czwartek, 16 lutego 2023

Jasne światła: Rozdział 14

14.

<< Rozdział 13

Tym razem jej nie ujrzała, żadnej ciemnej sylwetki o oczach pełnych jasnego światła, nie zdążyła nawet mrugnąć, nie poczuła uczucia rozciągania, nie zdążyła nawet mrugnąć. Satya Nayada nie straciła przytomności, w zasadzie tym razem nie poczuła niczego. Odczuła jedynie dziwne szarpnięcie, po czym wyrzuciła z podręcznej pamięci kontekstową informację o Zjawie Cienia, umieszczając ją w zbiorze „powiedzieć później”. Chwilowo nie wydawało się to ważne, nie był to także najlepszy moment. Statek zadrżał, a ona odruchowo się skuliła, zastanawiając czy chwila by nałożyć osłonę na hełm już nadeszła, lecz nic się nie wydarzyło.

- Nie udało się? – zapytała.

- Wprost przeciwnie – sapnął Coertzee. Powędrowała za jego wzrokiem, spoglądając na trzy monitory ustawione wokół fotela Gowa znajdującego się na podwyższeniu. Dostrzegła jak zaczynają spływać na nie jakieś dane, a po dłuższej chwili ujrzała jak na dwóch zaczynają pojawiać się obrazy. Major szybko przerzucał je klawiszami.

- T-79 między miejscem lądowania a bazą – poinformował. – Przesyłam ci pozycję Tęcza Jeden, bądź gotów do eliminacji, jeśli lotnictwo go nie zdejmie. Tęcza Dwa dajesz osłonę.

Satya domyśliła się, że Gow ma na myśli żołnierzy odzianych w pancerze Hardimana, ku swemu zaskoczeniu omal nie parsknęła śmiechem. Wojskowi i ich kryptonimy, pomyślała, przecież wypowiedzenie nazwisk zajęłoby mniej czasu. Po chwili skonstatowała, że skoro ją to bawi, najwyraźniej jest zdenerwowana. Zapewne ogarnął ją słynny zespół stresu przedurazowego. Nie miała czasu jednak nad tym się zastanawiać. Wpatrywała się w zdjęcia na monitorze, nachylonym w jej kierunku, co dawało jej szansę obserwacji bazy.

- Alfa i Bravo, zadania bez zmian – mówił Gow.

Satya w napięciu czekała na dalsze wydarzenia obserwując twarze żołnierzy, którzy nie kryli się za skrzyniami z ładunkiem. Baumann nadal miał poobijaną twarz i żuł gumę i wyglądał jakby miał ochotę coś powiedzieć, ale powstrzymywała go obecność majora. Widziała jeszcze Deveraux, która jak zwykle wpatrywała się w nią chłodnym i niechętnym spojrzeniem. Przyjazna twarz Kowalskiego była niewidoczna, bowiem o ile pamiętała zajął miejsce gdzieś przy wyjściu.

Ostry dzwonek telefonu sprawił, że omal nie podskoczyła. Spoglądała jak Gow rozmawia z niewidocznym rozmówcą, słysząc jak się z kimś żegna. O nie, więc jednak, to już teraz.

- Przygotować się – powiedział major.

- Gotowość do założenia osłon! – rozległ się głos niewidocznego Apone’a.

- Lalunia, opuściłbym ją teraz na hełm bo jeśli dostaniemy pociskiem i zrobi się dziura w poszyciu… - zaczął Baumann, lecz w słowo weszła mu nagle Deveraux.

- … wyleci przez nią najpierw to, co masz zamiast mózgu – spojrzała na Satyę. – Trzymaj się dziewczyno. Satya poczuła wdzięczność i nie wiedzieć czemu pomyślała, że to właśnie tamta, iż będzie miała tylko jeden strzał.

- Tu kapitan – zaskrzeczały głośniki. – Rozpoczynamy pierwszy w historii udany lot desantowy statku Sojuszu na Marsa – najwyraźniej Scobee nie należał do tych przesądnych. – Proszę zapiąć pasy i nie palić – po czym statek nagle się zatrząsnął  i zadrżał.

Wojna, pomyślała Satya, lecę na wojnę. Wiedziała, że odczepili się właśnie od „Von Brauna”, nie potrafiła wyrzucić ze swych myśli obrazu, iż spadają w dół, na Marsa, choć pamiętała, że w kosmosie nie ma żadnych kierunków. Natychmiast poczuła, że jej ciało stało się lekkie, gdy wypadli ze pola grawitacyjnego. Przeciążenie nie istniało, unosili się swobodnie. „Lincoln” wirował nad czerwoną planetą, siłą przyciągania powoli kierowany ku powierzchni. Była przekonana, że się obracają, choć tym razem żaden żołnierz nie stracił magazynka, na podstawie czego mogłaby to potwierdzić dzięki zaobserwowaniu efektu Coriolisa. Po chwili uderzyło ją jak irracjonalne jest to o czym myśli, skupiając się na rzeczach, których nie mogła w ten sposób zmierzyć. Znowu uciekała ku bezpiecznej nauce, która to nauka ją zdradziła, przywodząc tutaj, a następnie w osobie Hugh Everetta zadała znienacka cios prosto w plecy.

- Proszę się nie martwić, poprzedni plan był dużo bardziej niebezpieczny – powiedział nagle do niej Gow oderwawszy wzrok od swych monitorów. Najwyraźniej miała nietęgi wyraz twarzy.

- To znaczy?

- Mieliśmy się tu podkraść, wcześniej odciągnąć ich flotę na bezpieczną odległość dronami wystrzelonymi zza Fobosa, a następnie desantować się po zestrzeleniu ich sputników, w chmurze zakłócających opiłków. Miało to pewną słabość.

- Mianowicie?

- Jeśli nie daliby się nabrać podczas powrotu ich statki użyłyby wszystkich rakiet by powstrzymać Lincolna – wyjaśnił. – Przyznam, że nie sądziłem, że będziemy dokonywać zejścia od razu po rzucie, choć przygotowaliśmy się na taką ewentualność.

Dostrzegając ludzką stronę majora Satya kontynuowała rozmowę.

- Nie rozumiem czemu nie lądujemy pod osłoną całej floty NASW – burknęła.

- Bo gdyby się tu pojawiła, zostawiłaby Sojusz bezbronny, a nawet kilka statków nie miałoby jak wrócić nim flota tamtych dotrze do przestrzeni ziemskiej.

- A w czym ten plan właściwie jest lepszy?

- Wyjaśnijcie, szeregowy Baumannn.

Żołnierz zachował czujność.

- Marine zejdą na dół i nakopią wrogowi do dupy! – zawołał.

- Doskonale powiedziane – podniósł głos major. – Oddział…!

- Semper Fi! – rozległo się w ciasnej przestrzeni promu, a okrzyk rezonował w ciasnej przestrzeni hełmu okalającego jej głowę, aż się skrzywiła. A więc dlatego zaszczyciłeś mnie rozmową majorze, twoje słowa nie były przeznaczone dla mnie, lecz dla twoich ludzi. Znowu jestem jedynie instrumentem służącym innym do osiągnięcia celu.

- Miło wiedzieć, że mamy tu oddział o tak wysokim morale – powiedziała mechanicznie.

- Proszę trzymać się mnie i nie znaleźć się na linii ognia – powiedział Coertzee. – Być może nie wpakują wtedy pani kulki.

- Co takiego? – Gow odezwał się szybciej, niż Satya zdążyła zastanowić się nad sensem tych słów.

- Bądźmy szczerzy, majorze – agent patrzył wprost na niego. – Widziałem te spojrzenia jakie wymienialiście z Arciniegas. Gdzieś wśród nas jest szpieg, oboje jesteście pewni wyłącznie siebie i swoich ludzi, a z jakiegoś powodu gotowi byliście jedynie zaufać sobie nawzajem.

- I co z tego?

- Ma nas pan na oku majorze, mnie i panią Nayadę. Ufa pan swoim ludziom i załodze promu, ale nie nam, zakłada pan, że któreś z nas może być szpiegiem. I jest gotów go powstrzymać.

- Przecież… - zaczęła Satya, chcąc zapewnić o swojej niewinności, a potem ujrzawszy wyraz twarzy Gowa, badawczo obserwującego ich dwójkę, nagle zrozumiała, że Coertzee ma rację.

- Proszę nie zaprzeczać, to moja codzienność –powiedział agent. – Nie ufać i sprawdzać. Takie są reguły gry rządzące światem, w którym żyję. Być może pana zawiodę, ale z waszej dwójki, to kapitan Arciniegas powinna pilnować swoich pleców, nie pan.

- Dlaczego? – zapytał beznamiętnie major.

- Mogę ręczyć za siebie i panią Nayadę, nawet jeśli marines w to nie uwierzą. Ale to oznacza, że zdrajca został na pokładzie „Von Brauna”. Trochę trudno dowodzić statkiem kosmicznym zastanawiając się, który z członków załogi będzie sabotował misję. Któraś z osób na mostku, pomocnik naszego szalonego naukowca, czy główny mechanik? A może sam doktor Frankestein?

- Everett? – zapytała Satya.

- A dlaczegóżby nie? Nie byłby pierwszy, mieliśmy już wielu naukowców, którzy przeszli na tamtą stronę, lista począwszy od Rosenbergów jest bardzo długa – mówił Coertzee z głębi swego hełmu. – Osobiście bym jednak go wykluczył, miałby wiele innych okazji i sposobów by przekazać statek w ręce tamtych, a nasza kapitan z jakiegoś powodu nie bierze pod uwagę zastępcy świętej pamięci komandora Christiansena. Zatem mamy co najmniej pięć powodów, dających nam prawdziwe powody do obaw.

- Mianowicie jakie?

- Ktoś z nich lub też kilku a może cała grupa postara się, byśmy nie wrócili z powierzchni. I Arciniegas doskonale o tym wie, więc stara się znaleźć źródło przecieku, nawet jeśli to starannie ukrywa. Trudno dowodzić statkiem mając w załodze tamtych. Osobiście nie chciałbym być w skórze szpiega, jeśli uda się jej go odnaleźć.

- Dlaczego? – zapytała Satya.

- Proszę na nią spojrzeć. Nie będzie bawić się w zwoływanie sądu polowego, albo w dostarczanie na ISS w ręce wywiadu zdrajcy, który zabił personel NASW. Po prostu wyrzuci go przez śluzę.

- I nie przeszkadza mi to – odezwała się przysłuchująca tej rozmowie Deveraux. – Chciał nas wszystkich zabić.

Satya nie odezwała się, zastanawiała się czy jest naiwną osobą, ukrytą dotąd w bańce racjonalizmu cywilizowanego świata. Zdawała sobie sprawę, że wojna jest czymś brutalnym, a spod komunikatów wyglansowanych przez cenzurę wypływał na wierzch zaciemniony obraz tego czym jest ona naprawdę, zakładała jednak, że ich strona, kieruje się zasadami i regułami, odróżniającymi ją od szaleństwa tamtych, usiłujących podporządkować sobie i swej szalonej ideologii cały świat. A odstępstwa od tych zasad były karane i ścigane. W końcu po ich stronie była racja moralna i Bóg, oni bronili się przed agresją, strzegąc ostatniego bastionu wolnego świata. Na uczelni spotykała wiele osób wierzących w tę ideę, innych negujących potrzebę walki, lecz zorientowała się, że od kilku dni po raz pierwszy nie usłyszała od nikogo żadnych wytartych haseł czy zdań na temat tego, że oni reprezentują dobro. Nikt nie mówił o ideach, o których tak często mówili cywile. Ci ludzie mówili wyłącznie o walce, jako celu samym w sobie. Byli zupełnie inni, niż na filmach propagandowych i wojennych, tego się spodziewała, nie spodziewała się jednak ludzi tak wypranych z emocji. Dla nich tamci byli przeciwnikiem, celem, niczym więcej, nikogo nie interesowało nic poza powstrzymaniem tamtych.

A być może to właśnie była ich tarcza, umożliwiająca im walkę, całkowite zdehumanizowanie wroga. To była cena, za to że bronili ludzi takich jak Satya, przed rzeczami, które jej nie przychodziły nawet do głowy. Co nie zmieniało faktu, że nie potrafiła zrozumieć sposobu postępowania i motywów zgromadzonych wokół niej osób.

- Majorze Gow, tu kapitan Scobee – szczeknęły głośniki. – Przygotujcie się na przeciążenie, schodzimy.

Nim słowa ostrzeżenia zdążyły wybrzmieć do końca poczuła szarpnięcie i ucisk mimo stanu nieważkości, a prom odpalił silniki i ruszyli. Na razie najwyraźniej lot przebiegał spokojnie i płynnie, bez żadnych nieprzewidzianych wydarzeń i konieczności uników. W pewnym momencie szarpnęło nimi.

- Hura, żyjemy! – zawołał Baumann. Spojrzał na Satyę. – Zawsze mogliśmy odbić się od atmosfery, gdybyśmy weszli pod niewłaściwym kątem.

- Zamknij się idioto, sprawdziłam, to nie Ziemia, tu ciśnienie jest inne a powietrze rzadsze – zawołała Deveraux. Satya o tym pamiętała. Podstawy jej wiedzy z fizyki podpowiadały jej, że w takich warunkach „Lincoln” mógł schodzić prawie pionowo w dół, oni jednak lecieli jedynie z lekkim nachyleniem. Nie była ciekawa dlaczego. Czekała na to co wydarzy się dalej, spodziewając się gwałtownych szarpnięć, prowadzących do chęci pozbycia się zawartości żołądka. Po jakimś czasie promem wreszcie zaczęło kołysać, jednak wciąż wstrząsy były dalekie od tych, jakie odczuła gdy wyrywali się z pola przyciągania ziemskiego. Skonstatowała, że było to nie tak dawno temu, od lotu z Florydy upłynęło nie więcej niż dwa trzy dni. W pewnej chwili usłyszała dziwny dźwięk i zorientowała się, że to chrapanie. Jeden z marines musiał zasnąć, czego nie potrafiła zrozumieć.

- Za chwilę w tej części Marsa komunizm dobiegnie końca – poinformował donośnym głosem Gow wpatrzony w monitor. – „Von Braun” wystrzelił MIRVa.

Żołnierze zaczęli wiwatować.

- Chodzi o pocisk, który niesie wiele głowic i rozdziela się w locie – zaczął tłumaczyć jej Coertzee.

- Wiem co to jest MIRV – ucięła. Nawet ona znała tę nazwę. – Używamy broni atomowej?

- Czasem trzeba przypomnieć tamtym, że my także gramy w tej lidzie – powiedział agent. – A Mars jest bardzo dobrym miejscem, na terenie Związku są w stanie zestrzelić nasze rakiety, tutaj przynajmniej narobimy szkód w ich infrastrukturze. Niestety czerwoni przeżyją, jak zwykle pod swoimi bazami wykopali już zapewne sieć tuneli i schronów, w tym są mistrzami.

- Dziwi mnie, że kapitan Arciniegas podjęła taką decyzję – powiedziała. – Nasza doktryna o ograniczeniu użycia…

- Jest dawno martwa, bądźmy szczerzy, nie używamy tej broni, bo potem nasze drony i czołgi przestają działać – odparł Coertzee. – A co do MIRVa, to nasza tak zwana kapitan wykonuje jedynie rozkazy.

- Decyzji o użyciu broni atomowej na powierzchni planet podejmuje CINSPAC, chyba ze chodzi o Ziemię, gdzie rozkaz musi przyjść z AFCOM, dowódcy okrętów NASW mają wolną rękę jedynie podczas starć z wrogimi statkami – wyjaśnił Gow.

- Wykonuje tylko rozkaz naszego miłego admirała – dodał Coertzee.

Satya nie mówiła już nic. Zatopiła się w myślach.

- Dwa bezpośrednie trafienia – poinformował Gow, obserwując obrazy i dane z Phaetona, przekazywane do „Lincolna” z Pegaza. Żołnierze znowu przyjęli tę informację z entuzjazmem, a jej w pamięci stanęły dyskusje prowadzone na studiach o decydentach użycia broni jądrowej, którzy robią to świadomie i odpowiedzialnie, przewidując wszystkie konsekwencje, a także o logice kierującej dowództwem Związku, które na pewno nie chce zniszczyć całej planety. Teraz dostrzegała drugą stronę tego medalu i zobaczyła jak bardzo się myliła. Nikt z wojskowych nie rozważał żadnych konsekwencji, po prostu mieli to głęboko gdzieś, interesowała ich jedynie neutralizacja wroga.

Na drugim monitorze Gow wciąż obserwował ich cel, bazę Krasnaja Zwiezda, a Satya dostrzegła na ekranie rozbłysk eksplozji.

- ETA osiem minut – powiedział major. – Brak widocznych sił przeciwnika.

Poczuła jak podskakują i wykonują zwrot. Nie znajdowali się już w stanie nieważkości lecz jej ciało wydawało się dużo lżejsze niż na pokładzie „Von Brauna”, nie odczuwała także teraz przeciążeń. Doświadczenie grawitacji o jedną trzecią mniejszą od ziemskiej miała już więc za sobą, przed nią był jeszcze brak tlenu do oddychania i ekstremalne graniczne temperatury. Za osiem minut dowie się zaś czy planeta rzeczywiście jest czerwona, choć uświadomiła sobie że nie wie nawet czy gdy wylądują na zewnątrz panować będzie dzień czy noc.

Bez ostrzeżenia „Lincolnem” szarpnęło, jak gdyby wykonywał jakiś manewr, a przeciążenie nagle uderzyło weń ze zdwojoną siłą, po czym prom wyrównał lot.

- Majorze Gow, jesteśmy na ostatnim podejściu, przygotujcie się na zielone światło – usłyszeli głos Scobeego. W kabinie pilotów przerwał właśnie transmisję i popatrzył na Jonesa, którego twarz migała w błysku czerwonych kontrolek.

- Ta pieprzona rakieta złapała namiar – powiedział.

- A nam urwało spadak, Alex – odparł Scobee.

Spoglądali na ekran taktyczny, na którym podążający dotąd za nimi cel zniknął, znak, że ścigających ich myśliwiec został zestrzelony, jednak jego miejsce zajął drugi, mknący z prędkością jaką osiągnąć mogła jedynie rakieta, przekraczającą szybkość osiąganą na Ziemi, gdzie panowała większa grawitacja. „Lincoln” musiał jednak wytracać prędkość na podejściu do płyty lotniska Krasnajej Zwiezdy. Mieli jeszcze jedną alternatywę, unieść się po prostu w górę i odpalić dopalacze. Nie były one zresztą potrzebne, prędkość ucieczki z pola grawitacyjnego planety była ponad dwukrotnie mniejsza niż ta jaką musieli mieć na Ziemi, bez problemu znaleźliby się w przestrzeni kosmicznej, gdzie byliby w stanie wymanewrować rakietę, choć pewnie wcześniej skończyłoby się jej paliwo. Powyższe rozwiązanie nie wchodziło jednak w grę, skoro jak dotąd nie znaleźli się jeszcze pod ostrzałem, a „Von Braun” nie przesłał im rozkazu przerwania misji. To była tylko jedna rakieta.

- Gdzie do cholery jest nasza osłona? – warknął Jones. – Gdzie drony?

- Może eliminują wroga na lotnisku – powiedział Scobee. – Zwróć uwagę, że nikt do nas stamtąd jeszcze nie strzela.

„Von Braun” milczał, choć lampka kontrolna wskazywała, że mają nadal bezpośrednie połączenie z orbitującym tuż nad nimi Pegazem i są w stanie za jego pośrednictwem nawiązać połączenie ze statkiem macierzystym. Najwyraźniej jednak Arciniegas nie chciała im przeszkadzać, wychodząc z założenia, że próby komunikowania się w trakcie manewrów będą ich irytować tak samo jak ją. Scobee żałował jednak, że jej z nimi nie ma, widział wielokrotnie jak wyczyniała za sterami ciężkiego i nieruchawego desantowca cuda, o jakie nikt promu nie podejrzewał.

Ekrany taktyczne nagle zniknęły i obraz na monitorach zmienił się w śnieżną burzę.

- Jakieś zakłócenia – Scobee naciskał przyciski. – Lecimy na ślepo.

- Ja lecę – Jones trzymał stery, usiłując przypomnieć sobie jak daleko od nich była rakieta. Przez chwilę sądził, że to szczęśliwy traf, bowiem rakieta zapewne zgubi się jeśli ją także ogarną zakłócenia, lecz zorientował się, że podąża zapewne za ich śladem cieplnym. – Daj mi cokolwiek! – zawołał.

- Jakaś burza piaskowa? – zastanawiał się Scobee. – Straciliśmy wszystko, nawet odczyt z żyroskopu. Ale elektronika działa…

Bez ostrzeżenia ekrany ożyły, w samą porę by dostrzegli zbliżającą się do nich rakietę. Matematyka uruchomiła alarm zbliżeniowy, wyliczając kontakt z wrogim obiektem za pięć sekund. Jones odpalił pakiet energetyczny i podciągnął stery do góry uruchamiając dopalacze. Ciążenie wzrosło natychmiast o kilka g, uczuli ucisk na klatkę piersiową, po czym „Lincolnem” gwałtownie zatrzęsło. Jones odciął dopływ paliwa i pochylił z wysiłkiem stery do przodu, wyrównując lot.

- Żyjemy – powiedział Scobee. – Strieła trafiła w zmyłkę.

- A my dostaliśmy odłamkami. Mam problem ze sterowaniem – powiedział Jones.

- Jeszcze jakieś problemy?

- Tak. Jesteśmy o 5 mil za wysoko, ale przynajmniej wytraciliśmy właśnie prędkość. I musimy z tej wysokości podchodzić do lądowania – nie musiał tego mówić. Nie mieli już wyjścia, jeśli nie udałoby się im przyziemić za pierwszym razem, zawrócenie do pozycji lądowania zabrałoby ich łukiem w rejon zasięgu tamtych i straciliby cennych kilkanaście minut nie mówiąc o paliwie. Na razie mimo ostatniego manewru jego zużycie było w normie.

- Fajnie. Zdaje się, że będziemy musieli dokonać czegoś, co nie mieści się w tabelach lądowania eniaka – powiedział Scobee, spoglądając na matematykę „Lincolna”, która nie mogła sobie poradzić z faktem, iż szybowali właśnie lotem ślizgowym.

- Nie zapominaj, że to Mars – powiedział Jones. – Ten durny eniak liczy na podstawie danych odnośnie grawitacji i oporu powietrza, zakładając nam dużo dłuższą trasę podejścia – nie mógł jednak ignorować faktu, że od celu byli niecałe sześćdziesiąt mil, ich prędkość podejścia wynosiła 1200 mil na godzinę i znajdowali się na wysokości 20 mil. Nawet na Ziemi wartości te były zbyt duże, gdzie desantowce po wejściu do atmosfery schodzić musiały w dół prawie pionowym lotem, by uniknąć rakiet przeciwlotniczych. Tutaj przyjęli dużo łagodniejszy kąt podejścia. Jednak obecna prędkość gwarantowała wybicie w powierzchni znacznych rozmiarów dziury.

Jones odpalił już silniki hamujące, trzymając mocno stery, by „Lincoln” nie wyrwał mu się spod kontroli. Cały czas sprawdzał odczyty na ekranach, polegając w pełni na przyrządach. Hamulce aerodnamiczne zostały już otwarte, ciąg wsteczny uruchomiony, eniak pilnował by nie wpadli w kapotaż, a prom gwałtownie wytracał prędkość, by w ciągu kilkunastu sekund osiągnąć prędkość dwustu mil na godzinę. Praktyka stosowana na Ziemi nie działała jednak na Marsie, bowiem pas niebezpiecznie się zbliżył, a oni wciąż nie osiągnęli zadowalającej prędkości. Złamał procedurę i odpalił drugi zestaw klap hamujących i mimo ostrzeżeń matematyki zwiększył ciąg przeciwstawny. Nie kapotażowali, choć stery usiłowały się wyrwać spod jego kontroli. I właśnie tu ujawniała się przewaga człowieka nad matematyką, stwierdził. Patrzył na skaner wizualizujący wzniesienia i nierówności Cydonia Mensae, rosnące z każdą chwilą gdy zbliżali się ku powierzchni. Pół minuty do celu lotem ślizgowym schodzili z wysokości pół mili. Najwyraźniej „Von Braun” zdołał wyeliminować całkowicie obronę Krasnajej Zwiezdy, bo na ich przywitanie nie popędziła żadna rakieta, a sama placówka milczała, nie emitując najmniejszego sygnału radiowego. Jak widać udało pozbawić się wroga łączności, choć mieli bieżący dostęp do aktualnych danych dotyczących sytuacji, w końcowej fazie podejścia nawet nie próbowali się z nimi zapoznawać, skupieni na podejściu do lądowania i dwukrotnej zmianie kierunku lotu.

17 sekund przed początkiem pasa Jones zaczął wysuwać podwozie unosząc dziób delikatnie do góry. Skan wskazywał, iż lecą praktycznie dotykając powierzchni, od której dzieliło ich zaledwie kilkanaście jardów. Zgodnie z planem zeszli wprost na trasę podejścia samolotów, przechwytując sygnał naprowadzania radiolatarni, którą matematyka posłużyła się, określając jako punkt odniesienia dla nawigacji. Brak komunikatów z Pegaza dzięki Phaeotonowi na bieżąco pozycjonującemu tor ich lotu świadczył, iż tamci nie wpadli na pomysł by fałszywym sygnałem naprowadzić wrogi pojazd wprost w skały należące do pobliski wzniesień.

Podwozie otworzyło się i 14 sekund przed celem Jones był gotów przyziemić zgodnie z planem, gdy wszystkie dane na monitorach zniknęły. Zarejestrował jak żyroskop zaczął wirować, a wskazówki tradycyjnych zegarów zaczęły kręcić się wokół.

- Bez jaj! – zawołał.

- Brak łączności zewnętrznej, czegokolwiek, elektronika działa – powiedział Scobee.

- Jak mam kurwa lądować?

- Tak samo – głos nawigatora był pełen napięcia. – Lądowisko wciąż tam jest, po prostu go nie widzimy!

- Świetnie – warknął Jones trzymając stery. Jedyne co przyszło mu do głowy to zacząć odliczać w głowie, bo nawet zegar postanowił się spieprzyć, a światła kontrolek migotały sobie tylko znanym schematem. Matematyka przestała istnieć, choć wyglądało na to, że wciąż mają zasilanie. Jones nie miał pojęcia jak sabotażysta zdołał dobrać się do „Lincolna”, ale licząc od dziesięciu do zera powtórzył sobie, że trenował przecież taką sytuacją i potrafi to zrobić z zamkniętymi oczami. Nie był gorszym pilotem od tamtych, a oni przecież siadali na tym lotnisku bez całej tej elektroniki, bazując na klasycznych przyrządach. Gdy doszedł do dwóch odczuł wstrząs, gdy prom osiadł na pasie. Jones natychmiast zaczął wciskać przycisk uwalniający czasze spadochronu, gdy dotarło do niego, że przecież nic nie działa. Nim zdążył zacząć panikować, elektronika nagle ożyła, a nim szarpnęło do tyłu, gdy „Lincoln” zaczął hamować.

- Co tu się dzieje? – rzucił poirytowany.

- Nie mam pojęcia – odpowiedział Scobee. – Na zewnątrz brak jakichkolwiek zakłóceń, czyste niebo, chyba coś z naszą matematyką.

- Zajmiemy się tym później – rzucił Jones patrząc na przesuwający się na ekranie odcinek pasa lotniska i przybliżającą się ku nim konstrukcję znaczącą znajdującą się o ponad pół mili od nich bazę. Nagle dotarło do  nich, że udało im się, byli pierwszą od ponad dekady załogą NASW, która dotarła na Marsa i znalazła się na jego powierzchni. Musieli się jeszcze zatrzymać. Natychmiast odpalił resztę dysz hamujących i został wbity w fotel, gdy gwałtownie stracili prędkość.

Droga hamowania była niebezpiecznie długa. Powinni wyhamować się już po dwóch milach, jednak na Marsie obowiązywały inne prawa, a opór powietrza był dużo mniejszy, więc przebywszy tę odległość wciąż jeszcze się toczyli. Wróg niestety nie przewidział aby lądowisko posłużyć mogło promom kosmicznym, zakładając zapewne wyłącznie zaopatrzenie dokonywane przy pomocy zrzutów. Pas był zbyt krótki a jego kraniec niebezpiecznie się zbliżał. Nie mogli już wiele zrobić, po tym jak zastosowali wszystkie możliwości wytracenia prędkości. „Lincoln” dotarł do końca pasa, po czym zaczął nagle podskakiwać, gdy znaleźli się poza nim. Nim zdążyli cokolwiek powiedzieć prom zatrzymał się i szarpnął po raz ostatni. Nie przechylili się, najwyraźniej koła z lanej gumy poradziły sobie na skalistym podłożu.

- Witamy na Marsie – powiedział do interkomu Jones, a migocząca lampka poinformowała ich, że śluza została otwarta.

Niecałe dwie sekundy po tym jak matematyka przekazała do modułu pasażerskiego informację, iż prędkość lądowania wynosi niecałe pięć mil, wnętrze zalało jasne światło. Satya dostrzegła jego smugę zza szyby swego hełmu, opuszczonego gdy tylko zaczęli podchodzić do lądowania. Powtórzyła czynność pozostałych żołnierzy i miała teraz okazję pooddychać powietrzem zamkniętego obiegu. Pasy kilkakrotnie ściągnęły ją na fotel, jej głowa odbiła się od zagłówka, jednak tym razem było inaczej. Nie odczuwała ciężaru kamizelki i skafandra, które polecono jej założyć, na Marsie była lżejsza. Nie miała jednak szansy się na tym skupić, czując nieco jak worek kartofli, gdy nagle uświadomiła sobie, że wskaźnik pokazuje brak powietrza w kabinie i padające zza skrzyń światło, po otwarciu śluzy. Marines rozpoczęli desant. Satya spojrzała na Gowa, nie mogła jednak dostrzec przez szybę hełmu ekranów, w które przed chwilą uderzał z irytacją dłonią. Słyszała jak wykrzykuje jakieś rozkazy, lecz nie rozróżniała pojedynczych słów odcięta od systemu komunikacji grupy uderzeniowej. Wydawało się jej jednak, że coś nie przebiega tak jak powinno.

Według majora Johna Gowa desant znalazł się na granicy sytuacji określanej mianem głębokiego gówna. Fakt dwukrotnej utraty łączności z dopływem danych z Phaetona go nie zaniepokoił, zdjęcia wykonywane z precyzją zeissowskich teleobiektywów dawały mu jedynie obraz ogólnej sytuacji w kompleksie, teraz broczącym dymem z ran zadanych przez trafienia w wieże rakietowe, centrum łączności i zniszczenie T-79, którego szczątki spłonęły nieopodal na pasie. Brakowało mu jednak jakiejkolwiek informacji taktycznej o przeciwniku, którą powinny zapewniać krążące w tej chwili wokół bazy drony. Tych jednak nie było, choć możliwość taką wcześniej założył, bardziej niepokoiło go jednak na pewnym poziomie, że baza nie odpowiedziała wciąż ogniem, a to oznaczało, iż tamci szykować muszą jakąś pułapkę. Sam zresztą uczyniłby na ich miejscu to samo, poczekał aż przeciwnik zacznie przyziemiać, a następnie poczęstowałby pozbawiony ochrony przeciwlotniczej prom zwykłą rakietą przeciwpancerną, nie trzeba było nawet sięgać po przenośny pocisk jądrowy i niszczyć przy okazji pasa. Tak się jednak nie stało, teraz więc atak mógł nastąpić w każdej chwili, a oni mieli do przebycia ponad ćwierć mili praktycznie odsłoniętej przestrzeni.

Najbliższe pół minuty było kluczowe by wyeliminować desant nim na dobre się rozpoczął i wysadzić prom. Zawsze w takiej sytuacji czuł się bezradny, lecz niewiele mógł na to poradzić, czekając aż marines opuszczą pojazd i zabezpieczą teren, chętnie chwyciłby za karabin i wybiegł z pułapki w której się znalazł, jednak jego ludzie po kolei opuszczali pojazd.

Najpierw na zewnątrz wyskoczyli Evergreen i Jackson uderzając ciężko w swych pancerzach taktycznych o betonową płytę lotniska. Evergreen wycelował natychmiast działka w kierunku kompleksu, orientując się, że nie otrzymuje danych z dronów o ewentualnych celach, skaner także nie pokazuje żadnego ruchu, musi więc polegać na tradycyjnym optycznym wykrywaniu wroga, jednak ukryty za pyłem wzniesionym przez lądujący prom budynek pozostawał nieruchomy. Nie do końca ufał namiarom, po tym jak elektronika padła mu podczas oczekiwania w niewygodnej pozycji w śluzie i ożyła równie szybko jak uprzednio zniknęła. Evergreen momentalnie wybił się korzystając z lżejszej grawitacji, przemieszczając skokiem w bok, zmieniając pozycję wytrenowanym ruchem i nie spuszczając oczu z budynku, z którego szczytu wznosił się czarny dym zniszczonej anteny. Jackson także przeskoczył pilnując wieży kontrolnej, w kierunku której podążał z wycelowanym karabinem. Za ich plecami dłońmi w skafandrze manipulowała Vasquez, rozkładając cztery łopaty drona zwiadowczego i wyrzucając go w powietrze. O’Hara i Malerkey wyskoczywszy z promu natychmiast rozstawili metalową konstrukcję, którą łączyli niezwykle szybko i po chwili uruchomili automatyczną wyrzutnię p-lot, gotową zestrzelić nadlatującego wroga. Gow poczuł się nieco lepiej, choć wiedział, że wciąż znajduje się jak na tarczy strzelniczej, nie miał jednak wyjścia i musiał pozostać w promie, który w każdej chwili mógł eksplodować. Dron miał z nieznanego mu powodu problem by utrzymać się w powietrzu, a cyberprocedury nie były sobie w stanie z tym poradzić, lecz w końcu urządzenie pomknęło chybotliwie zaprogramowaną trasą, choć nie było w stanie osiągnąć zaplanowanego pułapu. Vasquez patrzyła na to z niedowierzaniem.

- Pieprzona elektronika – mruknęła w końcu.

Marines nie czekali, lecz po wyjściu z promu przemieszczali się zgodnie  z przyjętym planem szukając osłon. Apone prowadził drużynę Alfa, w skład której wchodzili Malarkey, Vasquez i O’Hara, kierujący się praktycznie w linii prostej ku Krasnajej Zwieździe w ślad za Evergreenem. Rozproszyli się pod osłoną zasłony dymnej, w którą dodatkowo Hardiman Tęcza Jeden wystrzelił foliowy pyłek zakłócający namierzanie termiczne, jakie mogli zastosować snajperzy kosmarmii. Skaczący metodyczne chaotycznymi ruchami Evergreen omiatał teren skanerem elektromagnetycznym szukając min przeciwpiechotnych rozłożonych na trasie podejścia, wyglądało jednak na to, że wróg przespał swoją szansę i nie przedsięwziął tego typu metod obronny, nie licząc się z możliwością ataku bazy na Marsie. Oddział zniknął w chmurze dymu, jednak żołnierze również stracili jakąkolwiek widoczność, wzbijając podczas przemieszczania kłęby brązowego piasku. Osiadł szybko na osłonie hełmu, sprawiając że zaczęli je przecierać.

- La putissima madre que le pario – rzuciła Vasquez zapominając, że nadaje otwartym kanałem, co sprawiło, iż Apone przywołał ją do porządku, by nie blokowała częstotliwości. Wróg zresztą mógł się już dostroić i rozpocząć nasłuch. Jednak kiedy wyraziła swoje zdanie na temat kolejnej rzeczy, której sztabowcy nie uwzględnili przy planowaniu natarcia, wyraźnie poczuła się lepiej. Zastanawiała się czy dron obserwacji pola walki zdołał się już robić i ponownie przetarła szybę, tak samo jak czynili to właśnie pozostali.

Kowalski prowadził swój oddział w kierunku wieży kontrolonej, mając bazę z lewej strony, dając ochronę grupie Apone’a. W ślad za nim przemieszczali się Baumann, Deveraux i DiStefano, osłaniający się na przemiennie w przyklęku, bowiem pas startowy nie dawał innej możliwości ukrycia. Deveraux ukryła się za skrzynią oznaczoną napisami z cyrylicy i oparła o nią karabin snajperski M-40A7, kierując go w kierunku Krasnajej Zwiezdy którą dostrzegała ponad pasem dymu i pyły wznieconego przez szturmującą Alfę. Wodziła lunetą z lewa na prawo, lustrując metalowy reling i okna bazy, spośród których niektóre miały podniesione osłony, choć ich opuszczenie było pierwszą rzeczą, jaką powinni uczynić tamci. Nie miała pojęcia jak jej broń zachowa się w tym środowisku, gdzie oddanie strzału utrudniały jej dodatkowo rękawice skafandra, umożliwiające na szczęście pociągnięcie za spust. Widoczność miała ograniczoną, nie wiedziała jaki jest ruch powietrza, jednak z powodu zmniejszonej grawitacji pociski kalibru .223 cala miały zwiększoną siłę nośną, będąc zapewne w stanie przebić hartowane szkło. Nawet jeśli nie uczyni tego snajperka, zrobią to pociski z granatnika Mk-19, który właśnie rozstawił Baumannn za budynkiem wieży. Na plecach miał jeszcze wyrzutnie rakiet Javelin, a DiStefano osłaniał go ciężkim karabinem M249 kierując go w stronę wieży kontrolnej, wspomagany przez Hardimana. Kowalski ustawił już moździerz M224 celując go wprost na Krasnają Zwiezdę. W teorii byli w stanie odpowiedzieć na kontrnatarcie, w praktyce rządziły tu nieco inne zasady niż na Ziemi i kierując się logiką wróg powinien otworzyć do nich ogień rakietowy, pokrywając szeroki obszar eksplozjami, nie mając do końca pewności na jaką odległość i w jakim kierunku latać będą kule karabinowe. Ich oddział ćwiczył strzelanie w warunkach zmienionej grawitacji i oporu powietrza, jednak nie walczyli jeszcze na Marsie i nawet oni musieli się wstrzelać. Z drugiej strony mogli dzięki temu przenieść na plecach ilość sprzętu, jakiej nie unieśliby w ziemskiej grawitacji, nie będąc w stanie wykonać swobodnego ruchu, nie mówiąc już o przeprowadzeniu ataku. Uruchomiwszy cybersterownik granatnika i potwierdziwszy, iż dioda sygnalizuje nawiązanie łączności ze stanowiskiem majora Gow, Baumann ruszył biegiem do Kowalskiego, który zdołał już aktywować moździerz.

Stanowisko majora potwierdziło przejęcie kontroli nad dwiema broniami wycelowanymi w kompleks, musiał jednak na razie zdać się na namierzanie celów przy pomocy matematyki bojowej przenośnego eniaka USMC, podpiętego do Lincolna. Nie był w stanie obsłużyć wielu celów i nie zastępował ludzkiego operatora, jednak niewielka struktura osobowa oddziału nie pozwalała w tej misji na wyznaczenie osoby do obsługi tego sprzętu. Wiedział, że jeśli zezwoli matematyce na otwarcie ognia, z uwagi na brak precyzji jego rażenia, będzie musiał wstrzymać natarcie, by nie narażać swoich ludzi na znalezienie się w polu ostrzału. Erratyczna elektronika w obliczu dużej ilości celów najczęściej głupiała i nie rozróżniała swoich od wrogów. Jak dotąd wróg na szczęście nie odpowiedział, po zniszczeniu anteny nie mógł nawiązać łączności, ani otrzymać sygnału autodestrukcji, musieli jak najszybciej odciąć go od generatorów zasilania, nim personel przypomni sobie, iż w obliczu możliwości zajęcia kompleksu ma obowiązek stopić ku chwale komunizmu rdzeń.

Gow przed chwilą ostrzegł Kowalskiego przez próbą zatrzymywania się podczas przemieszczania do bazy, co czynił osłaniający się wzajemnie oddział Alfa, znikając w chmurach wzniecanego pyłu, osiadającego na osłonach hełmów. Nie było to jedyne utrudnienie, którego nie przewidzieli. Dron nie był w stanie wznieść się wyżej, z „Von Brauna” otrzymał już suchą informację o przyczynie tego problemu, niewielki pojazd nie był sobie jednak w stanie poradzić z tym problemem, nie dysponując mocą silników równą Harpiom. Wskutek powyższego major pozbawiony był rozpoznania, a dron bezładnie krążył kilkanaście stóp nad Ziemią, usiłując podążać trasą wokół kompleksu. Na panelach major obserwował przemieszczanie się linii Alfy do śluzy Krasnajej Zwiezdy i Bravo ku wieży kontrolnej. Czterdzieści sekund od lądowania Tango wciąż nie zareagowali.

Pokład przebiegło delikatne drżenie, zorientował się, że piloci wygaszają silniki odrzutowe, przygotowując się do obrócenia statku. Nagle pośród komunikatów jego żołnierzy w interkomie usłyszał głos Nayady:

- Majorze,  czy ta wasza zasłona dymna to jakiś rodzaj reakcji chemicznej?

- Nie mam teraz czasu, potem pani wyjaśnię, proszę na razie się wyłą…

- To ważne – w jej głosie usłyszał coś, co sprawiło, że zamilkł.

- Tak, po złamaniu pakietu wywołują gęsty obszarowy…

– Pytam, bo jesteśmy na Marsie. W powietrzu nie ma tlenu, więc ogień powinien szybko zgasnąć. Tymczasem znad tamtego budynku ciągle unosi się dym.

Powiódł wzrokiem na monitor, na który spoglądała, gdzie kamera drona skierowana wciąż była na wieżę łączności, ze zniszczoną anteną.

- Alfa i Bravo, tango możliwi w łączności, być może uruchomili zasłonę dymną – rzucił natychmiast do interkomu, zakładając iż przeciwnik może stawiać zasłonę wewnątrz kompleksu, a jej część ucieka do atmosfery przez dziurę w poszyciu powstałą podczas wybuchu. Na monitorze nie widział koloru dymu, nie mógł więc stwierdzić, czy przypadkiem nie ma do czynienia z pożarem górnych pięter, wolał przyjąć na razie, iż powodem są działania tamtych –Dziękuję – powiedział nie odwracając się do Nayady.

Bravo rozstawiwszy sprzęt dotarli do wieży kontrolnej, na którą przed chwilą wskoczył Jackson i wdarł się do wnętrza przebijając pleksiglasowe osłony i kawałek ściany.

- Pusto – poinformował Kowalskiego, który polecił Baumannnowi wbiec do wnętrza. Ten nie tracił czasu na subtelności, do panelu otwierającego śluzę podłączył ładunek i wyciągnął zawleczkę. Implozja nastąpiła po kilku sekundach, podnosząc napięcie w obwodach i powodując zwarcie, które sprawiło, iż blokada ustąpiła, dzięki czemu wraz z Di Stefano drzwi mógł otworzyć mechanicznie. Drugie wysadził już przy pomocy ładunku konwencjonalnego, nie tracąc czasu na walczenie z zabezpieczeniami dehermatyzycyjnymi. Różnica ciśnień nie wyrównała się gwałtownie, bowiem już wcześniej atmosfera zaczęła mieszać się z marsjańską wskutek wyrwy uczynionej przez Hardimana.

- Czysto – zameldowali po chwili marines, Kowalski zwrócił się więc w kierunku kompleksu, do którego docierała już Alfa. Dostrzegł, iż Evergreen dopada właśnie śluzy.

- Do punktu B- zawołał, a Jacson wylądował obok niego, ciężarem kombinezonu wybijając dziurę w powierzchni lotniska. Kowalski przelotnie zastanowił się, jak komunistyczne świry były w stanie wylać cement i asfalt przy tak skrajnych temperaturach, ale momentalnie uświadomił sobie, że musieli wykorzystać jak zwykle tanią siłę roboczą w postaci niewolników zwanych zekami.

- Ruch, budynek A, drugie piętro, trzecie okno – rozległ się głos Deveraux, a Jackson natychmiast wybił się biorąc miejsce na cel.

- Dwa i Trzy rozproszyć się – polecił Kowalski Baumannowi i Di Stefano zmieniając pozycję. Z tej odległości nie byli w stanie wiele zrobić swymi karabinami.

- Ruch potwierdzony, Bravo? – rozległ się głos Gowa, który kierował się w tamtą stronę lufy rozstawionych wyrzutni. Alfa znajdowała się już pod ścianą budowli, osłonięta od ewentualnego zagrożenia, jednocześnie nie dostrzegając górnej części kompleksu.

- Nic nie widzę – zameldował Jackson, trzymający na celowniku karabinu okno. Deveraux wpatrywała się przez lunetę snajperki, lecz tym razem nie była w stanie niczego dostrzec.

- Co to było? – rozległ się głos Gowa.

- Co najmniej jeden Tango, nie widziałam dokładnie, przemieścił się z dala od okna.

Gow zastanowił się w ułamku sekundy. Nie był w stanie unieść drona na tę wysokość, nie mógł jednak pozwolić na to, aby z otwartego okna ktoś strzelił w kierunku „Lincolna”. Wdusił przycisk chwilę po tym jak zdalnie naprowadził rozstawiony na przedpolu granatnik na cel. Pocisk 1,57 HE pomknął zostawiając za sobą ledwie widoczą smugę w rozrzedzonym powietrzu z szybkością praktycznie uniemożliwiającą jego śledzenie i przemknął ponad budynkiem, a major zaklął, obniżył lufę i ponownie wdusił przycisk. Tym razem wystrzał trafił w górną część budynku powodując eksplozję, słyszalną nawet w promie, mimo założonych przez pasażerów hełmów. Na przedpolu bazy po chwili wylądowały metalowe szczątki, dołączając do resztek tanka, a w głównej bryle obiektu ukazała się olbrzymia dziura, z której uniósł się obłok czarnego dymu.

- Deveraux i Tęcza Dwa pozostajecie na stanowiskach, reszta za mną – polecił Kowalski. Podbiegł do krawędzi pasa i na chwilę się zawahał.

- Biegniemy po śladach, to nie pułapka – usłyszał głos Baumannna. – Uciekali z tej wieży chwilę przed naszym przybyciem, zostawili nawet kawę w kubkach.

Kowalski ruszył biegiem, pokonując część trasy długimi skokami. Baumannn miał rację, przeciwnik ewakuował się w kierunku bazy, nie wciągano ich w ten sposób na pole minowe.

Alfa uporała się już w tym czasie z boczną śluzą, wywalając po prostu dziurę w ścianie przy pomocy ładunków wybuchowych, by nie dać szansy ukrytemu tam przeciwnikowi, pozbawionemu skafandrów ochronnych. Wewnątrz nie było nikogo, lecz marines wpadli w pole grawitacyjne bazy i poczuli nagle ciężar skafandrów i niesionego sprzętu, znalazłszy się w przyciąganiu równym ziemskiemu. Kolejną gródź, zatrzaśniętą automatycznie, gdy naruszono żelbetonową konstrukcję budynku, zaczęli otwierać już normalnie, podczas gdy Gow posłał Evergreena w Hardimanie na górną część budowli. Ten kilkoma skokami znalazł się w miejscu wybuchu pocisku granatnika i wspomagając się hakiem wskoczył do środka.

- Czysto, żadnych ciał – zameldował po chwili. – Ktokolwiek tu był, zdążył uciec. Ruszać za nim?

Major właśnie uświadamiał sobie, że przeszukanie całej bazy i otwieranie kolejnych grodzi stanie się taktycznym koszmarem, skoro wróg nie rozpoczął z nimi walki, zapewnie skrył się w schronie, choć nie pojmował czemu nawet niewielkie siły kosmarmii nie stawiły im czoła, a naukowcy nie chwycili za broń. Zgodnie z dyrektywą tamtych oddanie pola walki Sojuszowi równało się karze śmierci, wykonywanej w sposób zadający jak najwięcej cierpienia, o ile pamiętał w kosmosie wypuszczano ludzi przez śluzę, na Marsie zapewne oznaczało to znalezienie się na zewnątrz bez skafandra.

- Na razie wracaj na dół – polecił, odkładając penetrację górnych pięter na później, gdy zrealizują już cele strategiczne operacji.

Właśnie w tym momencie stracił po raz kolejny łączność, a światła w promie przygasły i zamigotały, by równie szybko uruchomić się ponownie, ponownie jak monitory i wyświetlacze. W myślach sklął wadliwą elektronikę obserwując obraz z drona krążącego mozolnie wokół bazy. Spoglądał na milczące i nieruchome ściany i okna, za którymi nic się nie poruszało i wcisnął klawisze, zmieniając kurs, by podleciał bliżej, drugiej budowli, którą właśnie szturmował oddział Bravo.

Deveraux i Jackson zgodnie z otrzymanym rozkazem opuścili już swe poprzednie stanowiska i docierali do Kowalskiego, który wdarł się do wnętrza obiektu wysadzając ścianę ładunkiem C-4. Grodzie awaryjne były zamknięte, więc nie pozostało mu nic innego jak otwierać te prowadzące do wnętrza. Podobnie czynił właśnie Apone, który zaryzykował i przerzucił Evergreena przez pierwszą śluzę. Nim jeszcze zdążyła się za nim zamknąć Hardiman zajął pozycję osłonową, szukając celów w pomieszczeniu, w którym się znalazł. Po chwili w środku znalazła się reszta oddziału. Evergreen popędził naprzód, a za nimi Apone. Podnieśli osłony hełmu, wciąż jednak nie zdejmowali skafandrów, na wypadek gdyby zaszła potrzeba nagłej ewakuacji. Jednak w warunkach ziemskiej grawitacji stracili swą przewagę i poruszali się w skafandrach wolno i ociężale, mając ograniczone pole widzenia. Sierżant trzymając Mossberga nisko musiał unikać rur wychodzących ze ścian pod najdziwniejszym kątem, o które obijał się metalowy pancerz Hardimana. Z nieznanych przyczyn budując swe bazy i statki tamci nie potrafili zastosować paneli maskujących, ani ergonomicznych konstrukcji, przedkładając nad wygodę użytkowników toporną prostotę.

Biegli ciasnym korytarzem, a Evergeen zatrzymał się przy rozwidleniu usiłująć przypomnieć sobie podstawowe zwroty cyrylicą, które musieli znać na pamięć. Tych słów jednak nie kojarzył.

- Którędy teraz? – zawołał.

- Za główną wiązką kabli – polecił przytomnie Apone. Malarkey i O’Hara trzymali się tuż za nim, porzuciwszy po wejściu do bazy większość niesionego sprzętu, wyposażeni teraz w karabiny M16. Sierżant wychylał się zza rogu gotów wystrzelić z Mossberga. W korytarzu panował półmrok, którego nie udawało się rozświetlić lampom w osłonach na suficie, dającym blade światło. Na szczęście tamci pozostawili kable zasilające na wierzchniej części sufitu, pozostałą wiązkę prowadząc przy ścianie, ograniczając się jedynie do osłon z jakiegoś tworzywa, zapewne mającego chronić zasilanie bazy przez największym z kosmicznych niebezpieczeństw – szczurami, które ruszyły w przestrzeń wraz z ludźmi i teraz znacząco utrudniały jej eksplorację.

Evergreen oznaczył teren czujnikami ruchu, kolejne wystrzeliwując w boczne korytarze, po czym podążył dalej głównym stanowiąc osłonę dla marines kryjących się w jego cieniu. Wypatrywał przeciwnika, wiedząc iż nie przetrwa bezpośredniego uderzenia rakiety, a jego jedyną szansą jest otwarcie ognia nim uczynią to tamci. Na końcu korytarza dostrzegał światło większego pomieszczenia, które jak mieli nadzieję było ich celem. Dobiegał stamtąd charakterystyczny dźwięk pracy silnika. Konstrukcja tej bazy przypominała nieco układ placówek Związku, których plany znali na pamięć, a niektóre sami zajmowali. Mimo nieznanego im układu korytarzy wyglądało jednak na to, że budowla oznaczona przez nich jako A, w której się znaleźli odpowiada za zasilanie obiektu.

Przed wejściem do pomieszczenia Evergreen wystrzelił granat dymny, tuż po tym jak otworzył gródź, po czym wpadł do środka, szybko oceniając sytuację. Podczas gdy zmieniając położenie wodził jednocześnie wokół lufą karabinu, pozostali marines zajmowali pozycję za osłonami w postaci urządzeń. Znaleźli się w wysokim na dwa piętra pomieszczeniu, którego środek zajmowały nieosłonięte turbogeneratory i zespół prądnic, tamci jak zwykle robili wszystko na opak i nie stosowali w ogóle alternatorów. Najwyraźniej stanowiły uzupełnienie znajdującej się pośrodku konstrukcji licznych cylindrów otoczonych rusztowaniami, gdzie znajdował się niewielki rdzeń atomowy. Połączenia obu systemów zasilania przenikały się w sposób zrozumiały wyłącznie dla inżynierów Związku, a Evergreen ze swą znajomością prostych i funkcjonalnych urządzeń Sojuszu już dawno przestał szukać logiki. Pomieszczenie tonęło w jasnym świetle padającym z sufitu, gdzie zastosowano hartowaną szybę i podniesiono osłony. Na wszelki wypadek wystrzelił kolejne czujniki ruchu, nim zajął pozycję nieopodal urządzeń sterujących, stwierdzając iż nie może dostrzec zagrożenia.

- Poziom promieniowania w normie – stwierdził Apone spoglądając na licznik. – Alfa u celu – poinformował Gowa.

- Idziemy do was – usłyszał w odpowiedzi. – Poślij patrol na górne piętra, ustaw czujki i porozmieszczaj detektory ruchu. Chcę mieć kompleks A zabezpieczony w ciągu pół godziny.

Apone podszedł do panelu kontrolnego i przyjrzał się licznym przyciskom i dźwigniom opisanym cyrylicą, a także monitorom na którym dostrzegał tańczące sinusoidom linie oscyloskopu. Sama mechanika, co nie ułatwiało mu dalszej pracy. Spojrzał na Vasquez, która sprawdzała poziomy odczytów.

- Nie zdążyli stopić rdzenia – powiedziała. – Na razie nam się poszczęściło.

- Coś za łatwo nam idzie – odparł i rozejrzał się. Za rusztowaniami nie mógł niczego dostrzec, a czujniki ruchu nie podnosiły alarmu. – Nie podoba mi się to, skurwysynki coś kombinują, nie wiem czemu do tej pory nas nie zaatakowali – z drugiej strony nie mógł być z tego powodu niezadowolony, bowiem gdy zaskoczenie mijało walka w ciasnych korytarzach zmieniała się w jatkę, a oni nie mieli sił i środków by przebijać się krok po kroku do przodu. Chętnie otarłby pot z czoła, bowiem w głównym pomieszczeniu elektrowni było gorąco, lecz w kasku skafandra służącym dzięki swym wzmocnieniom jednocześnie za hełm nie mógł tego uczynić – Dobra, szef chce abyśmy zabezpieczyli teren. Vasquez zostaw na razie rdzeń w spokoju, stopimy go odchodząc, zabezpieczcie wraz z Evergreenem wszystkie wejścia do tego pomieszczenia. Malarkey, O’Hara, za mną. Czeszemy górne piętro i blokujemy przejście do kompleksu C, odcinając im zasilanie. Kanał łączności pozostawić otwarty.

Kwadrans po lądowaniu panowali nad częścią bazy, wciąż nie nawiązując kontaktu z wrogiem.

Rozdział 15 >> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz