających gazy wylotowe napędu. Prędkość statków przeciwnika była wskutek zastosowania takiego rodzaju napędu dużo mniejsza, najwyraźniej zwyciężyła miłość tamtych do atomu, dla Arciniegas mocno zastanawiająca. Jednak dzięki takim rozwiązaniom przyjętym przez tamtych, statki Sojuszu napędzane silnikami chemicznymi były dużo bardziej zwrotne, z czego uczyniły przewagę stając na wprost ciężko opancerzonych i lepiej uzbrojonych okrętów Związku.

Woschody rozpędzały się dzięki dopalaczom, jednocześnie znajdujący się najbliżej Phaetona wystrzelił kolejną rakietę. Tym razem matematyka „Von Brauna” rozpoznała w niej Ch-33, kierującą się śladem energetycznym zostawionym przez drona. Ten zdawał sobie nic z niej nie robić.

- Oszczędnie strzelają – zauważył Mellier, gotów w każdej chwili uruchomić systemy bojowe.

- Bo chcą przejąć statek nienaruszony – odparła Arciniegas. – Takie mieli rozkazy.

W ciszy obserwowali jak w kierunku zielonej kropki zmierza migający na czerwono pocisk. Zbliżał się do drona osiągając zawrotną prędkość, a Phaeton kompletnie go ignorował. Gdy doszedł na odległość pięćdziesięciu mil uruchomiła się procedura samosterująca i wystrzelony został pakiet wysokoenergetyczny, rozrzucając wokół cząstki. Jednocześnie zasłonięty obszarem podniesionej temperatury dron odpalił swoje silniki, dokonując kolejnej korekty kursu i odchodząc na bezpieczną odległość. Rakieta jakimś cudem dała się nabrać, wyposażona jedynie w czujnik nie potrafiła na bieżąco dostosować się do faktu, iż źródło ciepła uległo zmianie i eksplodowała. Phaeton mknął już dalej niesiony siłą inercji, powróciwszy na poprzedni kurs, wykorzystując fakt, iż podniesiona temperatura uniemożliwiła wystrzelenie w pobliżu miejsca eksplozji przez krótki czas kolejnych rakiet. Kolejne sekundy wystarczyły jednak by zagłębić się jeszcze bardziej w pas asteroid.

Woschody przestały się patyczkować. Osiągnęły prędkość maksymalną, a Arciniegas dziękowała komu tylko mogła, że dzięki swym prymitywnym skanerom tamci nie połapali się jeszcze, że ścigają miraż. Zapomnieli o drobnym elemencie, stanowiącym o prędkości początkowej drona, dającej przeciążenie przekraczające wielokrotnie możliwości jakie znieść mógł ludzki organizm. Ona nie przegapiłaby takiej przesłanki wskazującej, iż cel oddala się od niej z szybkością dotąd zarezerwowaną wyłącznie dla bezzałogowych urządzeń. Być może jednak tamci złożyli to, co widzą na karb nieznanych możliwości prototypowego statku Sojuszu. Kapitanowie wroga wiedzieli już, że nie dojdą celu, który uważali za „Von Brauna”. W jego stronę pomknęły kolejne pociski.

- Siedem rakiet impulsowych – poinformował Mellier, po czym dodał. – Torpeda jądrowa w przestrzeni. Mały Saber. Uzbroiła się – powiedział, gdy na ekranie dostrzegł ślad rozpoczynającej się reakcji rozpadu atomu. Pociski na ciągłym odrzucie szły w stronę Phaetona, powoli go doganiając, choć zdołał się oddalić już na prawie dwa tysiące mil od swej początkowej pozycji. Dowódca wrogiej eskadry nie miał wyjścia, jeżeli prawdą było to, co mówiono o Kosmflocie, czekałaby go w najlepszym wypadku jedynie degradacja, a nie przymusowa reedukacja w jednym z marsjańskich obozów pracy. Musiał powrócić z łupem, po który wysłano go zapewniając czterokrotną przewagę. Teraz pozostało mu jedynie postawienie wszystkiego na jedną kartę i unieruchomienie „Von Brauna” poprzez całkowite zniszczenie jego słabego punktu w postaci elektroniki.

Phaeton rozpoznał zagrożenie, rozpoczynając manewry uchyleniowe, jednak siedem rakiet impulsowych rozłożyło się po szerokim obszarze, sprawiając iż pomknął ponownie na poprzedni kurs, którym podążała torpeda. Wynik był łatwy do przewidzenia, bowiem luki w procedurach samosterujących sprawiły, że utknął usiłując wydostać się w pola rażenia jednego pocisku, umykając wprost w zasięg kolejnego. Jego ścieżka ucieczki zapętliła się, wciąż jednak przypominała szaleńcze manewry statku NASW, bowiem o ile była w stanie ocenić jedynie doświadczony pilot byłby w stanie uciec spod takiej salwy wystrzelonej przez cztery Woschody. W normalnych okolicznościach w stronę rakiet mknęłyby już drony klasy Aegis, zapewniające ucieczkę okrętu, pod osłoną atakujących przeciwnika Bellerofontów. Woschody podjęły już przeciwdziałanie w oczekiwaniu na taką reakcję uzbrajając działka NR i wystrzeliwując w kierunku spodziewanego wektora ataku sterowane pociski o ręcznym sposobie detonacji. Atak jednak nie nadchodził, a w oddali rakiety impulsowe zaczęły wybuchać, podnosząc pole elektromagnetyczne, skutecznie myląc elektronikę drona. Chwilę potem wszystkie punkty zniknęły z telemetrii.

- Eksplozja jądrowa dziewięć i pół tysiąca mil stąd – poinformował Mellier.

- Brak możliwości stwierdzenia co się tam dzieje – powiedział Hagen. Pasywny skaner nie był w stanie przebić się przez poziom powstałych zakłóceń. Arciniegas niezbyt interesował wynik starcia, podejrzewała, że Phaeton przestał istnieć. Skupiała się na czerwonych trójkątach, które podążały w tamtym kierunku. Najwyraźniej dały się nabrać, nie podejrzewając nawet, że „Von Braun” wciąż podąża ruchem wirowym w poprzednim kierunku. Oddalały się wyłączywszy ciąg, pokonując dwie mile na sekundę.

- Poczekamy, aż odejdą na cztery tysiące mil. Za dwie godziny ruszamy – powiedziała Arciniegas. – Monitoruj ich cały czas pasywnie, czy nie zmieniają kursu – wywołała Gellerta. – Bezpośrednie zagrożenie minęło. Proszę pozostać w pogotowiu, być może będziemy musieli szybko uciekać – miała jednak nadzieję, że żaden z okrętów przeciwnika nie zawróci, a dowódca eskadry pewien jest, że dopadł swój cel.

- Miło, że nie wysadzamy się razem ze statkiem – usłyszała w odpowiedzi.

- To tylko odroczenie – odparła, odkładając słuchawkę.

- Zorientują się, że ich nabraliśmy, gdy dolecą do miejsca eksplozji – zauważył Hagen.

- Nie tak prędko – powiedziała. – W pierwszej kolejności dojdą do wniosku, że razem z elektroniką usmażyli ten swój przekaźnik, będą musieli więc szukać wraku statku pozbawionego zasilania. Nie odpalili na tyle blisko, by Phaeton wyparował, ale gdy znajdą jego resztki będziemy już daleko.

- To znaczy gdzie? – zapytała Triptree.

- Hagen, znajdź najbliższy przekaźnik Hermesa i wyznacz kurs – powiedziała. - Sprawdzimy systemy i spadamy z powrotem na ISS, jeśli tylko będziemy mogli wykonać rzut nie ryzykując wyłączeniem obwodów. Bez obawy Triptree, najpierw nawiążemy łączność, żebyście już nie musieli znosić mojej obecności na mostku.

To powiedziawszy przymknęła na chwilę oczy. Miała nadzieję, że farsa związana z byciem kapitanem nie potrwa już zbyt długo. Wkrótce powrócą na ISS, gdzie będą musieli zmierzyć się z szaleństwem podejrzliwości wywiadu NASW i JAG, a ona zamierzała przetrwać nadchodzącą zamieć dzięki swemu dobremu przyjacielowi Jackowi Danielsowi. Punkt życia, w którym rozwijała swą karierę i przejmowała się takim rzeczami zostawiła już dawno temu za sobą, obecnie nie zastanawiała się nawet jak mogła niegdyś być osobą przypominającą nieco Triptree. Jej myśli uciekły nagle ku Christiansenowi i poczuła gorycz. Była przekonana, że jego śmierć oraz pozostałych obecnych na mostku nie była wynikiem przypadku, w obecnej sytuacji nie była jednak w stanie wiele z tym faktem zrobić. Wezwała Gellerta, polecając mu dokonać przeglądu statku poczynając od zbrojowni w poszukiwaniu kolejnych niespodzianek, choć instynktownie czuła, że tajemniczy sabotażysta wyczerpał już arsenał swych sztuczek, choć nie do końca miała pojęcie dlaczego.

Odpowiedź kryła się eniaku, w którego odwołane procedury wpatrywali się Shepard i Everett. Satya Nayada wciąż dochodziła do siebie po ostatnim komunikacie Arciniegas. Fakt, iż jej życie było zagrożone przez przeciwnika do niedawna pozostającego w sferze bytu istniejącego wyłącznie w komunikatach prasowych, wciąż był dla niej mocno abstrakcyjny. W jej osobistej przestrzeni przesunąć musiała powyższe założenia na płaszczyznę realności, co nie poprawiło jej samopoczucia. Jednocześnie uderzyła ją łatwość z jaką wszyscy wokół zgodzili się i zaakceptowali to co się działo, a także możliwość samoistnego odebrania sobie życia, aby przeciwnik na nie zdobył kawałka metalu. Jej poziom niezrozumienia i nieakceptacji faktu, iż jakikolwiek sens ma to w czym bierze udział, przekraczał granice jej poznania.

- Do tego nie da się przyzwyczaić – poinformował ją Shepard, gdy wypowiedziała na głos swe obawy. – Czasem nie ma jednak innego wyjścia – było mu jednak zapewne łatwiej, bowiem jako obiekt personel NASW był częścią zbioru, w którym powyższe założenia były pewną stałą, niezmienną dla obecnych w tym układzie, za wyjątkiem obiektów dokooptowanych, takich jak Satya Nayada. Najbardziej zszokowała ją Arciniegas, swym głosem pozbawionym emocji, jednocześnie pełnym lekceważenia, szafująca ich życiem. Nastroju Satyi nie poprawiał fakt, iż pozostaje ono w rękach kogoś tak nieodpowiedzialnego, kto wyraźnie nie powinien się tu znajdować. Nie tak wyobrażała sobie NASW, mając przed oczami obraz dzielnych rycerzy walczących w kosmosie, jak w tych serialach dla dzieci, choć okres ten już dawno pozostawiła za sobą. Nie miała nawet z kim porozmawiać, Coertzee gdzieś zniknął, Everett nie reagował, wyraźnie zaniepokojony o swą cenną maszynę, a obecność dwójki marines z karabinami w rękach nie działała na nią kojąco. Zwłaszcza gdy jednym z nich był Baumann, a drugim Vasquez, wyraźnie żywiąca pogardę do niej jako kobiety, co okazywała na każdym kroku.

- Wygląda na to, że tu nic nie ma – dobiegł jej głos Sheparda. Na polecenie Everetta przeglądał karty z podstawowymi procedurami, bowiem naukowiec uznał, że mogły zostać one podmienione. Ona sama czuła się jak piąte koło u wozu, choć wpatrywała się w szereg sum kontrolnych na ekranie, sprawdzając ich zgodność w kolejce poleceń, nawet jeśli nie miała pojęcia czego szuka. Nie była cybernetykiem ani proceduratorem, jedynie matematykiem, w zasadzie potrafiła wyłącznie ocenić zgodność kodu.

- Sprawdźmy jeszcze raz – usłyszała głos Everetta. – Dane mogłyby zostać utracone.

Baumann prychnął.

- Słyszałeś? – szepnęł do Deveraux. – Dane? A co z nami?

- Matematyka statku już działa – uznała za stosowne utrzeć jej nosa Satya.

- Widziałem jak działa – odpowiedział marine. – Ciekawe kiedy ten wasz komputer zbuntuje się kolejny raz i znowu spróbuje nas zabić.

- On się nie zbuntował, to niemożliwe…

- Pewnie, mieliśmy już dzisiaj to niemożliwe – rzucił Baumann. – Mówię ci Dev, te eniaki nas kiedyś zgubią, tę całą technikę możemy sobie o kant dupy potłuc, zawsze w ostateczności okazuje się, że najlepsze są zwykły karabin i nóż. Tamci dają sobie świetnie radę bez tej naszej elektroniki.

- W takim razie proszę zmienić strony i przenieść się do tamtych – poradziła Satya. – Będzie sobie pan mógł rzucać się z nożem wprost pod lufę sieci dział sterowanych eniakami.

W oczach Baumanna pojawił się niespodziewanie groźny błysk. Drgnął, jak gdyby chcąc wstać, lecz Deveraux nie patrząc nawet w jego stronę powiedziała:

- Uspokój się. To cywil – a Baumann wyraźnie się rozluźnił. Francuzka popatrzyła w jej stronę – Strzelałaś kiedyś? Widziałaś w ogóle jakiegoś komunistę?

- Na relacjach z …

- Nie mówię o cukierkowych wiadomościach z frontu. Miałaś kogoś z rodziny w wojsku?

- Nie.

- Więc nie masz pojęcia jak tam jest – zamilkła, wyraźnie kończąc rozmowę. To Satyę nieco zirytowało.

- W takim razie powiedz mi – zażądała. – Wciąż obnosicie się to swoją wyższością, pokazujecie że jesteście lepsi od wszystkich, ode mnie, od NASW. Może i jesteście elitą armii, lecz nie mam pojęcia dlaczego, nie mam pojęcia jaka jest wojna, więc oświeć mnie, powiedz że to syf, opowiedz kilka banałów, takich jak na spotkaniach rekrutacyjnych, albo rzuć kilka zdań jak pijani weterani opowiadający o walkach w Hindukuszu czy Wietnamie, nim zwija ich FBI.

Devereaux popatrzyła na nią jak na jakieś zjawisko.

- Myślisz, że wiesz o czym mówisz? – zapytała. – Myślisz, że wojna to tylko wesołe opowieści?

- Zaskocz mnie – odparła Satya. – Opowiedz, czym się różni od latania statkiem pełnym trupów.

- Myślisz, że coś widziałaś, bo zobaczyłaś parę ciał? – żachnęła się Deveraux. – Zapomnisz o nich, nawet jeśli nie potrafisz wyrzucić ich z pamięci. Ja nie pamiętam już nawet twarzy niektórych moich przyjaciół, z którymi służyłam przez ostatnie dwa i pół roku. Mam dwadzieścia lat, nie wiem ilu towarzyszy straciłam, nie wiem ile osób zabiłam. Szokuje cię to?

- Nie – pokręciła głową Satya, uświadamiając sobie, że może prowokowanie tamtej nie było zbyt mądre. Była młoda, nie potrafiła w ryzach utrzymać swych emocji, do tego najwyraźniej przeżycia odcisnęły na niej swe piętno. Jeśli nie zginie zapewne zasili szeregi weteranów, nie potrafiących odnaleźć sobie miejsca w Ameryce lat osiemdziesiątych, szukających pocieszenia w narkotykach i alkoholu, wszczynających burdy, usiłujących walczyć z systemem, ukrywających się w Montanie wraz z niedobitkami terrorystów z sekt hippisowskich.

O dziwo jednak Deveraux umilkła, gdy odezwał się Baumann.

- Coś pani opowiem, pani doktor Nayada – powiedział zmienionym głosem, nie dając jej szansy na sprostowanie, iż nie zdołała obronić swojego doktoratu. – Uważa nas pani za wariatów, sądzi że niepotrzebnie pakuje się pieniądze na szkolenie takich jak my, którzy potem nie potrafią się odnaleźć w społeczeństwie, napadają na ludzi, bo ich psychika jest zwichrowana, więc lepiej zastąpić ich maszynami. Proszę nie zaprzeczać, widziałem jak pani na nas patrzy, jest pani czasem wręcz przerażona. Tylko, że te wasze eniaki nas nie obronią. Każdy z nas widział rzeczy, o których wy jajogłowi bezpieczni dzięki nam za swymi biurkami nie mają pojęcia. Walczyłem w miejscach, których nazw nie potrafię wymienić, z rzeczami jakie nie miały prawa istnieć. I zawsze ratował mnie mój nóż i karabin.

- Ale…

- Osiem lat temu tamci wysadzili desant na południu Hiszpanii – nie dał się uciszyć, nie przypominał już Baumanna, jakiego poznała. -  Podczas gdy wojsko walczyło w Kordobie, ich specjalne oddziały opanowały statki i udając uciekinierów ruszyły w górę rzeki. Gwadalkiwirem dotarły do Sewilli i wymordowały tam wszystkich mieszkańców. Zresztą nie tylko, zgwałcili wszystkie kobiety i dzieci powyżej czwartego roku życia, o tym pani nie słyszała?

- Ja…

- To znak rozpoznawczy specnazu. Wie pani co to jest? To ich jednostki specjalne, komandosi, najlepsi z najlepszych, trzon ich desantu. Świetnie wyszkoleni, nadzwyczaj szybcy i skuteczni, w zasadzie niemożliwi do zatrzymania. Ślepo wykonujący rozkazy swych panów, ponoć w procesie ich szkolenia całkowicie pozbawia się ich jakichkolwiek uczuć, zmieniając w ludzkie maszyny. Są jak zwierzęta.

- Proszę…

Nie dał sobie przerwać.

- W pierwszej kolejności do Sewilli rzucono plutony cyberpancerne. Trzeba było jak najszybciej odeprzeć tamtych, opanowali już most i gdyby przeszli przez rzekę, odpaliliby na naszej flance kieszonkową atomówkę, rzucając potem trzon swych sił, korzystając z faktu, iż nasza broń przestanie działać. Cyberczołgi władowały się na te ich miny Mazura i wysiadły, wszystko pozostało więc w rękach Rangersów no i piechoty morskiej, rzuconej tam z „Lexingtona”. Okopano się na jednym brzegu rzeki, ustawiono wieżyczki i przenośną sieć matematyczną łączącą działka z detektorami ruchu i identyfikującymi kąt wystrzału. Wydawało się, że to wystarczy by powstrzymać tamtych, bo przecież eniaki są doskonałe nieprawdaż? Ale powiem ci co się wydarzyło – nachylił się ku Satyi. – Bez problemu specnaz oszukał nasze czujniki, eniaki nie zadziałały, a oni zaatakowali. Udało się ich odeprzeć, jednak życie straciło kilkudziesięciu marine. Między innymi mój brat. Znaleźli go pokrojonego na kawałki. Dosłownie. Tamci odcięli mu każdy palec, każdą część ciała, rozcięli brzuch i wyjęli po kolei organy, żołądek, płuca, serce, jelita. Obok ułożono oczy, język, uszy. Dokonał tego jeden z tamtych, uczynił to przy pomocy noża mojego brata. Takiego noża – wyjął zza pasa potężne ostrze z czarną rączką. – To kabar, nóż piechoty morskiej, każdy z nas takie ma. Powiedz mi, jaki człowiek w ferworze bitwy znajduje czas by zabić kogoś w taki sposób? Bo nie uczyniono tego po śmierci, medycy byli zgodni, że mój brat wciąż żył, gdy mu to robiono. Ten kto to uczynił pozostawił go w tym stanie i zabrał jego nóż. Powiedz, twoim zdaniem zrobił to człowiek, czy też zwierzę? Dalej uważasz, że przed kimś takim obroni cię eniak? Twoja nauka? Widzisz z kim walczymy?

Nie wiedziała co powiedzieć. Baumann zamilkł.

- Twoje szczęście, że nie lecimy na Marsa – mruknęła Deveraux.

– Gdybyś zobaczyła tamtych na żywo, wymioty byłyby najmniejszym problem – dodał po chwili Baumann.

Nie odpowiedziała. Nie było najmniejszego sensu, by podejmowała z nimi jakąkolwiek dyskusję, gdy bagaż ich doświadczeń jasno definiował obiekt przeciwnik jako zdehumanizowaną istotę równą potworowi. W jednym mieli rację, na szczęście nie lecieli na Marsa. Powróciła do studiowania linijek kodu, choć nie mogła się na nich skupić, gdyż w głowie wciąż dźwięczały jej słowa Baumanna.

Wreszcie się doczekała. Po dłuższym czasie pokład przeszył dźwięk uruchamianych silników, gdy „Von Braun” powrócił do pełnej funkcjonalności, rozpoczynając oddalanie się od pola asteroid.

Rozdział 11 >> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz