14.
Tym razem jej nie ujrzała,
żadnej ciemnej sylwetki o oczach pełnych jasnego światła, nie zdążyła nawet
mrugnąć, nie poczuła uczucia rozciągania, nie zdążyła nawet mrugnąć. Satya
Nayada nie straciła przytomności, w zasadzie tym razem nie poczuła niczego.
Odczuła jedynie dziwne szarpnięcie, po czym wyrzuciła z podręcznej pamięci
kontekstową informację o Zjawie Cienia, umieszczając ją w zbiorze „powiedzieć
później”. Chwilowo nie wydawało się to ważne, nie był to także najlepszy
moment. Statek zadrżał, a ona odruchowo się skuliła, zastanawiając czy chwila
by nałożyć osłonę na hełm już nadeszła, lecz nic się nie wydarzyło.
- Nie udało się? – zapytała.
- Wprost przeciwnie – sapnął
Coertzee. Powędrowała za jego wzrokiem, spoglądając na trzy monitory ustawione
wokół fotela Gowa znajdującego się na podwyższeniu. Dostrzegła jak zaczynają
spływać na nie jakieś dane, a po dłuższej chwili ujrzała jak na dwóch zaczynają
pojawiać się obrazy. Major szybko przerzucał je klawiszami.
- T-79 między miejscem
lądowania a bazą – poinformował. – Przesyłam ci pozycję Tęcza Jeden, bądź gotów
do eliminacji, jeśli lotnictwo go nie zdejmie. Tęcza Dwa dajesz osłonę.
Satya domyśliła się, że Gow
ma na myśli żołnierzy odzianych w pancerze Hardimana, ku swemu zaskoczeniu omal
nie parsknęła śmiechem. Wojskowi i ich kryptonimy, pomyślała, przecież wypowiedzenie
nazwisk zajęłoby mniej czasu. Po chwili skonstatowała, że skoro ją to bawi,
najwyraźniej jest zdenerwowana. Zapewne ogarnął ją słynny zespół stresu
przedurazowego. Nie miała czasu jednak nad tym się zastanawiać. Wpatrywała się
w zdjęcia na monitorze, nachylonym w jej kierunku, co dawało jej szansę
obserwacji bazy.
- Alfa i Bravo, zadania bez
zmian – mówił Gow.
Satya w napięciu czekała na
dalsze wydarzenia obserwując twarze żołnierzy, którzy nie kryli się za
skrzyniami z ładunkiem. Baumann nadal miał poobijaną twarz i żuł gumę i
wyglądał jakby miał ochotę coś powiedzieć, ale powstrzymywała go obecność
majora. Widziała jeszcze Deveraux, która jak zwykle wpatrywała się w nią
chłodnym i niechętnym spojrzeniem. Przyjazna twarz Kowalskiego była niewidoczna,
bowiem o ile pamiętała zajął miejsce gdzieś przy wyjściu.
Ostry dzwonek telefonu
sprawił, że omal nie podskoczyła. Spoglądała jak Gow rozmawia z niewidocznym
rozmówcą, słysząc jak się z kimś żegna. O nie, więc jednak, to już teraz.
- Przygotować się – powiedział
major.
- Gotowość do założenia
osłon! – rozległ się głos niewidocznego Apone’a.
- Lalunia, opuściłbym ją
teraz na hełm bo jeśli dostaniemy pociskiem i zrobi się dziura w poszyciu… -
zaczął Baumann, lecz w słowo weszła mu nagle Deveraux.
- … wyleci przez nią
najpierw to, co masz zamiast mózgu – spojrzała na Satyę. – Trzymaj się
dziewczyno. Satya poczuła wdzięczność i nie wiedzieć czemu pomyślała, że to
właśnie tamta, iż będzie miała tylko jeden strzał.
- Tu kapitan – zaskrzeczały
głośniki. – Rozpoczynamy pierwszy w historii udany lot desantowy statku Sojuszu
na Marsa – najwyraźniej Scobee nie należał do tych przesądnych. – Proszę zapiąć
pasy i nie palić – po czym statek nagle się zatrząsnął i zadrżał.
Wojna, pomyślała Satya, lecę
na wojnę. Wiedziała, że odczepili się właśnie od „Von Brauna”, nie potrafiła
wyrzucić ze swych myśli obrazu, iż spadają w dół, na Marsa, choć pamiętała, że
w kosmosie nie ma żadnych kierunków. Natychmiast poczuła, że jej ciało stało
się lekkie, gdy wypadli ze pola grawitacyjnego. Przeciążenie nie istniało,
unosili się swobodnie. „Lincoln” wirował nad czerwoną planetą, siłą przyciągania
powoli kierowany ku powierzchni. Była przekonana, że się obracają, choć tym
razem żaden żołnierz nie stracił magazynka, na podstawie czego mogłaby to
potwierdzić dzięki zaobserwowaniu efektu Coriolisa. Po chwili uderzyło ją jak
irracjonalne jest to o czym myśli, skupiając się na rzeczach, których nie mogła
w ten sposób zmierzyć. Znowu uciekała ku bezpiecznej nauce, która to nauka ją
zdradziła, przywodząc tutaj, a następnie w osobie Hugh Everetta zadała
znienacka cios prosto w plecy.
- Proszę się nie martwić,
poprzedni plan był dużo bardziej niebezpieczny – powiedział nagle do niej Gow
oderwawszy wzrok od swych monitorów. Najwyraźniej miała nietęgi wyraz twarzy.
- To znaczy?
- Mieliśmy się tu podkraść,
wcześniej odciągnąć ich flotę na bezpieczną odległość dronami wystrzelonymi zza
Fobosa, a następnie desantować się po zestrzeleniu ich sputników, w chmurze
zakłócających opiłków. Miało to pewną słabość.
- Mianowicie?
- Jeśli nie daliby się
nabrać podczas powrotu ich statki użyłyby wszystkich rakiet by powstrzymać
Lincolna – wyjaśnił. – Przyznam, że nie sądziłem, że będziemy dokonywać zejścia
od razu po rzucie, choć przygotowaliśmy się na taką ewentualność.
Dostrzegając ludzką stronę
majora Satya kontynuowała rozmowę.
- Nie rozumiem czemu nie
lądujemy pod osłoną całej floty NASW – burknęła.
- Bo gdyby się tu pojawiła,
zostawiłaby Sojusz bezbronny, a nawet kilka statków nie miałoby jak wrócić nim
flota tamtych dotrze do przestrzeni ziemskiej.
- A w czym ten plan
właściwie jest lepszy?
- Wyjaśnijcie, szeregowy
Baumannn.
Żołnierz zachował czujność.
- Marine zejdą na dół i
nakopią wrogowi do dupy! – zawołał.
- Doskonale powiedziane –
podniósł głos major. – Oddział…!
- Semper Fi! – rozległo się
w ciasnej przestrzeni promu, a okrzyk rezonował w ciasnej przestrzeni hełmu okalającego
jej głowę, aż się skrzywiła. A więc dlatego zaszczyciłeś mnie rozmową majorze,
twoje słowa nie były przeznaczone dla mnie, lecz dla twoich ludzi. Znowu jestem
jedynie instrumentem służącym innym do osiągnięcia celu.
- Miło wiedzieć, że mamy tu oddział
o tak wysokim morale – powiedziała mechanicznie.
- Proszę trzymać się mnie i
nie znaleźć się na linii ognia – powiedział Coertzee. – Być może nie wpakują
wtedy pani kulki.
- Co takiego? – Gow odezwał
się szybciej, niż Satya zdążyła zastanowić się nad sensem tych słów.
- Bądźmy szczerzy, majorze –
agent patrzył wprost na niego. – Widziałem te spojrzenia jakie wymienialiście z
Arciniegas. Gdzieś wśród nas jest szpieg, oboje jesteście pewni wyłącznie
siebie i swoich ludzi, a z jakiegoś powodu gotowi byliście jedynie zaufać sobie
nawzajem.
- I co z tego?
- Ma nas pan na oku majorze,
mnie i panią Nayadę. Ufa pan swoim ludziom i załodze promu, ale nie nam,
zakłada pan, że któreś z nas może być szpiegiem. I jest gotów go powstrzymać.
- Przecież… - zaczęła Satya,
chcąc zapewnić o swojej niewinności, a potem ujrzawszy wyraz twarzy Gowa,
badawczo obserwującego ich dwójkę, nagle zrozumiała, że Coertzee ma rację.
- Proszę nie zaprzeczać, to
moja codzienność –powiedział agent. – Nie ufać i sprawdzać. Takie są reguły gry
rządzące światem, w którym żyję. Być może pana zawiodę, ale z waszej dwójki, to
kapitan Arciniegas powinna pilnować swoich pleców, nie pan.
- Dlaczego? – zapytał
beznamiętnie major.
- Mogę ręczyć za siebie i
panią Nayadę, nawet jeśli marines w to nie uwierzą. Ale to oznacza, że zdrajca
został na pokładzie „Von Brauna”. Trochę trudno dowodzić statkiem kosmicznym
zastanawiając się, który z członków załogi będzie sabotował misję. Któraś z
osób na mostku, pomocnik naszego szalonego naukowca, czy główny mechanik? A
może sam doktor Frankestein?
- Everett? – zapytała Satya.
- A dlaczegóżby nie? Nie
byłby pierwszy, mieliśmy już wielu naukowców, którzy przeszli na tamtą stronę,
lista począwszy od Rosenbergów jest bardzo długa – mówił Coertzee z głębi swego
hełmu. – Osobiście bym jednak go wykluczył, miałby wiele innych okazji i
sposobów by przekazać statek w ręce tamtych, a nasza kapitan z jakiegoś powodu
nie bierze pod uwagę zastępcy świętej pamięci komandora Christiansena. Zatem
mamy co najmniej pięć powodów, dających nam prawdziwe powody do obaw.
- Mianowicie jakie?
- Ktoś z nich lub też kilku
a może cała grupa postara się, byśmy nie wrócili z powierzchni. I Arciniegas
doskonale o tym wie, więc stara się znaleźć źródło przecieku, nawet jeśli to
starannie ukrywa. Trudno dowodzić statkiem mając w załodze tamtych. Osobiście
nie chciałbym być w skórze szpiega, jeśli uda się jej go odnaleźć.
- Dlaczego? – zapytała
Satya.
- Proszę na nią spojrzeć.
Nie będzie bawić się w zwoływanie sądu polowego, albo w dostarczanie na ISS w
ręce wywiadu zdrajcy, który zabił personel NASW. Po prostu wyrzuci go przez
śluzę.
- I nie przeszkadza mi to –
odezwała się przysłuchująca tej rozmowie Deveraux. – Chciał nas wszystkich
zabić.
Satya nie odezwała się,
zastanawiała się czy jest naiwną osobą, ukrytą dotąd w bańce racjonalizmu
cywilizowanego świata. Zdawała sobie sprawę, że wojna jest czymś brutalnym, a
spod komunikatów wyglansowanych przez cenzurę wypływał na wierzch zaciemniony
obraz tego czym jest ona naprawdę, zakładała jednak, że ich strona, kieruje się
zasadami i regułami, odróżniającymi ją od szaleństwa tamtych, usiłujących
podporządkować sobie i swej szalonej ideologii cały świat. A odstępstwa od tych
zasad były karane i ścigane. W końcu po ich stronie była racja moralna i Bóg, oni
bronili się przed agresją, strzegąc ostatniego bastionu wolnego świata. Na
uczelni spotykała wiele osób wierzących w tę ideę, innych negujących potrzebę
walki, lecz zorientowała się, że od kilku dni po raz pierwszy nie usłyszała od
nikogo żadnych wytartych haseł czy zdań na temat tego, że oni reprezentują
dobro. Nikt nie mówił o ideach, o których tak często mówili cywile. Ci ludzie
mówili wyłącznie o walce, jako celu samym w sobie. Byli zupełnie inni, niż na
filmach propagandowych i wojennych, tego się spodziewała, nie spodziewała się
jednak ludzi tak wypranych z emocji. Dla nich tamci byli przeciwnikiem, celem,
niczym więcej, nikogo nie interesowało nic poza powstrzymaniem tamtych.
A być może to właśnie była
ich tarcza, umożliwiająca im walkę, całkowite zdehumanizowanie wroga. To była
cena, za to że bronili ludzi takich jak Satya, przed rzeczami, które jej nie
przychodziły nawet do głowy. Co nie zmieniało faktu, że nie potrafiła zrozumieć
sposobu postępowania i motywów zgromadzonych wokół niej osób.
- Majorze Gow, tu kapitan
Scobee – szczeknęły głośniki. – Przygotujcie się na przeciążenie, schodzimy.
Nim słowa ostrzeżenia
zdążyły wybrzmieć do końca poczuła szarpnięcie i ucisk mimo stanu nieważkości,
a prom odpalił silniki i ruszyli. Na razie najwyraźniej lot przebiegał
spokojnie i płynnie, bez żadnych nieprzewidzianych wydarzeń i konieczności
uników. W pewnym momencie szarpnęło nimi.
- Hura, żyjemy! – zawołał
Baumann. Spojrzał na Satyę. – Zawsze mogliśmy odbić się od atmosfery, gdybyśmy
weszli pod niewłaściwym kątem.
- Zamknij się idioto,
sprawdziłam, to nie Ziemia, tu ciśnienie jest inne a powietrze rzadsze –
zawołała Deveraux. Satya o tym pamiętała. Podstawy jej wiedzy z fizyki
podpowiadały jej, że w takich warunkach „Lincoln” mógł schodzić prawie pionowo w
dół, oni jednak lecieli jedynie z lekkim nachyleniem. Nie była ciekawa
dlaczego. Czekała na to co wydarzy się dalej, spodziewając się gwałtownych
szarpnięć, prowadzących do chęci pozbycia się zawartości żołądka. Po jakimś
czasie promem wreszcie zaczęło kołysać, jednak wciąż wstrząsy były dalekie od
tych, jakie odczuła gdy wyrywali się z pola przyciągania ziemskiego.
Skonstatowała, że było to nie tak dawno temu, od lotu z Florydy upłynęło nie
więcej niż dwa trzy dni. W pewnej chwili usłyszała dziwny dźwięk i zorientowała
się, że to chrapanie. Jeden z marines musiał zasnąć, czego nie potrafiła
zrozumieć.
- Za chwilę w tej części
Marsa komunizm dobiegnie końca – poinformował donośnym głosem Gow wpatrzony w
monitor. – „Von Braun” wystrzelił MIRVa.
Żołnierze zaczęli wiwatować.
- Chodzi o pocisk, który
niesie wiele głowic i rozdziela się w locie – zaczął tłumaczyć jej Coertzee.
- Wiem co to jest MIRV –
ucięła. Nawet ona znała tę nazwę. – Używamy broni atomowej?
- Czasem trzeba przypomnieć
tamtym, że my także gramy w tej lidzie – powiedział agent. – A Mars jest bardzo
dobrym miejscem, na terenie Związku są w stanie zestrzelić nasze rakiety, tutaj
przynajmniej narobimy szkód w ich infrastrukturze. Niestety czerwoni przeżyją,
jak zwykle pod swoimi bazami wykopali już zapewne sieć tuneli i schronów, w tym
są mistrzami.
- Dziwi mnie, że kapitan
Arciniegas podjęła taką decyzję – powiedziała. – Nasza doktryna o ograniczeniu
użycia…
- Jest dawno martwa, bądźmy
szczerzy, nie używamy tej broni, bo potem nasze drony i czołgi przestają
działać – odparł Coertzee. – A co do MIRVa, to nasza tak zwana kapitan wykonuje
jedynie rozkazy.
- Decyzji o użyciu broni
atomowej na powierzchni planet podejmuje CINSPAC, chyba ze chodzi o Ziemię,
gdzie rozkaz musi przyjść z AFCOM, dowódcy okrętów NASW mają wolną rękę jedynie
podczas starć z wrogimi statkami – wyjaśnił Gow.
- Wykonuje tylko rozkaz
naszego miłego admirała – dodał Coertzee.
Satya nie mówiła już nic.
Zatopiła się w myślach.
- Dwa bezpośrednie trafienia
– poinformował Gow, obserwując obrazy i dane z Phaetona, przekazywane do
„Lincolna” z Pegaza. Żołnierze znowu przyjęli tę informację z entuzjazmem, a
jej w pamięci stanęły dyskusje prowadzone na studiach o decydentach użycia
broni jądrowej, którzy robią to świadomie i odpowiedzialnie, przewidując
wszystkie konsekwencje, a także o logice kierującej dowództwem Związku, które
na pewno nie chce zniszczyć całej planety. Teraz dostrzegała drugą stronę tego
medalu i zobaczyła jak bardzo się myliła. Nikt z wojskowych nie rozważał
żadnych konsekwencji, po prostu mieli to głęboko gdzieś, interesowała ich jedynie
neutralizacja wroga.
Na drugim monitorze Gow
wciąż obserwował ich cel, bazę Krasnaja Zwiezda, a Satya dostrzegła na ekranie
rozbłysk eksplozji.
- ETA osiem minut –
powiedział major. – Brak widocznych sił przeciwnika.
Poczuła jak podskakują i
wykonują zwrot. Nie znajdowali się już w stanie nieważkości lecz jej ciało
wydawało się dużo lżejsze niż na pokładzie „Von Brauna”, nie odczuwała także
teraz przeciążeń. Doświadczenie grawitacji o jedną trzecią mniejszą od
ziemskiej miała już więc za sobą, przed nią był jeszcze brak tlenu do
oddychania i ekstremalne graniczne temperatury. Za osiem minut dowie się zaś
czy planeta rzeczywiście jest czerwona, choć uświadomiła sobie że nie wie nawet
czy gdy wylądują na zewnątrz panować będzie dzień czy noc.
Bez ostrzeżenia „Lincolnem”
szarpnęło, jak gdyby wykonywał jakiś manewr, a przeciążenie nagle uderzyło weń
ze zdwojoną siłą, po czym prom wyrównał lot.
- Majorze Gow, jesteśmy na
ostatnim podejściu, przygotujcie się na zielone światło – usłyszeli głos
Scobeego. W kabinie pilotów przerwał właśnie transmisję i popatrzył na Jonesa,
którego twarz migała w błysku czerwonych kontrolek.
- Ta pieprzona rakieta
złapała namiar – powiedział.
- A nam urwało spadak, Alex
– odparł Scobee.
Spoglądali na ekran
taktyczny, na którym podążający dotąd za nimi cel zniknął, znak, że ścigających
ich myśliwiec został zestrzelony, jednak jego miejsce zajął drugi, mknący z
prędkością jaką osiągnąć mogła jedynie rakieta, przekraczającą szybkość
osiąganą na Ziemi, gdzie panowała większa grawitacja. „Lincoln” musiał jednak
wytracać prędkość na podejściu do płyty lotniska Krasnajej Zwiezdy. Mieli
jeszcze jedną alternatywę, unieść się po prostu w górę i odpalić dopalacze. Nie
były one zresztą potrzebne, prędkość ucieczki z pola grawitacyjnego planety
była ponad dwukrotnie mniejsza niż ta jaką musieli mieć na Ziemi, bez problemu
znaleźliby się w przestrzeni kosmicznej, gdzie byliby w stanie wymanewrować
rakietę, choć pewnie wcześniej skończyłoby się jej paliwo. Powyższe rozwiązanie
nie wchodziło jednak w grę, skoro jak dotąd nie znaleźli się jeszcze pod
ostrzałem, a „Von Braun” nie przesłał im rozkazu przerwania misji. To była
tylko jedna rakieta.
- Gdzie do cholery jest
nasza osłona? – warknął Jones. – Gdzie drony?
- Może eliminują wroga na
lotnisku – powiedział Scobee. – Zwróć uwagę, że nikt do nas stamtąd jeszcze nie
strzela.
„Von Braun” milczał, choć
lampka kontrolna wskazywała, że mają nadal bezpośrednie połączenie z
orbitującym tuż nad nimi Pegazem i są w stanie za jego pośrednictwem nawiązać
połączenie ze statkiem macierzystym. Najwyraźniej jednak Arciniegas nie chciała
im przeszkadzać, wychodząc z założenia, że próby komunikowania się w trakcie
manewrów będą ich irytować tak samo jak ją. Scobee żałował jednak, że jej z
nimi nie ma, widział wielokrotnie jak wyczyniała za sterami ciężkiego i
nieruchawego desantowca cuda, o jakie nikt promu nie podejrzewał.
Ekrany taktyczne nagle
zniknęły i obraz na monitorach zmienił się w śnieżną burzę.
- Jakieś zakłócenia – Scobee
naciskał przyciski. – Lecimy na ślepo.
- Ja lecę – Jones trzymał
stery, usiłując przypomnieć sobie jak daleko od nich była rakieta. Przez chwilę
sądził, że to szczęśliwy traf, bowiem rakieta zapewne zgubi się jeśli ją także
ogarną zakłócenia, lecz zorientował się, że podąża zapewne za ich śladem
cieplnym. – Daj mi cokolwiek! – zawołał.
- Jakaś burza piaskowa? –
zastanawiał się Scobee. – Straciliśmy wszystko, nawet odczyt z żyroskopu. Ale
elektronika działa…
Bez ostrzeżenia ekrany
ożyły, w samą porę by dostrzegli zbliżającą się do nich rakietę. Matematyka
uruchomiła alarm zbliżeniowy, wyliczając kontakt z wrogim obiektem za pięć
sekund. Jones odpalił pakiet energetyczny i podciągnął stery do góry
uruchamiając dopalacze. Ciążenie wzrosło natychmiast o kilka g, uczuli ucisk na
klatkę piersiową, po czym „Lincolnem” gwałtownie zatrzęsło. Jones odciął dopływ
paliwa i pochylił z wysiłkiem stery do przodu, wyrównując lot.
- Żyjemy – powiedział
Scobee. – Strieła trafiła w zmyłkę.
- A my dostaliśmy odłamkami.
Mam problem ze sterowaniem – powiedział Jones.
- Jeszcze jakieś problemy?
- Tak. Jesteśmy o 5 mil za
wysoko, ale przynajmniej wytraciliśmy właśnie prędkość. I musimy z tej
wysokości podchodzić do lądowania – nie musiał tego mówić. Nie mieli już
wyjścia, jeśli nie udałoby się im przyziemić za pierwszym razem, zawrócenie do
pozycji lądowania zabrałoby ich łukiem w rejon zasięgu tamtych i straciliby
cennych kilkanaście minut nie mówiąc o paliwie. Na razie mimo ostatniego
manewru jego zużycie było w normie.
- Fajnie. Zdaje się, że
będziemy musieli dokonać czegoś, co nie mieści się w tabelach lądowania eniaka
– powiedział Scobee, spoglądając na matematykę „Lincolna”, która nie mogła
sobie poradzić z faktem, iż szybowali właśnie lotem ślizgowym.
- Nie zapominaj, że to Mars
– powiedział Jones. – Ten durny eniak liczy na podstawie danych odnośnie
grawitacji i oporu powietrza, zakładając nam dużo dłuższą trasę podejścia – nie
mógł jednak ignorować faktu, że od celu byli niecałe sześćdziesiąt mil, ich
prędkość podejścia wynosiła 1200 mil na godzinę i znajdowali się na wysokości
20 mil. Nawet na Ziemi wartości te były zbyt duże, gdzie desantowce po wejściu
do atmosfery schodzić musiały w dół prawie pionowym lotem, by uniknąć rakiet
przeciwlotniczych. Tutaj przyjęli dużo łagodniejszy kąt podejścia. Jednak
obecna prędkość gwarantowała wybicie w powierzchni znacznych rozmiarów dziury.
Jones odpalił już silniki
hamujące, trzymając mocno stery, by „Lincoln” nie wyrwał mu się spod kontroli.
Cały czas sprawdzał odczyty na ekranach, polegając w pełni na przyrządach.
Hamulce aerodnamiczne zostały już otwarte, ciąg wsteczny uruchomiony, eniak
pilnował by nie wpadli w kapotaż, a prom gwałtownie wytracał prędkość, by w
ciągu kilkunastu sekund osiągnąć prędkość dwustu mil na godzinę. Praktyka
stosowana na Ziemi nie działała jednak na Marsie, bowiem pas niebezpiecznie się
zbliżył, a oni wciąż nie osiągnęli zadowalającej prędkości. Złamał procedurę i
odpalił drugi zestaw klap hamujących i mimo ostrzeżeń matematyki zwiększył ciąg
przeciwstawny. Nie kapotażowali, choć stery usiłowały się wyrwać spod jego
kontroli. I właśnie tu ujawniała się przewaga człowieka nad matematyką,
stwierdził. Patrzył na skaner wizualizujący wzniesienia i nierówności Cydonia
Mensae, rosnące z każdą chwilą gdy zbliżali się ku powierzchni. Pół minuty do
celu lotem ślizgowym schodzili z wysokości pół mili. Najwyraźniej „Von Braun”
zdołał wyeliminować całkowicie obronę Krasnajej Zwiezdy, bo na ich przywitanie
nie popędziła żadna rakieta, a sama placówka milczała, nie emitując
najmniejszego sygnału radiowego. Jak widać udało pozbawić się wroga łączności,
choć mieli bieżący dostęp do aktualnych danych dotyczących sytuacji, w końcowej
fazie podejścia nawet nie próbowali się z nimi zapoznawać, skupieni na
podejściu do lądowania i dwukrotnej zmianie kierunku lotu.
17 sekund przed początkiem
pasa Jones zaczął wysuwać podwozie unosząc dziób delikatnie do góry. Skan
wskazywał, iż lecą praktycznie dotykając powierzchni, od której dzieliło ich
zaledwie kilkanaście jardów. Zgodnie z planem zeszli wprost na trasę podejścia
samolotów, przechwytując sygnał naprowadzania radiolatarni, którą matematyka
posłużyła się, określając jako punkt odniesienia dla nawigacji. Brak
komunikatów z Pegaza dzięki Phaeotonowi na bieżąco pozycjonującemu tor ich lotu
świadczył, iż tamci nie wpadli na pomysł by fałszywym sygnałem naprowadzić
wrogi pojazd wprost w skały należące do pobliski wzniesień.
Podwozie otworzyło się i 14
sekund przed celem Jones był gotów przyziemić zgodnie z planem, gdy wszystkie
dane na monitorach zniknęły. Zarejestrował jak żyroskop zaczął wirować, a
wskazówki tradycyjnych zegarów zaczęły kręcić się wokół.
- Bez jaj! – zawołał.
- Brak łączności
zewnętrznej, czegokolwiek, elektronika działa – powiedział Scobee.
- Jak mam kurwa lądować?
- Tak samo – głos nawigatora
był pełen napięcia. – Lądowisko wciąż tam jest, po prostu go nie widzimy!
- Świetnie – warknął Jones
trzymając stery. Jedyne co przyszło mu do głowy to zacząć odliczać w głowie, bo
nawet zegar postanowił się spieprzyć, a światła kontrolek migotały sobie tylko
znanym schematem. Matematyka przestała istnieć, choć wyglądało na to, że wciąż
mają zasilanie. Jones nie miał pojęcia jak sabotażysta zdołał dobrać się do
„Lincolna”, ale licząc od dziesięciu do zera powtórzył sobie, że trenował
przecież taką sytuacją i potrafi to zrobić z zamkniętymi oczami. Nie był
gorszym pilotem od tamtych, a oni przecież siadali na tym lotnisku bez całej
tej elektroniki, bazując na klasycznych przyrządach. Gdy doszedł do dwóch
odczuł wstrząs, gdy prom osiadł na pasie. Jones natychmiast zaczął wciskać
przycisk uwalniający czasze spadochronu, gdy dotarło do niego, że przecież nic
nie działa. Nim zdążył zacząć panikować, elektronika nagle ożyła, a nim
szarpnęło do tyłu, gdy „Lincoln” zaczął hamować.
- Co tu się dzieje? – rzucił
poirytowany.
- Nie mam pojęcia –
odpowiedział Scobee. – Na zewnątrz brak jakichkolwiek zakłóceń, czyste niebo,
chyba coś z naszą matematyką.
- Zajmiemy się tym później –
rzucił Jones patrząc na przesuwający się na ekranie odcinek pasa lotniska i
przybliżającą się ku nim konstrukcję znaczącą znajdującą się o ponad pół mili
od nich bazę. Nagle dotarło do nich, że
udało im się, byli pierwszą od ponad dekady załogą NASW, która dotarła na Marsa
i znalazła się na jego powierzchni. Musieli się jeszcze zatrzymać. Natychmiast
odpalił resztę dysz hamujących i został wbity w fotel, gdy gwałtownie stracili
prędkość.
Droga hamowania była
niebezpiecznie długa. Powinni wyhamować się już po dwóch milach, jednak na
Marsie obowiązywały inne prawa, a opór powietrza był dużo mniejszy, więc przebywszy
tę odległość wciąż jeszcze się toczyli. Wróg niestety nie przewidział aby
lądowisko posłużyć mogło promom kosmicznym, zakładając zapewne wyłącznie
zaopatrzenie dokonywane przy pomocy zrzutów. Pas był zbyt krótki a jego kraniec
niebezpiecznie się zbliżał. Nie mogli już wiele zrobić, po tym jak zastosowali
wszystkie możliwości wytracenia prędkości. „Lincoln” dotarł do końca pasa, po
czym zaczął nagle podskakiwać, gdy znaleźli się poza nim. Nim zdążyli cokolwiek
powiedzieć prom zatrzymał się i szarpnął po raz ostatni. Nie przechylili się,
najwyraźniej koła z lanej gumy poradziły sobie na skalistym podłożu.
- Witamy na Marsie –
powiedział do interkomu Jones, a migocząca lampka poinformowała ich, że śluza
została otwarta.
Niecałe dwie sekundy po tym
jak matematyka przekazała do modułu pasażerskiego informację, iż prędkość
lądowania wynosi niecałe pięć mil, wnętrze zalało jasne światło. Satya
dostrzegła jego smugę zza szyby swego hełmu, opuszczonego gdy tylko zaczęli
podchodzić do lądowania. Powtórzyła czynność pozostałych żołnierzy i miała
teraz okazję pooddychać powietrzem zamkniętego obiegu. Pasy kilkakrotnie
ściągnęły ją na fotel, jej głowa odbiła się od zagłówka, jednak tym razem było
inaczej. Nie odczuwała ciężaru kamizelki i skafandra, które polecono jej
założyć, na Marsie była lżejsza. Nie miała jednak szansy się na tym skupić,
czując nieco jak worek kartofli, gdy nagle uświadomiła sobie, że wskaźnik
pokazuje brak powietrza w kabinie i padające zza skrzyń światło, po otwarciu
śluzy. Marines rozpoczęli desant. Satya spojrzała na Gowa, nie mogła jednak
dostrzec przez szybę hełmu ekranów, w które przed chwilą uderzał z irytacją
dłonią. Słyszała jak wykrzykuje jakieś rozkazy, lecz nie rozróżniała
pojedynczych słów odcięta od systemu komunikacji grupy uderzeniowej. Wydawało
się jej jednak, że coś nie przebiega tak jak powinno.
Według majora Johna Gowa
desant znalazł się na granicy sytuacji określanej mianem głębokiego gówna. Fakt
dwukrotnej utraty łączności z dopływem danych z Phaetona go nie zaniepokoił,
zdjęcia wykonywane z precyzją zeissowskich teleobiektywów dawały mu jedynie
obraz ogólnej sytuacji w kompleksie, teraz broczącym dymem z ran zadanych przez
trafienia w wieże rakietowe, centrum łączności i zniszczenie T-79, którego
szczątki spłonęły nieopodal na pasie. Brakowało mu jednak jakiejkolwiek
informacji taktycznej o przeciwniku, którą powinny zapewniać krążące w tej
chwili wokół bazy drony. Tych jednak nie było, choć możliwość taką wcześniej
założył, bardziej niepokoiło go jednak na pewnym poziomie, że baza nie
odpowiedziała wciąż ogniem, a to oznaczało, iż tamci szykować muszą jakąś
pułapkę. Sam zresztą uczyniłby na ich miejscu to samo, poczekał aż przeciwnik
zacznie przyziemiać, a następnie poczęstowałby pozbawiony ochrony
przeciwlotniczej prom zwykłą rakietą przeciwpancerną, nie trzeba było nawet
sięgać po przenośny pocisk jądrowy i niszczyć przy okazji pasa. Tak się jednak
nie stało, teraz więc atak mógł nastąpić w każdej chwili, a oni mieli do
przebycia ponad ćwierć mili praktycznie odsłoniętej przestrzeni.
Najbliższe pół minuty było
kluczowe by wyeliminować desant nim na dobre się rozpoczął i wysadzić prom.
Zawsze w takiej sytuacji czuł się bezradny, lecz niewiele mógł na to poradzić,
czekając aż marines opuszczą pojazd i zabezpieczą teren, chętnie chwyciłby za
karabin i wybiegł z pułapki w której się znalazł, jednak jego ludzie po kolei
opuszczali pojazd.
Najpierw na zewnątrz
wyskoczyli Evergreen i Jackson uderzając ciężko w swych pancerzach taktycznych
o betonową płytę lotniska. Evergreen wycelował natychmiast działka w kierunku
kompleksu, orientując się, że nie otrzymuje danych z dronów o ewentualnych
celach, skaner także nie pokazuje żadnego ruchu, musi więc polegać na
tradycyjnym optycznym wykrywaniu wroga, jednak ukryty za pyłem wzniesionym przez
lądujący prom budynek pozostawał nieruchomy. Nie do końca ufał namiarom, po tym
jak elektronika padła mu podczas oczekiwania w niewygodnej pozycji w śluzie i
ożyła równie szybko jak uprzednio zniknęła. Evergreen momentalnie wybił się
korzystając z lżejszej grawitacji, przemieszczając skokiem w bok, zmieniając
pozycję wytrenowanym ruchem i nie spuszczając oczu z budynku, z którego szczytu
wznosił się czarny dym zniszczonej anteny. Jackson także przeskoczył pilnując
wieży kontrolnej, w kierunku której podążał z wycelowanym karabinem. Za ich
plecami dłońmi w skafandrze manipulowała Vasquez, rozkładając cztery łopaty
drona zwiadowczego i wyrzucając go w powietrze. O’Hara i Malerkey wyskoczywszy
z promu natychmiast rozstawili metalową konstrukcję, którą łączyli niezwykle
szybko i po chwili uruchomili automatyczną wyrzutnię p-lot, gotową zestrzelić
nadlatującego wroga. Gow poczuł się nieco lepiej, choć wiedział, że wciąż
znajduje się jak na tarczy strzelniczej, nie miał jednak wyjścia i musiał
pozostać w promie, który w każdej chwili mógł eksplodować. Dron miał z
nieznanego mu powodu problem by utrzymać się w powietrzu, a cyberprocedury nie
były sobie w stanie z tym poradzić, lecz w końcu urządzenie pomknęło
chybotliwie zaprogramowaną trasą, choć nie było w stanie osiągnąć zaplanowanego
pułapu. Vasquez patrzyła na to z niedowierzaniem.
- Pieprzona elektronika –
mruknęła w końcu.
Marines nie czekali, lecz po
wyjściu z promu przemieszczali się zgodnie
z przyjętym planem szukając osłon. Apone prowadził drużynę Alfa, w skład
której wchodzili Malarkey, Vasquez i O’Hara, kierujący się praktycznie w linii
prostej ku Krasnajej Zwieździe w ślad za Evergreenem. Rozproszyli się pod
osłoną zasłony dymnej, w którą dodatkowo Hardiman Tęcza Jeden wystrzelił
foliowy pyłek zakłócający namierzanie termiczne, jakie mogli zastosować
snajperzy kosmarmii. Skaczący metodyczne chaotycznymi ruchami Evergreen omiatał
teren skanerem elektromagnetycznym szukając min przeciwpiechotnych rozłożonych
na trasie podejścia, wyglądało jednak na to, że wróg przespał swoją szansę i
nie przedsięwziął tego typu metod obronny, nie licząc się z możliwością ataku
bazy na Marsie. Oddział zniknął w chmurze dymu, jednak żołnierze również
stracili jakąkolwiek widoczność, wzbijając podczas przemieszczania kłęby brązowego
piasku. Osiadł szybko na osłonie hełmu, sprawiając że zaczęli je przecierać.
- La putissima madre que le
pario – rzuciła Vasquez zapominając, że nadaje otwartym kanałem, co sprawiło,
iż Apone przywołał ją do porządku, by nie blokowała częstotliwości. Wróg
zresztą mógł się już dostroić i rozpocząć nasłuch. Jednak kiedy wyraziła swoje
zdanie na temat kolejnej rzeczy, której sztabowcy nie uwzględnili przy
planowaniu natarcia, wyraźnie poczuła się lepiej. Zastanawiała się czy dron
obserwacji pola walki zdołał się już robić i ponownie przetarła szybę, tak samo
jak czynili to właśnie pozostali.
Kowalski prowadził swój
oddział w kierunku wieży kontrolonej, mając bazę z lewej strony, dając ochronę
grupie Apone’a. W ślad za nim przemieszczali się Baumann, Deveraux i DiStefano,
osłaniający się na przemiennie w przyklęku, bowiem pas startowy nie dawał innej
możliwości ukrycia. Deveraux ukryła się za skrzynią oznaczoną napisami z
cyrylicy i oparła o nią karabin snajperski M-40A7, kierując go w kierunku
Krasnajej Zwiezdy którą dostrzegała ponad pasem dymu i pyły wznieconego przez
szturmującą Alfę. Wodziła lunetą z lewa na prawo, lustrując metalowy reling i
okna bazy, spośród których niektóre miały podniesione osłony, choć ich
opuszczenie było pierwszą rzeczą, jaką powinni uczynić tamci. Nie miała pojęcia
jak jej broń zachowa się w tym środowisku, gdzie oddanie strzału utrudniały jej
dodatkowo rękawice skafandra, umożliwiające na szczęście pociągnięcie za spust.
Widoczność miała ograniczoną, nie wiedziała jaki jest ruch powietrza, jednak z
powodu zmniejszonej grawitacji pociski kalibru .223 cala miały zwiększoną siłę
nośną, będąc zapewne w stanie przebić hartowane szkło. Nawet jeśli nie uczyni
tego snajperka, zrobią to pociski z granatnika Mk-19, który właśnie rozstawił
Baumannn za budynkiem wieży. Na plecach miał jeszcze wyrzutnie rakiet Javelin,
a DiStefano osłaniał go ciężkim karabinem M249 kierując go w stronę wieży
kontrolnej, wspomagany przez Hardimana. Kowalski ustawił już moździerz M224
celując go wprost na Krasnają Zwiezdę. W teorii byli w stanie odpowiedzieć na
kontrnatarcie, w praktyce rządziły tu nieco inne zasady niż na Ziemi i kierując
się logiką wróg powinien otworzyć do nich ogień rakietowy, pokrywając szeroki
obszar eksplozjami, nie mając do końca pewności na jaką odległość i w jakim
kierunku latać będą kule karabinowe. Ich oddział ćwiczył strzelanie w warunkach
zmienionej grawitacji i oporu powietrza, jednak nie walczyli jeszcze na Marsie
i nawet oni musieli się wstrzelać. Z drugiej strony mogli dzięki temu przenieść
na plecach ilość sprzętu, jakiej nie unieśliby w ziemskiej grawitacji, nie
będąc w stanie wykonać swobodnego ruchu, nie mówiąc już o przeprowadzeniu
ataku. Uruchomiwszy cybersterownik granatnika i potwierdziwszy, iż dioda
sygnalizuje nawiązanie łączności ze stanowiskiem majora Gow, Baumann ruszył
biegiem do Kowalskiego, który zdołał już aktywować moździerz.
Stanowisko majora
potwierdziło przejęcie kontroli nad dwiema broniami wycelowanymi w kompleks,
musiał jednak na razie zdać się na namierzanie celów przy pomocy matematyki
bojowej przenośnego eniaka USMC, podpiętego do Lincolna. Nie był w stanie
obsłużyć wielu celów i nie zastępował ludzkiego operatora, jednak niewielka
struktura osobowa oddziału nie pozwalała w tej misji na wyznaczenie osoby do
obsługi tego sprzętu. Wiedział, że jeśli zezwoli matematyce na otwarcie ognia,
z uwagi na brak precyzji jego rażenia, będzie musiał wstrzymać natarcie, by nie
narażać swoich ludzi na znalezienie się w polu ostrzału. Erratyczna elektronika
w obliczu dużej ilości celów najczęściej głupiała i nie rozróżniała swoich od
wrogów. Jak dotąd wróg na szczęście nie odpowiedział, po zniszczeniu anteny nie
mógł nawiązać łączności, ani otrzymać sygnału autodestrukcji, musieli jak
najszybciej odciąć go od generatorów zasilania, nim personel przypomni sobie,
iż w obliczu możliwości zajęcia kompleksu ma obowiązek stopić ku chwale
komunizmu rdzeń.
Gow przed chwilą ostrzegł
Kowalskiego przez próbą zatrzymywania się podczas przemieszczania do bazy, co
czynił osłaniający się wzajemnie oddział Alfa, znikając w chmurach wzniecanego
pyłu, osiadającego na osłonach hełmów. Nie było to jedyne utrudnienie, którego
nie przewidzieli. Dron nie był w stanie wznieść się wyżej, z „Von Brauna”
otrzymał już suchą informację o przyczynie tego problemu, niewielki pojazd nie
był sobie jednak w stanie poradzić z tym problemem, nie dysponując mocą
silników równą Harpiom. Wskutek powyższego major pozbawiony był rozpoznania, a
dron bezładnie krążył kilkanaście stóp nad Ziemią, usiłując podążać trasą wokół
kompleksu. Na panelach major obserwował przemieszczanie się linii Alfy do śluzy
Krasnajej Zwiezdy i Bravo ku wieży kontrolnej. Czterdzieści sekund od lądowania
Tango wciąż nie zareagowali.
Pokład przebiegło delikatne
drżenie, zorientował się, że piloci wygaszają silniki odrzutowe, przygotowując
się do obrócenia statku. Nagle pośród komunikatów jego żołnierzy w interkomie
usłyszał głos Nayady:
- Majorze, czy ta wasza zasłona dymna to jakiś rodzaj
reakcji chemicznej?
- Nie mam teraz czasu, potem
pani wyjaśnię, proszę na razie się wyłą…
- To ważne – w jej głosie
usłyszał coś, co sprawiło, że zamilkł.
- Tak, po złamaniu pakietu
wywołują gęsty obszarowy…
– Pytam, bo jesteśmy na
Marsie. W powietrzu nie ma tlenu, więc ogień powinien szybko zgasnąć. Tymczasem
znad tamtego budynku ciągle unosi się dym.
Powiódł wzrokiem na monitor,
na który spoglądała, gdzie kamera drona skierowana wciąż była na wieżę
łączności, ze zniszczoną anteną.
- Alfa i Bravo, tango
możliwi w łączności, być może uruchomili zasłonę dymną – rzucił natychmiast do
interkomu, zakładając iż przeciwnik może stawiać zasłonę wewnątrz kompleksu, a
jej część ucieka do atmosfery przez dziurę w poszyciu powstałą podczas wybuchu.
Na monitorze nie widział koloru dymu, nie mógł więc stwierdzić, czy przypadkiem
nie ma do czynienia z pożarem górnych pięter, wolał przyjąć na razie, iż
powodem są działania tamtych –Dziękuję – powiedział nie odwracając się do
Nayady.
Bravo rozstawiwszy sprzęt
dotarli do wieży kontrolnej, na którą przed chwilą wskoczył Jackson i wdarł się
do wnętrza przebijając pleksiglasowe osłony i kawałek ściany.
- Pusto – poinformował
Kowalskiego, który polecił Baumannnowi wbiec do wnętrza. Ten nie tracił czasu
na subtelności, do panelu otwierającego śluzę podłączył ładunek i wyciągnął
zawleczkę. Implozja nastąpiła po kilku sekundach, podnosząc napięcie w obwodach
i powodując zwarcie, które sprawiło, iż blokada ustąpiła, dzięki czemu wraz z
Di Stefano drzwi mógł otworzyć mechanicznie. Drugie wysadził już przy pomocy
ładunku konwencjonalnego, nie tracąc czasu na walczenie z zabezpieczeniami
dehermatyzycyjnymi. Różnica ciśnień nie wyrównała się gwałtownie, bowiem już
wcześniej atmosfera zaczęła mieszać się z marsjańską wskutek wyrwy uczynionej
przez Hardimana.
- Czysto – zameldowali po
chwili marines, Kowalski zwrócił się więc w kierunku kompleksu, do którego
docierała już Alfa. Dostrzegł, iż Evergreen dopada właśnie śluzy.
- Do punktu B- zawołał, a
Jacson wylądował obok niego, ciężarem kombinezonu wybijając dziurę w
powierzchni lotniska. Kowalski przelotnie zastanowił się, jak komunistyczne
świry były w stanie wylać cement i asfalt przy tak skrajnych temperaturach, ale
momentalnie uświadomił sobie, że musieli wykorzystać jak zwykle tanią siłę
roboczą w postaci niewolników zwanych zekami.
- Ruch, budynek A, drugie
piętro, trzecie okno – rozległ się głos Deveraux, a Jackson natychmiast wybił
się biorąc miejsce na cel.
- Dwa i Trzy rozproszyć się
– polecił Kowalski Baumannowi i Di Stefano zmieniając pozycję. Z tej odległości
nie byli w stanie wiele zrobić swymi karabinami.
- Ruch potwierdzony, Bravo?
– rozległ się głos Gowa, który kierował się w tamtą stronę lufy rozstawionych
wyrzutni. Alfa znajdowała się już pod ścianą budowli, osłonięta od ewentualnego
zagrożenia, jednocześnie nie dostrzegając górnej części kompleksu.
- Nic nie widzę – zameldował
Jackson, trzymający na celowniku karabinu okno. Deveraux wpatrywała się przez
lunetę snajperki, lecz tym razem nie była w stanie niczego dostrzec.
- Co to było? – rozległ się
głos Gowa.
- Co najmniej jeden Tango,
nie widziałam dokładnie, przemieścił się z dala od okna.
Gow zastanowił się w ułamku
sekundy. Nie był w stanie unieść drona na tę wysokość, nie mógł jednak pozwolić
na to, aby z otwartego okna ktoś strzelił w kierunku „Lincolna”. Wdusił
przycisk chwilę po tym jak zdalnie naprowadził rozstawiony na przedpolu
granatnik na cel. Pocisk 1,57 HE pomknął zostawiając za sobą ledwie widoczą
smugę w rozrzedzonym powietrzu z szybkością praktycznie uniemożliwiającą jego
śledzenie i przemknął ponad budynkiem, a major zaklął, obniżył lufę i ponownie
wdusił przycisk. Tym razem wystrzał trafił w górną część budynku powodując
eksplozję, słyszalną nawet w promie, mimo założonych przez pasażerów hełmów. Na
przedpolu bazy po chwili wylądowały metalowe szczątki, dołączając do resztek
tanka, a w głównej bryle obiektu ukazała się olbrzymia dziura, z której uniósł
się obłok czarnego dymu.
- Deveraux i Tęcza Dwa
pozostajecie na stanowiskach, reszta za mną – polecił Kowalski. Podbiegł do
krawędzi pasa i na chwilę się zawahał.
- Biegniemy po śladach, to
nie pułapka – usłyszał głos Baumannna. – Uciekali z tej wieży chwilę przed
naszym przybyciem, zostawili nawet kawę w kubkach.
Kowalski ruszył biegiem,
pokonując część trasy długimi skokami. Baumannn miał rację, przeciwnik
ewakuował się w kierunku bazy, nie wciągano ich w ten sposób na pole minowe.
Alfa uporała się już w tym
czasie z boczną śluzą, wywalając po prostu dziurę w ścianie przy pomocy
ładunków wybuchowych, by nie dać szansy ukrytemu tam przeciwnikowi,
pozbawionemu skafandrów ochronnych. Wewnątrz nie było nikogo, lecz marines
wpadli w pole grawitacyjne bazy i poczuli nagle ciężar skafandrów i niesionego
sprzętu, znalazłszy się w przyciąganiu równym ziemskiemu. Kolejną gródź,
zatrzaśniętą automatycznie, gdy naruszono żelbetonową konstrukcję budynku,
zaczęli otwierać już normalnie, podczas gdy Gow posłał Evergreena w Hardimanie
na górną część budowli. Ten kilkoma skokami znalazł się w miejscu wybuchu
pocisku granatnika i wspomagając się hakiem wskoczył do środka.
- Czysto, żadnych ciał –
zameldował po chwili. – Ktokolwiek tu był, zdążył uciec. Ruszać za nim?
Major właśnie uświadamiał
sobie, że przeszukanie całej bazy i otwieranie kolejnych grodzi stanie się
taktycznym koszmarem, skoro wróg nie rozpoczął z nimi walki, zapewnie skrył się
w schronie, choć nie pojmował czemu nawet niewielkie siły kosmarmii nie stawiły
im czoła, a naukowcy nie chwycili za broń. Zgodnie z dyrektywą tamtych oddanie
pola walki Sojuszowi równało się karze śmierci, wykonywanej w sposób zadający
jak najwięcej cierpienia, o ile pamiętał w kosmosie wypuszczano ludzi przez
śluzę, na Marsie zapewne oznaczało to znalezienie się na zewnątrz bez
skafandra.
- Na razie wracaj na dół –
polecił, odkładając penetrację górnych pięter na później, gdy zrealizują już
cele strategiczne operacji.
Właśnie w tym momencie
stracił po raz kolejny łączność, a światła w promie przygasły i zamigotały, by
równie szybko uruchomić się ponownie, ponownie jak monitory i wyświetlacze. W
myślach sklął wadliwą elektronikę obserwując obraz z drona krążącego mozolnie
wokół bazy. Spoglądał na milczące i nieruchome ściany i okna, za którymi nic
się nie poruszało i wcisnął klawisze, zmieniając kurs, by podleciał bliżej,
drugiej budowli, którą właśnie szturmował oddział Bravo.
Deveraux i Jackson zgodnie z
otrzymanym rozkazem opuścili już swe poprzednie stanowiska i docierali do
Kowalskiego, który wdarł się do wnętrza obiektu wysadzając ścianę ładunkiem
C-4. Grodzie awaryjne były zamknięte, więc nie pozostało mu nic innego jak
otwierać te prowadzące do wnętrza. Podobnie czynił właśnie Apone, który
zaryzykował i przerzucił Evergreena przez pierwszą śluzę. Nim jeszcze zdążyła
się za nim zamknąć Hardiman zajął pozycję osłonową, szukając celów w
pomieszczeniu, w którym się znalazł. Po chwili w środku znalazła się reszta
oddziału. Evergreen popędził naprzód, a za nimi Apone. Podnieśli osłony hełmu,
wciąż jednak nie zdejmowali skafandrów, na wypadek gdyby zaszła potrzeba nagłej
ewakuacji. Jednak w warunkach ziemskiej grawitacji stracili swą przewagę i
poruszali się w skafandrach wolno i ociężale, mając ograniczone pole widzenia.
Sierżant trzymając Mossberga nisko musiał unikać rur wychodzących ze ścian pod
najdziwniejszym kątem, o które obijał się metalowy pancerz Hardimana. Z
nieznanych przyczyn budując swe bazy i statki tamci nie potrafili zastosować
paneli maskujących, ani ergonomicznych konstrukcji, przedkładając nad wygodę
użytkowników toporną prostotę.
Biegli ciasnym korytarzem, a
Evergeen zatrzymał się przy rozwidleniu usiłująć przypomnieć sobie podstawowe
zwroty cyrylicą, które musieli znać na pamięć. Tych słów jednak nie kojarzył.
- Którędy teraz? – zawołał.
- Za główną wiązką kabli –
polecił przytomnie Apone. Malarkey i O’Hara trzymali się tuż za nim,
porzuciwszy po wejściu do bazy większość niesionego sprzętu, wyposażeni teraz w
karabiny M16. Sierżant wychylał się zza rogu gotów wystrzelić z Mossberga. W
korytarzu panował półmrok, którego nie udawało się rozświetlić lampom w
osłonach na suficie, dającym blade światło. Na szczęście tamci pozostawili
kable zasilające na wierzchniej części sufitu, pozostałą wiązkę prowadząc przy
ścianie, ograniczając się jedynie do osłon z jakiegoś tworzywa, zapewne
mającego chronić zasilanie bazy przez największym z kosmicznych
niebezpieczeństw – szczurami, które ruszyły w przestrzeń wraz z ludźmi i teraz
znacząco utrudniały jej eksplorację.
Evergreen oznaczył teren
czujnikami ruchu, kolejne wystrzeliwując w boczne korytarze, po czym podążył
dalej głównym stanowiąc osłonę dla marines kryjących się w jego cieniu.
Wypatrywał przeciwnika, wiedząc iż nie przetrwa bezpośredniego uderzenia
rakiety, a jego jedyną szansą jest otwarcie ognia nim uczynią to tamci. Na
końcu korytarza dostrzegał światło większego pomieszczenia, które jak mieli
nadzieję było ich celem. Dobiegał stamtąd charakterystyczny dźwięk pracy
silnika. Konstrukcja tej bazy przypominała nieco układ placówek Związku,
których plany znali na pamięć, a niektóre sami zajmowali. Mimo nieznanego im
układu korytarzy wyglądało jednak na to, że budowla oznaczona przez nich jako
A, w której się znaleźli odpowiada za zasilanie obiektu.
Przed wejściem do
pomieszczenia Evergreen wystrzelił granat dymny, tuż po tym jak otworzył gródź,
po czym wpadł do środka, szybko oceniając sytuację. Podczas gdy zmieniając
położenie wodził jednocześnie wokół lufą karabinu, pozostali marines zajmowali
pozycję za osłonami w postaci urządzeń. Znaleźli się w wysokim na dwa piętra
pomieszczeniu, którego środek zajmowały nieosłonięte turbogeneratory i zespół
prądnic, tamci jak zwykle robili wszystko na opak i nie stosowali w ogóle
alternatorów. Najwyraźniej stanowiły uzupełnienie znajdującej się pośrodku
konstrukcji licznych cylindrów otoczonych rusztowaniami, gdzie znajdował się
niewielki rdzeń atomowy. Połączenia obu systemów zasilania przenikały się w
sposób zrozumiały wyłącznie dla inżynierów Związku, a Evergreen ze swą
znajomością prostych i funkcjonalnych urządzeń Sojuszu już dawno przestał
szukać logiki. Pomieszczenie tonęło w jasnym świetle padającym z sufitu, gdzie
zastosowano hartowaną szybę i podniesiono osłony. Na wszelki wypadek wystrzelił
kolejne czujniki ruchu, nim zajął pozycję nieopodal urządzeń sterujących,
stwierdzając iż nie może dostrzec zagrożenia.
- Poziom promieniowania w
normie – stwierdził Apone spoglądając na licznik. – Alfa u celu – poinformował
Gowa.
- Idziemy do was – usłyszał
w odpowiedzi. – Poślij patrol na górne piętra, ustaw czujki i porozmieszczaj
detektory ruchu. Chcę mieć kompleks A zabezpieczony w ciągu pół godziny.
Apone podszedł do panelu
kontrolnego i przyjrzał się licznym przyciskom i dźwigniom opisanym cyrylicą, a
także monitorom na którym dostrzegał tańczące sinusoidom linie oscyloskopu.
Sama mechanika, co nie ułatwiało mu dalszej pracy. Spojrzał na Vasquez, która
sprawdzała poziomy odczytów.
- Nie zdążyli stopić rdzenia
– powiedziała. – Na razie nam się poszczęściło.
- Coś za łatwo nam idzie –
odparł i rozejrzał się. Za rusztowaniami nie mógł niczego dostrzec, a czujniki
ruchu nie podnosiły alarmu. – Nie podoba mi się to, skurwysynki coś kombinują,
nie wiem czemu do tej pory nas nie zaatakowali – z drugiej strony nie mógł być
z tego powodu niezadowolony, bowiem gdy zaskoczenie mijało walka w ciasnych
korytarzach zmieniała się w jatkę, a oni nie mieli sił i środków by przebijać
się krok po kroku do przodu. Chętnie otarłby pot z czoła, bowiem w głównym
pomieszczeniu elektrowni było gorąco, lecz w kasku skafandra służącym dzięki
swym wzmocnieniom jednocześnie za hełm nie mógł tego uczynić – Dobra, szef chce
abyśmy zabezpieczyli teren. Vasquez zostaw na razie rdzeń w spokoju, stopimy go
odchodząc, zabezpieczcie wraz z Evergreenem wszystkie wejścia do tego
pomieszczenia. Malarkey, O’Hara, za mną. Czeszemy górne piętro i blokujemy
przejście do kompleksu C, odcinając im zasilanie. Kanał łączności pozostawić
otwarty.
Kwadrans po lądowaniu
panowali nad częścią bazy, wciąż nie nawiązując kontaktu z wrogiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz