21.
SNAFU osiągnęło etap TARFU,
sytuacja zdecydowanie przestała być przewidywalna, uprzednio spieprzone było
wszystko, teraz jeszcze więcej. W jednej chwili stracili w ciągu kilku sekund
trzech marines, ostrzeliwując się z niewidocznym przeciwnikiem, w kolejnej inny
wróg przybył z miejsca, którego najmniej się spodziewali.
Nie wszyscy z marines
zwrócili uwagę na wyskakujące z sufitu stwory, bowiem w tym samym momencie w
dymie ukazały się ludzkie sylwetki, które w desperackiej szarży wpadły do
pomieszczenia ostrzeliwując się na lewo i prawo. Pierwszy z żołnierzy specnazu
przeskoczył właśnie prowizoryczną blokadę unikając trafienia z karabinu M16B,
standardowej broni marines, jaką posługiwała się większość oddziału.
Desantowiec przeturlał się w lewo, kryjąc za jednym ze zniszczonych urządzeń,
po czym wychylił gotów do oddania strzału. Wówczas kałasznikow został mu
wykopany mu z ręki przez Baumannna, który jednocześnie wycelował w jego
kierunku lufę, zamierzając go zastrzelić. Specnazowiec był jednak szybszy,
drugą ręką podbił dłoń marine, a seria poszła w powietrze. Przeciwnik sięgnął
po nóż, lecz Baumannn wykazał się refleksem wyciągając kabara. Stal zaiskrzyła,
gdy oba ostrza odbiły się od siebie, po czym żołnierze wyprowadzili kolejne
ciosy. Specnazowiec nie dał się zaskoczyć, najwyraźniej używał legendarnej
sistiemy, zabójczo skutecznego systemu walki komandosów Związku. Stojący
naprzeciw niego Baumannn odpowiedział ciosami Semper Fu, jak marines zwykli
nazywać odmianę Kung Fu jaką ćwiczyli. Noże zaczęły stykać się z niewiarygodną
szybkością, lecz Kowalski nie miał czasu spoglądać na walkę, która najchętniej
by przerwał strzelając w głowę specnazowcowi. Zamiast tego musiał odskoczyć do
tyłu, by uniknąć spadającego znikąd potwora. Przybycie tych istot w ciągu dwóch
sekund zmieniło pole walki w taktyczny koszmar. Jackson w swej zbroi hardimana
na chwilę zamarł na widok dziwacznych istot, które przypominały ludzi, lecz nie
posiadały nóg. Ich kończyny zakończone były wyłącznie dłońmi, miały ich cztery. Twarze nadal były ludzkie, lecz nie
przypominały oblicz które znał, wydłużone i wąskie oczy lśniły białymi
punkcikami. Istoty przemieszczały się niezwykle szybko, odbijając się i
chwytając dzięki dłoniom elementów wyposażenia, niczym małpy bujające się na
lianach. W przeciwieństwie jednak do nich wyglądały na śmiertelnie
niebezpieczne, co udowodniły chwytając i wyrzucając w górę Vasquez i Satyę.
Kowalski dostrzegł jak potwór, który złapał Nayadę rzuca nią do kolejnego,
który łapie ją i wciąga kobietę wprost w fioletową poświatę, gdzie znikały
również nogi Vasquez.
Kapral usiłował odnaleźć się
w sytuacji. Satya znikła, choć obiecał sobie, że będzie jej pilnował, nie był
jednak w stanie tego uczynić. Wokół latały pociski i dziwaczne istoty, a władzę
przejął chaos. Gow zniknął gdzieś pośród dymu, nie mogąc wydać rozkazu bez
łączności radiowej. Na szczęście marines wiedzieli co mają robić.
Oddział przestał strzelać do
Rosjan, nie mogąc nadążyć za przeskakującymi stworami, najwyraźniej nie
potrafiąc przejść do porządku dziennego nad przybyciem dziwacznych istot, mimo
iż zostali ostrzeżeni przez Satyę co mogą napotkać. Nie walczyli wcześniej w
strefach anomalii, a doniesienia o tym co widywali tam Rosjanie, wkładali
między bajki. Wątpliwości nie miał za to specnazowiec, który wypadł z dymu i
pojawił się obok Jacksona. Nie zastanawiał się nawet przez chwilę, choć jego AK
skierowane było na hardimana, podniósł lufę ponad nim i otworzył ogień do
najbliższego ze stworów. Strzały trafiły w cel, jednak odbiły się od nagiej
skóry jednej z istot, nie mogąc jej przebić. Pociski spadły na podłogę, a
monstrum zaryczało gniewnie. Jak na komendę kilka z nich przeskoczyło w
kierunku żołnierza specnazu, który nie przerwał ognia. Jego strzały trafiały
idealnie, wciąż jednak odbijały się od skóry potworów. Istoty w ciągu dwóch
sekund znalazły się przy żołnierzu, chwyciły go swymi dodatkowymi rękami, po
czym zaczęły ciągnąć we wszystkie strony, bez widocznego wysiłki rozrywając
jego kombinezon. Żołnierz zaczął krzyczeć, a Kowalski dostrzegł jak oderwana
zostaje mu noga, i rzucona na podłogę. Stwory nie zareagowały gdy trafiały je
kolejne pociski wystrzeliwane gdzieś z dymu, z dźwiękiem charakterystycznym dla
kałasznikowów.
Nieopodal na podłogę spadła
Vasquez uderzając w nią z dużą szybkością. W ręku trzymała dymiący pistolet
M45, a tuż obok niej upadł jeden ze stworów z rozerwaną głową. Była wyraźnie
oszołomiona upadkiem, a w jej kierunku skoczył inny z potworów. Kapralowi udało
się wreszcie zmienić magazynek w M16B i widząc jak stwór wyciąga ręce w
kierunku leżącej bez ruchu marine zareagował odruchowo, strzelając wprost w
jego głowę.
Ku jego zdumieniu pocisk ją
przebił, odrzucając istotę do tyłu. Pozostałe potwory nagle zawyły i oderwały
się od rozszarpywania żołnierza specnazu, którego pozbawiły już wszystkich kończyn.
Pociski z kałasznikowów wylatujące z dymu wciąż się od nich odbijały, stwory
kompletnie je ignorowały. Teraz skoczyły w kierunku Kowalskiego. Ten otworzył
ogień. Celne trafienia znaczyły ciała dziwnych istot wyrywając w nich rany, z
ktorych tryskała krew. Wycofywał się strzelając seriami, a kolejne potwory
upadały tuż przed nim. Było ich jednak zbyt wiele by mógł cokolwiek zdziałać,
na szczęście z boku padły kolejne strzały, gdy do walki włączyli pozostali
marines. Jemu samemu po chwili skończyła się amunicja.
- Pilnować specnazu! –
zawołał, orientując się, że większość marines zmieniła cele, gdy wyrzucał
opróżniony magazynek, sięgając po następny. Wciąż nie mógł zlokalizować majora,
nad starciem najwyraźniej nikt nie panował. Wiedział jedynie, że musi przejąć
rolę Apone'a, po tym jak sierżant zginął na samym początku walki. Na razie nie
myślał o stratach. Nie miał pojęcia czy ktoś go usłyszał w zgiełku. Zewsząd
dochodził teraz wyłącznie miarodajny terkot M16B, gdy korpus atakował
poruszające się niebywale szybko stwory, wykorzystujące do przemieszczenia
elementy otoczenia. Pod ścianą dostrzegł Baumannna, który wyciągał właśnie nóż
z jednej z istot, zwrócony bokiem do żołnierza specnazu, przebijającego właśnie
innego potwora. Obaj błyskawicznie zwrócili się w swoim kierunku, a ich ostrza
ponownie się zetknęły, krzesając iskry. Nieopodal Jackson nieporadnie
manewrował skruszonym hakiem, usiłując strącić stwora, który wskoczył mu na
głowę. Pomogła mu dopiero Deveraux oddając kilka strzałów z pistoletu, które
trafiły w istotę. Choć kule nie wyrządziły jej dużej krzywdy, sprawiły że
spadła z hardimana.
Nim Kowalski zdążył wymienić
magazynek, pośrodku pomieszczenia z powietrza wypadło kilka kolejnych potworów,
zanim jednak zdążyły się wybić z miejsca lądowania nagle eksplodowały,
tryskając czerwienią i fragmentami ciał. Vasquez zrobiła kolejny raz użytek z
granatnika rewolwerowego. Mimo osłony w hełmie zaczęło mu piszczeć w uszach.
Gdy uniósł broń gotów do kolejnej serii, zorientował się że przed nim nic już się
nie porusza. Szybko powiódł lufą po pomieszczeniu, w którym zapanowała nagła
cisza.
W ciągu kilkudziesięciu
sekund sala obróciła się w ruinę. Część znajdujących się tu urządzeń
eksplodowała, niektóre iskrzyły, metalowe konstrukcje wtopione w sufit sterczały
powyginane. Fioletowy blask zniknął, a nad nimi gasły właśnie płomienie. W
pomieszczeniu unosił się dym przesłaniający częściowo widoczność. Wokół leżały
ciała dziwnych stworów, przy wejściu do pomieszczenia spoczywały zakute w
metalowe pancerze zwłoki żołnierzy specnazu i szczątki rozdartych na strzępy
desantowców. Byli tu także martwi Apone i Malarkey, a także wiele zabitych
czterorękich istot. Pozostali marine kryli się za rozmaitymi osłonami,
przeładowując broń. Pośród dymu pochylony Jackson celował działkiem w wyrwany
wybuchem otwór w ścianie, jeszcze nie tak dawno zakryty metalowymi drzwiami,
teraz leżącymi na ciele martwego O'Hary, nieopodal prowizorycznej kryjówki
kaprala. Kowalski spojrzawszy na odczyt zdziwił się, iż jakimś cudem stacja wciąż
zachowuje integralność strukturalną, nie tracąc tlenu. Ocena sytuacji zajęła mu
dwie sekundy, w trakcie których marines wycelowali karabiny w żołnierza
specnazu, z którym nadal walczył Baumannn.
- Jest mój – wrzasnął tamten, orientując się co czynią właśnie
pozostali, skrywający się w pomieszczeniu.
Specnazowiec zareagował
błyskawicznym rzutem w tyłu. Przetoczył się unikając ciosu noża, po czym
kopnięciem zwalił Baumanna z nóg. Nie uczynił jednak nic więcej, bowiem rozległ
się krótki gwizd a żołnierz przeturlał się w bok, znikając w dymie. Żaden z
marine nie zdążył oddać strzału. Baumannn poderwał się by skoczyć za nim, za
ramię pociągnął go jednak Kowalski, który przeskoczył w to miejsce. Tamten
wyszarpnął się z jego uścisku, gwałtownie go odpychając, pochylając się by
ruszyć w ślad za specnazowcem, jednak w miejscu osadził go okrzyk kaprala.
- Spocznij!
Baumannn oddychał ciężko,
jednak zatrzymał się, ściskając bezsilnie trzymanego w ręku kabara, po czym
opamiętał się i cofnął, rozglądając dzikim wzrokiem. Kowalski nie tracił czasu.
Pchnął tamtego w bok, sam skoczył za zniszczone przypierzenie. Wciąż nie
znalazł Gowa. Nie doczekawszy się wsparcia swojego dowódcy pozostałym dawał
pozostałym znaki, wydając komendy i rozkazy
przegrupowania. Marines zmieniali pozycję, cofając się z dala od wejścia i
przygotowując do odparcia kolejnego ataku. Jackson przemieścił się nieopodal
Deveraux, z niepokojem wodząc działkiem w kierunku sufitu. Vasquez znalazła się
z tyłu, celując z granatnika w stronę wejścia, by wysadzić w powietrze każdego
kto się tam pojawi. Marines otrząsnąwszy się z zaskoczenia zaczęli działać jak
dobrze naoliwiona maszyna. Kowalski był już przy O’Harze, którego nogi wystawał
spod zniszczonych metalowych drzwi. Jedną ręką sięgnął tuż za nie, by po chwili
wyciągnąć zakrwawiony nieśmiertelnik, drugą sprawdzał zamontowane na ścianie
ładunki.
- Kurwa – zaklął bezsilnie
widząc co pozostało z instalacji. Podniósł głos – Satya? Ktoś widział majora?
Gdzie Di Stefano? Coertzee? – w sali spowitej dymem niewiele można było
dostrzec. W uszach wciąż piszczało mu po kakofonii wystrzałów. Działka
przestały odpowiadać, elektronika działać. Byli zdani tylko na siebie.
Za jego plecami ściana
zaczęła właśnie drgać i falować. Chętnie by zaklął. TARFU. Podniósł głos i zawołał
Everetta, odpowiedziała mu jednak cisza. Radio milczało.
Nim miał szansę podjąć jakąś
decyzję, usłyszał donośny kobiecy głos.
- Imperialisto!
Chwilę trwało nim dotarło do
niego, że okrzyk rozległ się głębi zasnutego dymem korytarza, a kolejną nim
uświadomił sobie, kto do nich woła.
- Komandir Imperialistow! – rozległo się ponownie. Kowalski znowu się
obejrzał, patrząc na falującą ścianę, która na razie zdawała się nie zmieniać
koloru, ani stanu skupienia. Popatrzył na swoich ludzi. Nadal nie udało mu się
wzrokowo odnaleźć Satyi, która w przeciwieństwie do Vasquez nie powróciła. W
ciągu minuty stracili trzech żołnierzy, czwarty oraz ich dowódca gdzieś
zaginął, a cywile których mieli chronić zniknęli. Wynik nie napawał optymizmem.
Vasquez dawała mu znaki, przywołując
do siebie, więc z karabinem w ręku przemieścił się w jej stronę, spoglądając w
kierunku wejścia.
- Kamandir! - ponownie zawołał kobiecy głos.
Zignorował okrzyki,
docierając do marine. Pokazała mu leżące pod metalową konstrukcją ciało, a on
nie powiedział ani słowa. Sięgnął po nieśmiertelnik majora, któremu nic już nie
mogło pomóc. Upadający fragment metalowej konstrukcji przebił go na wylot.
Popatrzyli na siebie z
Vasquez. W jej wzroku dostrzegł świadomość faktu, że cała odpowiedzialność za
to co się dzieje spadła właśnie na jego barki. Ścieżka dowodzenia nigdy nie
była krótsza. Kurwa. Nie miał czasu nawet przejść nad tym wszystkim do porządku
dziennego.
- Kamandir!
- Czego? – zawołał głośno
wyrażając swoje uczucia, dając jednocześnie znaki swym ludziom, iż dowództwo
spadło właśnie na jego barki, polecając przygotować się do ataku. Wiedział jak
przyjmą ten fakt, wprawiając się w morderczy szał, stary był w oddziale
lubiany. Potrzebował chwili czasu na przegrupowanie, by dopaść odpowiedzialnych
za śmierć jego towarzyszy. Szybko wyciągnął kody dowodzenia z zasobnika majora,
zawierające dane łączności i hasła, które powinien przeczytać, zapamiętać i zniszczyć. Na razie
nie pozwalała na to sytuacja, podniósł wzrok rozważając w jaki sposób dopaść
przeciwnika w ciasnym korytarzu nie ponosząc więcej strat. Jednocześnie
pokazywał Baumannnowi, by spróbował unieść zewnętrzne zasłony, rozważając czy
pocisk z granatnika Vasquez zdoła przebić pancerną szybę, jeśli zostanie
trafiona od wewnątrz. Musiał jak najszybciej zapewnić sobie drogę ewakuacji, bo
falująca ściana nie dawała podstawy do twierdzeń, że mogą się w tym miejscu
umocnić i bronić. Tamten kiwnięciem głowy dał znak, iż zrozumiał, najwyraźniej
otrząsnąwszy się już z morderczego szału. Tyle mogli zrobić, kontynuować plan
majora, nic innego nie przychodziło mu na razie do głowy.
- Pagawaric. Porozmawiać – poprawił się po chwili głos po angielsku z
ciężkim akcentem.
- Rozmawiamy! – odkrzyknął,
dając znaki do Vasquez. Zdradzał swą pozycję, lecz dzięki temu kupował wszystkim czas niezbędny na wymianę
magazynków i przygotowanie do walki.
- Twarzą w twarz, tak się
mówi? – wykrzyknął głos.
- Chyba oszalałaś –
skomentował półgłosem Baumannn, przesuwając się wzdłuż ściany, sprawdzając
stopień uszkodzenia pozostałych zasłon.
- Komandir imperialistów – głos był nieco ochrypły. – Zapewne
usiłujecie wysadzić w tej chwili ścianę, by wydostać się na zewnątrz.
Wyjdziecie prosto w zonę. Nie będziemy was powstrzymywać przed popełnieniem
samobójstwa, wolałabym jednak z wami wcześniej porozmawiać – kobieta po drugiej
stronie starannie składała słowa w języku angielskim.
Kowalski nie zamierzał
rozważać tego co usłyszał, czekał aż Vasquez będzie gotowa by władować w
korytarz pocisk z granatnika, nie miał jednak nawet wiele czasu na odpowiedź,
bowiem kobieta nie przerywała.
- Nu tawariszcz kamandir – głos roztaczał irytującą aurę pewności
siebie. – Rozmowa jest dużo lepsza, niż kilka RPG wystrzelonych do waszego
niewielkiego pomieszczenia – zatem zaplanowali to samo. Eksplozja rakiety w
niewielkiej sali pełnej złomu i gruzów z dużą pewnością zapewniała dalsze
straty wśród oddziału. Nie mieli jednak jak do tego nie dopuścić, jedyne co im
pozostawało, to uderzyć jako pierwsi.
- Najpierw dostaniecie z
granatnika skurwiele – zawołał Baumannn, nim kapral Kowalski zareagować. Miał
już dość nadpobudliwości tamtego. Odwrócił się w stronę blondyna, dając mu znak
ręką, aby się zamknął i zmienił natychmiast swą pozycję, którą zdążył właśnie
zdradzić. Dał jednocześnie znak Jacksonowi by oddalił się jak najszybciej do
przejścia, wiedząc iż żołnierz, który uciekł spod kabara przekazał już zapewne
swym towarzyszom informacje o liczbie niewielkich sił przeciwnika w
pomieszczeniu. W dymie zdołał zapewne wyczołgać się w korytarz. Kapralowi
pozostało co najmniej pięciu marines, wciąż nie mógł zlokalizować wzrokiem Di
Stefano, który rozpłynął się w wypełniającym pomieszczenie dymie, przepadł tak
samo jak Coertzee. Lub też został zabrany przed atakujące ich stwory, choć nie
do końca jeszcze zaakceptował ten fakt, mimo iż widział wyraźnie jak w
fioletowym świetle zniknęła Satya. O dziwo ta strata zabolała bardziej niż
śmierć czterech towarzyszy broni. Nie wspominając już o majorze. Na jego barki
spadła odpowiedzialność, której nigdy nie chciał i zawsze starał się uniknąć,
jednak korpus postanowił docenić go i mianować podoficerem, co miało swoje
konsekwencje. Nie miał nawet nad czym się zastanawiać, wyszkolenie nie
pozostawiało na to miejsca. Bieżąca sytuacja wymuszała na nim na razie
zignorowanie tego faktu i stawienie czoła bieżącemu problemowi, temu który był
wyposażony w kałasznikowy. Nawet jeśli
nie szkodziły one dziwacznym istotom, marines byli niezwykle podani na
wystrzeliwane pociski. Pora zacząć myśleć taktycznie. Nie miał pojęcia ilu ze
specnazowców kryło się jeszcze w czeluściach korytarza, wyeliminowali na pewno
trzech w ciężkich zbrojach, a na jego oczach zginęło dwóch innych. Nie wiedział
ilu mogło zostać rozstrzelanych przez działka i podczas ataku, ale potencjalnie
wróg miał przewagę dysponując sześcioma żołnierzami i siódmym w pancernej
zbroi, o ile Deveraux poprawnie oceniła siły atakujących. Z kolei prócz Gowa
trójka marines już nie żyła, O’Hara zginął przygnieciony drzwiami, Apone
zastrzelony, zaś Malarkey napotkawszy na swej drodze granat. Ich towarzysze
zdążyli już z właściwą dla marines szybkością zabrać ich nieśmiertelniki
Nim zdążył podjąć jakąś
decyzję Baumannnowi udało się podnieść jedną z osłon. Zaczęła podjeżdżać do
góry wpuszczając do wnętrza nieco światła, lecz nie miało ono charakterystycznej
barwy marsjańskiego nieba. Zdawało się kompletnie szare, lecz nim Kowalski
zdążył zarejestrować więcej, gdzieś nad nim znowu zabłysł fiolet.
- Nadchodzą! – krzyknęła
Deveraux i zaczęła strzelać do spadających z góry istot, zdążywszy zamienić już
pistolet i nieporęczną w pomieszczeniu snajperkę na karabin. Kapral
zarejestrował strzały z głębi korytarza, z którego dobiegał go kobiecy głos,
lecz żadne pociski nie wpadły do pomieszczenia. Najwyraźniej specnaz miał
własne problemy. Chwilę później dźwięk kałasznikowów zagłuszyły serie z
ciężkiego karabinu, a on rozpoznał działko zamontowane w pancerzu bojowym.
Wszystkie dźwięki zlały się w jeden ciągły hurgot wystrzałów.
Czterorękie potwory wypadały
z fioletowego światła, uderzając z wyraźnym zaskoczeniem o podłogę, pośród
spowijającego pomieszczenie dymu. Wykorzystała to Vasquez wystrzeliwując
kolejny raz granat, a wybuch ponownie
rozerwał znajdujące się w tym miejscu stwory, rozrzucając ich szczątki wokół,
wypełniając pomieszczenie fragmentami ciał i krwi. Wciąż jednak przybywały
kolejne, trafiane seriami pocisków z karabinów. Kowalskiego zmroziło, gdyż mimo
iż udawało się trzymać je na dystans, wiedział iż za chwilę stracą przewagę,
gdy skończy im się amunicja i nie będą mieli chwili wytchnienia by przeładować
magazynki. Nie widział jednak w ciasnym pomieszczeniu możliwości przyjęcia
innej taktyki. Przeciwnik przybywał z każdego możliwego kierunku, po tym jak na
suficie otworzył się wektor wejścia.
Od strony korytarza do
pomieszczenia coś wyleciało uderzając wprost w kolejne stado potworów, jakie
upadło na podłogę, szykując się do skoku.
- Unik! – zdążył zawołać
Kowalski nim nastąpiła implozja błękitnego światła. Rzucił się do tyłu by
uniknąć wyładowania granatu impulsowego, którym posłużyli się właśnie
specnazowcy. Przez pomieszczenie przetoczyły się iskry i rozbłyski wyładowania,
przeskakujące między metalowymi elementami, po czym znikły bez śladu. Poszycie
skafandra i odległość osłoniły kaprala, jednak Jackson nie miał tyle szczęścia.
Hardiman zastygł nieruchomo po tym jak przeszyło go wyładowanie energii, a on
sam stał się punktem skupienia natężenia elektrycznego. Gdyby nie opuszczona
zasłona poczułby woń spalenizny.
Fioletowy blask znikł. Sufit
znowu stał się zestaloną płaską powierzchnią. W dymie leżały drgające potwory,
jednak to nie one były głównym problemem. Wejście do pomieszczenia zajmowało
teraz trzech żołnierzy specnazu, odzianych w kombinezony ze znakiem czerwonej
gwiazdy, osłanianych przez czwartego, zakutego w zbroję bojową, za którym się
kryli. Wpadli do środka i zastygli z wycelowanymi karabinami, sami pozostając
na celowniku rozproszonych wokół marines. Nie próbowali się ukryć, najwyraźniej
szukali w dymie celów. Nim ktokolwiek zdążył otworzyć ogień z głębi korytarza
do pomieszczenia wkroczyła kolejna sylwetka, trzymając kałasznikowa z lufą
skierowaną ku górze. Stanęła przed czwórką żołnierzy, tuż przy pancerzu
- Kamandir Imperialistow!- powiedziała rozglądając się, po
pomieszczeniu. Uniosła obie dłonie do góry, trzymając w nich nad głową karabin.
Kobiecy głos był doskonale słyszalny w zapadłej nagle ciszy. Kowalski nie
poruszył się, gotów oddać strzał. Zorientował się, że nie może tego uczynić, wystrzelał
wszystkie naboje. Nie spuszczał wzroku z tamtych, z jakiegoś powodu
zaryzykowali wystawiając się na strzał. Wyrzucił magazynek i nie tracąc z oczu
kobiety w skafandrze, podpiął kolejny. Kątem oka dostrzegl jak Vasquez kręci
głową, nie miała w pobliży siebie naboi do granatnika, które znajdowały się z
drugiej strony pomieszczenia. On z kolei nie miał już granatu. Zdejmą kobietę,
pancerz osłoni pozostałych, w ciasnym pomieszczeniu gdy zakuty w stal użyje
działka zmiecie kolejnych kilku żołnierzy. Musiał jakoś wyrównać szanse. Z
jakiegoś powodu kobieta zaryzykowała, wystawiając się na strzał. O dziwo nawet
Baumannn nie pociągnął za spust, choć Kowalski podejrzewał, że zwyczajnie
skończyła mu się amunicja. Pozostali marines czekali na jego komendę. Decyzja
była szybka, choć był przekonany, że będzie jej żałował. Dał znak swoim i w
ułamku sekundy poderwał się, woląc nie myśleć się jak wielkie ryzyko podejmuje.
Gdy ruszył w kierunku kobiety, czekał na padające w jego kierunku strzały, te
jednak nie nadeszły. Po wyjściu zza osłony przeszedł kilka kroków, omijając
leżące wszędzie istoty i zatrzymał się na wprost niej. Poprzez dym nie mógł
dostrzec skrytej w hełmie twarzy. Podniósł osłonę i skrzywił się, gdy z całą
siłą uderzył w niego zapach śmierci, spalonych kabli, wystrzelonego prochu,
rozlanej krwi, prawie uniemożliwiający oddychanie. Zakasłał.
- Kapral Theodore Kowalski,
Korpus Marines Stanów Zjednoczonych Ameryki, Siły Sojuszu Wolnych Narodów. USMC
– powiedział z wyzwaniem w głosie. Jeżeli to pułapka i tak niczym nie
ryzykujemy, za chwilę obie strony urządzą w pomieszczeniu jatkę. A teraz mów czego
kurwa chcesz, byśmy mogli się wreszcie pozabijać.
Kobieta patrzyła w jego
kierunku, a w głębi korytarza za jej plecami dostrzegł ruch. Kryli się tam inni
specnazowcy. Na razie jednak nie atakowali, a ona uczyniła krok w jego stronę.
Teraz mógł dostrzec jej oczy i biegnącą przez środek twarzy szramę.
- Major Swietłana Budzyńska,
Podrazdeleniya specjalnogo naznachenija
Sojuza kommunisticzeskich respublik – odparła, po czym dodała – Specnaz.
Wpatrywali się w siebie
badawczo, a chwila dłużyła się w nieskończoność. Osłona jej hełmu była
podniesiona, mógł więc dostrzec jej zielone oczy. Blizna ciągnąca się z lewego
policzka ku prawemu oku oszpecała ją. Kiedyś musiała być ładna.
- Mamy impas, kapralu –
powiedziała. – To chyba odpowiednie słowo? – jej angielski był poprawny. Zbyt
poprawny, zauważył Kowalski, choć po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się
rozmawiać z jakimkolwiek żołnierzem Związku. Nie spodziewał się, że będzie on
znał jego język.
- Nie widzę tu impasu –
odparł. - Widzę tu pięciu żołnierzy
wystawionych na łatwy strzał.
- A jednak rozmawiamy. Nie
strzelacie. To już coś.
Zamilkła, jakby
zastanawiając się co powiedzieć.
- Za chwilę do tego wrócimy.
Wydaje mi się, że nasz czas jest ograniczony – rzekł kapral. – Nie traćmy go.
Czego chcecie?
Budzyńska taksowała wzrokiem
pomieszczenie, usiłując dostrzec coś w dymie.
- Macie rację, kapralu. Nie
traćmy czasu – powiedziała. – Wydaje mi się, że to, co ze sobą przywieźliście
jest wspólnym problemem.
- Co ze sobą przywieźliśmy?
- Wasi sojusznicy obrócili
się przeciw wam.
- To wasza sprawka, sami
sobie tu stworzyliście anomalię. Nie przywieźliśmy ich – Kowalski wpatrywał się
w nią uważnie, usiłując ocenić jej reakcje. Nie był w stanie jednak niczego
dostrzec.
- Nie?
- Nie.
Patrzyła w jego oczy, a on
nie mógł wytrzymać jej spojrzenia. Nagle odwróciła wzrok.
- Twoje kłamstwa są
nieistotne imperialisto – powiedziała. – Mam jednak wrażenie, że potrzebujemy
się nawzajem. Sytuacja…. tego wymaga.
Gdzieś z tyłu rozległ się
wulgarny komentarz Baumannna, podobnie jak pozostali marines słuchającego
głośnej wymiany zdań. Natychmiast przyciągnął uwagę jednego ze specnazowców za
plecami Budzyńskiej, a lufa powędrowała w kierunku głosu. Kowalski nie ruszył
się z miejsca, wiedział że pozostali z ich oddziału gotowi są pociągnąć za
spust w każdej chwili.
- Potrzebujemy? – zapytał.
– To czego potrzebuję, to położyć was
trupem. Przed chwilą zabiliście kilku naszych ludzi.
- Trzech. I zapewne waszego
kamandira, skoro rozmawia ze mną kapral, bo nie sądzę, by oficer marines gdzieś
się ukrył w takiej sytuacji – sprecyzowała Budzyńska. – Nie ma sensu ukrywać
przede mną liczby. Jako wyraz mojej dobrej woli zdradzę, że zabiliście sześciu
moich ludzi. I zapewniam was, że stojący za moimi plecami lejtnant Gruszawoj z
wielką ochotą pociągnie za spust by wyeliminować zdradzieckich imperialistów za
to, co uczynili. W pierwszej kolejności zapewne strzeli do mnie, by wydać wyrok
zgodnie z kodeksem wojennym ludowych republik za odstępstwo i paktowanie z
wrogiem. Ale nim do tego dojdzie, jeśli utrzymacie swych ludzi na wodzy,
proponuję porozmawiać, wystrzelać zawsze się zdążymy.
Patrzył na nią zastanawiając
się co knuje. Za dużo gadasz, pomyślał. Dlaczego wystawiła się na strzał? Nie
mieli jak w tym czasie okrążyć ich i przedostać się z ciasnego korytarza. O co
jej chodzi?
- Gracie na czas, usiłując
właśnie zajść za nasze plecy, lub przygotować inną niespodziankę – odpowiedział
mając dość gładkiej przemowy. – Więc z całym szacunkiem, towarzyszko major –
użył jej wyszukanego stylu i zaakcentował, przypominając sobie z kim rozmawia.
– Czego chcecie?
- Uważacie, że wystawiałabym
się na lufy waszych karabinów, gdybym chciała was zaatakować? – zapytała. -
Powinnam. Napadliście na tę bazę i zabiliście jej personel. Nie puścimy tego
wam płazem.
- Personelu już w niej nie
było. A ja uważam, że ta rozmowa właśnie dobiega końca, jeśli nie przejdziecie
do rzeczy – powiedział. – Za dziesięć sekund sprawdzimy kto przeżyje kolejną
rundę. Powiedziałbym, że my mamy większe szanse, bo wasza pozycja jest zbyt
odsłonięta.
- Za to jest na niej jeszcze
imperialistyczny kapral.
- Z chęcią poświęci się by
zabrać ze sobą majora komunistów i czwórkę jej ludzi. Niewielka strata jaka
okupi sukces marines. Pięć sekund.
- Negocjacje z wami nie są
łatwe, kapralu – powiedziała Budzyńska. – Chcę rozejmu.
- Nie wiedziałem, że
negocjujemy. Mamy właśnie rozejm – zauważył. – Możemy jeszcze wynegocjować, iż
rzucicie broń i dacie się zastrzelić.
- Nie możemy. Toczymy wojnę
– przypomniała. – A wy jesteście na terenie Związku Ludowych Republik. Nie
możemy pozwolić wam odejść, jeśli ktoś ma rzucić broń, to wy, imperialistyczni
agresorzy. Rozejrzyjcie się Imperialiści. Żadne z nas nie może nawet udać się w
swoją stronę. Wszędzie jest zona. Jeśli zajrzycie za moje plecy, zobaczycie ją
nawet w korytarzu, którym przybyłam. Wy macie ją tuż obok. Jeśli tu zostaniemy,
będziemy ją za chwilę mieli w środku.
- I co dalej? – zapytał.
- Nim zaczniemy do siebie
znowu strzelać, spróbujmy się stąd wydostać.
Kowalski wciąż nie
dostrzegał żadnego ruchu w głębi korytarza, zaś czwórka za plecami Budzyńskiej
trwała nieruchomo. Zastanawiał się co kobieta knuje.
- Podobno nie mam się jak
stąd wydostać – powiedział z wyraźną ironią. -
Usłyszałem przed chwilą, że na zewnątrz jest zona. Anomalia. Choć na to
nie wygląda, niebo okazało się całkiem normalne.
- Pomyliłam się – odparła
Budzyńska, a w jej głosie nie dało się słyszeć fałszu. Tylko niezachwianą
pewność siebie.
- Nie wydaje mi się,
żebyście byli mi potrzebni. Sami otworzymy sobie wyjście – odparł.
- Łatwiej się wychodzi, gdy
nikt nie przeszkadza – jej głos zdawał się ociekać słodyczą. – Kiedy nikt nie
strzela rakietami i nie rzuca ładunków wybuchowych do pomieszczenia.
- Łatwiej jest, kiedy nie
trzeba walczyć z jakiś potworami, które pojawiły się tutaj wraz z waszym przybyciem
– zauważył. - Nie wiem o jakich sojusznikach mówisz, ale chyba to wasi
przyjaciele.
- Chyba nie sądzicie, że
puścilibyśmy na was twory, które są odporne na naszą broń? – zapytała. – Ja
nadal podejrzewam, że to wasza hodowla, która wyrwała się spod kontroli.
- Nie wiem czym są –
odpowiedział, nie dając poznać po sobie, iż nie rozumie sensu jej słów. Miał
wrażenie, że tak właśnie powinien postąpić. Hodowla, zanotował, świetnie, czyli
mają takie potwory. Chrząknął – Kiepsko widzę rozejm, w którym wszyscy muszą
przede wszystkim pilnować siebie nawzajem, a tylko jedna strona ma broń zdolną
pokonać takie zagrożenie. Wolę zużyć amunicję na innego przeciwnika, dopóki
jeszcze ją mam. Sprytnie to z waszej strony pomyślane, usiłować zdobyć nasze
zaufanie dzięki tym potworom.
Budzyńska nie miała czasu
odpowiedzieć, bo jednocześnie wykrzyknęli Vasquez i jeden ze specnazowców.
Słysząc słowa ostrzeżenia Kowalski zareagował instynktownie rzucając się w bok,
dostrzegł, że podobnie czyni Budzyńska, a żołnierze za nią się rozpierzchają.
Stwory powróciły w większej
liczbie. Wylały się znikąd swą masą wypełniając pomieszczenie od strony
wejścia. Korytarz rozbłysł fioletowym blaskiem, który po chwili zniknął za
kłębiącą się masą ciał. Potwory nieco zdezorientowane zaczęły wpadać do środka.
Nie zdążył wydać marines rozkazu, zaczęli strzelać nie przejmując się faktem,
iż na ich drodze znajdują się żołnierze specnazu. Przez staccato przebił się
chrobot i niespodziewanie ożył interkom umieszczony w hełmie, wbrew wszelkim prawom
fizyki.
- Przerwać ogień! –
wrzasnął, do mikrofonu. Odzyskali łączność, która zamilkła na początku bitwy.
Strzelanina prowadzona była bezładnie. Oddział ukryty w ciasnym pomieszczeniu,
wciąż był jednak elitą wojsk Sojuszu i zareagował momentalnie wykonując karnie
polecenie, a strzały umilkły. Kowalski zawołał: - Kto ma jeszcze granat?–
musieli zacząć oszczędzać amunicję. - Cofnąć się! - zawołał widząc co się
święci. Żołnierze speznazu zniknęli rozpływając się w dymie, zapewne padając na
ziemię w ślad za Budzyńską. Pozostał jedynie odziany w metalową zbroje, od
której białymi iskrami odbijały się kule, rykoszetujące wokół. Obrócił się w
kierunku wejścia, gdzie narastała ruchoma masa, po czym odpalił stanowiący
przedłużenie jego ramienia miotacz ognia. Strumień niebiesko-pomarańczowego
płomienia trafił wprost w potwory, a kapral choć oddalony o dobre kilka jardów
poczuł jak temperatura w pomieszczeniu
gwałtownie wzrasta. Metanapalm, zabójcze skoncentrowane paliwo używane przez
Związek, podnoszące błyskawicznie temperaturę do 1000 stopni Farenheita. Istoty
zniknęły w ścianie płomieni, a we wnętrzu ścianek hełmu Kowalskiego kakofonią
odbiły się przeraźliwe piski i dźwięki przypominające krzyki. Po chwili zlały
się w przeciągły wrzask, a w kaprala uderzył podążający za
falą gorąca smród palonego mięsa. Odczołgał się jak najszybciej do tyłu,
rozglądając się i opuszczając osłonę hełmu. Nie dostrzegł istot w żadnym innym
miejscu, lecz zarejestrował, iż ściana gdzie znajdowało się wejście prowadzące
do łącznika wiodącego do podziemnego bunkra zmieniła się w płynną ścianę wody,
drgającą niczym niespokojna tafla.
- Deveraux, pilnuj
pleców, Vasquez sufit! – zawołał, po czym skrzywił się, bowiem wywołał
interferencję w słuchawkach. Łączność powróciła mocno erratyczna, co w zasadzie
nie powinno go dziwić, bo przecież w środku działań wojennych takie rzeczy były
czymś normalnym, zgodnie z niepisanym prawem spierdolonej sytuacji i toczenia
bitwy. Jeżeli coś ma szansę się nie udać, z całą pewnością pójdzie nie tak. To
pozostawiało jedynie Baumannna i jego pilnujących specnazu i wrogich istot.
Czwórka marines, po tym jak Jackson został wyłączony. Miał nadzieję, że nie na
trwałe, nie mieli jednak jak mu pomóc.
Jednakże wróg
najwyraźniej nie dbał o własne straty, co uświadomił sobie widząc jak żołnierz
w zbroi rusza powoli w stronę ściany płomieni, a strumień płonącego metanapalmu
kieruje w głąb korytarza, gdzie jeszcze przed chwilą prócz czterorękich istot
znajdowali się jego właśni ludzie. Chwilę później miotacz płomieni zgasł, a
żołnierz stanął na wprost morza ognia z wycelowanym działkiem, czekając na to
co mogło stamtąd wyskoczyć. Na razie jednak nic nie wynurzyło się z płomieni.
Metanapalm spalał ciało w ciągu kilku sekund.
- Meldować się –
rzucił Kowalski półgłosem do mikrofonu, naciągając osłonę na hełm. Powietrze
wypełniła dławiąca woń spalanego wroga, a czarny dym sprawił, iż oczy zaczęły
łzawić. Odczołgiwał się przy tym do tyłu. Łączność sprawiła, że mogli
porozumieć się, nie zwracając uwagi wroga.
Vasquez, Deveraux
zgłosili się od razu. Baumannn po chwili, niespodziewanie rozległ się także
głos Di Stefano.
- Gdzie jesteś? –
kapral był rzeczowy.
- Z tyłu, nie mogę
się ruszyć, przywaliło mnie rusztowanie. Odzyskałem właśnie przytomność – głos
marine zdradzał objawy paniki. – Koło mnie ściana przestała istnieć.
- Vasquez
zlokalizuj Di Stefano – polecił Gow. – Deveraux, sprawdź co z Jacksonem.
- Specnaz… -
rozległ się głos Baumannna.
- Jeśli spróbują
strzelać, odpowiedz ogniem, nie próbuj strzelać pierwszy – powiedział zdając
sobie w tym samym momencie sprawę, że nie ma pojęcia gdzie podziała się
Budzyńska i trójka jej żołnierzy. W pomieszczeniu nie było zbyt wiele widać,
teraz całkowicie wypełnił je czarny dym. Gdyby spróbowała zacząć strzelać do
nich, nikt nie wyszedłby z pomieszczenia cało, wciąż jej nie wierzył, jednak w
jej słowach były elementy logiki. Najwyraźniej znaleźli się w tym samym gównie.
Patrzył na żołnierza w zbroi, który właśnie spalił swych towarzyszy wraz z
wrogimi istotami i docierało do niego, że Budzyńska może naprawdę nie chce
chwilowo wdać się w walkę.
- To jest kurwa
specnaz! – Baumannn zdradzał objawy napięcia. Najchętniej rozwiązałby problem
wroga w pomieszczeniu jak najszybciej, a Kowalski zupełnie mu się nie dziwił.
- Wykonać
żołnierzu! – polecił ostro. Nabrał powietrza i dodał: - Spokojnie. To że nie
strzelamy do nich w tej chwili, nie znaczy, że zawarliśmy z nimi pokój.
Zrozumiałeś Baumannn? – po chwili powtórzył ostatnie zdanie jeszcze głośniej. -
Nie teraz.
- Tak, kapralu! –
wyrzucił z siebie Baumannn wytrenowane słowa z prędkością doświadczonego
żołnierza.
- Pamiętasz, że to
są skurwiele z wrogiej armii? –zapytała cicho Deveraux.
- Pamiętam, że mamy
tu wyjątkowy burdel – odparł wymijająco.
Kurwa. To co
powinien zrobić, to zaatakować specnaz. Interkom zachrypiał. Miał nadzieję, że
łączność nie zaniknie, bowiem ułatwiała mu nieco zapanowanie nad sytuacją. O
ile nad czymkolwiek panował, nie był w stanie sobie przypomnieć kiedy
jakikolwiek żołnierz Sojuszu znalazł się w takiej sytuacji. Walki ze stworami z
anomalii nie zdarzały się nawet w Europie, nie słyszał by ktokolwiek rozmawiał
ze specnazem. Tym bardziej zwykły kapral, na którego barki spadła taka
odpowiedzialność, gdy jego dowódca został zabity. Przez tych skurwieli. Niczym
zły duch nieopodal niego z dymu powstała Budzyńska. Odpowiedzialna za śmierć
Gowa, Apone'a i pozostałych. Dostrzegł jak podnosi się i idzie w jego stronę, z
bronią uniesioną nad głowę, wyciągającą do niego rękę, by pomóc mu wstać.
Musiała go dostrzec. Całkowicie ją zignorował i wstał samodzielnie. Przez szybę
osłony zauważył Deveraux pochyloną, gotową do oddania strzału, kierującą się w
kierunku hardimana. Jego umysł odnotował fakt, iż pozostali żołnierze specnazu
wciąż leżeli ukryci w dymie. Wykorzystali sytuację, by ukryć się w
pomieszczeniu.
Budzyńska coś do
niego mówiła. Sięgnął do osłony hełmu, lecz nim zdążył ją opuścić interkom, ten
znowu zachrypiał.
- Proszę
uważać – usłyszał.
- Cieszę się, że
pan żyje Cortzee – mruknął. - Doskonałe ostrzeżenie, mam zwyczaj bezgranicznie
ufać napotkanym w środku wrogiego terytorium żołnierzom specnazu.
- Ona nie jest ze
specnazu. Te skurwiele prędzej by się zabiły niż z nami rozmawiały. Skoro to
robią, to znaczy, że czegoś od nas chcą.
Ona jest kimś więcej, gdyby zwykły oficer zaczął paktować z nami, jego ludzie
natychmiast by go zabili – powiedział Coertzee. – Proszę nie odpowiadać, będę
słuchał, tak jak poprzednio, mówicie wystarczająco głośno. Mam nadzieję, że pan
z kolei posłucha mnie.
Skurwiel, cały czas
siedział schowany w dymie i czekał jak rozwinie się sytuacja. Nie próbował
nawet strzelać, po prostu się schował. Kowalski zawahał się po czym podniósł
osłonę hełmu.
- Rozkazy wydane? –
zapytała Budzyńska. – Wojsko gotowe by do nas strzelać?
- Wojsko gotowe do
odparcia ataku twoich ludzi, towarzyszko, którzy się tu kryją – nie pozostał
dłużny. Za plecami Budzyńskiej poruszył się metalowy pancerz. Nie uszło jego
uwadze, iż znalazł się już na celowniku żołnierza w zbroi, którego lufa działka
celowała dokładnie w jego głowę.
- Nie jestem w
nastroju imperialisto, właśnie straciłam kilku żołnierzy – odparła Budzyńska.
Miał już na końcu języka komentarz, że podpaliła ich sama, lecz nagle dotarło
do niego jak bardzo będzie to bez sensu.
- Moje kondolencje
– powiedział po prostu, choć w jego głosie nie było słychać żalu, raczej
sarkazm.
- Wiesz dlaczego
kazałam ich spalić? - zapytała pełnym emocji glosem. Nie odpowiedział. Rzuciła
jakieś słowo po rosyjsku, którego nie zrozumiał, ale wyraźnie było
przekleństwem. Głośno zawołała: - Wnimanje! Wstawac! - W dymie dał się słyszeć
głos protestu, który stłumiła wykrzykując kolejne słowa w ojczystym języku. Po
chwili ukazała się dwójka specnazowców, która wykorzystała dobrze moment
chaosu. Musiał przyznać, że zajęli idealne pozycje strategiczne, by trzymać
marines w szachu. Trzeciego wciąż nie było widać, mimo iż Budzyńska zawołała
ponownie. Ruszyła przed siebie, nie spuszczając oczu z wejścia do
pomieszczenia. Z niewiadomego powodu zdawała się ignorować fakt, że znajdowała
się na celowniku przeciwnika. Kowalski chcąc nie chcąc ruszył za nią.
Nim zdążył coś
powiedzieć już się zatrzymała. Po chwili stanął obok, spoglądając na ciało
specnazowca, w skafandrze którego ziała pokaźnych rozmiarów dziura na plecach.
- Jak zwykle
jesteście zdradzieccy i wiarołomni imperialisto – syknęła, po czym
błyskawicznym ruchem wbiła mu lufę kałasznikowa w brzuch. Kątem oka zorientował
się, że pomieszczenie ożyło, a specnaz i marines znikają za osłonami, biorąc
się nawzajem na cel.
Drgnął czując ból,
lecz mimo to zawołał:
- Nie strzelać! –
miał nadzieję, że nikt z jego ludzi nie okaże się zbyt krewki. Nie próbował się
oglądać, doskonale wiedział co dzieje się teraz w zadymionym pomieszczeniu, w
którym oddychanie stawało się równie trudne jak próba dostrzeżenia kogokolwiek.
Karabiny powędrowały do góry, a żołnierze po obu stronach gotowi byli do
oddania strzału. Popatrzył na Budzyńską i najbardziej szczerym głosem na jaki
go było stać powiedział: - Znalazł się na linii ognia. To przypadkowy strzał –
choć sam w to nie do końca wierzył.
- Za chwilę na
linii ognia znajdzie się kapral Sojuszu i jego ludzie – poinformowała
Budzyńska. – Straciłam właśnie przewagę ogniową, więc zgodnie z każdym
podręcznikiem taktyki muszę jak najszybciej doprowadzić do konfrontacji, by
osiągnąć co najmniej równowagę sił, a przede wszystkim przewagę. Może jej nie
zdobędę, ale wy poniesiecie straty.
- Di Stefano! –
Kowalski podniósł głos zapominając, iż działa jego interkom. – Jesteś cały?
- Tak – potwierdził
głos w interkomie. – Mam ją zdjąć?
- Nie. Weź Baumannna
i dokończcie montowanie ładunków.
- Co takiego?
- Wszyscy słyszeli?
– powtórzył poirytowany do interkomu.
- Potwierdzam –
Kowalski miał nadzieję, że wykonają polecenie. Nie potrzebował teraz żadnej
dodatkowej inwencji. - Zadowolona? – zapytał. Wciąż nie opuściła kałasznikowa.
- Imperialisto,
zabiliście zbyt wielu moich ludzi bym mogła ten fakt zignorować – powiedziała.
- Ostatniego strzałem w plecy.
- Zabiliście już co
najmniej trójkę z nas. Oraz mojego dowódcę. Czego wam po prosu nie możemy darować
– odparł Kowalski. – A mimo to rozmawiamy. Jak sama powiedziałaś.
- Rozmawiamy, bo
chyba jednak mamy wspólnego wroga – zauważyła. – Choć żadne z nas nie jest
jeszcze co do tego w pełni przekonane. Dopóki jednak tego nie potwierdzimy, nie
szukajmy powodu by się pozabijać – zaproponowała.
- Nie potrzebny nam
żaden powód. Mamy wojnę – przypomniał.
– Zabijamy się teraz? Czy czekamy aż załatwi
to za nas zmienna i zona? Może kontynuujmy ją w
dogodniejszym miejscu – jej głos wciąż był pełen wściekłości.
- Zgadzam się –
powiedział po chwili wahania. Odwleczenie nieuniknionej konfrontacji było w
jego interesie, przede wszystkim należało opuścić to ciasne pomieszczenie,
gdzie wszystkich świerzbiły palce by pociągnąć za spust, a falująca ściana i
przybywające znikąd stwory nie napawały optymizmem.
- Jak widzisz
imperialisto, jestem się w stanie obronić przed tymi potworami, więc twój
zarzut, iż twoi ludzie zużyją amunicję nie jest słuszny. Mam jeszcze sporo
granatów Mazura – powiedziała. – Przybywają co mniej więcej dwie minuty.
- Zauważyłem –
potwierdził. – Jest ich coraz więcej. Zupełnie jakby posyłano tu coraz większe
siły – bo poprzednie nie wracają, dodał w myślach. Jakby coś kierowało tymi
istotami i usiłowało ustalić co stało się z tymi, które nie wróciły.
- To nieistotne –
odparła Budzyńska. – Co dalej?
- Sprawdzamy czy da
się wyjść przez ścianę – powiedział. – Nie pozostał nam już żaden inny
kierunek. Gdy ją wysadzimy, możecie iść za nami, jeśli będzie dokąd.
- Nie za wami –
powiedziała. – Pójdziemy razem z wami. Chyba nie sądzisz kapralu, że pozwolę
pójść wam przodem, żebyście mogli do nas strzelać?.
Zastanawiał się co
powiedzieć, lecz nie znalazł dobrych słów.
- Dobrze – zgodził
się. – Niech twój pancerz da nam osłonę przed potworami– kiwnęła głową. Kowalski
cofnął się, sprawiając że nieprzyjemny ucisk wbijanej lufy kałasznikowa zniknął
z jego żołądka. Odwrócił się z jakiegoś powodu przekonany, że nikt do niego nie
strzeli. Miał rację.
- Sugeruję jej na
razie posłuchać… - zaczął Coertzee. - Ta anomalia za naszymi plecami zdaje się
rosnąć. Ona ma rację, zawsze zdążycie się pozabijać.
- Nie teraz – uciął
Kowalski. – Proszę się uciszyć. Do wszystkich, przygotować się do ewakuacji.
Zabrać tylko broń i amunicję, resztę sprzętu porzucamy. Wracamy do pierwotnego
scenariusza – wszyscy zrozumieli. Na pasie czekał Buran. Najpierw musieli się
stąd wydostać.
- Tango? – zapytał
Di Stefano.
- Na razie nie są
priorytetem – powiedział stwierdzając, iż do czasu wysadzenia dziury w ścianie
Budzyńska i jej czwórka pozostałych przy życiu desantowców nie powinni
przeszkadzać. – Nie spuszczać ich z oka, ale nie podejmować działań. Czy to
jasne? – nacisnął.
- Jesteś pewny,
Ted? – ponownie odezwała się Vash.
- Jeśli czegoś
spróbują, nie wahaj się – odparł. – Dopóki nie przeszkadzają mamy większe
szanse by się stąd wydostać. Wszyscy zrozumieli?
- Tak – kwitowali
po kolei, choć domyślał się co czują. Byli jednak marines, wyszkolonymi i
posłusznymi wydawanym rozkazom.
- Baumann,
skurwysynu, potwierdzić – polecił Kowalski.
- Przyjąłem – mruknął
marine, co tylko utwierdziło kaprala w jego podejrzeniach.
- Kapralu, proszę…
- Coertzee był nieustępliwy. Zobaczył go jak wynurza się z dymu po drugiej
stronie pomieszczenia, ujawniając swoją obecność. Musiało mu bardzo zależeć.
Kowalski miał go jednak w dupie, miał na głowie inne rzeczy.
- Proszę poczekać i
się nie odzywać. Więcej nie powtórzę – warknął w odpowiedzi do interkomu. –
Bądźcie gotowi na kolejny atak na każdym możliwym kierunku. Prawdopodobnie w
ciągu kolejnej minuty. – choć coś ich długo nie ma, dotarło do niego.
Szybkim krokiem
podszedł do ciał Apone’a i Malarkeya. Sprawdził odczyty aby się upewnić,
potwierdzając ich śmierć z ręki specnazu.
- Kapralu! –
zawołała Budzyńska. Stała w tym samym miejscu,
nieopodal żołnierza w zbroi. Pozostali trzej zdążyli rozpłynąć się już w
dymie, zapewne zajmując pozycje w dogodnym miejscu, by pilnować marines i
czekać na kolejny atak stworów. Rosjanka zakasłała od gryzącego dymu. – Nie
powiedziałam ci dlaczego spaliłam moich ludzi, gdy zginęli. Wokół nas rodzi się
zona. Sugeruję strzał w głowę lub spalenie ich ciał. To dość skutecznie
powstrzyma waszych żołnierzy przed powrotem.
- Co takiego? -oczy
Kowalskiego na chwilę się rozszerzyły. Uświadomił sobie co kryje się za tymi
słowami, przed oczami stanął mu żołnierz w pancerzu palący poległych kamratów,
przypomniał wszystko co wiedział na temat strefy anomalii. Zamknął na chwilę
oczy wiedząc, że nie ma komfortu długiego podejmowania decyzji i nie może
pozwolić sobie na zabranie ciał poległych. Kurwa.
- Ona ma rację –
usiłował wtrącić się Coertzee, lecz umilkł pod ostrzegawczym spojrzeniem
kaprala. Wszystkie opowieści, o tym, że na granicy z anomalią to, co martwe
powraca, nagle stały się zbyt realne. Nikogo nie pozostawiamy, pomyślał z
goryczą, żelazna zasada marines, tym razem musieli ją złamać. Gow, Malarkey,
Apone… Nie zastanawiał się jednak teraz nad tym jak ocenione zostaną jego
decyzje, nie mógł sobie na to pozwolić. Pieprzona wojna. Nie miał wyjścia i był
jedyną osobą, która mogła to zrobić. Wyciągnął pistolet M9A1 i oddał strzał
wprost w głowę Apone’a, a potem dla pewności drugi. Zapadła cisza.
- Semper Fi! –
zawołał, uświadamiając sobie, że jego ludzie wpatrują się w niego. Poczuł jak
zalewa go fala wściekłości.
- Do swoich zadań!
– rozległo się polecenie Vasquez, która wyczuła co się dzieje.
Kowalski szybkim
krokiem podszedł do ciała Malarkeya, rozerwanego przez granaty, zlokalizował to
co pozostało z głowy i wystrzelił. Wreszcie pozostał mu major Gow. Nie było
wcale łatwiej, gdy pociągnął za spust a dźwięk wystrzału poniósł się echem po
pomieszczeniu. Napotkał wzrok Deveraux.
- Co z Jacksonem? –
warknął ledwo nad sobą panując. Powstrzymał się w ostatniej chwili, świadom
tego, że jest obserwowany nie tylko przez swoich ludzi, lecz również przez
Rosjan. Odetchnął ciężko.
- Żyje, ale cała
elektronika w hardimanie i jego skafandrze poszła, choć poszycie ochroniło go
przed wyładowaniem – odpowiedziała szybko, chcąc coś dodać, lecz przerwał jej.
- Jeżeli w ciągu
pół minuty nie poruszy tego gówna ma porzucić zbroję – polecił. - Niech bierze
broń i amunicję, zajmie pozycję tam gdzie bardziej się przyda.
- Tak jest –
pokiwała głową, widząc że nie jest w stanie na jakiekolwiek dyskusje. Jackson
odpowiedział coś słabo z wnętrza dymiącego pancerza, lecz Kowalski nie
dosłyszał słów. Najwyraźniej prąd pozbawił jego żołnierza łączności. Kapral
rzucił okiem na falująca ścianę, po czym skierował się w stronę lekko
uniesionej zasłony, skąd padało blade światło, gdzie Di Stefano i Baumannn
podłączali ładunki zakładane wcześniej przez O’Harę. Gdzieś niedaleko w dymie
musiała czaić się Vasquez. Co za paranoja, pomyślał, on i Budzyńska wystawiają
się na strzał, podczas gdy ich ludzie bawią się w podchody, czekając na ruch
przeciwnika. Minął Coertzeego, który usiłował coś powiedzieć, powstrzymując go
ruchem ręki. Następny kretyn. Znalazł się wreszcie przy na wpół podniesionej
zasłonie. Di Stefano podłączał właśnie kable.
- Jeszcze chwila –
powiedział. Kowalski spojrzał na leżące obok pogięte drzwi, pod którymi swój
spoczynek znalazł O’Hara. Nie wyglądało na to, żeby musiał strzelać mu w głowę,
gdyż niewiele z niego pozostało. Popatrzył na świat widoczny za szybą,
dostrzegał tam jednak jedynie kłęby szarego dymu, lub czegoś co przypominało
mgłę. Mars zniknął, lecz najwyraźniej krył się za zasłoną i nie było tam
anomalii. A przynajmniej taką mogli mieć nadzieję, nie mogąc niczego zauważyć.
Gdzieś tam wciąż znajdował się chyba Evergreen, co dawało im pewną przewagę,
choć Kowalski nie ułożył jeszcze żadnego planu. Wiedział, że będzie musiał
improwizować. Na razie jednak musiał zająć się czymś innym.
- Baumannn –
powiedział półgłosem, a gdy ten poderwał się na nogi zbliżył swój hełm do jego
i wpatrzył się z wściekłością w oczy tamtego. – Jeszcze jeden tango zabity
strzałem w plecy bez rozkazu i osobiście dopilnuję żebyś przeżył do końca
misji, żebym mógł cię rozstrzelać. Czy to jasne?
- Może zapomniałeś,
ale to tango – warknął tamten.
- Gówno mnie to
obchodzi – Kowalski wyładowywał właśnie swoją wściekłość. – Jesteś teraz w
marines, nie w pieprzonej armii. Inicjatywę wykazujesz wyłącznie na rozkaz, w
innym wypadku strzelasz i srasz wtedy kiedy pozwoli wam wasz dowódca i korpus.
Jeśli nie ma innego rozkazu nie myślicie sami, zostawiacie to waszym
dowodzącym. Zrozumiano?
- Pierdol się,
przyjąłem – powiedział tamten, choć w jego oczach kryło się coś innego
- Zgadza się,
żołnierzu, to tango. Ale strzelać będziecie tylko wtedy, kiedy dostaniecie
zielone światło. – nacisnął Kowalski. – Jeszcze raz narazisz nas skurwielu i
zobaczysz, że twoim problemem jest specnaz. Rusz tępą pałą i pomyśl, jeśli my
nie wiemy, że do kogoś strzelasz, nie jesteśmy gotowi, kiedy tamci strzelają do
nas. A tym bardziej, żeby ocalić twoją dupę. Nie wspominając już o naszej – nie
wiedział czy do tamtego dotarło. – A teraz skończcie montować ładunki, łapcie
za karabin i pilnujcie specnazu.
- Tak jest!
Kowalski oddychał
ciężko.
- Strzelisz im w
plecy dopiero kiedy ci rozkażę – powiedział wreszcie do interkomu. - Nie
wcześniej.
Kapral popatrzył w
kierunku Budzyńskiej, która wpatrywała się w niego, a mimo dymu dostrzegł jej
zielone oczy. Tknęło go, iż doskonale zdaje sobie sprawę, że kobieta wie co
właśnie zaszło, a także iż śmierć jej żołnierza, wcześniej walczącego z
Baumannnem na noże, nie była przypadkiem.
- Baumannn, pilnuj
od tej chwili swoich pleców – syknął. Nie patrzył na jego reakcję.
Budzyńska podniosła
głos.
- Imperialisto! –
zawołała i zakasłała. – Uświadom swoim ludziom, że mogą wydostać się stąd
jedynie na pokładzie Burana! – znowu zakasłała i kontynuowała już nieco ciszej.
– Wyeliminowaliśmy wasz prom, jeśli chcecie opuścić to miejsce przyda wam się
ktoś ze znajomością kodów sekwencji startowych.
Specjalnie
powiedziała to głośno, pomyślał, by wszyscy to usłyszeli, nie mogła tego
przekazać mi. Doskonale wie jaki mamy plan, choć w obecnej sytuacji jego
odgadnięcie nie jest trudne. Pozostał nam, jedynie ich pojazd, by się stąd
wydostać. Nie mam nawet pojęcia czy ona kłamie, czy mówi prawdę.
- Kapralu, proszę
jej posłuchać – usłyszał głos Coertzeego. – Ona nie jest ze specnazu. Zabicie
nas nie służy jej celom.
- Więc kim jest? –
odwrócił się w stronę tamtego, by nie dostrzegła, iż mówi do interkomu.
- Słyszał pan
kiedyś o żołnierzu, który włada biegle angielskim? Ona jest ze GRU.
To by wiele
wyjaśniało, stwierdził Kowalski. Rosyjski wywiad wojskowy.
- Pięknie –
mruknął. – Nie wiem tylko czy daje nam to jakąś przewagę.
- Informacja to
przewaga. Gra w jakąś swoją grę, proszę nie dać się w nią wciągnąć – mówił
Coertzee. – Zrobi wszystko, żeby nas podzielić i osłabić. Będzie kłamać, nie
powie prawdy. Proszę pamiętać również, że może mieć tu wspólnika. Proszę nie
ufać swoim ludziom.
Kowalskiemu w
obecnej sytuacji myśl, że jeden z marines może być szpiegiem, wydawała się
mocno abstrakcyjna. Nie zamierzał jednak zaprzątać sobie nią w tej chwili
głowy, gdy ich czas prawie minął. Nie chciał także wdawać się w dyskusje z
tamtym.
- Przyjąłem –
powiedział po prostu. – Proszę robić dalej swoje.
- To znaczy co? –
Coertzee wydawał się lekko zdziwiony.
- Nie plątać się
pod nogami – doradził kapral dając upust swym uczuciom.
- Uważaj na nich –
rozległ się cichy głos Vasquez.
- Coś konkretnego,
Vash? – jeśli nauczył się czegoś przez lata to udać instynktowi żołnierza, a
przede wszystkim swoich towarzyszy.
Tamta nawet nie
drgnęła, nie dając poznać potencjalnemu obserwatorowi, że coś mówi.
- Zabili trzech
naszych, więc wiedzą, że im nie darujemy. Ale my chyba zabiliśmy dużo więcej
tych tango. Więc moim zdaniem mają prawo być wkurwieni jeszcze bardziej. To się
nie skończy dobrze.
Kowalski pokiwał
głową. Jak dotąd oba oddziały zadały wzajemnie dużo większe straty, niż
atakujące stwory wypadające z anomalii, które porwały dwie osoby i rozdarły na
strzępy co najmniej dwóch specnazowców. O ile się orientował tamci stracili w
fioletowym blasku jednego żołnierza, oni Satyę. Nie przychodziło mu nawet do
głowy jaki mógł być jej los, skoro zniknęła w dziwnej fioletowej poświacie, w
której materializowały się stwory. Nie dał rady jej ocalić i to wciąż go
dobijało. Ten kto wysłał tę dziewczynę w kosmos był prawdziwym skurwielem,
wiedział doskonale, że nie miała żadnych szans, by tu przeżyć. Pierdolony
Everett. Do tego trójka żołnierzy, nieznany los Evergreena, no i jeszcze piloci
Lincolna. Kurwa.
Odetchnął głęboko.
- Wszyscy słuchać –
powiedział do interkomu. – Nadrzędnym celem jest na razie ewakuacja. Sami
widzicie co się dzieje wokół, nie muszę chyba przypominać, że niedługo czeka
nas jeszcze wybuch jądrowy. Musimy przejąć Burana. Oni nas do niego doprowadzą,
więc póki co trzymamy nerwy na wodzy. Do czasu zmiany sytuacji – na gorszą,
dodał w myślach odruchowo. – Czy to jasne? – marines kolejno potwierdzili.
Baumannn pokwitował przyjęcie rozkazu słabym głosem, Kowalski miał nadzieję, że
coś do niego dotarło.
Rozglądając się
wokół skierował się w kierunku Budzyńskiej, która trzymając karabin wodziła nim
wokół. Vasquez miała rację. To nie był nawet rozejm, to była jedynie przerwa w
strzelaninie, marines i specnaz mieli rachunki do wyrównania i to, co uczynił
Baumannn było tylko początkiem. Nie dało się tego powstrzymać, jedyne co mógł
uczynić to spróbować wymanewrować tamtych, by mieć lepszą pozycję. I
wykorzystać przewagę dopóki jeszcze miał piątkę ludzi, a tamtych była jedynie
czwórka. Musiał jedynie opracować jakiś plan, gdy znajdą się na zewnątrz.
- Zaraz będziemy gotowi
– powiedział, podchodząc bliżej. – Wciąż nie przybyli, choć minęły ponad dwie
minuty.
- Może ich siły są
ograniczone – odparła.
- Ich siły? –
zapytał. – Sądziłem, że walczymy z bezrozumnymi stworami zony. A nie z
„siłami”.
- To wy użyliście
wcześniej tego słowa – odparła spokojnie. – Nie władam waszym językiem od
urodzenia, majorze. Jedynie powtórzyłam.
- Zapewne,
towarzyszko.
- Na pewno
imperialisto.
- Czemu mówiliście,
że są naszymi sojusznikami?
- Naturalne
założenie, skoro pojawiliście się tu w jednej chwili. Wy czyniliście podobne.
Nie był w stanie
wyczytać wiele z jej twarzy, przeciętej blizną, choć zdawał sobie doskonale
sprawę, że kłamie. Grała w swą grę, a on był tym zmęczony, partnerem dla niej
mógł być Coertzee, a nie on.
- Po co tu właściwie
przybyliście? – zapytał.
- A wy? – odparła.
– Po co tu jesteście?
– I skąd się
wzięliście? Skąd przybyliście? – indagował.
- Mamy statek na
orbicie.
- Macie statek?
- Właściwym pytanie
jest czy wy jeszcze macie wasz statek? – odparła.
Zamilkł. Coertzee miał
rację, nie powinien z nią rozmawiać. Nie mógł pozwolić sobie teraz na
wątpliwości.
- Gotowe! –
usłyszał głos Di Stefano. Potwierdził.
- Ustawcie się z przodu
– powiedział do Budzyńskiej.
- Nie widzę takiej
możliwości – odparła. – Nie będziemy z przodu, ani za wami, żebyście mogli
zastawić zasadzkę.
- Ja również nie
pozwolę wam na to, byście znaleźli się tam przed nami.
- Po jednym
człowieku – zaproponowała. – Para otwierająca i zamykająca.
- Mogę się na to
zgodzić – przystał, choć nie podobało mu się to równie mocno jak nie spodoba
pozostałym. Gdy poinformował Di Stefano i Vasquez, nie musieli wyrażać swych
uczuć, potwierdzenie przyjęcia rozkazu wyrazili w sposób aż nadto wymowny.
Zastanawiał się jak sytuację znoszą żołnierze specnazu, Budzyńska dała mu już
do zrozumienia, że porucznik Gruszawoj gotów jest wziąć inicjatywę we własne
ręce, zapewne w sposób podobny do Baumannna.
- Z waszymi ludźmi
pójdą Arbaszyn i Kuszajew – poinformowała go, po wydawszy własne rozkazy. Dwóch
żołnierzy specnazu zajęło swoje pozycje obserwując swych amerykańskich
odpowiedników. I vice versa. Kowalski usiłował przeanalizować tę sytuację na
chłodno, lecz nie był w stanie.
- Lepiej się
pośpieszmy – powiedział. Miał już dość falującego powietrza, które przesunęło
się o kilka stóp od kiedy ostatnio patrzył w tamtym kierunku. Anomalia rosła
poszerzając swą granicę. Lada chwila mogły wrócić stwory, które na krótkim
dystansie miały zbyt dużą przewagę. Amunicja pozwalała trzymać je na dystans,
lecz jej zapasy nie były nieograniczone. Przeszukali pomieszczenie, nie
znajdując Satyi. Zabrała ją multiniestałość.
- Imperialisto,
ustaw sobie moją częstotliwość – poradziła Budzyńska. Skinął głową i tak
uczynił, wprowadzając przekazane przez nią dane, nieco poirytowany, że sam o
tym nie pomyślał. Na zewnątrz będą mogli porozumieć się wyłącznie dzięki falom
radiowym, o ile anomalia im tego nie uniemożliwi. Fakt, iż wciąż mieli łączność zakrawał na cud
i kłócił się z wiedzą jaką posiadał na temat tych dziwnych zjawisk i eksplozji
atomowych w atmosferze.
- Przygotować się!
– zawołał. Zamknął osłonę, uszczelnił kombinezon. – Baumannn, wykonać! –
dopiero potem przełączył swój interkom. – Próba łączności, towarzyszko.
- Jest,
imperialistko.
- No to uważajcie –
padł na podłogę.
Nim skończył mówić
rozległ się huk. Ściana eksplodowała i świat przestał istnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz